piątek, 30 września 2016

Rozdział 14 - The meltdown


Rozdział niesprawdzony! - sprawdzę go kiedy tylko będę mogła :(


Jasnym jak jarzeniówka nad stołem operacyjnym było, że domniemane porwanie Viv stało się okruchem upiększającym problem o właściwej konsystencji powagi. 
Szef, tego samego zdania, spojrzał groźnie na Chloe. Dreszcz, który powinien wstrząsnąć jej ciałem, potrząsnął mną. 
-Viv, możesz na moment zabrać stąd Amy? - poprosiłem łagodnym fałszem głosu.
0,8 metra charakteru matki związało się ramionami na piersi.  Burzowe chmury pełne wyładowań elektrycznych krążące nad jej głową to doprawdy doskonały sposób na odstręczenie wszystkiego co dobre. 
-Amy, idź do siebie - powiedziałem stanowczo. 
Odpowiedziała mi fala zmarszczonych brwi.
-Amy, do siebie - powtórzyłem, tracąc cierpliwość.
-Nigdzie nie pójdę. - Jej głos twardszy był niż mój.
-W takim razie - rzekłem, chwytając w uścisk dłoni ramię Chloe - wyjdziemy my.
Był to w życiu mym pierwszy raz, gdy cholerna furia rozgotowywała we mnie flaki. Wrząca krew wtapiała w ciało nerwy - może dlatego ból był mi obcy. Czymże jest bowiem ból, gdy wściekłość zasnuwa świat dymem swego pożaru, ogniska, które płonie na ofiarnych ciałach? I był to doprawdy pierwszy w mym życiu raz, gdy poczułem zagrożenie - zagrożenie tym, do czego jestem zdolny; ryzykowna próba kontroli granic własnej przyzwoitości. Myślą przewodnią, którą nakazałem owinąć się jak pępowiną, był dystans agresji względem kobiet. Nie wiem, jak ostre są szpony Chloe, ale dziś tę myśl zerwały.
Ślad moich niespokojnych dłoni - policzek pulsujący czerwienią, purpura posiniałych ramion, pręga przedłużenia kciuka środkowym palcem na nadgarstku - to wszystko stało się moim pragnieniem; pragnieniem kolorów jej ciała.
Weszliśmy do nieobszernego gabinetu na parterze i zatrzasnąłem za nami drzwi; te zadrżały w futrynach. Nie wiem, co było przyczyną - ramiona w sidłach tatuaży, napęczniała wrzeniem żyła podrygująca na płaszczyźnie szyi rozciągniętej od szczytów obojczyka po podnóże ucha - i cokolwiek by to nie było, zrodzony między nami dystans był tak monumentalny, że zamknąłby w swoich szczelinach cały świat, który znamy, i ten, który jeszcze nas nie dosięgnął.
-A teraz powtórz to, co powiedziałaś i przekonaj mnie, że się przesłyszałem.
-Zamierzam - rzekła, ale spiętrzenie śliny torowało słowa w jej gardle. - Zamierzam ubiegać się o prawa do opieki nad Amy.
-Słucham? - Postąpiłem krok ku niej.
-Słyszałeś doskonale - stwierdziła. - Wystąpię do sądu o prawa do opieki nad Amy. To moje dziecko.
-Nie - zaprzeczyłem. - To dziecko, które urodziłaś. Na tym kończy się twoja rola.
-To nie ty chodziłeś z brzuchem pieprzone dziewięć miesięcy. Nie ty rzygałeś co ranek, nie ty byłeś cholernym abstynentem przez rok. I w końcu nie ty w bólach rodziłeś ją przez długie godziny.
-Nie ja - zgodziłem się. - Ale to ja zająłem się nią, gdy w ciebie wstąpiła cholerna egoistka. Ja wychowuję ją od przeszło pięciu lat. Ja zmieniałem jej pieluchy, ja nie spałem po nocach, gdy rosły jej ząbki. Ja siedziałem przy jej łóżku, tłumacząc wielokrotnie, że to nie z jej powodu jej pieprzona matka odeszła. Kim trzeba być, żeby wracać po tylu latach i wywracać cały jej świat, jej, nie mój, do góry nogami?
-Matką - odrzekła stanowczo. - Matką, która chce w końcu poznać swoją córkę.
-Miałaś mnóstwo czasu, całe pięć lat. Tyle czekałem. Oboje czekaliśmy. - Pauza weszła w cień mojego łapczywego oddechu. - Nie oddam ci jej, Chloe. Nie masz pieprzonego prawa żądać, bym oddał ci kogoś, kogo tak niewyobrażalnie kocham.
-Szaleńcza miłość nie jest zdrowa, nie słyszałeś o tym?
-Spokojnie - wyparłem słowa przez zęby. - Tobie to nie grozi.
-Ciebie kochałam. - Jej syk ostry był jak brzytwa; przeciął we mnie ostatnie nici spokoju. 
-Ja też cię kochałem - wyrzuciłem hałaśliwym brzmieniem. - Co to zmienia?
-Zdradziłeś mnie - rzekła sztywno, skamieniałym głosem o kamiennym chłodzie.
-Nie przykrywaj dziecka naszymi brudami. Moja zdrada nie ma nic wspólnego z Amy. Tym bardziej nie powinna się na niej odbijać. I, na miłość boską, Chloe, to było przeszło pięć lat temu. Sądziłem, że wyjaśniliśmy sobie wszystko. Chowasz do mnie urazę, pielęgnujesz ją i pogłębiasz, w porządku, nic mi do tego. Ale nie niszcz mi dziecka, tak jak przywykłaś do niszczenia ludzi wokół siebie. O to jedno cię proszę.
Być może zbrakło jej słów. Albo skradłem wszystkie te, którymi chciała mnie obsypać. Zamilkła bowiem i cisza otuliła gabinet, trzy na trzy metry spiętrzonego powietrza pod władzą szeregu nieporozumień. 
-Nie zmienisz mojej decyzji - rzekła niebawem. - Amy będzie moja.
Ruszyła do drzwi, sięgała po klamkę, gdy rzuciłem z rozpaczą:
-Nie chcę wiedzieć, ile nienawiści do tego brzdąca w sobie mieścisz. Ale żeby burzyć cały jej system wartości, równowagę budowaną od lat, trzeba być wyjątkowo perfidną i wyrachowaną suką.
-Przestało mnie obchodzić, co o mnie myślisz, Justin. Znasz mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, że jeśli ktoś nie stoi po mojej stronie...
-Stoi przeciwko tobie - dokończyłem.
-Myślę, że się zrozumieliśmy. Mylę się? 
Największym osiągnięciem mogę nazwać jej wolne od opuchlizny i posiniałych wzorów policzki. Splątałem dłonie stalowymi kajdanami, a te i tak kruszyły się pod siłą furii. Łańcuchy zerwały się dopiero wtedy, gdy drzwi na powrót zamknęły się za ucieleśnionym egoizmem w przykrótkich szortach. Wyszedłem za nią, pełen niepokoju wobec gróźb, którymi mnie przysypała. I gdy spostrzegłem, że przełamuje granice, że krok wiedzie ją wgłąb domu zamiast ku drzwiom, niepokój dosięgnął dzwoneczka w mojej głowie i zabrzęczał donośnie.
-Do wyjścia w drugą stronę - naparłem na nią warknięciem.
-Chcę tylko skorzystać z toalety, wolno mi?
-Ewentualnie - zgodziłem się nieprzychylnie.
Odtąd moje spojrzenie przestało ją pojmować. I był to doprawdy największy w mym życiu błąd; większy nawet niż miłość do tej pozbawionej cnót posiadaczki karłowatego serca z marmuru, zlodowaciałego jak grudniowa noc.
Na kanapie siedział szef, rozwarty w szerokości swych ramion, pan i władca równoległych światów, twórca moich ucieleśnionych pragnień pod przykrywą ciała, równie upragnionego. Na mój widok uniósł się niespiesznie, poprawił skrzydła beżowej marynarki rozchylonej na obszernej piersi. Wetknął za ucho cygaro i rzekł:
-Zdaje mi się, czy właśnie dostąpiłem zaszczytu i poznałem nieuchwytną matkę Amy?
Odparłem, pochylony pod ciężarem jego żelaznej dłoni na ramieniu:
-Wyczekiwałem jej przez pięć lat. A gdy się w końcu pojawiła, wolałbym, żeby pozostała nieuchwytna do usranej śmierci. Swoją drogą, to nawet nie ona znalazła nas. To Tyson odszukał ją. Odszukał, nie szukając. Są razem. Podobnież. Na razie niewiele jest we mnie zaufania w szczerość ich uczuć.
-Poza seksem, rzecz jasna - dokończył wzniośle. - Nie łam się, chłopie. Sam czułbym satysfakcję. W końcu to jakby dojadał po tobie chłodny obiad, nieprawdaż?
Drętwy uśmiech rozświetlił mi usta. Wkrótce zgasł, tak jak gasła we mnie nadzieja, a ogień obaw jarzył się złowieszczo.
-Nie oddam jej Amy - zwierzyłem się. - Nie odbierze mi jej.
-Jeśli będzie taka potrzeba, zeznam w sądzie na twoją korzyść.
-Za całym szacunkiem, ale nie wiem, na ile przychylnie podejdzie sąd do zeznań kogoś, kto bez charakteryzacji mógłby grać w dobrym kinie akcji... alfonsa?
-Masz o mnie doprawdy wysokie mniemanie.
-To w żadnym razie nie jest obelga. Po prostu wzbudza szef respekt. Chyba zgodnie z zamierzeniem, zgadza się?
-Teraz już wiem, dlaczego sąd odebrał mi prawo do opieki nad dziewczynkami - za dobrze wyglądam. Załóż wyświechtany dres przeżarty przez mole, a żaden sąd nie tknie twojego dzieciaka.
Nie odpowiedziałem, ale w gruncie rzeczy wzruszyła mnie cała armia dłoni nakreślonych wsparciem, które rwały się ku mnie, od niego. Był mi ojcem: ojcem interesu i ojcem niemego ducha mentalnego, który wzrastał pod mgłą jego spojrzenia. Skomplikowana była budowa jego ciała: na ogół iskra zaklęta w lodzie, czasem jednak kostka lodu rozpalana ogniem. Przy mnie wyjątkowo często jarzył się światłem. A tym światłem była pomoc, którą chciał mnie rozjaśniać, by nigdy nie zagasła moja latarnia w krętych tunelach, którymi podążam.
Topografia mojego domu nie jest zagadnieniem trudnym, wymagającym większego doświadczenia, wykształcenia wyssanego zza bram collegu, toteż zdziwiło mnie, gdy Chloe, zamiast zza drzwi łazienki, wypełzła przez kuchenny próg, zmieszana i rozkojarzona, uosobienie chwilowej niesubordynacji. Zasiała we mnie kiełkujące nasiona obaw, w późniejszym stadium kwitnące podejrzliwością. Byłem podejrzliwy wobec jej rozpostartych od łuków brwi, tak dalekich niedawnemu krańcowi wspólnemu powyżej czubka nosa, w który to zapatrywała się namiętnie i z pasją; podejrzliwy wobec jej pleców, nierzadko przygarbionych, teraz dostojnie wyprężonych; podejrzliwy wobec murów obronnych wzniesionych na jej zaciętej twarzy i okopów odgradzających wojnę od rozejmu. Zawieszenie broni rozwinęło splątane skrzydła i poszybowało do krajów trzeciego świata, sączyć pokój tam, gdzie tli się iskra powodzenia. Nie jestem pewien gdzie; wiem jednak, że imię Chloe jest tam obce.
-Właśnie wychodzę - rzekła w odpowiedzi na żar mojego spojrzenia. - Ale wrócę. Możesz być tego pewien.
Pył spod drzwi wzbił się w rytm powietrznego tańca, walca rozgrywanego na ćwierć mojego oddechu, gdy zatrzasnęła je za sobą zamaszyście.
-To brzmi jak groźba - stwierdził szef przez usta zniekształcone niewąskim cygaro.
-To jest groźba - oznajmiłem rzeczowo. - Raz, gdy nie chciałem pójść z nią na jakiś głupawy bal wiosenny w jej liceum, podrapała mnie do krwi.
-I co? - dopytywał.
-I poszedłem. - Moja uległość rozciągnęła jego usta pobłażliwym uśmiechem. - Ale teraz stawką jest Amy, nie pieprzona impreza szkolna. Poza tym szef nauczył mnie, żeby stawiać na swoim nawet wtedy, gdy sprawa z góry zdaje się być przesądzona.
-Mądra myśl, synu. Dam ci dobrą radę: nie przebieraj w środkach; ona też nie będzie. - Wychodził właśnie, rozsiewając za sobą wspomnienie wykwintnego dymu, gdy naraz przystanął w progu, obarczając ciężarem prawą nogę, zerknął przez ramię nieodgadnionym wzrokiem zanieczyszczonym wulgarną potrzebą kontroli, i spytał władczo: - Gdyby Viv poprosiła cię, żebyś poszedł z nią na szkolny bal, poszedłbyś?
Moja koncentracja była jak kurz - w całości pochłonęło ją rozwarstwienie między panelami podłogowymi.
-Założyłbym nawet krawat - przyznałem cicho.
-Lubię cię, chłopie, dlatego dobrze ci radzę, daj sobie spokój. Nie chcę robić ci krzywdy.
-Nie musi szef.
-Zadam ci teraz pytanie, a ty zastanów się porządnie, nim odpowiesz. Co zrobisz za dziesięć lat, gdy wokół Amy zacznie kręcić się niemało starszy facet o zszarganej opinii dziwkarza i gangstera?
-Wykastruję go - odrzekłem natychmiast.
Szef poklepał mnie po ramieniu z pewną dozą leniwego pobłażania.
-Nie każ mi robić tego samego. Zdaje mi się, że ten sprzęt przyda ci się jeszcze nie raz.
Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, wypuściłem przez niepowściągliwe usta litanię grzechów rodem spod piekielnych wrót.
Doznałem dylematu posiadania: posiadać fiuta, czy posiadać Viv.
Ale to nie jedyny dylemat, z jakim przyszło mi się zmierzyć. Była jeszcze kwestia wrogości - jak nierozsądne jest stawianie szefa w roli wroga, twarzą w twarz, bez tarcz i osłon.
To wybitny przejaw egoizmu: strzępić cudze bezpieczeństwo ku uciesze ciała i serca, tego szaleńczo pęczniejącego serca, kiedy te drobne radości są równocześnie fundamentalną podstawą moich krzywd. Właściwie niedopowiedzeniem jest przypisywanie wyobrażenia bólu, na który sam ochoczo się skazuję, skrajnemu egoizmowi. To oczyszczona ze wszelkich naleciałości inteligencji nieodpowiedzialność. I jeśli ta nieodpowiedzialność miałaby rozszczepić moje serce w boleściach miłości, pragnę cierpieć i krwawić, i znów mieć -naście lat.
Usta piekły mnie naprzemiennymi uśmiechami i grymasami. Coraz częściej odnoszę wrażenie, że amplituda drgań nastroju Viv spływa na mnie ulewnym deszczem. Uwielbiam jej rozkoszną niefrasobliwość. Jeśli mit o przyciągających się przeciwieństwach wygasa, pragnę być taki jak ona - poddany w murach jej wzniesionego z waniliowej mgły królestwa.
Nie dokonałem wyboru; wybór był bowiem oczywistością. I gdy wspinałem się schodami na piętro, po szczeblach zapachu Viv drążącego szczelinę szlaku, ewentualna wrogość szefa, o którą nieuchronnie się proszę, była żartem, frywolnym elementem strzepywanym jak kurz z marynarki. Korytarz na piętrze tonął w śmiertelnie głuchym milczeniu. Najbliższą mi muzyką były skrzypiące framugi w drzwiach pokoju Viv.
Leżała na łóżku, po pas w spiętrzonych fałdach kołdry. Rozpuszczone włosy pełzły po poduszce niczym nieskończone węże snu. Oczy, dwie perły utopione w barwie zimowej nocy, teraz zatrzaśnięte przykrywami powiek, a usta, na Boga, usta szaleństwa, mojego i całego świata doczesnego, nieznacznie rozchylone i wysuszone nieprzerwanymi oddechami. Minionej nocy widziałem lewy profil; teraz nagle rozkwitł przede mną pełen wyraz uśpionego piękna i zastanawia mnie, jak wiele chowa w sobie zamkniętych drzwi, jak wiele z nich kryje naprzeciw moje słabości, jak wiele klamek jestem w stanie dosięgnąć.
Nachyliłem się i ucałowałem oba jej policzki. Drobne włoski jej szczęki najeżyły się wrogo. Drgnął kącik jej ust, ale nie wiem czy ku niebu, czy ku ziemi. Działam na nią - na jej sen lub jego fałsz - ale działam.
-Viv - szepnąłem w jej ucho. - Viv, śpisz?
-Śpię - odrzekła niemrawo. 
Przywykłem do towarzyszenia jej w trakcie snu, toteż przysiadłem w nogach łóżka i chwyciłem się jej kolana, by urzeczywistnić ten dziewczęcy zlepek wyobrażeń.
-Twój ojciec zabronił mi się do ciebie zbliżać.
-Słuchaj go - poleciła. - To mądry facet.
-Wiem o tym jak mało kto. Nauczył mnie życia. Nauczył, że meta nie jest końcem. A droga do ciebie rozpoczyna się hen, daleko za metą. Jaki z tego morał?
-Sprzeczność interesów - stwierdziła. - Nieumiejętnie interpretujesz jego mądrości.
Viv przeturlała się do centrum łóżka i była to dla mnie zachęta, by ułożyć się na skraju. Nasze wyciągnięte wzdłuż ciał ręce graniczyły ze sobą cienką materiałową fałdą pościeli. Ta jedna fałda była jak mur chiński - wyczerpująca i obdzierająca mnie z sił. Ile jeszcze kroków będę musiał postawić, ile razy zetrzeć kolana, ile dzbanów potu wylać, by w końcu do niej dotrzeć?
-Miałeś nie leżeć ze mną w jednym łóżku. Mojemu tacie by się to nie spodobało.
-A jest coś, co zawiera ciebie i mnie i przypadłoby mu do gustu?
-Owszem, jest - przytaknęła. - Dystans.
Zaśmiałem się radośnie; ten dziki śmiech płynął pod sufit i wracał od niego odbity.
-Jego niedoczekanie. Nie umiem trzymać cię na dystans.
-Chyba raczej nie umiesz trzymać na dystans siebie. To ty nie potrafisz się hamować; ja wciąż stoję w miejscu.
-I to mnie martwi - zawiesiłem głos, wyczekując odzewu, jakiejś informacji zwrotnej, której nie było. Uczciłem to wyczerpanym westchnieniem. - Muszę porozmawiać z Amy - powiedziałem niebawem, po tym jak Viv dała mi wyraźnie do zrozumienia nieruchomością swojego ciała, że nie zamierza: znieść dzielącej nas fałdy pościeli; zagrać palcami, które nagle wydały mi się nieznośnie rozkoszne, na strunach mojej wyobraźni. - Powiem ci w sekrecie, że nigdy niczego nie bałem się bardziej.
-Boisz się rozmowy z pięciolatką?
-Boję się wody, którą Chloe wlała jej do mózgu.
-Więc ją wylej - stwierdziła, królowa i księżniczka prostoty.
-Niektórzy szukają problemów tam, gdzie ich nie ma. Ty z kolei nie widzisz ich tam, gdzie niewątpliwie są. Powiesz, jak to jest być tak beztroskim?
-Mam cię tym zarazić?
-O ile do zakażenia dochodzi drogą płciową. - To kolejna z serii uwag, które nie doczekały się komentarza zwrotnego. Viv na każdym kroku lśni wyższością nade mną. I, jak wszystko przesiąknięte nią, miało to swój wyjątkowy urok. - Naprawdę nie wiem, jak mam z nią rozmawiać.
-A ja mam wiedzieć? Przecież to twoje dziecko. Rozmawiaj z nią tak, jak rozmawiałeś dotychczas.
-Widziałaś, jak na mnie naskoczyła.
-Nie dziw się jej. Właśnie poznała swoją matkę. Matkę, która do tej pory była jedynie wyobrażeniem.
-Matkę, której nie można nazwać matką - dołożyłem.
-Ona tego nie zrozumie. Nie każ jej rozumieć. I jakiejkolwiek urazy nie chowałbyś do tej złotowłosej piękności, nie izoluj od niej małej. Amy ci tego nie wybaczy.
-To ja nie wybaczę sobie. Nie wybaczę sobie, jeśli ją stracę. Jeśli nie zawalczę jak lew. I nie rozszarpię Chloe gardła.
-Zastanów się, jak jej nie stracić, zamiast jak zatrzymać ją przy sobie. To do niej należy ostatnie słowo. A teraz idź już, nie powinna być sama.
-Ty też nie powinnaś.
-O mnie nie trzeba walczyć.
-Racja. - Przytuliłem ucho do jej bijącej piersi. - Czegokolwiek bym nie zrobił, i tak cię nie zdobędę. Zaczynam się z tym godzić. Chociaż cierpię. Ale miłość bez cierpienia to nie miłość, czyż nie?
Tym razem ja zostawiłem ją w objęciach niedopowiedzenia, pytania rozbrzmiewającego głucho w naszych głowach. Czym, na Boga, jest miłość, skoro wciąż nie mogę jej zdefiniować? Męczy mnie to rozszczepienie pojęć.
Pokój dziecięcy sąsiadował z sypialnią Viv: ćwierć obrotu w lewo i pół tuzina skromnych kroków. Parcie na drzwi napotkało opór od środka. Gdy już przedarłem się przez góry zabawek, fortunnie odpierające atak na drzwi, gdy klocki lego ukryte złowieszczo pod cienką warstewką dywanu poraniły mi stopy, dostrzegłem stosunkowo dużą lalkę pośród zebrania mniejszych, miedzianowłosą, o wydętych ustach muśniętych kolorem dojrzałej wiśni, przygarbioną, wstrzymującą w ciele wszystkie smutki.
-Chciałbym, żebyś wyjaśniła mi, za co jesteś na mnie tak cięta. - Usiadłem obok niej na dywanie, pośród gąszczu drewnianych klocków o łagodnie ściętych krawędziach.
-Nie pozwoliłeś mi poznać mojej mamusi, chociaż wiedziałeś, że jest gdzieś blisko, z wujkiem Tysonem.
-Nie miałem pojęcia - zaoponowałem. - Zobaczyłem ją pierwszy raz od przeszło pięciu lat.
-I nie chciałeś, żebym ją poznała.
-Nie chciałem, żebyś cierpiała, Amy. Zrozum, twoja mama cię zostawiła, nie interesowała się nami, ani tobą, ani mną, odeszła. Wróciła przez przypadek. Przez przypadek poznała wujka Davida i przez przypadek pojawiła się w naszym domu. Skarbie, ona cię kocha - mówiłem, wierząc: w brak jej miłości, w siłę swojej.
-Nie kłam! - wykrzyknęła, rzucając we mnie smukłą nogą lalki Barbie, trafiając w łuk brwiowy. - Mamusia ostrzegała mnie, że będziesz tak mówił. I że mam ci nie wierzyć. I że to ty mnie nie kochasz, skoro zostawiasz mnie samą i wracasz późno, i nie bawisz się ze mną tak często, jak powinieneś.
-Co ty pieprzysz? - warknąłem oblepiony nerwami. Amy wstrząsnęła histeryczna czkawka  bas mojego głosu. - Kocham cię najmocniej na świecie i nie masz prawa w to wątpić. Poświęciłem ci całe życie. Całe cholerne życie. Chociaż wcale nie musiałem. Mogłem być egoistą, jak twoja matka. Jak twoja przeklęta matka!
-Idź sobie - wycharczała przez powódź kataru. - Idź sobie!
Był taki moment, jeden krótki, kiedy to zapragnąłem utulić Amy przy piersi i zetrzeć z niej katar, przyjąć go na bark, na czerń koszulki. Zmarł natychmiast w boleściach i cierpieniach. Wypchnął mnie za drzwi, zatrzasnął je donośnie. Od tej pory wznosiły się trzy obozy. Jeden mój - bezwzględnej racji. Drugi Amy - dorosłej naiwności w dziecięcych ryzach. Trzeci Viv - niezliczonych ogrodzeń na neutralnej ziemi.
Zszedłem na parter, jako że ku górze płynie cała agresja, tam się piętrzy i nie ma jej w dolinach. Jest jak ciepło nagrzanych kaloryferów - omija podłogi, szybując pod sufit. Wydobyłem z lodówki otwarte piwo. Nie wiem, czyje usta pieściły szklanką szyjkę przede mną, ale teraz pieściłem ją ja, namiętnie, jakbym całował oszałamiające usta z oszałamiającą pasją oszołomionego szaleńca. Mimo to piwo płynęło powolnie, sącząc się przez spierzchnięte  wargi, osłaniając obumarłe kubki smakowe. Kap, kap, kropla po kropli, przez język, przez podniebienie, topiło znudzonego niepowodzeniami ducha. 
Rozsiadłem się na kanapie, rzuciła mnie na nią niemoc, wroga i stanowcza. Wyciągnąłem nogi na szerokości sofy, całej w beżowym zamszu, i dopiero wtedy pojmało mnie zmęczenie. Całonocny podbój świata z Viv nie pozostał niezauważony. Klej oblepił mi powieki, w moje wyobrażenia wdarła się gęsta jak mleko mgła i nagle były w niej komody i sprzęt stereo, i zdjęcia Amy w ramkach na ścianie. Sen pożerał mnie kończyna po kończynie, tkanka po tkance, zjeżony włos po zjeżonym włosie.
Ale umiem jeszcze odróżnić sen jako naturalną potrzebę fizjologiczną od snu w ramach przeklętego rozkazu nadesłanego odgórnie. A sen, który chwytał mnie zachłannymi rękoma, nie miał nic wspólnego z wyczerpaniem.
Próbowałem dźwignąć oblepione ciężarem bliżej nieokreślonego pochodzenia ciało i co rusz ściągało mnie na powrót ku sofie. Potarłem twarz dłońmi, by zetrzeć całą tę krnąbrną senność z policzków. Stanąłem na równych nogach, te jednak prędko dały mi do zrozumienia, że nie idą na współpracę. Spojrzałem na zegar ścienny i oczom nie mogłem uwierzyć, zwłaszcza że gęstość tej mlecznej mgły nadwyrężyła moje zaufanie do nich - odkąd zasiadłem na kanapie sekundy temu, czas połknął godzinę mojego życiorysu.
-Co się, do cholery, dzieje? - spytałem nicość wkoło mnie.
Ale i to pytanie brzmiało niewyraźnie, bo nagle język staną mi sztywnym kołkiem w ustach, a wargi zdrętwiały jak po wielogodzinnych pocałunkach z poduszką ucharakteryzowaną na podobieństwo twarzy Viv. Krople potu wstąpiły szeregiem na czoło, a płynna konsystencja ręki, prototyp cielesnej galarety, nie był w stanie otrzeć ich rąbkiem rękawa. Zimne dreszcze przegryzły mi ciało zaostrzonymi kłami i nagle w drgawkach tańczyłem cały. Chłód parzył, z kolei ciepło ziębiło. I byłbym doprawdy głęboko zaniepokojony tym stanem nieużyteczności,  gdybym nie przygotowywał się do boju z różowymi jednorożcami nanoszącymi błoto na czyste posadzki salonu.
-Wynocha stąd! - zażądałem stanowczo. - Ale już! Pogoniłbym was pogrzebaczem, gdybym miał kominek.
A one uparte wciąż skubały trawę rozrośniętą na rozległych równinach paneli.
Spieszny tupot stóp, ludzki, nie końskich kopyt, zatrząsł schodami. Czyżby to Viv: fantazja będąca wybawieniem od fantazji?
-Z kim rozmawiałeś, Justin? - spytała zaalarmowana. Jej troska była dla mnie miodem, ale już nie lepkim i ciężkim; mgłą miodu.
-Viv, kochanie, mogłabyś powiedzieć temu stadu jednorożców, że nie życzę sobie ich dalszych odwiedzin i że wizyta właśnie dobiegła końca?
Poczułem jej dłoń na czole jeszcze zanim dostrzegłem ją przed oczami.
-Wszystko z tobą w porządku? Dotychczas to ja byłam tą z wybujałą wyobraźnią, a mimo to nie widzę tu żadnych jednorożców.
-Nie jestem pewien. - Bełkot wyturlał mi się przez usta. - Teoretycznie czuję się dobrze, tylko odnoszę wrażenie, że moje ciało przestało do mnie należeć - wyznałem.
-Piłeś coś? - spytała podejrzliwie.
-Ależ skąd. Stronię od alkoholu. - I była to prawda.
-A ta butelka po piwie zmaterializowała się sama?
-Viv, skarbie, to raptem ćwierć litra, a czuję się, jakbym wypił zgrzewkę.
Jej dłonie oplotły mi twarz, wpełzły na policzki i nim zrozumiałem, że to nie żadna gra erotyczna, że bieg palców odgarnia mgłę i nie jest, przynajmniej z założenia, żadną pieszczotą, byłem już cały odrętwiały; na zliczonych płaszczyznach rzekłbym nawet zesztywniały.
-W takim razie musiałeś coś wziąć. Tu nadal nie ma żadnych jednorożców.
-Na dragi szkoda mi i kasy, i zdrowia. Wystarczy, że palę. - Byłem otoczony ścianami ze szkła. Mój głos pełzł po nich i powracał odbity, bym mógł go połknąć i oddać raz jeszcze. - Nic nie brałem.
Viv zerkała na mnie spojrzeniem okalanym w dystans. Doprawdy tak łatwo było postawić na mnie kropkę, zwiesić głowę z długopisem drżącym w palcach i kropkę rozszerzyć pociągłym krzyżykiem. W ten właśnie sposób patrzyła na mnie Viv - rozchwiany duet nieufności i rozczarowania o smaku goryczy.
-Viv - objąłem jej dłonie; wsłuchała się w mój głos, giętki jak cały ja - naprawdę nie wiem, co się ze mną dzieję. Pocę się jak w sercu pustyni, a jednocześnie dłonie skostniały mi, jakbym całe dnie siedział w lodówce. Nie czuję języka, może to jest przyczyną tego nieznośnego bełkotu, a nade wszystko w głowie huczy mi przeciąg - taka jest pusta. Wypiłem parę łyków tego wstrętnego piwa. Jedyne parę łyków. Uwierz mi. Musisz.
Nagle zapragnąłem stać przed oczyma Viv jako wzór cnót boskich i oponent samej idei używek. 
Uniosła do nosa szklaną szyjkę butelki pamiętającej jeszcze posmak chmielu. Zatoczyła nią niewielkie koło wokół nosa, odsunęła i chwilę trwało, nim jej zamknięte oczy znów zaczerpnęły światła.
-Może nie jestem wybitnym piwoszem, ale znam się wystarczająco, by wiedzieć, że to śmierdzi jeszcze gorzej niż samo piwo. Nie wiem  kto i po co, ale urozmaicił drinka jakimś bliżej nieokreślonym wspomagaczem.
230 volt wstrząsnęło moim ciałem, włosy stanęły mi dęba. Z przestrachem wyrzuciłem butelkę, wierząc, że opary nikczemnego czegoś, co wiło we mnie liczne gniazda, zaszczepi się nad naszymi głowami w wielkiej ołowianej chmurze. Usiedliśmy z Viv na kanapie, ja obok zagłówka, ona po mojej prawej, z uprzężą dłoni wkoło mojego ramienia. To było jej zalecenie - usiąść i wyczekiwać poprawy, rozglądać się za nią, nasłuchiwać, czy nie czai się po kątach. Tymczasem minuty płynęły żwawym nurtem i coraz mniej mnie było w moim ciele; coraz mniej mnie miało nad tym ciałem kontrolę. Drętwiały mi ramiona od łokci po zwieńczenia paznokci, nogi spod kolan po chropowate podeszwy stóp. Zawładnęła mną wewnętrzna panika, gdy Viv ścisnęła moją dłoń, a ja ledwie wyczułem ciepło jej palców. A w mojej duszy szalał zatrważający niepokój, pustoszył mnie, czyścił i wymiatał wszystkie kurze doświadczeń. Na sercu czułem pięść w fazie żelaznego uścisku. Choć siedziałem wyprostowany na sofie, wewnątrz mnie trzecia wojna światowa walczyła o dominację z czwartą.
-Będę rzygał - ostrzegłem nagle. - Albo jednak nie będę - zmieniłem zdanie.
Tych zdań było multum. Większość jednak przepływała przeze mnie i wypływała, nie hacząc o usta, nie materializując się w słowa.
Zaryzykowałem małą prowokację. Justin, odrętwiała ofiara zabiegu narkotyzującego, nie odpowiada za własny ciężki łeb, który osunął się po ramieniu, moim, na jej. To jedno czułem i byłem wdzięczny nieodszyfrowanemu specyfikowi za usprawiedliwioną niefrasobliwość.
-Jak się czujesz? - spytała; troskliwy alarm dźwięczał w jej głosie. 
-Jakby wrzucili mnie w gorsecie do lodowatego wrzątku. 
-Zrozumiałam.
Nagle jednak niepożądana rozrywka poszerzyła swoje horyzonty. Dzwonek do drzwi zwiastował namnożenie kłopotów, które w towarzystwie odrętwienia i całkowitego rozbicia chorobowego wyżynały przede mną góry nie możliwe do pokonania; nie w moim stanie. Dlatego drzwi otworzyła za mnie Viv, walczyła z kimś w progu i walkę przegrała, bo do salonu nie wróciła sama. Był ich kwarter, dwa duety koncentracji i podejrzliwości. Viv na uboczu, przodem Chloe, za jej plecami dwie kobiety w kwiecie wieku, otoczka powagi i pewnej konserwatywności otaczała ich głowy jak aureole. Problemy czułem na węch - dziś przyodziały się w zapach stonowanych perfum z domu spokojnej starości.
Już zrywałem się, już drgałem przed nimi uprzejmie, już sięgałem po ich dłonie, by ucałować je szarmancko. Kiedy przypomniałem sobie, że jestem wprost przykuty do narożnikowej sofy, przykuty ciężarem, którego nie potrafię z siebie zrzucić. Nim podniosłem się o sztywnych kończynach, którym ufałem, że są, bo sam ich jeszcze nie czułem, minęło sporo czasu, sporo bezcennego czasu zliczanego na ich pomarszczonych palcach.
-Nazywam się Alice Claire, to moja współpracownica, Amanda Kerr. Jesteśmy wysłanniczkami miejscowego ośrodka pomocy społecznej. Dostałyśmy zawiadomienie, że nie sprawuje pan należytej władzy nad swoją córką, Amy Bieber, że przebywa pan w jej otoczeniu pod wpływem alkoholu i narkotyków.
Wszystko spływało na mnie powoli: łyki zaklętego piwa, odrętwienie wstrzymanego życia i zacięta twarz Chloe. Spływało, uderzało we mnie, rozchodziło się po ciele. Ale wciąż nie trzeźwiałem, nie byłem w stanie wyszarpać się z kajdan uczucia niefortunnej błogości, bo jednak w swych objęciach trzymał mnie niewątpliwy stan nirvany. Ale nirvana i ojcowski rozsądek są jak bliskość Słońca i Jowisza, jak bliskość moja i Viv - niewybaczalnie odległe.
-To - zatrzęsło mną - to nie prawda.
Podeszła do mnie z wolna, mogłem spostrzec, jak jej nos marszczy się badawczo, jak jej oczy taksują mnie od skarpet po nieład włosów w postrzępionych gniazdach na głowie. Przegrałem na linii startu. I było mnie dwukrotnie mniej - tak zapętlił się na mnie żal.
-Chce mi pan wmówić, że nic pan nie pił i nie zażywał żadnych substancji narkotyzujących?
-Nic - kolejny wstrząs, kolejna szaleńcza drgawka - nie brałem.
-Wyraźnie widzę, że nie może pan ustać na prostych nogach. Jest pan pijany i wyraźnie czymś odurzony. Czy pańska córka przebywa teraz razem z panem w domu?
Zadarłem głowę ku sufitowi, stałem poniżej dywanu, na którym rozlała się smętna złość Amy.
-Jest - przyznałem.
-Nie może zostać z panem. Nie jest pan teraz w stanie zapewnić jej należytą opiekę.
-Pieprzona kpina - zakląłem. - Jestem jej ojcem. Doskonale wiem, co jest dla niej najlepsze. - Jedno zdanie pochłonęło minutę, bowiem wyskakiwało z moich ust w strzępach. - Poza tym nie jestem tu przecież sam. Jest jeszcze ona. - Wskazałem niezgrabnie Viv, która wyglądem wysuwała się na prowadzenie w hierarchii kandydatek wymagających nieustannej opieki.
-Mogę spytać, ile masz lat? - zwróciła się do niej druga pracownica opieki społecznej, głos miała jeszcze bardziej zuchwały.
-Szesnaście - wymamrotała Viv.
Sieć porozumiewawczych spojrzeń oplotła salon; byliśmy muchami o splątanych jej lepem skrzydłach.
-Pijaństwo i narkotyki, do tego córka puszczona samopas, a na dokładkę nieletnia kochanka. Chyba nie myśli pan, że pozwolimy temu dziecku zostać pod pańską pieczą?
-Nie macie prawa. Nie macie prawa mi jej zabrać.
-Owszem, mamy. Do czasu rozprawy sądowej Amy zamieszka ze swoją matą.
-Amy nie ma matki - wszedłem jej w słowo, nad wyraz trzeźwo. Są kwestie, które nie pamiętają odurzenia.
-Pani Chloe Montez jest wpisana w akcie urodzenia jako matka i jednocześnie prawowita opiekunka Amy. Nie złożył pan wniosku do sądu o pozbawienie władzy rodzicielskiej, toteż ta władza nadal jej przysługuje. Reasumując, sąd rozstrzygnie, mam  nadzieję, nie to, czy Amy zostanie z panem, ale co najwyżej częstotliwość pańskich wizyt w jej życiu.
Wszystko miałem odrętwiałe. Tylko nie oczy. Oczy zdolne do łez. Zaszkliły się wyrazem rozpaczy i sprzeciwu wobec krzywdzącego prawa.
Najgorsza była jednak ta niemoc. Nie mogłem zrobić nic, kiedy Chloe znosiła Amy na rękach z piętra. Nie mogłem zrobić nic, by odwrócić głowę Amy, tak by spojrzała na mnie, na moje łzy, na moją miłość rozlaną w kałużę. Nie mogłem zrobić nic, by zatrzymać zamykające się za całą gromadą nieczułych diabłów drzwi. Jedyne próby rzuciły mnie na kolana, odrętwienie pozwoliło czołgać się po posadzce ku sercu, które wyrwali mi z piersi i rzucili na pożarcie lwom. Zamknąłem skowyt w pięści, a płacz zalał najsuchsze ślepe zaułki, które w sobie noszę.







~*~



To doprawdy potworne - ten stan, który mną teraz miota. Mogłabym wyliczyć na palcach jednej ręki (dosłownie!) zdania z tego rozdziału, które jako tako mi się podobają. Reszta - kompletne dnoooo. I chociaż wiem, że tak nie jest, to po prostu od pewnego czasu (dwa tygodnie??) nie mogę patrzeć na to, co piszę, bo mam ochotę uderzyć głową w ścianę. Jezu, pomódlcie się, żeby to jak najszybciej zniknęło, bo się zamęczę na śmierć sama ze sobą ehh :''))
(z tego względu nie mogłam sprawdzić rozdziału, przepraszam, no za Boga nie mogłam, czuję mdłości hahah)
Ps. mam nadzieję, że kolejny rozdział pojawi się stosunkowo niebawem, choć chcę poświęcić na niego dużo czasu, bo będzie FAJNY. rozumiecie, BARDZO FAJNY :)

7 komentarzy:

  1. ????????????????????????:)))))))??????
    s l u c h a m
    Boze
    jebana Chloe
    jak moglas to zrobic

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział jest super napisany i nie masz sie czym przejmować ;) jezu...nie mogą jej zabrać! Podstepna suka! Jebana chloe! Ugh!!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. złamałaś mi serce tym rozdziałem :'(
    Chloe to pieprzona wariatka, co ona sobie w ogóle wyobraża, nie jest i nigdy nie będzie mamą od Amy, Justin jest i tatą i mamą!
    mam nadzieje, że Amy szybko do niego wróci

    OdpowiedzUsuń
  4. Płacze. Kurwa, płacze. To nie możliwe, ta głupia suka Chloe. No do cholery, Justin na to nie zasłużył! Czekam z niecierpliwością na next :*

    OdpowiedzUsuń
  5. Japierdole zabierz ja stąd
    nie nawidze od dziś tego imienia kurwa mac niech spierdala

    OdpowiedzUsuń