wtorek, 18 kwietnia 2017

Epilog - Ósmy kolor tęczy, i każdy kolejny



Vivien


Chciałabym mieć jego dłonie. 
Nie na własność – bo na własność już mam.
Chciałabym, aby jego dłonie były moimi dłońmi, wtedy moje nigdy nie byłyby zimne, bo jego nigdy nie stygną.
Nie wiem, jaki dziś dzień, wiem tylko, że jest zima, bo na kołnierzyku jego kurtki śpią płatki śniegu, a jego dłonie wciąż są płonącymi węglami, gdy wkłada je pod kołdrę i rozpala moje kości biodrowe jak dwie zapalniczki benzynowe.
-Zrobiłem ci miejsce w szafie – oznajmia podekscytowany. Nie zdejmuje kurtki, a płatki śniegu umierają. Morderca. - I uzgodniłem wszystko z twoimi rodzicami. Jako że skończyłaś już osiemnaście lat, kiedy tylko stąd wyjdziesz, zamieszkasz u mnie. Tydzień temu Jason zabrał swoje manatki i wyprowadził się, znalazł małe lokum na przedmieściach. Wprawdzie nie jestem pewien, czy Mia pomieści w tej klitce wszystkie swoje buty, ale nie ja się będę tym przejmował. Z logistycznego punktu widzenia twoja przeprowadzka jest znacznie mniej kłopotliwa. 
Później przez długi czas trzyma moje dłonie w koszyku swoich zamkniętych. Patrzy mi w oczy, jego świecą jak diamenty w kopalni, mienią się, choć nie pada na nie żadne światło. One są światłem. Świata. Moim. Widzę w nich bolesną miłość i wytrwałość, i kakao.
-Pocałuj mnie – mówię, bo dłużej nie wytrzymam.
Całuje mnie jak kochanek i jeśli ma mnie tak całować, chcę, żeby na zawsze pozostał kochankiem. 
Cerę ma zdrową, tak śniadą i lśniącą na tle bladych szpitalnych ścian, kości policzkowe obsypane drobinami świeżo zgolonego zarostu, a sińce pod oczami wyblakły. 
Mam wulkan między nogami. Lawa jest wrząca i wyniszczająca. Pył wulkaniczny wisi ciężką chmurą nad naszymi głowami. Niech spadnie deszcz. Nie chcę być jedynym zawilgoconym obiektem w tym pokoju.
Siadam na łóżku, patrzę w okno, jest brudne, widzę na szybie odciski palców Justina z czasów, gdy stał przed nią i opowiadał mi o świecie, o tym, że linie wyznaczające pasy ruchu się zacierają, że księżyc w grudniu jest dalej od Ziemi niż w sierpniu, że Amy chodzi do szkoły na wprost szpitala, by mógł z siódmego piętra obserwować, jak obiega boisko, i że ktoś majstruje przy jego samochodzie.
-Obiecałeś – mówię, zerkam na niego, później oboje patrzymy za szybę, za przecznicę, tam, gdzie wyrasta drapacz chmur tak wysoki, że wszystkie je zdrapuje.
-Obiecałem – potwierdza. - Nie zamierzam się wymigać.
Otwiera torbę, którą ze sobą przytaszczył. Wciskam się w jeansy, pierwszy raz od roku, gdzieniegdzie przylegają do ud i kolan. Jestem szczelnie zamknięta w bluzie i kurtce zapiętej pod szyję, gdy wykradamy się z oddziału niezauważeni. Wybieramy schody, możemy zlecieć po nich jak ptaki. Wybiegamy przez drzwi ewakuacyjne na tyły szpitala, stary parking na kolanach błagający o tchnienie życia, które nie nadchodzi. Justin bierze mnie za rękę, albo ja biorę za rękę jego. Jesteśmy spleceni jak węzeł cumowniczy. Biegniemy przez podwórze owiane arktycznym mrozem, marzną nam nosy i przymarzają kąciki ust. Pod kurtką jednak jest mi gorąco, jest mi tak gorąco, że byłabym konkurencyjna dla producentów grzejników. Justin jest konkurencyjny ze mną, razem mamy szansę zawiązać spółkę i zasilać w energię cieplną całą Oklahomę.
U naszych stóp wyrasta najwyższy wieżowiec w mieście, oglądałam go z okna szpitalnej sali i zastanawiałam się, jak mocno wieje wiatr na szczycie. Justin prowadzi mnie jak ślepca do kolejnych schodów ewakuacyjnych, nie mam kondycji, ale chociaż biegniemy, oddech nie zamiera mi w piersi. Patrzy we mnie, co chwila we mnie patrzy, odwraca głowę, zahacza mnie, spogląda pod nogi, i znów w mój policzek, ale nie ciągnie mnie tym spojrzeniem, nie pospiesza. Przeciwnie – mówi, że mamy całą wieczność, że możemy pełznąć, że nie wierzy w powtórkę World Trade Center, że choćbyśmy dotarli na szczyt późną nocą, gdy cała Oklahoma jest mozaiką świetlnych punktów, wiatr wciąż wieje tak samo.
Ale docieramy o zachodzie. Słońce, niby kula barw ciepłych, zagłębia się w horyzoncie jak spławik w wodzie, zdaje mi się, że skacze, że jeszcze pragnie dojrzeć to, co zostawia na łaskach księżyca. Pomarańczowe światło mruży moje oczy, gdy podchodzimy z wolna do barierki na wprost niego, tego niezbadanego ogromu, które oddałabym Justinowi, żeby je dla mnie przechował. Kiedy oboje dotykamy metalowych prętów, a cały świat trwa niezmiennie pod naszymi stopami, wiatr mnie policzkuje, a jego palce są tak przyjemne, że nadstawiam policzki, by zrobił to jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze.
-Obiecałem, że pozwolę ci latać – szepcze do mojego ucha. - I prawie ci na to pozwolę.
Wgniata dłonie w moje biodra, unosi mnie, przekłada przez barierkę. Czuję pod stopami krawędź dachu, a w talii jego silne dłonie, całe ramiona, trzyma mnie pewnie. To taki uścisk, który nie zelżałby nawet wtedy, gdy świat zacząłby płonąć. Dzieli nas barierka, ale wcale nie czuję na plecach metalu – czuję jego: udo między prętami, pierś, usta całujące mój kark. I to wszystko mówi mi, że wiatr nie wieje tylko dla mnie.
Rozkładam ręce, pochylam się i wtedy to czuję – życie – ono mnie wypełnia, uderza we mnie raz za razem, otwieram wcześniej zamknięte oczy i widzę pod sobą tylko powietrze, w którym lecę, na skrzydłach z wiatru i ramion Justina. I prawie w to wierzę, a wiara jest tak silna, że zaciera wszystkie wątpliwości. Postanawiam zdefiniować miłość jako naukę latania.
Nagle na nasze głowy spada drobny deszcz, słońce przenika przez krople promieniami i jesteśmy zamknięci w koktajlu zjawisk atmosferycznych – pod deszczem, między zachodem i tęczą. Wystawiam twarz na deszcz, nie wiem, co stanowi ten brud na mnie, ale teraz wszystko spływa. 
-Kocham cię – mówię z zamkniętymi oczami, w przestrzeń, ale on wie, żeby złapać te słowa. Czuję, jak uśmiecha się mokrymi ustami na mojej szyi. - Chcę z tobą być, chcę się z tobą kochać, chcę płoszyć z tobą ptaki.
-Wiem – szepcze, nieporadnie zakładając mi włos za ucho. - A ja chcę patrzeć z tobą w deszcz.
-W deszcz? - dopytuję.
-Tak, w deszcz – powtarza. - Widziałaś kiedyś tęczę bez deszczu?
Całuję go, wciąż lecąc.
Nie wiem, czy widziałam. Ale wiem, że przy nim zobaczę.





~*~




the end
to koniec. ostateczny. nikogo nie zabiłam, wszyscy są szczęśliwi i (prawie) zdrowi, tak więc większości z was chyba nie zawiodłam ahahhaha
co mogę powiedzieć - dziękuję za wasze wsparcie, kolejny już rok, za wszystkie wyświetlenia i komentarze, za wspólne przeżywanie, no, po prostu dziękuję
i od razu odsyłam was do kolejnego fanfiction, "Płosząc ptaki":
http://flushing-birds-out-jbff.blogspot.com/
https://www.wattpad.com/story/106442647-flushing-birds-out-jbff

DZIĘKUJĘ

czwartek, 13 kwietnia 2017

Rozdział 42 - Strasznie cicho, niesamowicie blisko


-Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych Ameryki – mówi, stojąc na krześle w korytarzu. Góruje nade mną o półtorej głowy. - Jako że jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych Ameryki, przysługuje mi prawo do rozmowy z policją. A zatem chcę rozmawiać z policją.
-Viv, kochanie, zejdź z krzesła i porozmawiaj ze mną po ludzku – mówię ja, biorę ją w talii i ściągam na ziemię. Proporcje wzrostu wracają do prawidłowego porządku, gdy ona zadziera lekko głowę, by patrzeć mi w twarz, a ja swoją opuszczam.
Nie mija chwila, kiedy odwraca się i drepcze na bosaka pod drzwi oddziału. Pędzę za nią jak niegdyś za Amy przed ruchliwą ulicą. Chwytam za koszulę nocną, jej plecy odbijają się od mojej piersi. Chwytam tę chwilę, całują ją w czubek głowy, pachnie jak słońce, choć tak dawno go nie widziała. W pewien sposób wącham słońce, swoje.
-Puść mnie – mówi płaczliwie. - Idę na policję.
-Za późno – szepczę jej do ucha, bo wciąż ją trzymam, usta plączą mi się w jej włosach. - Ukradłem ci serce. Byłbym nieprofesjonalny, gdybym teraz oddał ci je z powrotem.
-Nie obchodzi mnie, co ukradłeś – mówi i nie załamuję się tylko dlatego, że wiem, jak inne od słów są jej myśli. - Idę na komisariat.
-Bez butów i majtek? Zadzwoń chociaż po taksówkę – podpuszczam ją, wręczam Viv swój telefon.
A ona go łapie i przez kolejne pięć minut dobijam się do zablokowanych drzwi łazienki i myślę, ile przyjdzie mi zapłacić za wyważenie ich z futryny. Rozgrzewam bark, przygotowuję się do staranowania mienia publicznego, zanim jednak uderzam, ona wychodzi, oddaje mi telefon i wraca do łóżka.
Jestem totalnie przerażony, bo Viv nie mruga przez kilkanaście minut, aż myślę, że wydłubała sobie w łazience oczy i wetknęła w oczodoły wiarygodne szklane kule. Tylko gdzie krew? Opuszką kciuka opuszczam jej powiekę, wgniatam lekko w oko, przekonuję się, że są prawdziwe, ale nie czuję ulgi. Nie jestem też jednak przesadnie zesztywniały. Viv przerażała mnie już tak wiele razy, że nie mam psychiki, która mogłaby wysiąść. Już po ptakach. Odleciały.
-Wracaj na ziemię – proponuję łagodnie. - Jest cię tu za mało.
Wykorzystuję ten moment, gdy Viv nieporadnie schodzi po drabinie spod nieba, i przyglądam się swojemu dziecku. Dowodzi, że jest, zaokrąglając delikatnie brzuch Viv. Oddychają oboje, synchronicznie, wpierw unosi się klatka piersiowa Viv, później faluje jej brzuch. Kładę na nim dłoń, nie wiem, czy mogę ją tak po prostu opuścić, więc zatrzymuję milimetr nad koszulką, a drobne włosie materiału łaskocze mnie w palce. Czuję na wnętrzu dłoni ciepły oddech tego maleństwa i pierwszy raz myślę, że pogubienie zmysłów jest całkiem przyjemne.
Kiedy jestem pewien, że całe stopy Viv stoją na ziemi i napierają na nią nie słabiej niż moje, coś musi się zepsuć. To naturalna kolej rzeczy. Naprawiam, namawiam do naprawy ją, a potem nie ma świadków, że nad czymkolwiek pracowaliśmy i łatwiej przychodzi nam się cofać. To niezwykle uporczywa rutyna.
Więc kiedy już wydaje mi się, że jesteśmy w trójkę w szpitalnej sali, otwierają się drzwi i jest nas więcej i więcej, i więcej, bo przez próg przechodzi doktor Watson z parą policjantów ochraniających jego tyły. Zatrzymuje się w połowie drogi i mówi:
-Panowie oznajmili, że zostali wezwani przez jednego z pacjentów. Nie pomyliłem się, obstawiając, że chodzi o Viv, mam rację?
Bezradnie potrząsam głową. Policjanci wchodzą w głąb pokoju, lekarz zostaje przy drzwiach, ale splata ręce na piersi, a przez to wiem, że zabawi tu dłużej. Patrzę na gliniarzy, zastanawiam się, które z nas będzie się tłumaczyć. Kiedy Viv milczy, a jej drabina spod nieba nie ma końca, przemawiam ja:
-Zaszło drobne nieporozumienie. - Staję na prostych nogach. Wydaje mi się, że jesteśmy bardziej wypośrodkowani pod względem statusu społecznego, gdy żaden z naszego trio nie musi zadzierać głowy, by patrzeć na pozostałych.
-Wcale nie – podejmuje Viv. - Chcę złożyć zawiadomienie o przestępstwie. - Wytacza się spod kołdry. Zajmuje pozycję obronną między oknem i zachodnią krawędzią łóżka. - Po pierwsze, jestem tu bezprawnie przetrzymywana. Wyprowadza się mnie na dwór jak psa. Jak sukę w okresie rozrodu. Na smyczy. Ale co istotniejsze, ten człowiek – to powiedziawszy, dźga mnie w pierś, a siły ma za dwoje – zmusza mnie, bym urodziła dziecko, którego nie chcę. To moje ciało i moja decyzja.
Na moment paczka gwoździ przytwierdza mnie do stołka. Patrzę na Viv i jestem wściekły, jestem na nią tak wściekły, że przez chwilę chcę dać odwet wrednym sykiem, ale mam nieme usta. Zdaje mi się, że ktoś nade mną czuwa, zabiera mi głos, całkiem, bym czegoś nie żałował.
Gwoździe odpuszczają i proszę policjantów za sobą na korytarz. Lekarz w roli wsparcia naukowego wychodzi za nami. Nie jestem wcale zdziwiony ziemistym kolorem twarzy nieobeznanych w temacie gości. Nie co dzień otrzymują apel o rodzeniu dzieci pod groźbą. Jedyną groźbą jestem ja, jako rzep tylko połowiczny. Chętnie lgnę do Viv, ale niechętnie odpadam. Pierdolę bzdury – ja wcale nie odpadam. Jestem na stałe. Obawiam się, że jeśli Viv by mnie zostawiła, utworzylibyśmy sensacyjny scenariusz filmowy: ona oblegana, mocząca majtki w strachu, i ja jako ten w obsesji, rozkładający jej dom na cegły, by się do niej dostać.
-Pan jest ojcem? - pyta policjant z wąsem w kolorze spłowiałego kasztanu. Nie ufam ludziom z wąsem, więc odpowiadając, patrzę w drugiego.
-Czyim ojcem? - zawieszam głos, oni milczą i pierwszy raz jestem załamany różnicą wieku dzielącą mnie i Viv. - Mój Boże, jestem ojcem jej dziecka, nie jej. Gwoli ścisłości, ma siedemnaście lat, nie zrobiłem nic złego.
Barki funkcjonariuszy opadają, jakby obaj wypuścili oddechy. Zdaje mi się nawet, że razem z tym wiatrem czuję roztopiony ser i ketchup.
-Viv cierpi na schizofrenię – podejmuje doktor Watson. - I jest w ciąży. Do czasu porodu zdecydowaliśmy się przerwać leczenie i polegać jedynie na nieczęstych środkach uspokajających. Kiedy jeszcze była świadoma samej siebie, powiedziała, że chce utrzymać ciążę i urodzić dziecko. Kazała nam trzymać się tej decyzji i nie brać pod wzgląd tego, co mówi teraz, przy ograniczonej zdolności myślenia.
Wygłasza wszystko to, co ja chciałbym powiedzieć. Odzywam się nie dlatego, że coś zostało niedopowiedziane, odzywam się, ponieważ rozpatrywane są kwestie moich genów.
-Ona nie chce tego zrobić, nie chce usunąć ciąży, mimo że przysługuje jej ku temu prawo. Już raz doprowadziła do poronienia. Znam ją, zaufajcie mi, znam ją. O =na tego nie chce.
-Czy ciąża zagraża jej życiu? - pyta policjant ogolony na gładko, ten, przed którym w razie konieczności otworzyłbym swoje  życie.
Patrzymy po sobie z lekarzem, umawiamy się, który z nas ma mówić. Ze względu na spadek w głęboki dół medycyny, do którego ja nie potrafię zejść nawet po drabinie, głos zabiera Watson:
-Widzi pan, to jak ze złamanym skrzydłem. Ptak drapieżny nie umrze ze względu na złamanie. Ale ze złamanym skrzydłem nie może polować, nie pozyskuje pożywienia, i umiera dopiero wtedy, z głodu i wycieńczenia. Czy zatem możemy mówić o złamanym skrzydle jako przyczynie śmierci?
Pojmuję tę metaforę, już nawet zastanawiam się, w jaki sposób obwiążę skrzydło Viv. Policjanci nie są tak uszlachetnieni sztuką medyczną i po ogólnym spisaniu notatki z interwencji, w ciszy przemierzają korytarz. Ich kroki są głuche, zastanawiam się nawet, czy w myśl innego pojęcia szacunku nie wspinają się na palce i nie drepczą jak cienie. Aż nie ma ich na oddziale, nie ma też lekarza, jestem ja i ściany, których każdy zaciek jest mi znany.
Potem wszystko dzieje się szybko, tak szybko, że ten epizod szału nie przechodzi do historii. Viv wypada z sali jak kula armatnia, pędzi pod drzwi oddziału, nawołując policjantów, których dawno już z nami nie ma. I nie zawrócą. Testuję ubogą kondycję fizyczną, gdy wyrywam się w pościg za nią. Chwytam ją za nadgarstki, od tyłu, bawię się w policjanta, wykręcając jej ręce, ale robię to tak, żeby nie połamać kości z kryształowego szkła. Kiedy przejmuję w końcu władzę nad jej pałętającymi się rękoma, łapię je w jedną dłoń, ramieniem zagarniam w talii, ale prędko przesuwam na żebra, bo tam nie oddycha żadne niepewne pod względem życia dziecko.
-Viv, maleństwo, uspokój się – proszę łagodnie, bo to doprawdy żadna różnica, czy szepczę, czy krzyczę, i tak wszystko przez nią przepływa, jest dziurawa.
Jestem wrzucony w kolejny dylemat, bo kiedy trzymam ją tak, jak trzyma się kochankę, jej siła mnie miażdży, lecz kiedy trzymam ją tak, jak trzyma się kibica po efektownie przegranym meczu, wiem, że coś w niej uszkadzam. Może powinienem przylgnąć z nią do ściany i czekać – godziny, tygodnie, lata – aż ten stan minie. A może powinienem stanąć w drzwiach, pozwalać się bić i kaleczyć, i w ten nieurazowy dla niej sposób doczekać końca.
Naraz wszystko dzieje się jeszcze szybciej. Mnożą mi się ręce, bo nagle trzy ich pary przytrzymują Viv, a ja jestem tylko biernym wsparciem. Widzę igłę. A zaraz jej nie widzę, gdy wchodzi w ramię Viv jak w masło. Nie wiem, czy czuje, jak coś ją rozpiera, ale ja czuję to na pewno. Połykam ból, którego ona nie jest świadoma. Wkrótce cała wiotczeje, opada mi w ramiona, pielęgniarka i lekarz odprowadzają nas do sali, gdzie Viv śpi i śpi, i śpi, a ja nie mogę usnąć nawet na moment.




Czuję, że to jakiś rodzaj końca, jeszcze zanim nadchodzi.
Tego dnia odwiedzili Viv wszyscy, którzy mogli ją odwiedzić: mijała mnie na korytarzu Mia, szef Lucas, Stella nawet dwukrotnie. Z tego względu na sporą część tego słonecznego parnego dnia byłem wykluczony z opieki nad Viv. Czułbym się skrępowany, gdyby podczas moich osobistych rozmów z Viv towarzyszył nam cały wianek jej rodziny i znajomych i wychodzę z założenia, że to skrępowanie działa obustronnie.
Piję trzecią kawę z mlekiem z ekspresu, dolar za kubek, tym razem nie dosładzam i przekonuję się, że gorzka smakuje nawet lepiej, dlatego czwartą i każdą kolejną piję już bez cukru.
Gdy siedząc na korytarzu, zagląda mi w twarz nuda, postanawiam zadzwonić do Jasona. Wtedy jednak on dzwoni do mnie.
-Rodzice wpadli z wizytą – mówi tonem beznamiętnym, ale mówi w ten sposób nawet o największej miłości. - Matka pytała o ciebie.
-Niech zgadnę – wtrącam. – Sprawdza, jak mi idzie półetatowe rodzicielstwo?
-Mniej więcej. Zważyła Amy, stwierdziła, że nie jest wychudzona, spytała o imię ojca i odpuściła. Na jakiś czas masz spokój. Ale zostają na noc, więc jeśli udałoby ci się wrócić dzisiaj do domu, miałbyś ich w garści.
-Zrobię co w mojej mocy – obiecuję, ale sam nie wiem, ile w tej obietnicy szczerości. To nie tak, że unikam spotkania z rodzicami. Po prostu bez spotkań z nimi żyje mi się spokojniej. - Coś wisi w powietrzu, Jason.
-Mówisz o Viv?
Przytakuję głową, myśląc, że widzi ten gest. 
-Jest spokojna, zbyt spokojna, nie wierzę w ten spokój.
-Daj jej szansę – nawołuje do mojej głowy i głowa słucha, ale intuicja jest całkowicie głucha. - Może będzie lepiej. Albo to jeden z lepszych dni.
-Nie przypominam sobie w ostatnich miesiącach ani jednego lepszego dnia, Jason. Nie wierzę w nie. Jest albo dobrze na całej linii, albo źle też na całej linii. W chorobach nie ma złotego środka. Poza tym znam ją, Jason. Coś się kroi. A ja nawet nie wiem, jak mam temu czemuś zapobiec. 
-Przywiąż ją do łóżka. Krawatem – proponuje. Słyszę, że siada, więc i ja rozsiadam się wygodniej.
-Nie mam ani jednego – wyznaję. - I nie umiem go wiązać.
-Zwykła pętelka wystarczy. I powinieneś mieć, chociaż jeden, stary, niekoniecznie do wiązania pod szyją, albo niekoniecznie do wiązania pod swoją szyją.
Wyobrażenie Mii przywiązanej przez Jasona krawatem do łóżka jest niezwykle proste w realizacji.
Uśmiecham się pod nosem i mówię dalej:
-Zrezygnuję z twoich praktyk, bracie. Jeden jedyny raz w szpitalu zakończył się brzuszkiem.
-Tym bardziej korzystaj, bo proste biologiczne prawo wyklucza brzuszek w brzuszku. Chyba że ciężarne nie są twoim fetyszem. Tak sobie myślę, że jeśli skoczyłbyś w bok, Viv nie będzie tego całkiem świadoma, prawda?
-Nie zamierzam skakać ani w bok, ani w przód, ani do tyłu. Puknij się w czerep, zanim coś powiesz.
Choć rozmowa działa na mnie skuteczniej niż tania kofeina z automatu, nie kończę jej po tym występku. Rozmawiamy bez ładu i składu, aż chrypnę, bo nie przywykłem do takich ogromów słów wypowiadanych naraz. Kończymy, gdy orientuję się, że słońce nie króluje już na niebie, a godziny odwiedzin minęły wieki temu. 
Lampa nade mną mruga złowieszczo, zapowiada katastrofę i zagładę ludzkości. Patrzę w nią i myślę, że to wszystko dzieje się na oddziale psychiatrycznym, i nie jestem przerażony, wcale nie jestem, ale nie jestem też swobodny jak powietrze w próżni. 
Jest niesamowicie blisko, to coś, co się zbliża, i jest strasznie ciche. Sam mój oddech brzmi jak koncert heavy metalowy. Nie mogę znieść szeptu powietrza, więc ruszam do sali Viv, a droga nie jest daleka, bo koczuję naprzeciw drzwi. Wszystko w tym szpitalu skrzypi, drzwi brzmią jak bolesne wysysanie duszy, ale to, co za nimi, wysysa duszę skuteczniej. Serce i dusza to dwa odrębne ośrodki, które na siebie nie oddziałują.
Viv siedzi na łóżku, to całkiem dobrze, i kołysze się jak przy ostrym ataku choroby sierocej, co nie jest już tak dobre. Oczy ma jak ze szkła, takie zimne i lśniące, patrzy na mnie, ale chyba znów jestem rozpuszczoną w powietrzu materią, bo jej spojrzenie przechodzi przeze mnie jak przez ducha i nawet nie czuję przyjemnego ukłucia. Pierwszy raz zastanawiam się, czy nasza odległość od siebie jest większa niż odległość par rozdzielonych emigracją. Tak postanawiam to traktować – Viv wyjechała do pracy do Kambodży, zarobi na zdrowie i wróci do Oklahomy, na 18th Street 4, do mojego łóżka, albo przynajmniej salonu.
-Jak się czujesz? - pytam, opieram się o dolne wezgłowie łóżka. - Te odwiedziny nie wymęczyły cię za bardzo?
Jestem już prawie pewien, że coś dzisiaj wybuchnie.
I wybucha.
Dostrzegam błysk, spod kołdry Viv wynurza się ostrze noża, ogromne, kilometrowe, milowe, dłuższe niż równik. Wpierw odskakuję w tył, bo myślę, że to zamach godzący bezpośrednio we mnie. Ale Viv jest największym zagrożeniem samej siebie, a świat wokół niej jest całkiem bezpieczny. Wpadam w panikę, bo skoro postąpiłem krok w tył, dla jej bezpieczeństwa nie mogę wykonać kroku w przód, i tak stoję pośrodku sparaliżowany i całe jej życie przebiega mi przed oczami.
Wstaje z łóżka, knykcie jej bledną, gdy ściska rękojeść noża. Nikt mnie nie przeszkolił, jak postępować w sytuacjach kryzysowych, dlatego nagle pęcznieje mi pęcherz, jestem bliski zmoczenia się, i krew napływa mi do policzków.
-Viv, oddaj mi to – mówię głosem trzęsącym się i niewiarygodnym, brak mi porządnej pewności. - Viv, do cholery, oddaj mi ten nóż. Zrobisz sobie krzywdę.
-Nie chcę tego dziecka – duka tonem żywcem wyrwanym z horroru. Nie podoba mi się ten rodzaj dominacji kobiety nad mężczyzną.
-Viv, nie wiesz, co mówisz. Uspokój się i oddaj mi ten pieprzony nóż.
-Zabiję je – mamrocze. - Zabiję je, zobaczysz. Przez to dziecko przestaniesz mnie kochać. Zabiję.
-Nigdy nie przestanę cię kochać. Tym bardziej nie przez dziecko. Przecież wiesz, że je chcę, że je kocham. Nie rób mu krzywdy – błagam zwiotczałym głosem. - Nie krzywdź go. Ono nie jest niczemu winne. Nie pamiętasz już, jak obiecaliśmy sobie, że będziemy najlepszymi rodzicami pod słońcem? Nie pamiętasz już?
-Nie chcę go, nie pokocham go, nienawidzę go. Nie pozwolę, by mnie zmieniło, i ciebie.
Jej głos wzrasta w tonacji i wiem już, że muszę zainterweniować teraz, nie czekać. Jej palce na rączce noża są już przeźroczyste. Wyrywam w przód i próbuję ich dosięgnąć. Kotłują się nasze ręce, gdzieś w tym zawirowaniu ostrze rozcina mi koszulkę na rękawie i wyrysowuje płytką szramę. Viv zdobywa sposobność, by uciec ode mnie, czuję się przegrany, gdy dzieli nas szerokość łóżka. W chwili, w której metaliczne światło razi mnie jak słońce, zamykam oczy, bo nic już nie mogę zrobić. To prawie jak przyzwolenie – zgoda na to, czego nie potrafię zatrzymać.
O 20:37 umiera moje dziecko, gdy Viv godzi w swój brzuch nożem, a ten niegodnie wdziera się jak w gąbkę. Biała pościel nie jest już biała, moje myśli też nie są białe, w tej tragedii nawet biały wiersz zmieniłby kolor. W swoim zamroczeniu i niepełnej świadomości jest absolutnie pewna, do czego prowadzi ten żałobny korowód i żeby nie zastanawiać się, czy na pewno osiągnie wyznaczony punkt docelowy, godzi w brzuch raz jeszcze. Jestem przy niej tuż po drugim dźgnięciu, kiedy jej słabe ciało chyli się ku podłodze. Chwytam ją, bo tak mi dyktują ręce. Ale przez chwilę chcę ją puścić, by runęła na ziemię i wykrwawiała się tak, jak robi to nasze dziecko. Które zabiła. Jej ręce. Jej niegdyś najczulsze dłonie. Zabiły. Znów.
Później jakby ktoś puścił przewijanie na kasecie, której jestem bohaterem, bo nie potrafiłbym odtworzyć kolejnych wydarzeń. Wiem tylko, że drę się wniebogłosy, nie wiem, czy wypuszczając w powietrze żal po stracie dziecka, które chciałem kochać miłością dojrzałą, dojrzalszą niż Amy na początku, czy krzyczę, bo potrzebuję pomocy, bo Viv traci na moich rękach przytomność, bo ja tracę ją. Do sali wpada lekarz w asyście dwóch pielęgniarek. Któreś z nich prosi, bym położył Viv na łóżku, później jakieś dłonie, zimne i wilgotne, odciągają mnie tak daleko, że niemal tracę Viv z oczu, jeszcze później robi się przeraźliwie gęsto od ludzi, a na samym końcu, gdy Viv zostaje zabrana do sali na samym końcu korytarza, zagrodzonej nieoszklonymi drzwiami pancernymi, niemalże nie wierzę w ostatnie minuty, nie potrafię ich pojąć, aż w końcu pojmuję, bo krew Viv na moich rękach nie jest amatorską charakteryzacją. Jest naszym dzieckiem, naszym bólem – moim świadomym, jej świadomym inaczej – jest miesiącami wyrzeczeń, blisko rokiem, jest czasem, który byłbym skory odliczyć od stażu naszego związku.
Nie wiem, kiedy zaczynam orientować się w tej sytuacji, ale w ciągu kolejnych godzin nadchodzi w końcu moment, kiedy wszystko do mnie dociera, przede wszystkim myśl, że życie dziecka jest już przesądzone, ale życie Viv jest mu wcale niedalekie. Nie jestem pewien, czy mija mi niewyobrażalna wściekłość na Viv – w końcu to prawie jak obwiniać noworodka o siusiu w pampersie – ale gdy łykam tabletki uspakajające, nieodłączne towarzyszki ostatnich miesięcy, dziś podwojone ilościowo, przypominam sobie, jak oddychać, i jest mi nieco lżej. 
W którymś momencie zaczyna na mnie napierać strach o Viv. Utrata połowy nie jest utratą całości, więc drżę o nią, a moje usta samoistnie powtarzają modlitwy wyuczone przez matkę w dzieciństwie, później nigdy niepraktykowane, i nie jestem pewien, czy wierzę, że płyną gdziekolwiek dalej niż w pustą przestrzeń, a jednak nie przestaję poruszać wargami. Bo chyba chcę, by życie Viv leżało w jeszcze czyichś rękach, ręce lekarzy są rękoma zbyt ziemskimi. 
Przed północą wychodzi do mnie doktor Watson, wyłania się jak spocony cień zza wzmocnionych drzwi. Nie przyglądam mu się, bo nie chcę zgadywać. Wolę być postawiony przed faktem. Jestem wdzięczny, że nie muszę wstawać, lekarz sam kuca obok mnie. Chyba nie wierzy w siłę moich kolan, i słusznie. Sam bym im nie dowierzał.
-Viv żyje – mówi najsampierw. Ogromny głaz stacza się z mojego serca, przez chwilę trwam w takiej lekkości, że skoki z chmury na chmurę są błahostką akrobatyczną. - Dziecko nie miało szans – potwierdza to, czego byłem pewien i bez diagnozy.
To chyba nie jest moment, w którym zaczynam płakać. Zacząłem dużo wcześniej, teraz po prostu czuję wilgoć łez, to wszystko.
-Jest nieprzytomna, ale jej stan pozostaje stabilny, nie ma zagrożenia życia. Straciła sporo krwi, dlatego utrzymujemy ją w śpiączce farmakologicznej, dopóki nie dojdzie do siebie. - Watson bierze krzesło spod przeciwległej ściany, przysuwa je do mnie, ale nie prosi, bym wstał, i siada sam. Wie, że nie mam siły, by zadrzeć głowę i patrzeć w jego oczy półtora metra nad moimi. - Justin, ostrzegałem cię, jak może się skończyć sama próba utrzymania tej ciąży.
-Wiem – dukam, niechętny do rozmów uświadamiających. To mi nie pomaga. Naprawdę.
-Nie miej pretensji do Viv – prosi ostrożnie. - Nie była poczytalna. Nie ma nad tym kontroli.
Chcę go wyśmiać, ale nie umiem. Moje usta zapomniały, jak to jest układać się w łuk, nawet całkiem ironiczny.
-Nie mam pretensji do Viv. Mam pretensje do siebie. Że ją do tego namawiałem. Teraz widzę, że powinna usunąć i kontynuować leczenie. To moja wina. Naraziłem ją. Na to, co zrobiła. Sprowokowałem ją do tego.
-Siebie też nie obwiniaj – nalega. - Oboje jesteście jeszcze dzieciakami.
-Mam dwadzieścia siedem lat – wtrącam. - To prawie trzydzieści. W wieku trzydziestu lat nie jest się dzieciakiem. Wtedy chce się mieć dzieciaki. Chyba chciałem za bardzo. Nie miałem wyraźnego wyobrażenia, co może się wydarzyć. A teraz będzie mi się to śnić po nocach. Wolałbym żyć z myślą, że zgodziłem się na aborcję, niż że przyzwoliłem na to. 
-Nie obwiniaj się – powtarza.
Powtórzy to jeszcze dziesięć razy i może coś we mnie zaskoczy, że moja wina w tym wszystkim jest jak cień, tylko przedziera się gdzieniegdzie. Na razie nie potrafię tego do siebie dopuścić. Łatwiej jest mi rozładować złość na siebie niż złość na Viv, choć ostatecznie żadne z nas nie zasłużyło, by przykrywać je złością. Straciliśmy dziecko. Mimo wszystko oboje.
-Może to nie jest najlepsza pora, ale chcę, żebyś wiedział, że skoro dziecka już nie ma – przerywa na chwilę, czci je paroma sekundami ciszy – kiedy tylko Viv się wybudzi, na nowo wprowadzimy leczenie farmakologiczne, wzmożone. Zastosujemy silne leki, nie jestem w stanie powiedzieć, jaki wpływ będą miały na jej samopoczucie, mogą ją znacznie osłabić, połączenie ich ze środkami uspokajającymi sprawi, że będzie senna, nie będzie kontaktować z rzeczywistością. Jakbyście startowali od poziomu minus drugiego. Nie możemy bawić się w słabe środki lecznicze. Dlaczego? Chyba sam zdążyłeś się przekonać.
Lekarz odchodzi, a ja myślę, że chciałbym, aby Viv miała raka. Może nerki – oddałbym jej swoją. Może szpiku kostnego – oddałbym jej swój. Może wątroby, płuca, serca – to wszystko bym jej oddał. Ale nie wiem, jak mogę oddać jej psychikę, nie całkiem zdrową, porządnie obszarpaną z każdej strony, ale stabilną. To jedno chciałbym jej oddać najmocniej.
Z wolna uświadamiam sobie, że przepadło wszystko, co udało się osiągnąć leczeniem, i że to wszystko przepadło na rzecz niczego – bo dziecka już nie ma. Zupełnie jakbym wniósł Viv na dziesiąte z dwunastu pięter, a potem pozwolił jej zjechać windą na parking podziemny. Tu, gdzie jestem teraz, z tymi doświadczeniami, nie potrafię zrozumieć, jak mogłem wybrać wątpliwe życie dziecka i chorobę Viv i jak mogłem odrzucić jej zdrowie, bez wątpliwości pląsających naokoło. To nie jest rozsądek. W zasadzie sam nie wiem, co to jest – jakaś nieboska podświadomość? Nie chcę jej.
Siedzę pod ścianą, na brudnej podłodze po której w tę i nazad biega przeciąg, do późnych godzin nocnych. Płaczę, ale inaczej, płaczem depresyjnym, nie histerycznym. Czuję się ciężki, taki ciężki, ciężar tych wszystkich nieświadomych win przygniata mnie do ziemi. Wydaje mi się, że jest tak ogromny, że mógłby przewiercić się przez siedem podłóg i sufitów i sprowadzić mnie na sam parter szpitala.
Kiedy o drugiej myślę, że sam wymagam leczenia, bo wokół mnie pałętają się głosy, których nie powinienem słyszeć, przede mną staje matka, moja własna, dotykam podeszwą jej kostkę i przekonuję się, że jest całkiem materialna. Nic nie mówi, patrzy na mnie z góry. By odwzajemnić to spojrzenie zadzieram głowę tak mocno, że pęka mi kark. Czeka na coś, nie wiem na co, ale chcę, by przestała czekać, więc wyciągam z kieszeni zdjęcie USG i wręczam jej bezwładnie wiszącym rękom, mówiąc:
-Mój synek nie żyje. Od pięciu godzin. 
A potem matka – ta sama, która niejednokrotnie namawiała mnie, bym zostawił Viv, bym dmuchnął w nią jak w dmuchawiec na wietrze i pozwolił odlecieć w świat, do którego należy, bym pielęgnował życie, które wiodę i nie przypisywał sobie wielu innych żyć – ta sama matka trzyma mnie w ramionach tak długo, aż brakuje mi łez.
-Ja już nie mam siły – pękam, ot, kryształowy wazon. - Kocham ją, ale to zbyt wiele. Próbowałem być dzielny. Próbuję tak od roku. Ale, mamo, ja chyba już nie chcę próbować. Wydawało mi się, że jestem silny. Byłem silny, nikt mi nie zarzuci, że nie byłem. Ale ja nie jestem z kamienia. Nie jestem nawet z drewna. Mamo, to mnie przerosło. Chciałbym wrócić do domu i nie martwić się tym, co zrobi Viv, albo czego nie zrobi. Ja... chyba chcę się poddać.
Mama wzdycha cicho, słyszy ją tylko moje prawe ucho, którego jest bliżej. Potem pyta:
-W skali od jeden do dziesięciu, jak bardzo kochasz tę dziewczynę?
-Nie zmieszczę tego w żadnej skali – mówię ja.
-Więc gdybyś miał przedstawić tę miłość obrazowo, jak byś to zrobił? – ponawia.
Wcale się nad tym nie zastanawiam. Po prostu mówię:
-Jest moim ósmym kolorem tęczy. Nie słońcem, nie niebem, nie powietrzem, tylko właśnie tym ósmym kolorem. Niepowtarzalnym.
-Chyba nie myślisz, że jeszcze kiedyś zobaczysz ten ósmy kolor – wtrąca. Nie od razu wiem, do czego zmierza. Dopiero kiedy to osiąga, zaczynam pojmować. - Przetrwałeś rok, twoja postawa i lojalność względem tej dziewczyny zawstydziłaby niejednego weterana wojennego. Żołnierz nie kończy wojny, kiedy gubi karabin. Robi wszystko, żeby go znaleźć. To nie będzie trwało wiecznie, Justin. Oboje w to wierzymy. Chcę tylko, żebyś wiedział, że niektóre radości są godne wszelkich smutków. 
Myślę o tym, o zestawieniu szczęścia z nieszczęściem, jeszcze długo po jej wyjściu, aż niebo robi się spłowiałe, wyblakłe, i powoli wchodzi w błękit nowego dnia. Jasnym świtem pytam powietrze:
-Umiem?
A ono odpowiada, że nie potrafię nie umieć.
Staję przed zamkniętymi drzwiami sali skrytej w bocznej odnodze korytarza, przykładam ręce do szyby, opieram o nią czoło. Patrzę na Viv położoną w łóżku, nie zauważam maszyn organizujących jej życie. Wtedy pierwszy raz myślę o niej jak o kredycie hipotecznym, ze mną pod zastaw, i uśmiecham się w duchu, bo nie wiem, w jakiej walucie spłacać zaległe raty. Wiem tylko, że kiedyś je spłacę, a wtedy zaciągnę kolejny kredyt, na stały wysoki procent, tak wysoki, że nie będę w stanie spłacić go nigdy.




~*~


ja pitole, ile ja się męczyłam z tym rozdziałem to wy nie wiecie. ALE W KOŃCU JEST
czeka nas jeszcze tylko epilog, mam nadzieję, że pojawi się w święta:)

ps. nowe opowiadanie na dniach:)

ps2. jeśli ktoś się modlił za moją dwóję z chemii, to zadziałało, bo ZDAŁAM

wtorek, 4 kwietnia 2017

Rozdział 41 - Historia z siódmego piętra


W połowie kwietnia, gdy powietrze zaczyna pachnąć słońcem i solą znad Zatoki Meksykańskiej, a korytarz na oddziale psychiatrycznym otrzymał od funduszu zdrowia tuzin drewnianych krzeseł ustawionych pod ścianą jak armia ubezwłasnowolnionych szeregowych, myślę, że coś się zmieniło. 
Bo się zmieniło. Ale niekoniecznie o taką zmianę modliłem się do nieistniejącego Boga.
Rankiem zastaję na korytarzu Stellę wciśniętą w ołówkową spódnicę z rozporkiem na udzie i wiosenny płaszcz koloru khaki. Drepcze niespokojnie w poprzek, po przekątnej płytek podłogowych. Wyraźnie słyszę, kiedy fleki jej obcasów uderzają w ceramikę, a kiedy wchodzą w fugę w łączeniach kafli. Brzdęk jest wtedy mniej metaliczny i głośniej słychać moje kroki. Zbliżam się do niej, otulony na głowie kapturem, ręce trzymam w kieszeniach.
Od czasu naszego półgodzinnego romansu straciłem cały pociąg seksualny, dlatego gdy staję przed nią, patrzymy sobie w oczy, i nigdzie indziej.
-Czekałam na ciebie – oznajmia na powitanie. - Lekarz chce z nami rozmawiać. Z nami obojgiem. Nie pozwolił mi wejść do Viv, a minę miał grabową. Boję się, że...
-Zamknij się – mówię ostro, nie chcę słyszeć tych słów. - Jest lepiej, z każdym dniem coraz lepiej. Nie masz prawa myśleć, że mogła coś sobie zrobić. Leki działają, słyszysz? Działają.
Mówię do niej i do siebie, i do każdego, kto chciałby słuchać. Potrzebuję tylko zgody. Niech ktoś stanie obok z rękoma splątanymi na piersi i rozważnie skinie głową. Zapłacę gotówką. Albo w naturze. Chcę, żeby ktoś mnie przekonał, tak, jak ja bezmyślnie przekonuję innych. Czasem czuję się jak szafa grająca. Wrzuć monetę, a usłyszysz, że leczenie farmakologiczne chorej na schizofrenię siedemnastolatki płynie wartkim nurtem do odpływu i niebawem zostanie pusta sucha wanna, niezwilżona chorobą.
-Mam wyrzuty sumienia, że spędzam z nią tak niewiele czasu – mówi, gdy idziemy wzdłuż korytarza do dyżurki psychiatry.
-Nadrabiam za nas oboje – obiecuję. - Prawdę powiedziawszy nie jestem przekonany, czy Viv potrzebuje nieustannego towarzystwa. Siedzę przy niej, bo nie mogę się odkleić. Bo ją kocham.
-Ja też ją kocham – wtrąca natychmiast. Widzę, że cały żal po zdradzie z niej spłynął.
-Z całym szacunkiem, ale nie porównuj matczynej miłości do tej mojej. Nie mówię, że kochasz ją słabiej. Po prostu kochasz... inaczej. Nie odbija ci z miłości. 
-A tobie odbija?
-Kupiłem jej królika, żeby sprawdzić, czy nie jest na jakimś odwyku od przytulania. Sam nie wiem. Choroby psychiczne są zaraźliwe.
Wpierw pukam w białe drzwi, a jakże, i wchodzę, zanim dociera do nas zachęta, a Stella wchodzi za mną. Zamykamy drzwi, bo oboje czujemy, że strzępy tej rozmowy nie powinny poniewierać się po korytarzu. Lekarz bez słowa każe nam usiąść, zajmujemy więc miejsca na dwóch sąsiednich krzesłach przed jego biurkiem. Zadzieramy głowy, gdy staje przy oknie, jego pośladki wskakują na parapet. Patrzy na nas jak święty Piotr na duet grzeszników, i zastanawia się, na którym piętrze piekła wyściełać nam lokum.
-Zaszły nieprzewidziane okoliczności – odzywa się ponuro, binokle osunięte na nos wyostrzają jego oczy. Widzę dwie ogromne kule wiszące nade mną oskarżycielsko. 
-Czy coś się stało Viv? - pyta Stella, jej głos brzmi zupełnie tak, jakby trzymał młot pneumatyczny i kuł nim chodnik. - Czuje się gorzej?
-Nie wiem, czy jej stan mogę nazwać gorszym samopoczuciem – odpowiada oschle. W gruncie rzeczy ta pustynia w jego słowach uspokaja mnie, bo nie mówiłby o tragedii tak machinalnie. - Vivien jest w piątym tygodniu ciąży. Zastanawia mnie tylko, jak to możliwe, skoro przebywa na oddziale od niemal sześciu miesięcy.
Jego głos brzmi jak szorowanie widelcem po talerzu. Mam ciarki na ramionach i szyi, i tylko tam, bo jeszcze nie dotarło do mnie, co tak naprawdę powiedział. Skupiłem się na brzmieniu. Na dźwięku. Dopiero kiedy umiera echo jego głosu, nowina uderza we mnie jak huragan. Chwytam się podłokietników krzesła, bo mam wrażenie, że zaraz zmiecie mnie z krzesła. Ze świata. Dławię się tą nowością i przez chwilę kaszlę, łapczywie wciągając powietrze, i przekonuję się, że najłatwiejsza śmierć jest śmiercią w szpitalu, bo żadne z nich, ani Stella, ani doktor Watson, nie przychodzą mi z pomocą. Wtedy przekonuję się, że bardzo łatwo mogę zatrzymać ten napad kaszlu, i po prostu przestaję. Patrzą na mnie oboje i próbuję zrobić zeza rozbieżnego, by równocześnie mieć ich pod kontrolą.
-Jak to: w ciąży? - dukam. Mam minę jak rolnik w oborze letnim popołudniem. Nie krzywię się, bo czuję smród. Krzywię się, bo jestem zszokowany, zanim w ogóle zaczynam go czuć.
-Możesz mi wyjaśnić, jak to, u licha, możliwe? - wtrąca Stella. Nie wiem, co sobie o mnie myślą, ale ich spojrzenia chcą mnie przypiąć do krzesła elektrycznego i popieścić.
-Raz nam się zdarzyło – przyznaję. Ciąża to twardy argument, by nie iść w zaparte. W dziewiątym miesiącu nikomu nie wmówię, że to efekt uboczny wzdęcia. - Jeden jedyny raz. Nie dotykałem jej przez cztery miesiące. Więc kiedy poprosiła, żebym się z nią kochał... Nie znalazłem rozsądnego powodu, dla którego miałbym jej odmówić. Ale przecież Viv się zabezpiecza. Bierze tabletki.
-Chłopie – lekarz składa ręce jak do modlitwy, może modli się, wierząc, że wymodli dla mnie kroplę rozsądku – czy ty w ogóle wiesz, jak działają takie tabletki? Po pierwsze i zasadnicze, najważniejsze jest ich regularne przyjmowanie. Gdyby nawet jakimś cudem Vivien nie przestała ich przyjmować, leki na schizofrenię i częste wymioty likwidują ich działanie.
-Nie wiedziałem – mamroczę. Nagle czuję się tak, jakby proces mojego dojrzewania płciowego pod względem teoretycznym zatrzymał się w progu szkoły podstawowej. - Cholera, Viv jest w ciąży?
-W piątym tygodniu – powtarza. Bierze w garść pęk długopisów z grawerem i układa je kolorystycznie na skraju biurka. Chce zająć czymś dłonie, gdy orientuje się, że za późno na modlitwy. Maca skuwki, jakby lepił je z plasteliny na nowo.
Nagle wypełnia mnie światło, jestem nim przepełniony, napęczniały. Bo jestem już w dniu tej sytuacji, a oni wciąż tkwią w nocy. Chwytam włosy w garście, wbijam łokcie w kolana. Próbuję się nie uśmiechać, bo nie wiem, czy mi wypada, bo nie wiem, czy swoim uśmiechem w jakiś sposób nie obrażę ich niezrozumiałych grobowych nastrojów. Oczy mi się szklą, to jeszcze nie łzy, ale ich zapowiedź. Zamykam oczy i widzę małą fasolkę pływającą gdzieś w szczelinie między jej sokami żołądkowymi, wyglądającą jak kijanka, z błoną między niewykształconymi palcami. Nie mam pojęcia, jak wygląda dziecko w piątym tygodniu, ale w mojej wyobraźni ma moje oczy okalane rzęsami Viv, jej usta półtora centymetra pod moim nosem. Dodatkowo włosy w kolorze mahoniowego drewna sięgające kości biodrowych. Lub wręcz przeciwnie, grzywkę opadającą na czoło za dnia, późniejszą porą krótko ścięty włos i masę dziewczęcych dłoni w nich.
Jestem rozgorączkowany tą rewelacją i chcę się nią podzielić ze wszystkimi, zanim orientuję się, że jestem jedynym, który jest nią tak rozpromieniony. Dziecko jest szczęściem i nie rozumiem, dlaczego ja jeden pojmuję tę wcale nie skrywaną prawdę.
-Zostanę ojcem – mówię przyciszonym głosem. - Będę miał drugie dziecko. Czyż to nie cudowne?
-Czy różowe okulary nigdy nie spadają ci z nosa? - pyta, coraz bardziej rozdrażniony moją naiwnością. Nie wiem, do czego pije, więc kręcę głową. - Leczenie farmakologiczne zagraża ciąży. Poważnie zagraża. Jeśli Viv zdecyduje się zachować dziecko, będziemy zmuszeni przerwać terapię, dla jego dobra. A to spowoduje nawrót choroby ze wzmożoną siłą. Stracimy cały progres, który podczas ostatnich miesięcy udało nam się osiągnąć. - Chłonę jego słowa, ale tak naprawdę ich nie rozumiem, bo wciąż jestem w swoim małym delirium. - Jeśli mam być z tobą szczery, Vivien powinna zdecydować się na usunięcie ciąży, tym razem przysługuje jej do tego pełne prawo, bo ciąża zagraża jej zdrowiu, a pośrednio i życiu.
Nie chcę wierzyć, że moja radość otrzymała swoje pięć minut, a teraz umiera. Patrzę na Stellę, przez chwilę chcę widzieć w niej własną matkę, która porozmawia z lekarzem i namówi go do zmiany tych absurdalnych zeznań. Może zbada ją jeszcze raz. Odkryje atak woreczka żółciowego albo zatrucie pokarmowe, które w efekcie sprawi, że dziecko pojawi się samo, bo go chcę, bo chcę, żeby Viv też je miała, bo to jak obrączka wciśnięta na pulchny palec. Na zawsze.
Ale Stella nie jest moją matką, a ja skończyłem dwadzieścia siedem lat i to zobowiązuje do podejmowania decyzji, które choć od czasu do czasu bywają synonimem rozsądku. 
-Nie ma innego rozwiązania? Jakiejś alternatywnej metody leczenia?
-Schizofrenia to nie rehabilitacja po skręconej kostce – upomina mnie, ale nie czuję się głupio. Szukam sposobu, by uratować własne nienarodzone dziecko. Może to nie akt heroizmu, ale z pewnością nie taki z gatunku godnych potępienia.
-Więc co mam zrobić? - pytam, ale nie chcę znać odpowiedzi, bo nie jestem głupi, domyślam się, jaka może być.
-Porozmawiać z Viv. Ona jeszcze o niczym nie wie. To wasze dziecko. Wspólne. Nie mogę zaważyć na waszej decyzji, ale proszę was o rozsądek. Jesteście jeszcze młodzi. Twoja piękniejsza połowa nawet bardzo młoda. Macie czas na dzieci. A w tej chwili priorytetem powinno być jej zdrowie. Miejcie to na uwadze. Ale gdybyście zdecydowali się zachować dziecko, nie możesz się nastawiać, Justin. Kiedy Vivien zacznie się orientować w tej sytuacji, może w ataku paniki doprowadzić do poronienia.
Wychodząc z gabinetu lekarza zastanawiam się, jak powiedzieć Viv, że możemy mieć dziecko. I jak powiedzieć sobie, że powinienem podjąć decyzję o jego morderstwie. To wybór istotniejszego dobra. Albo mniejszego zła. Ale nie wiem, czy może być coś gorszego niż świadoma zgoda na śmierć własnego dziecka. Bo właśnie na to powinienem się zgodzić.
Kopię krzesło na korytarzu, ale drewniane nie płynie tak swobodnie jak plastikowe. Dołącza do mnie Stella, przytula mnie i nie wiem, czy chce mi pomóc, czy sama liczy na bliskość kogoś, kto siedzi w tym równie głęboko. Wystaje mi tylko czubek głowy, znad choroby, znad gęstego bagna. Jestem nieco poirytowany, gdy Stella gładzi dłońmi moje łopatki, nie oddaję tego uścisku. Nie jest tą, którą chciałbym przytulać. I jej brzuch nie jest moim problemem, bo nie ma w nim niczego godnego ochrony.
-Muszę porozmawiać z Viv – mamroczę. Próbuję delikatnie dać jej do zrozumienia, że najwyższa pora, aby cofnęła się krok lub dwa, bo czuję się przytłoczony naporem jej wielkich balonów, a nie chcę myśleć o jakiejś bzdurnej fizyczności, kiedy jedna taka zaprowadziła mnie do tej chwili – chwili, w której muszę zadecydować, co narazić, a co zyskać.
-Nie będę wam przeszkadzać – obiecuje i odchodzi w stronę wyjścia z korytarza. 
Zostaję sam, wokół mnie biel ścian, przewrócone krzesło i drzwi za którymi wspólnie zadecydujemy, czy liczba moich dzieci się podwoi.
Ściska mnie w żołądku, ale naciskam klamkę i wchodzę. Wchodzę i widzę efekt bezwiednej głodówki. Viv powoli znika i nie chce mi się wierzyć, że w ciele tak małym i chudym ma szansę przeżyć coś tak potężnego jak dziecko. Chcę mieć tę rozmowę za sobą, ale nie wiem nawet, od czego zacząć, więc decyduję się złapać ją za ręce, bo robię to zawsze, gdy nic innego nie przychodzi mi do głowy. A potem mówię:
-Jest coś, o czym powinnaś wiedzieć, duże coś, i nie chcę rozmawiać w tej przeklętej sali, która kojarzy mi się z najgorszym.
I biorę ją na ręce, otuloną kołdrą, tą samą kołdrą, na której stworzyliśmy nasze dziecko machinalnie podstawione pod znak zapytania, tylko pościel była inna, a potem ona kieruje mnie przez zakręty drzwi do wyjścia ewakuacyjnego prowadzącego na dach szpitala. Mówię jej, że nie chcę wiedzieć, skąd wie o tych tajemnych przejściach, więc milczy w tej kwestii i dalej wspinamy się po schodach, które płynnie przeskakują mi pod nogami, aż jesteśmy pod drabinką o cienkich metalowych prętach. Viv wspina się pierwsza, eskortuję ją drugi. Wiatr z dziesiątego piętra targa nam włosy i pochyla nas. Łapię Viv w talii, bo obawiam się, że któryś z podmuchów strąci ją na sam parter. Chcę uniknąć zbędnego zeskrobywania ciała z chodnika na oczach dziesiątek gapiów.
Siadamy na murku wbudowanym w dach o płaskiej nawierzchni. Viv dzieli się ze mną kołdrą, ale dziękuję jej za tę zbędną troskę i otulam ciepłem tylko ją. No, nie do końca tylko. Tak działa zasada pojemności. Większy przechowuje wewnątrz mniejszego. Otulam więc ich oboje.
-Wymiękasz? - pyta pierwsza.
-Chciałabyś – odpowiadam, potrącam ją łokciem. Przez chwilę oboje uśmiechamy się do siebie, później uśmiechamy się w smog spalin i gazów cieplarnianych buszujących wokół nas, a na koniec uśmiecha się tylko ona, bo nie umiem mówić i śmiać się jednocześnie. - Chcesz być mamą, Viv?
Wtedy i ona przestaje się uśmiechać. Patrzy na mnie przenikliwie, zapomniałem już, jak wielkie potrafią być jej oczy. Nagle myślę, że gdybym miał przyrównać ją do zwierzęcia, byłaby królikiem, i postanawiam wytatuować go sobie nad lewym sutkiem.
-Dlaczego mnie o to pytasz? - ryzykuje i łapie moją dłoń. Obie leżą splecione na jej kolanie.
-Jesteś w ciąży, Viv. To piąty tydzień. Najwyraźniej płodzenie dzieci na podłodze wychodzi nam całkiem nieźle.
Viv patrzy przed siebie, w niebo, w chmury, we wschodzące słońce. Promienie są dziś wyraźnie oddzielone, jak wyprężony makaron spaghetti przyczepiony sztywno do wielkiej kuli światła na łunie horyzontu. Drży jej dolna warga. Gdy się w tym orientuje, zagryza ją.
-Rozmawiałeś z lekarzem? - pyta, w jej głosie wzbiera płacz. Przysuwam się do niej, jestem jak gąbka, chłonę łzy. 
-Tak.
-Powtórz mi wszystko, co ci powiedział. Co do słowa. 
Więc wylewam z siebie te przykre słowa. Viv nie płacze, dzielnie trzyma się w moich ramionach, ale jej wzrok jest coraz bardziej mętny, aż w końcu wątpię, że widzi cokolwiek przez tę mżawkę w oczach.
-Powiedział, że wybór należy do nas – kończę. - Nie może nam niczego nakazać. Może jedynie nakłaniać, nalegać, proponować. Taka słowna perswazja. 
-A ty? - zagaja nieśmiało. - Chcesz tego dziecka?
-Chcę – odpowiadam pewnie, bo nie potrafię nawet skłamać, co dla jej dobra powinienem był zrobić. - Ono nie jest niczemu winne – ciągnę. - Nie chcę, żeby płaciło za nasze błędy. Ale na tej płaszczyźnie jestem prawie tak bezstronny jak lekarz. To moje dziecko. Ale twoje ciało i zdrowie. Nie mam prawa do czegokolwiek cię przymuszać.
-Twoje dziecko – wychwytuje z biegu moich słów. - Więc nasza decyzja. Nie moja.
Może chce przerzucić część odpowiedzialności, tego ciężaru, na mnie. A może traktuje swoje ciało jak słoik do hermetycznego przechowywania naszej wspólnej własności i nie wyobraża sobie decydować samej o losie zawartości szklanego słoja.
-Okej – wzdycham głęboko, nasze splecione palce przeskakują na moje kolano. Powietrze ogrzewa słońce i kołdra Viv pozwala wychynąć sponad niej obojczykom. - Jeśli chcesz znać moje pełne zdanie, poznasz je. Chyba nie ma na świecie drugiej kwestii, której byłbym tak przeciwny jak aborcji. Nie wyobrażam sobie wyrazić własnowolnej zgody na śmierć kogoś tak bezbronnego. Nie ma różnicy, czy zgodzę się na aborcję naszego dziecka, czy położę Amy na torach. W obu przypadkach to zabójstwo. Dziecka. Mojego. Nie mogę ci zagwarantować braku komplikacji podczas przebiegu ciąży, nie mogę zagwarantować jej nieprzyjemnych skutków na twoje zdrowie. Jedynym, co mogę zagwarantować, jestem ja. Byłem przy tobie przez wszystkie chwile, lepsze i gorsze, więc możesz mieć pewność, że nie odejdę teraz. Kocham ciebie, pokocham i to dziecko. Jakby nie patrzeć, nie raz rozmawialiśmy o dzieciach, może nie tak szybko i nie w takich okolicznościach, ale rozmawialiśmy. Zaopiekuję się wami.
-Justin – szepcze, kręci głową od prawa do lewa. - Przecież ty zaniedbujesz to dziecko, które już masz.
-Wiem o tym – wchodzę jej w słowo. Nie chcę mówić, że to przez wgląd na nią, ale nic innego nie ciśnie mi się na usta, więc je zaciskam. Słowa są silne, wyciągają krótkie ręce i rozpychają mi wargi. Już prawie widać główkę. - Ale to się skończy. Ciebie wypiszą ze szpitala, wrócimy do domu, zamieszkasz ze mną. Już nawet zacząłem ci robić miejsce w szafie. I Oglądałem obrączki u jubilera.
Viv gwałtownie bierze moje policzki w dłonie. Jesteśmy tak blisko, że czubki naszych nosów się sklejają. Chcę ją pocałować, ale ona mnie przed tym powstrzymuje.
-Zejdź na ziemię Justin.
-To trudne – wtrącam. - Jesteśmy czterdzieści metrów nad nią.
-Wiesz, o czym mówię. Teraz jesteśmy tutaj, w szpitalu, z tą problematyczną ciążą na głowie. Nie bierzemy ślubu i nie urządzamy sypialni.
-Jeszcze.
-Jeszcze, ale tego nie robimy. Justin, ja nie chcę być mamą. Nie poradzę sobie, nie umiem. 
-Ja też nie umiałem być ojcem, kiedy zabierałem Amy ze szpitala. Ale rodzicielstwo nie opiera się na teorii, tylko na intuicji. Nie chcę cię do czegokolwiek namawiać. To ma być twoja świadoma decyzja. 
-Co z leczeniem? - pyta Viv, patrzy na mnie inteligentnymi oczami. Teraz widzę, jak dojrzała jest i dorosła, pomimo niedorosłości.
-Lekarz powiedział, że na czas ciąży zostanie wstrzymane. Ewentualnie zastosują bardzo łagodną kurację, żeby zminimalizować ryzyko.
-Będzie gorzej – zauważa. Nie chcę, żeby o tym myślała, więc mieszczę ją pod swoim skrzydłem. Siedzi przytulona policzkiem do mojego obojczyka. 
-Będzie – przyznaję. Już na nią nie napieram. Wiem, jak duży wpływ na decyzję ma ingerencja drugiego człowieka, więc siedzę cicho i pozwalam, by teraz to ona coś z siebie wykrzesała.
-Zamiast chodzić do jubilera, poszukaj lepiej szkoły rodzenia. A potem przyzwyczaj się do myśli, że będę miała większy brzuch niż ty, kiedy go wypinasz.
Z początku słucham i nie rozumiem, później słucham i nie wierzę, a gdy w końcu dowierzam i rozumiem, patrzę w niebo i zdaje mi się, że słońce świeci dzisiaj różem. Zsuwam się z murka na kolana, mam głowę na wysokości jej brzucha. Wspaniale jest go całować i wiedzieć, że pocałunki wsiąkają i przedostaję się głębiej, do kolejnej istoty wartej całowania. Trzymam dłonie na jej podbrzuszu, kości biodrowe wbijaj się we wnętrze moich dłoni. Jestem poruszony tą chwilą, wzbiera we mnie czułość i narasta miłość. Nie pamiętam już słów lekarza – nie nastawiaj się, ciążą nie jest dzieckiem – bo gdy tak trzymam jej brzuch, wyczuwam pod skórą rączki, każdy palec z osobna, lekko zadarty nosek i przymrużone powieki. Wyczuwam to wszystko, chociaż wiem, że niczego w środku nie ma. Niczego wyraźnego, żadnego kształtu. Jednak ja mam już całą historię. 
-Będziesz najlepszą mamą na świecie – obiecuję, to jedno mogę obiecać. - A ja najlepszym tatą. 
-Już jesteś najlepszym tatą. Tylko, proszę, poświęcaj Amy więcej czasu. Ona musi wiedzieć, że cię ma. I ja muszę wiedzieć, że cię ma.
-Próbuję to jakoś pogodzić – tłumaczę. - Ty, ona, krążenie między domem i szpitalem. Ale nie jest łatwo.
-I wcale nie będzie łatwiej. Teraz, kiedy leczenie właściwie stanie w miejscu. Dlatego chcę cię prosić o jedno. Pamiętaj moją dzisiejszą decyzję. Pamiętaj, że chcę zatrzymać to dziecko. Nie wiem, jak będę się zachowywać, gdy odstawię leki, dlatego nie słuchaj tego, co powiem wtedy. Pamiętaj dzisiaj, tę chwilę. Chcę urodzić to dziecko. Nie pozwól mi zrobić nic głupiego.
-Postaram się – szepczę, bo tego nie mogę obiecać.
Potem przytulamy się i mówię, że ją kocham, i poprawiam się, bo zaczynam kochać ich oboje. A słońce podsłuchuje nas, te przyrzeczenia, i naprawdę wierzę, że będzie dobrze. Nie lepiej. Dobrze.



Ale już dwa miesiące później, po odstawieniu leków, nie jest dobrze. Nie jest nawet lepiej. I nie jest neutralnie. 
Nie zauważam, jak Viv schudła, dopóki któregoś dnia nie wchodzę do szpitalnej sali, gdy ta siedzi na łóżku w samej bieliźnie. Przekłada górę piżamy na prawą stronę. Widzę tylko delikatny zarys brzucha na tle worka kości. Niepokój wgryza się we mnie od każdej strony, jak pluskwy. Jest jej dwa razy mniej, trzy razy mniej, prawie nie ma już biustu, a na obojczyku mógłbym rozciąć palec. Gdy dostrzega mnie w progu, szybko wciąga na ciało koszulkę, ale nie ma jak ukryć kościstych kolan i łydek.
-Skarbie – zaczynam łagodnie, bo ostatnimi czasy jest drażliwa. - Czy ty coś w ogóle jesz?
-Nie mam apetytu – odpowiada mrukliwie.
-Jesteś za chuda, to niezdrowe. I dla ciebie, i w szczególności dla dziecka. Musisz jeść. Musisz przytyć, bo inaczej...
-Już ci się nie podobam, tak? - pyta oskarżycielsko, łzy wielkie jak grochy toczą się po jej policzkach. -Szukasz pretekstu, żeby mnie zostawić, bo nie mam cycków i znudziła ci się wizja bycia po raz kolejny ojcem.
-Viv, gamoniu, pierdolisz od rzeczy – mówię stanowczo, poprawiam kołdrę w nogach, bo zajęcie rąk pozwala mi nie myśleć o cierpliwości, której nie mam wcale.
-Nie krzycz na mnie – łka spazmatycznie. 
-Nie krzyczę na ciebie. Stwierdzam fakt. Gdybym szalał za wielkimi cyckami, od początku nie miałabyś u mnie szans. A jakimś cudem przy tobie nie miały szans wszystkie inne. Więc nie chrzań takich pierdół. Chcę, żebyś przytyła, bo się o ciebie martwię, bo martwię się o nasze bubu, które też potrzebuje coś czasem zjeść.
Do tego miejsca mógłbym zrzucić to wszystko na rozchwianie ciążowe. Ale dalej już nie. Dalej to efekt uboczny braku efektu ubocznego, czyli odstawienie leków na schizofrenię. 
Jesteśmy w kolejnym etapie na długiej drodze etapów i sam nie wiem, który przepływa przeze mnie swobodniej. Wcześniej było milczenie. Viv nie mówiła, raz na jakiś czas udało jej się zahaczyć mnie spojrzeniem. Było ciężko, ale nie czułem się zagrożony, fizycznie, bo teraz jestem. Bo drugim etapem okazała się agresja. Viv się jej uczy i jest zaskakująco pojętnym uczniem. W ostatnich dwóch miesiącach zawartych było pięć moich siniaków, dwa zadrapania policzka i wielkie kieszenie wypełnione bluźnierstwami niegodnymi damy.
Wyciągam ręce, chcę ją objąć, ale odpycha mnie gwałtownie, tak, że prawie spadam ze stołka. Metalowe nogi chwieją się pode mną i łapię równowagę, dopiero gdy Viv jest z powrotem głęboko pod kołdrą. A zaraz stoi przy parapecie. Przemieszcza się tak szybko, że za nią nie nadążam, a jednocześnie mam wrażenie, że od tej prędkości łamią się jej patykowate nogi. Więc pędzę za nią, znów próbuję ją przytulić, gdy oboje opieramy się o parapet, wiem, że tego ode mnie oczekuje. Oplatam ją i zanim się zaciskam, szarpie się między tymi pytonami. Próbuję użyć trochę siły, jakiejś namiastki, ale boję się, że ją uszkodzę. Obracam ją przodem, przyciskam jej głowę do piersi. Głos Viv przeradza się w pisk, gdy szarpie się i trzepie jak ryba bez wody. Czuję uścisk zębów na ramieniu, pięty wbijane w palce stóp, dziki szał, który nie ustępuje. Odpuszczam, gdy zdrapuje martwy i żywy naskórek z mojej piersi.
Boję się dziewczyny, którą kocham. Boję się dziewczyny, która nosi moje dziecko.
Ale wiem, że to przez leki, przez ich brak, przez chorobę, i nie zaczynam kochać jej słabiej, ta miłość nie zmierza ku zachodowi.
-Nie chcę tego dziecka – zarzeka się, ściska w piąstkach koszulkę na brzuchu. Boję się zostawić ją samej sobie, ale boję się też ingerować w ten atak. - Zabierz je ode mnie.
Nie słucham jej, bo tak się umówiliśmy. Kazała mi trzymać się tego, co ustaliliśmy na dachu w wietrzny poranek kwietnia, więc się trzymam. Dziecko to radość, dziecko to szczęście, a ona jest przykładem krótkotrwałego zaćmienia umysłowego. 
-Viv, kochasz je. Tak mówiłaś, kiedy jeszcze wiedziałaś, co mówisz. A jeśli nie kochasz, to starasz się pokochać. Wierzę tamtej Viv. Tej kazałaś mi nie słuchać.
-Nie pokocham go. Nienawidzę go. Ono mnie zmienia.
-Viv, to skutek choroby, nie ciąży. Kiedy urodzisz i wrócisz do leków, wszystko stanie się kolorowe. Zobaczysz. Zobaczysz, malutka... - ale nie kończę, bo gdy wyciągam rękę, by chwycić jej rękę, uderza mnie w twarz, jakbym co najmniej tym wysuniętym palcem chwytał w haczyk jej majtki, i zrywał. Jej agresja się nasila, ale nie chcę jej tego wytykać.
Zostaję wypchnięty na korytarz i tam czekam na wcale nie rychły koniec burzy.

*

Któregoś lipcowego popołudnia, gdy wchodzę do przedszkola Amy, od progu czuję budyń malinowy. Błąkam się po korytarzach, wchodzę na piętro, przystaję przy otwartych drzwiach najstarszej grupy i przez jeden krótki moment czuję się uświadomiony, że za kilka miesięcy będę odbierał ją ze szkoły, ale nie chcę o tym myśleć, więc nie myślę, i wabię wzrokiem opiekunkę grupy. Podrywa się zza biurka, wniebowzięta, że może odświeżyć w głowie mój portret pamięciowy, i pojawia się obok znienacka.
-Dawno pana nie widziałam – mówi, ubrana w wystawę hinduskiego sklepu. Przebiera z nogi na nogę, przez chwilę chcę zapytać, czy nie potrzebuje tabletek na zapalenie pęcherza.
-Chloe, prosiłem cię wiele razy, żebyś mówiła do mnie po imieniu, bo jesteśmy w podobnym wieku i ciężko jest mi zwracać się do ciebie per pani.
Zawstydza się, choć nie daję jej do tego powodu. Postanawiam nie odzywać się wcale, bo nie chcę, by rumieńce ją utopiły. Uśmiecham się tylko połową ust, delikatnie daję do zrozumienia, że nie przyszedłem tu dla niej i byłbym wdzięczny za Amy, ubraną i gotową do wyjścia.
A kiedy ona też to pojmuje, oboje zaglądamy do sali i rozglądamy się w poszukiwaniu Amy. Której nie ma. Przyglądam się twarzy każdego dziecka, w żadnej z nich nie widzę córki. Ciśnienie we mnie narasta, ale staram się jeszcze nie drżeć. Wpadam do łazienki, ale tam nie szumi nawet woda w spłuczce, i wtedy już mam ochotę rwać włosy z głowy. Moje dziecko przepadło.
-Od czego tu jesteście? - unoszę się, gdy dołączają do nas opiekunka sąsiedniej grupy i dyrektorka przedszkola. - Płacę wam za pilnowanie mojego dziecka. A ono znika. Czy któraś z was może mi powiedzieć, do cholery, gdzie jest moja córka?
-Panie Bieber, proszę się nie...
-To ja proszę. Proszę mi powiedzieć, gdzie zniknęła moja córka – naciskam.
Święta trójca patrzy po sobie, jedno spojrzenie naciska na kolejne, i nie wiem, do kogo mieć pretensje. Dyrektorka prowadzi mnie do swojego gabinetu, gdzie mieście się podgląd z monitoringu rozstawionego na terenie całego ośrodka. Jedynym, co udaje nam się ustalić, jest to, że Amy z plecakiem na plecach wybiegła z przedszkola przed godziną, skręciła za płotem na północ i przy krawężniku ślad po niej ginie. Jestem wściekły, uderzam pięścią w biurko, tworzę płytką rysę pęknięcia. A one we trójkę stoją przy drzwiach, jakby przygotowywały się, by w każdej chwili uciec od mojego gniewu. Dobrze robią. Jestem nieobliczalny, gdy w grę wchodzą dwie moje kobiety, a stawką jest ich bezpieczeństwo.
-Gdybym wierzył w skuteczność działań policji i nie miał z nimi na pieńku, wszystkie trzy siedziałybyście po uszy w gównie – grożę im, choć wiem, że to absurd. Dyrektorka na ogół nie wychyla nosa z gabinetu, opiekunka sąsiedniej grupy jest opiekunką sąsiedniej grupy, a Chloe, zapatrzona we mnie Chloe, nie cierpi na przewlekłego zeza rozbieżnego, który pozwala jej obserwować drzwi i wiązać dziecięcego buta na drugim końcu sali. Mimo to szukam winnych.
Przeprosiny dyrektorki gonią mnie do samych drzwi, słyszę je jeszcze przy furtce, z której kapie wiosenny deszcz, a potem izoluję się od ich pomruków, zamykając drzwi kierowcy. 
Wyruszam na poszukiwania Amy.
Wpierw zajeżdżam pod dom, wypadam z samochodu rozszalały i nie zagłębiam się dalej niż do przedpokoju, gdy rejestruję brak jej adidasów. Sprawdzam parki i place zabaw, i lodziarnie, i ciastkarnie, i wszystkie miejsca, w których dowód mojego ojcostwa był niegdyś żywy. Zajeżdżam nawet pod dom Viv, w którym Amy bywała sporadycznie, ale tam nie zastaję nikogo i całuję klamkę.
Potem długo siedzę skamieniały za kierownicą, bo fala uderzeniowa przymierza się do ataku. Lodowaty prysznic uświadamia mnie, że ona przepadła, naprawdę przepadła, uciekła, tak sama z siebie, i nie muszę zgadywać, bo wiem, że jestem przyczyną tej ucieczki. Albo brak mnie. Chwytam dłońmi kierownicę, a te drżą jak u starca, więc chwytam mocniej i one też drżą mocniej. Są lustrzanym odbiciem mojego wewnętrznego stanu. Nigdy dotąd nie zgubiłem miłości. Nigdy dotąd ode mnie nie uciekła.
Mimo to wciąż wierzę, że chciała uciec do mnie.
I obieram jedyny punkt, który przychodzi mi na myśl, gdy myślę o swojej czynnej obecności.
Nie wiem, ile przepisów zapisano w kodeksie drogowym, ale łamię je wszystkie, gdy na złamanie karku pędzę przez godziny szczytu, przez ulice węższe i szersze, przez powietrze gęste od mojego lepkiego stresu, aż guma z opon ściera się i osadza na betonie, gdy parkuję przed szpitalem. Wbiegam na ostatnie zagospodarowane piętro, staram się dojrzeć jakąś szczyptę dziecięcego optymizmu, bo to mogłoby oznaczać, że moja intuicja nie utraciła jeszcze węchu, wzroku i słuchu, a gdy nie widzę żadnych strzępów kolorów, falującego włosa Amy pełznącego jak wąż po kaflach, wchodzę cicho do sali Viv. Wchodziłem tam tak wiele razy, że wiem dokładnie, ile męskich kroków dzieli drzwi oddziału od drzwi pokoju i wiem, jak wysoko unieść rękę, by położyć ją na klamce; wiem to wszystko tak dobrze, że mogę podzielić się wzrokiem ze ślepcem, który jeszcze niewiele wie.
A gdy wchodzę do środka, ściska mnie w gardle, w żołądku, w sercu. Ściska mnie wszędzie, bo pierwszy raz widzę miłość zamkniętą w miłości. Obie moje są ze sobą scalone.
Viv leży na prawym boku, wygięta w łagodny łuk, a przed nią, w tej samej pozycji, przyciśnięta ciałem do jej ciała, leży Amy. Viv obejmuje ją w pasie, a Amy trzyma tę drugą za trzy palce dłoni. Brunetka całuje włosy szatynki, szatynka z kolei okręca kosmyk brunetki wokół nosa.
Za nic mam agresję, która wykluwa się w Viv każdego dnia, wybucha niespodziewanie jak ładunek tuż po detonacji, bo teraz nie potrafię uwierzyć w to, co dotyka mnie co dzień. Widzę przed sobą oazę spokoju i czułości. Jestem nią tak poruszony, że opieram się ramieniem o futrynę i łapię utraconą równowagę. Wytężam słuch, gdy zaczynają mówić, nie ujawniam się.
-Chciałabym siostrzyczkę – mówi Amy. Jestem zszokowany, bo nie wspominałem jej o ciąży Viv. - Mogłabym oddać jej wszystkie swoje lalki. I ubrania. I nawet pokój. Chciałabym wiedzieć wcześniej, żeby móc się jakoś... przygotować. Są jakieś badania, żeby sprawdzić, czy to chłopiec, czy dziewczynka?
-Są – odpowiada cicho Viv. W jej głosie słyszę dobry dzień. Słaby, ale dobry.
-Robiłaś je?
-Robiłam, dzisiaj – odpowiada, a ja zagryzam wargi, stojąc jedną stopą w drzwiach, bo nie znam ich wyniku. - To chłopiec.
Mam mroczki przed oczami i wcale nie słyszę, jak Amy zapewnia Viv, że w gruncie rzecz chłopiec też się nada i zawsze może wyprać swoje różowe ubrania w niebieskich akwarelach. Bo dociera do mnie, że będę miał syna.
Moje przemyślenia wcale nie są oryginalne i nie staram się, aby takie były. Widzę piłkę, którą nauczę się kopać, by później nauczyć jego. Widzę samochód, który nauczę się prowadzić wolno, wolniej, w granicach przyzwoitości, by tym samym go zarazić. Widzę kobietę, jego matkę, i obiecuję sobie, że będzie potrafił szanować każdą, która stanie na jego drodze.
Jestem tymi myślami, tym fantastycznym obłędem, tak zaabsorbowany, że tracę równowagę i wpadam na drzwi niesztywne w zawiasach. Obie roztrzepane głowy unoszą się z poduszki. Widzę w nich miłość, w nich obu, i wiem, że nie jest tylko odbiciem mojej.  
-Będę miał syna – powtarzam radośnie. Naturalnie, cieszyłbym się tak samo, gdyby zapowiedziano mi córkę. -Będę miał syna. - Przenoszę krzesło na drugą stronę łóżka, patrzę w ich twarze, nagle wydają mi się niezaprzeczalnie do siebie podobne. Wydaje mi się, że to właśnie w tym momencie zaczynam myśleć o Viv jak o matce Amy, chociaż wiem, że nie powinienem tego robić, bo zarzucam ją zbyt ciężką odpowiedzialnością. - Amy, dlaczego zwiałaś z przedszkola? Wiesz, jak piekielnie się o ciebie martwiłem?
-Chciałam zobaczyć Viv – odpowiada. - Wcale mnie do niej nie zabierasz. I chciałam ją zapytać o dzidziusia.
-Skąd o nim wiesz?
-Słyszałam któregoś razu, jak rozmawiałeś z wujkiem Jasonem. Mówiłeś, że Viv jest w ciąży. To znaczy, że będziesz miał dzidziusia. I to znaczy, że będę miała rodzeństwo. Dlaczego mi nie powiedziałeś? Muszę wiedzieć wcześniej, że za jakiś czas będę dzielić się tobą z jeszcze jedną osobą.
Nie mogę pojąć, ile w niej mądrości. W wieku Amy potrafiłem odróżnić chłopca od dziewczynki i płatki czekoladowe od miodowych. Potrafiłem oddzielić owoce od warzyw w kuchennej misce. Potrafiłem stwierdzić, że trzaskanie drzwiami nie rozładowuje złości. Z całą pewnością nie zgłębiałem niezrozumiałej istoty dorosłości.
-Nie powiedziałem ci – gładzę ją po włosach – ponieważ...
I na tym poprzestaję. Nie wiem, jak wyjaśnić jej, że wiadomość o dziecku rozeszła się w tak wąskim kręgu ze względu na równie wąski odsetek szans jego życia. Słowa lekarza tłoczą się w mojej głowie: „Nie nastawiaj się na bycie ojcem, zanim rzeczywiście się nim nie stałeś, bo kiedy Viv zacznie orientować się w tej sytuacji, w ciąży, kiedy choroba nabierze rozpędu, może doprowadzić do poronienia.” Nie myślę o tym, o czym boję się myśleć.
Pałeczkę przejmuje Viv i jestem jej za to ogromnie, ogromnie wdzięczny.
-Jestem chora, Amy. Tata nie powiedział ci o dziecku dlatego, że ta choroba może mieć wpływ na naszego dzidziusia. 
-Może nie przeżyć? - dopytuje smutno.
-Może – odpowiadam. Nic się nie zmienia, nadal brzydzę się kłamstwem. Twierdzę tylko, że milczenie w kwestiach prawdy to sprawa drugorzędna.
A potem żadne z nas nie mówi już nic. Viv przytula Amy, Amy nieporadnie wtula się w Viv, a ja wiszę nad nimi jak piorunochron, jak parasol, bo wierzę, że jestem wystarczająco silny, by podźwignąć hektolitry deszczu, które kiedykolwiek na nas spadną.






~*~


nowy motyw - ciąża - chyba najbardziej znienawidzony przez wszystkich w ff. i w zasadzie ja też go nie znoszę, więc nie martwcie się na zapas:)
jeśli ktoś jest ciekaw, prace nad początkiem nowego ff idą pełną parą (mówię wam, to będzie cacko), podejrzewam że razem z ostatnim rozdziałem albo epilogiem podam wam linki do nowego:)
tymczasem jest to przedostatni rozdział, przed nami jeszcze ostatni i epilog. ostatni rozdział będzie specyficzny, a epilog... no, sami zobaczycie
ps. jeśli jest tu ktoś głębiej wierzący, pomódlcie się o dwóje z chemii dla mnie, dziękuję pięknie