piątek, 7 października 2016

Rozdział 15 - Can you feel the love tonight


Zamierzenie było względnie proste: otworzę oczy dopiero wtedy, gdy słońce na powrót wzejdzie nad każdym moim dniem. Ale ileż można tkwić w tej obezwładniającej ciemnicy? Jak wymagać słońca i nie chylić powiek ku jego nieśmiałym promieniom? Muszę chwycić je sam; opleść się jak bransoletą i szarpnąć słonecznymi lejcami. Dowodzę armią odpadków przeciwko urozmaiconej artylerii dział i pocisków. To doprawdy siermiężny sposób na obycie z życiem; walka wiatraków z wiatrakami.
Nie byłem sam. Czuwały nade mną ciepło i charyzma anielskich skrzydeł owiewających rytmicznie moją twarz, smagających ją trzeźwością. Odrętwienie wkrótce odeszło, spełzło po posadzce w najgłębsze czeluści. Wraz z tą ucieczkę odzyskałem swoje ciało. Przywitałem je gorączkowo i poprosiłem szarmancko, by więcej nie poniewierało moim duchem po parterach życia. Razem zdecydowaliśmy, że pragnąc słońca, musimy wpierw rozpalić je z jego tchnienia. I od razu zrobiło się jaśniej. I natychmiast odzyskałem wór agresji noszony na barkach.
-Podstępna mała zdzira - zakląłem, dźwigając się z podłogi na ospałych ramionach. - Mogłem się tego domyślić. Na Boga, mogłem się tego domyślić. Przecież jasnym było, że zrobi wszystko, żeby postawić na swoim. Dałem się podejść jak dziecko. Jak dziecko!
-Nie obwiniaj się, Justin - poprosiła Viv stłumioną pewnością. - To nie twoja wina. Jesteś najbardziej walecznym ojcem, jakiego poznałam. Odzyskasz ją.
-Kiedy? - zaatakowałem pytaniem.
-Nie umiem na to odpowiedzieć. Ale wiem, że odzyskasz. Świat nie jest aż tak niesprawiedliwy. Jeśli w to uwierzysz, będzie ci łatwiej.
-Jeśli uwierzę - zakpiłem. - A jeśli nie uwierzę?
Sięgnęła po moje policzki. Posiadła je. Na własność.
-Wtedy postawisz przede mną niewybaczalnie trudne wyzwanie.
Był taki moment, ułamek sekundy, ułamek jednostki czasu odmierzanej w skali Viv, kiedy to jej usta, pełne, mieniące się w świetle dnia, emanujące barwą, jakiej nie zna świat, chciały mnie pocałować. Bez zwątpienia we własny zmysł. Bez ubytku w wierze. Pragnęły pocałunku, tak go bliskie. A ja chciałem być oddechem, ukojeniem jej pragnień. I samym pragnieniem. Kimże ja nie chciałbym dla niej być?
Dziś jednak nie potrafiłem uosabiać się ze szczęściem, choć zdaje mi się, że miałem ku niemu palące powody. Odtrąciłem Viv. Może nie fizycznie, fizyczną siłą, fizycznym marmurem twarzy. Ale odtrąciłem. Wkrótce klatka jej dłoni nie zdobiła już moich policzków, a uczuć było we mnie po same szczyty, bo nie miałem kogo zatopić w nich połowicznie. Obiecałem sobie zawisnąć we własnoręcznie skręconej pętli, jeśli oddałem przypadkowi jedyną szansę tego tysiąclecia na szczęście w zatrważającym nieszczęściu. To nie przejaw głupoty - jedynie skrajnie nieodpowiedzialna rozpacz, w której rozpaczliwie niknąłem.
Niebawem tercet kolegów najechał na dom druzgocącym optymizmem, jednakże moich, stawianych cegła po cegle, murów odizolowania od wszystkiego, co wciąż pamięta cień uśmiechu, nie dotknęła ich niszczycielska siła. Co najwyżej zagrała na moich nerwach. To doprawdy niedorzeczne - smutku nie okrywa się postrzępionymi łatami szczęścia, tylko zszywa grubą nicią czasu. I wsparcia. Wsparcia, do którego odwróciłem się plecami. 
Och, Viv, wróć.
-Wyglądasz tak, jakby cię coś, za przeproszeniem, wysrało - stwierdził David, nie szczypiąc się z pozorami względnego współczucia.
-Bo wysrało - odrzekłem. - Życie mnie wysrało. I ta jego przeklęta panna też - to powiedziawszy, wskazałem Tysona. Miał fałsz wypisany paletą barw na twarzy. W tym fałszu się dopełniają. - Ta przebiegła suka odebrała mi dziecko. Dosypała mi czegoś do piwa i nasłała opiekę społeczną.
-Skoro pijesz przy dziecku, małym dziecku, nie dziwię się, że ci je zabrali.
Zerwała się smycz wzburzenia utrzymująca mnie bez ruchu. Zgubiłem kaganiec i pękła obroża. Wolny był mój sadyzm. Pięści upoiły się kofeiną i dalekie były stosownemu porządkowi dnia powszedniego.
Rzuciłem się ku ospałemu Tysonowi.
-Masz zamiar odgrywać przykładnego ojca mojego dziecka? MOJEGO. Nie jesteś głupi, Tyson. Zastanów się, będziesz bulił na nie swojego dzieciaka? W dodatku dzieciaka swojego kumpla? Wiesz, jak kocham tę małą. I wiesz, że taka z Chloe matka, jak z żaby przekąska. Masz świadomość, że ona nie wie o Amy nawet procenta tego, co wiesz ty. TY, który nigdy nie pałałeś do Amy przesadną sympatią.
-Jest jej matką - szedł w zaparte. - Ma prawo poznać własną córkę. I ze wzajemnością.
-Gdzie była przez te wszystkie lata, gdy Amy tak bardzo jej potrzebowała?
-Właśnie teraz Amy potrzebuje jej najbardziej.
Uderzyłem pięścią w skraj komody.
-Wiesz doskonale, że nie o to pytałem. Amy lgnie do Chloe, bo jest mała, głupia i naiwna. A ona to wykorzystuje. Jaka matka tak robi? Pytam, do cholery, która matka mści się kosztem własnego dziecka?
-Ty się boisz - stwierdził Tyson, z resztą bardzo słusznie. - Boisz się, że zostaniesz sam.
-Nic ci do moich słabości. Zajmij się tą dwulicowością, którą w sobie wyhodowałeś, pieprzony gnoju.
Łzy kłujące kąciki oczy wypchnęły oszalałego mnie za drzwi i wkrótce siedziałem za kierownicą pędzącego stałym rytmem samochodu. Płacz jest ostatecznością, której się jednak nie wstydzę. I dziś nie wstydziłem się ostateczności. Płakałem: nie jak bóbr, nie jak rozhisteryzowane dziecko; płakałem powolnie sączącymi się łzami zaczerpniętymi ze studni trosk i smutków. Nie miało znaczenia, że tonąłem, bo tyle ich było. Nie miało znaczenia, że zamiast pływać, dryfowałem, bo wypłakałem wszystkie siły.
Wyjechałem na południe za miasto i rozwinąłem skrzydła. Dzień chylił się ku połowie, więc słońce zahaczało mnie niemrawo od szyby pasażera. Szosa była pusta - zrezygnowałem z autostrady na rzecz swobodnie mknącej drugorzędnej asfaltówki. Z biegiem kilometrów zdawało mi się, że radio zasypia, więc podkręcałem głośność i podkręcałem, aż głuche były moje myśli w tym natłoku dźwięków minionych epok. Mocne brzmienia alternatywnego rocka przeplatane z dosadnym tekstem starodawnych ballad z czasów, w których miłość miała nadrzędne znaczenie, z czasów, których chciałbym być stałym bywalcem. Płynne dźwięki prowadziły mnie tunelem czasoprzestrzennym, wyrwanym z życia. Słońce było moim zegarem, a wskazówka pojemności baku wyznacznikiem przebytych mil w drodze donikąd. W drodze dokądkolwiek.
Potrzebowałem snu. Więc potrzebowałem kawy. Skręciłem na przydrożną stację benzynową. Dwa dystrybutory dotknięte korozją odstręczały podróżnych. Neonowy szyld na gmachu walczył o ostatnie tchnienie. Foliowe opakowania po niegrzeszących świeżością kanapkach pomykały wzdłuż parkingu w rytmie, jaki dyktował mi wiatr. Płaskie stosy rozsądnie wykorzystanych prezerwatyw piętrzyły się to tu, to tam. Bezkresne równiny za plecami budynku pachniały grozą i następstwem nadchodzących zmian. Niebo poszarzało i zerwał się porywisty wiatr, który pokaleczył mi twarz mocnym wydechem, gdy tylko otworzyłem drzwi.
Ale nagle, kiedy stałem już po kostki w przydrożnym pyle, na pustkowiach, w izolacji przed ludzkim duchem, moich uszu doszło kichnięcie. Ciche prędkie kichnięcie o wysokim dziewczęcym tonie. Omiotłem niespokojnym wzrokiem wnętrze samochodu i plac wokoło. I gdy byłem pewien, że pustka jest moim kompanem w samotności, kichnięcie ponowiło się. Dobiegało od zachodu moich pleców. Z bagażnika.
Dłonie drżały mi na klapie, gdy unosiłem ją skonsternowany. I, na Boga, w najśmielszych snach nie przypuszczałem, że gromkimi wodospadami może wypływać z niego tyle światła.
-Słodki Jezu, Viv, co ty tutaj robisz? - spytałem, a serce podskakiwało mi jak na trampolinie. Viv przeturlała się na obolały bok. - Wyłaź stąd, dzieciaku. Ale to już.
Chwyciłem ją stalowym uściskiem w żebrach i wyciągnąłem z przepastnego bagażnika. Otrzepałem drobiny kurzu, które wykorzystały ją, obsiadając zewsząd, by uwolnić się z samochodowej wykładziny. Smuga smaru zdobiła jej policzek i starłem ją jedynie połowicznie, ścierając tym samym ułamek wyjątkowego dziewczęcego uroku.
-Ja - zająknęła się. - Ja tylko pomyślałam, że nie powinieneś być teraz sam.
-Jesteś niesamowita, Viv - parsknąłem sucho, okrążając samochód z uniesionymi do karku rękoma. - Kiedy pragnę cię przy sobie, ty uciekasz na drugi koniec świata. A gdy rzeczywiście chcę pobyć sam, chcę, niekoniecznie powinienem, ty podążasz krok w krok za mną. Nie wiem, kim musiałbym być, żeby za tobą nadążyć.
-Przepraszam, ja... chciałam dobrze.
Wiatr rozwiał wkoło moje westchnienie z głębi piersi. Viv była taka zagubiona: zagubiona w świecie i zagubiona w sobie. Jej włosy wirowały jak w próżni, raz po raz smagały mnie spiralami po policzku. Stałem bowiem tak blisko, by wstęgi jej zapachu, upragnionego, utęsknionego, uderzały mnie w twarz silniej niż włosy.
-Chcesz kawy? - spytałem. Odmówiła. -  Wsiądź do samochodu i zaczekaj na mnie.
Rozwierane na dwie strony świata drzwi wpuściły mnie do klimatyzowanego wnętrza stacji benzynowej. Czas w niej zatrzymał się lata temu. Razem z wizytami ekipy sprzątającej. Regały z przygwożdżonych do siebie aluminiowych blach; wyszczerbione kafle wałęsały się gdzieniegdzie po posadzce, po której kurz przechadzał się jak rój mrówek; ekwipunek nie sięgał szczebla podstawowych potrzeb: cola, chipsy i słone przekąski, obok wódka, papierosy i szeroka gama prezerwatyw. Za ladą młody chłopak o bujnej grzywie skotłowanych włosów. Popełniłbym błąd, mówiąc, że on jeden czuł pogoń czasu.
Spojrzał na mnie wzrokiem rozmytym i zbolałym.
-Co podać? - spytał sennie, a gdy ziewał, widziałem jego zaplombowane ósemki.
-Kawę. Dużą. Czarną.
Ospale operował ekspresem do kawy, wystukując pokrętny rytm dnem papierowego kubka. Wtedy ja spojrzałem na regał prezerwatyw, może ukradkiem, może bezwiednie. Dopasowywałem smaki do nastrojów Viv, etykiety do szerokości jej uśmiechów i tak wsiąkłem w te seksualne rozporządzenia, że nie poczułem, jak usta okrywa mi uśmiech stęsknionego seksu szaleńca, swoją drogą nad wyraz trafny. Kędzierzawy sprzedawca ulitował się nad nim i spytał:
-Doliczyć?
Ostatnie tęskne spojrzenie na bezpieczną przystań przyjemności, ostatni niemrawy żuraw zapuszczony ku Viv czekającej w samochodzie.
-Dzięki - odrzekłem - ale jednak się nie przydadzą. Zostanę przy kawie.
Kawa natomiast przyrządzona była niekoniecznie ze wsparciem wody; gęsta kofeinowa smoła chłonęła z wolna dwie torebki cukru trzcinowego, a kiedy chciałem połączyć gorycz samej kawy ze słodyczą, mieszadełko wyprężyło się na baczność i stanęło. Podziękowałem gromko za oblepiony zewsząd żołądek i wyszedłem na powietrze, teksańskie powietrze pachnące nadciągającą wichurą. Swym płaszczem otulił mnie chłód. I nagle zrzuciłem go, widząc te dziewczęce 160 centymetrów zwinięte w przygarbiony łuk na fotelu. Ona jedna oblewała mnie wrzątkiem z dystansu.
-Wietrznie dzisiaj - oznajmiłem, wsiadając do auta. Wstawiłem papierowy kubek okryty szczelnie wieczkiem w uchwyt na pograniczu foteli. - W taką pogodę nic, tylko zaszyć się przy kominku. I zdrzemnąć. - Viv wciąż milczała, odłączona; niewidzialne dłonie zakrywały jej uszy. - Zamierzasz cokolwiek powiedzieć? Proszę, cokolwiek.
Ale nie zamierzała. Jedynym, czym mogłem się upoić, była jej obecność. Żadnych słów, żadnych westchnień tłumiących stonowaną pracę silnika. Skręciła tułów ku drzwiom, za oknem nawet intensywne słońce opadające za horyzont nie skropiło szarych równin kolorem. Dziś zlała się z tą przygnębiającą barwą świata. I ja się z nią zlałem. Paleta spranych odcieni blaknących, wypalanych czasem. Viv oparła skroń o szybę, bezwiedna głowa chyliła się wraz ze zrywami pędzącego za odległy horyzont samochodu. Z biegiem kilometrów uświadamiałem sobie, jak bardzo chcę zostać dziś sam. I jednocześnie jak wspaniała jest samotność z Viv. Jak samotna jest ta samotność, jak trafiona w punkt, którego mi trzeba. Chciałbym, by bardziej w tę samotność wsiąknąć, chwycić Viv za rękę, i zmaterializować swoją samotnię.
Nie odezwała się ani razu. Przez setki mil. Prawdziwie niewybaczalne setki. Więc i ja nie pozwoliłem słowom zaistnieć. Były chwile, pośród bezkresów rozpierzchłych wkoło terenów, kiedy to nie byłem świadom jej obecności. Wiedziałem, że jest, czułem wanilię i ciepło jej profilu topiło mnie, ale odniosłem wrażenie, że gdybym wyciągnął ku niej rękę, przeszłaby przez gęste powietrze, aż dotknęłaby szyby.
Z każdym uniesieniem kubka do ust czułem, że kawy jest mniej. Nieproporcjonalnie mniej. Jakby na jeden łyk, który pamiętam, przypadały dwa obce. Aż któregoś razu przyłapałem Viv na kradzieży, z kubkiem przy ustach. Zimna kawa, jeszcze gęstsza, kapała ciężko jak rozrobiony w nieodpowiednich proporcjach beton.
-Mam cię - powiedziałem ochoczo. Być może to koniec niemych konwersacji. - Jesteś jak Amy. Ile razy spytam ją, czy ma ochotę na pączka, nie ma nigdy. A potem zjada pół mojego. Ale powinienem być ci wdzięczny: nie będę jedynym, który pochoruje się po tym syfie.
-Marudzisz - stwierdziła. - Przynajmniej jest konkretna. Treściwa.
-Mdła, lepka i kwaśna. Ale swoją rolę spełniła: nie pamiętam, kiedy ostatnim razem byłem tak rozbudzony. Odtańczę taniec deszczu. Kiedy już w końcu się zatrzymamy.
-Jeśli się zatrzymamy.
-Przewiduję, że kiedyś skończy nam się paliwo, a nie jestem pewien, czy wziąłem portfel. A jeśli wziąłem, zatrzyma nas granica kraju. Kiedyś.
I tak pędziliśmy przed siebie w ciszy kolejnych godzin. Wyznacznikiem czasu były łagodnie wymieniane uśmiechy, jeden przypadał na kwadrans. I nie wiem doprawdy, czyj uśmiech krył w sobie więcej nieśmiałości. Dziś to ja byłem drobiną oblepioną jej urokiem i gdy nasze dłonie spotkały się przy kubku z ostatnim łykiem, moja ręka odskoczyła pierwsza, odurzona prądem jej dotyku. Czy gdyby dotknęła mnie pełnią dłoni, żyłbym nadal? Niezwykle wątpliwe.
Długo, długo po tym droga zaczęła się zwężać. Aż nagle, gdy zabrakło słońca i zabrakło światła, zabrakło również asfaltu. W ogóle zabrakło drogi wydrążonej w coraz rzadszej ziemi. Wyjechaliśmy na przeciw księżycowi; z początku sądziłem, że na polanę. Kiedy jednak koła dotarły do całkiem stromego uskoku, wysiedliśmy badając nieznane na własną rękę. I nogę. Nogę, która ześlizgnęła się z niedużego urwiska. Wylądowaliśmy w objęciach chłodnej miękkości przesypującej się niemrawo przez palce. Szum ogłuszył nas i zapach soli zakwitł we włosach.
-Na Boga - powiedziałem, podchodząc i podchodząc z wolna, zbliżając się ospale. Aż przypływ zalał mi czubki palców w znoszonych adidasach i już wiedziałem. I VIv też wiedziała. - Widzisz drugi brzeg?
-A ty widzisz?
Pokręciłem głową. Brzegu nie było.
-Że też nasze eskapady zawsze kończą się jakimś mocnym akcentem. Na przykład Zatoką Meksykańską. Chociaż mogłem się tego spodziewać. Wyruszyliśmy w południe. A mamy noc. Czy nie mówiłem, że zatrzyma nas nie tyle granica stanu, ile całego kraju?
Viv objęła się ramionami, chłodny morski wiatr obiegł ją wkoło. Mnie też przeszył na wskroś zimny prąd z południa. Staliśmy tak nad samym brzegiem, schyłek fal obmywał nam podeszwy. Szukaliśmy krawędzi oddzielającej niebo od wzburzonej tafli wody. Księżyc górujący na niebie ogromem bieli wyglądał tak, jakby ktoś rozlał go od nieba po ocean, zwężał się ku dołowi i topił w otchłani wód zatoki. Dawno nie spotkało mnie tak niewyobrażalne piękno natury. Wojna światów, starcie nieba z ziemią. W dodatku w podwojonej dawce. Księżyc i woda nie były bowiem jedyną konfrontacją.W starcie weszły również dwa równoległe światy ostałe na brzegu: ziemia moja i niebo Viv.
-Ładnie tu - odezwała się gdzieś w głębi mojej głowy. - Tylko chłodno.
I był to dla mnie pretekst, by stanąć za jej plecami, zawiesić ramiona na jej barkach i oddać ciepło. Splotłem dłonie na jej mostku, brodę schyliłem ku sklepieniu głowy.
-Tak lepiej? - wyszeptałem do ucha.
Chwyciła się łagodnie moich rąk i tchnęła w nadgarstek:
-Lepiej. O niebo lepiej. Jak ty to robisz, że zawsze jesteś tak ciepły? - spytała z dźwięcznym śmiechem.
-Gorąco mi, gdy na ciebie patrzę. Stąd ta wrząca krew w żyłach.
-Mógłbyś choć raz być poważny?
-Nie lubię być poważny. Powaga skraca życie. I w głębi duszy wiem, że ty też nie lubisz, gdy jestem poważny. Gdybyś się tylko postarała, mogłabyś śmiać się wniebogłosy razem ze mną. - Ucałowałem płatek jej ucha, skraj, wrażliwą krawędź. - Umiesz się śmiać, Viv, prawda?
-Umiem.
-Chciałbym się o tym przekonać.
-Kombinuj - prowokowała. Twarz miała pogodną w tę niepogodną noc.
-A łaskotki pani ma?
Oczy jej się powiększyły; dwa rozwarte spodki konkurencyjne dla gwiazd.
-O nie. To wbrew zasadom.
-Nie przypominam sobie, żebyśmy jakiekolwiek ustalali.
Dłońmi wpłynąłem pod jej kurczowo zaciskane ramiona. Może było we mnie nieco z brutalności, może zryw siły prześcignął swoje kwalifikacje, może Viv była oddanym mi okruchem, a ja wiatrem, który nią poniewiera. Ale niebawem perlisty śmiech płynął po zatoce wraz ze spiętrzoną pianą fal. Nasze przemoczone buty - wpadliśmy bowiem w wodę po kostki - były godziwą i należytą zapłatą za te parę decybeli szczęścia.
-Powinnaś robić to częściej. Do twarzy ci z uśmiechem - wyznałem.
-A ja najbardziej chciałabym zobaczyć, jak opuszcza cię pewność siebie. Choćby na moment. Jedną krótką chwilę.
Raz jeszcze tchnąłem w jej ucho, tym razem jej własną prowokacją:
-Kombinuj.
Chwilę staliśmy w bezruchu. Lecz naraz Viv zwróciła ku mnie głowę i krótki czuły pocałunek osiadł na prawym kąciku mych ust. Zadrżała ziemia, zatrząsł się świat, a mnie wraz z nim zmiękły nogi.
-Gdzie twoja pewność siebie? - spytała odległym szeptem.
-Gdzie twoja niewinność, Viv?
-Wciąż na swoim miejscu - odrzekła, a głos jej drżał. Nie mniej niż mi. I nie bardziej.
A potem odeszła. Tak nagle. Jak podmuch wiatru, nie do schwytania. Była już w połowie drogi do skarpy, do uskoku, pod którym ciemność skradła plażę. A jakbym wciąż obejmował jej szyję, miękką jak dotyk gołębich piór. Bowiem jej usta chwyciły mnie bezpowrotnie. Czuły nacisk w kąciku był, wciąż był, nieprzerwany. Ale wyszarpywał się z tych sideł, wysuwał płynnie, pomalutku. Aż zacząłem go gonić, na złamanie nóg i karku. I dopadłem tam, gdzie piasek był najbardziej miałki, a kolana strapione ucieczką. Nogi splątały nam się w krótkim charyzmatycznym incydencie i padliśmy w piach, ona na plecy, ja na dłonie. I na nią.
-Kocham cię, Viv - wyznałem chaotycznie w jej łagodnie rozwarte wargi, przez które wymykał się urywany kawowy oddech. - Kocham cię tak cholernie mocno.
-Przestań - szepnęła. - Nie wiesz, co mówisz.
-Wiem. Doskonale wiem. Właśnie to zrozumiałem. - Jej oczy krzyczały niemą niewiarą. - Nie mam piętnastu lat. Wiem, co to znaczy być zakochanym. A teraz właśnie jestem. Boleśnie zakochany.
-Gadasz głupoty. Zejdź ze mnie i wykąp się w tej lodowatej wodzie. Może to cię otrzeźwi.
-Nie chcę być trzeźwy. Chcę upić się miłością do ciebie.
-Przestań ze mnie żartować, zanim zacznę ci wierzyć.
-Masz uwierzyć - rozkazałem surowo. - Viv, odkąd cię zobaczyłem, wtedy, pod kołami, byłem tobą niedorzecznie zafascynowany. Jesteś absolutnie najpiękniejszą, najdelikatniejszą istotą, jaką kiedykolwiek ujrzałem i ujrzę. Anioł, nie dziewczyna. Anioł. Nie wiem, kiedy zacząłem cię kochać, ale wiem, że teraz kocham na pewno. I mocno. Za mocno. Co mam zrobić, żebyś mi uwierzyła?
Moje słowa wpływały w nią głębiej i głębiej, przewiercały na wylot, dźgały uczuciowe szczeliny, które zwolniły wąskie strumienie łez. Obiecałem sobie, że nie mrugnę, dopóki nie mrugnie ona, toteż oczy piekły mnie, boleśnie wyschnięte. Ta niewierząca twarz dotknięta wątpliwością rozrzedzała z wolna chmury i było na niej coraz więcej światła.
-Co mam zrobić, żebyś mi uwierzyła, Viv? - ponowiłem niecierpliwie.
A ona odparła szeptem tak cichym, że tylko jej ciepły oddech był drżącą obietnicą oddźwięku:
-Pocałuj mnie. Teraz.
Przez długie tygodnie od naszego pierwszego uczuciowego razu wyobrażałem sobie ten drugi - gołębia delikatność niemrawych muśnięć pod opanowaniem i głębokim spokojem stłumionego bicia serca. Tymczasem huraganowa namiętność poniewierała naszymi pożądliwymi ciałami i tak oto wpadliśmy w zaklętą pętlę pocałunku. Usta miała wilgotne i chłodne, ale rozpylały przeraźliwy żar na moich. Całowała zachłannie, scałowała ze mnie wszystkie zmysły. Pieściłem jej zapiaszczone policzki, a ona nanosiła ziarna piachu w moje włosy, masowała ich szorstkością wrażliwą skórę. Jej kciuki wędrowały przez szczękę i zalążki uszu po rozpalone skronie. Ubrania mieliśmy zmięte i przemoczone wilgocią chłodnej ziemi pod naszymi scalonymi ciałami. Wkrótce uniosłem się nieco, unosząc ją razem ze sobą. Wtedy klęczeliśmy oboje, nie mniej zaabsorbowani nowością, która wybuchła między nami i wybucha wciąż na nowo. A potem Viv straciła równowagę, osunęła się na mnie. I całowaliśmy się nadal, z uwzględnioną zmianą miejsc. Piasek ziębił mnie od spodu, natomiast jej drobne ciało, które przywarło do mnie ochoczo, było ogniskiem na węglach mojego.
-Kocham cię - wyśpiewałem poruszonym szeptem, scałowując z niej wszystko to, czego jeszcze nie scałowały moje wargi, te absurdalnie spragnione wargi.
Przywarła opuszkami chłodnych zapiaszczonych palców do moich ust.
-Nic nie mów - rzekła. - Tylko mnie całuj.
Nie śmiałem jej się sprzeciwić. Całowałem, pełen oddania. W zasadzie nie miałem już co oddawać - cały byłem jej. Posiadła moje oczy zaślepione jej pięknem, posiadła włosy i policzki tak łapczywie pieszczone, i ramiona, których chwytała się, gdy było jej dobrze - wciąż trzymała je kurczowo. Siedziała na moich powyginanych nogach i chociaż mało było mnie we mnie, w jakiś sposób czułem, że i jej było w niej mało. Okradliśmy się nawzajem i była to dobra kradzież, bezpowrotna. Ja jej, ona moja, byliśmy swoi, niczyi więcej. Czułem to w spierzchniętych ustach, w drżącym sercu, w parującej piersi. I w głowie. Wiedziałem, że proces żywej darowizny został zaaprobowany. 
-Czy teraz mogę coś powiedzieć? - spytałem cicho, gdy pocałunek, na skraju wyczerpania regenerujący siły gdzieś ponad nami, rozwiązał nam gardła.
-Tak - odparła. -  Teraz możesz mówić. I we wszystko ci uwierzę.
-Kocham cię - wyrzuciłem krótko; to jedno zdanie paliło mi usta. - Kocham cię, Viv. To szczerozłota prawda.
-Wiem - wtrąciła pospiesznie. Dotykała moją twarz jak ślepiec; widziała mnie zachłannymi dłońmi. - Mów jeszcze.
-Kocham cię - powtórzyłem. Pocałowałem ją w skraj skroni. - Teraz jesteś tylko moja.
Skinęła spiesznie głową. Własność została zalegalizowana. Miałem ją, choć wymykać mi się przez palce będzie jeszcze długo, długo w przyszłość. Czułem na skórze powiew jej uciekającego ciała, choć gdy rozwierałem oczy i przenikałem ciemność, okrywała młodym ciałem moje kolana. Nie uchwycę wiatru, a ona była wiatrem, moim podmuchem, ulotnym, niesubordynowanym, niknącym i powracającym, donośnie obnosząc się ze swoim nadejściem. 
-Kocham cię - ponowiłem raz jeszcze. Nie mówiłem, by ona słyszała. Mówiłem, bym słyszał ja, bym upoił się wydźwiękiem tej obietnicy.
-Przestań - zachichotała dziewczęcym śmiechem; opuszki jej chudych palców raz jeszcze zagrały na moich wargach jak na gitarowych strunach. - Wyczerpałeś swój limit na dziś. 
-Biorąc pod uwagę, że dopiero co minęła północ, mam czekać okrągłą dobę, by znów powiedzieć, jak bardzo cię kocham? To wprost niewykonalne.
-Znowu to zrobiłeś - zauważyła. - Za dużo. Nie potrzebuję tyle. - Błysk w jej oku mówił mi, że to jeszcze nie koniec. - Wysil się na coś ambitniejszego, bardziej pomysłowego.
Wysiliłem się. Choć z początku wysiłki te udowadniały, jak niewiele we mnie oryginalności. Wysiłki niezmiennie prowadzące ku mojej uciesze, choć jeszcze nieodkrytej. Wygłaszałem pod kopułą myśli wszelkie zamienniki miłości, synonimy kochania, choć zapewniać ją chciałem tym jednym, pospolitym, w moich ustach ponadczasowym. I gdy głowa - niczym mieszkanie na minuty po przeprowadzce: nagie ściany, nagie posadzki, pustka hucząca pośród nich - przekonała mnie, że drążę tunele w złym kierunku, wypłynąłem w mrok z pytaniem:
-Rozebrałabyś się przede mną?
Konsternacja wkroczyła na jej buzię.
-Proszę?
-Czy  rozebrałabyś się przede mną, gdybyś wiedziała, że nie mogę cię zobaczyć?
-Co to za pytanie? - speszyła się.
-Bardzo proste, z jedną z dwóch możliwych odpowiedzi: tak lub nie. Więc zapytam raz jeszcze: rozebrałabyś się przede mną?
-Nie - szepnęła.
-Nawet, gdybym nie mógł, nie miał najmniejszych szans cię zobaczyć?
-To chyba mijałoby się z celem.
-Nie doszukuj się celu. Bierz tak, jak ci to podaję. Rozebrałabyś się? - Chciwy uśmiech wstąpił mi na usta.
-I na pewno nie mógłbyś mnie zobaczyć?
-Nie mógłbym - potwierdziłem.
-Więc chyba tak. Chyba. Może. Tak. Raczej tak.
Wyswobodziłem się spod jej uścisków i wdzięków. Stanąłem na równych nogach na miałkim piasku rozwiewanym powiewami.
-Więc zrób to - poleciłem. - Niemalże nie widzę cię w tych ciemnościach.
-Ale - zająknęła się, wierząc, że powiem coś więcej.
Tymczasem milczałem jak zaklęty, wcale nie bezcelowo.
-Justin, powiedz coś - poprosiła cicho.
-Rozbierz się - ponowiłem z łagodnym uśmiechem.
-Nie ma mowy. - Otoczyła się spiralą niespokojnych ramion.
-Więc może ja rozbiorę się pierwszy, od tak, żeby dodać ci otuchy.
-Słucham? - Jeśli napoiła się jakąś dozą zaufania, zdawać by się mogło, że to zaufanie właśnie utraciłem.
-Nie mów, że nie masz ochoty na kąpiel w tej irracjonalnie lodowatej wodzie. Kto by nie miał?
Nie wstydziłem się jej. Czymże byłby wstyd w oczach ukochanej osoby? Jak nagi by był, jak niewłaściwy? Toteż ściągnąłem koszulkę przez głowę i zdjąłem spodnie; opadły w lepki wilgotny piach. Stała przede mną w mroku, obejmowała się ramionami. Ledwie widziałem ją w ciemnościach, więc i ona ledwie mnie widziała. Mimo to, kiedy prostym ruchem ku ziemi zsunąłem po nogach bokserki, Viv spuściła głowę, z ukosa przywierając podbródkiem do obojczyka. Niewinność wzbierała w niej falami i wypływała, konkurując z falami wzburzonej zatoki.
-Zdaje mi się, że to ja powinienem czuć skrępowanie - powiedziałem ubawiony.
-Jesteś bezwstydnym człowiekiem - rzuciła.
-Potwierdzam. - Uśmiechnąłem się na widok jej dłoni przykrywających oczy. A między palcami plątały się rozchylone szczeliny. - No ładnie - zagwizdałem. - Miałem cię za taką grzeczną dziewczynkę, a tymczasem grzeczne dziewczynki nie podglądają nagich chłopców.
-Wcale nie podglądam. Po prostu kontroluję, co robisz, co głupiego znów wymyśliłeś.
-Nie tłumacz się - poprosiłem. - Lubię, gdy patrzysz na mnie w ten wygłodniały sposób. A teraz rozbieraj się, czekam na ciebie w wodzie. I nie bój się, nie będę podglądał. Poczekam, aż nie będę musiał.
Wszedłem w wodę, wpierw po kostki, które wykręcił przenikający do szpiku kości chłód. Potem to samo zimno zajęło mi łydki, zjeżyło włosy na nich. Wgryzło się w kolana, wspięło po umięśnionych udach. Wkroczyłem w wodę po czubek fiuta i zawyłem żałośnie; bolało, ale nie wiedziałem gdzie. Stwierdziłem, że ból nie odejdzie, ale i nie wzrośnie, bo już sięgał szczytów, toteż zanurkowałem głęboko pod wodę, hacząc o kamieniste dno. Wypłynąłem tuż obok z rozdzierającym krzykiem na ustach; mój krzyk niósł się po wodzie w odległe zakamarki zatoki. I rzeczywiście ból był równomiernie identyczny, tylko bardziej oszałamiający. Darłem się jeszcze długo, zwrócony twarzą do głębi wód, dopóki łagodne fale powracające w morze nie obiegły mnie zewsząd. 
Rozchlapywała cicho wodę, wchodząc w nią boleśnie powolnie. Brak pośpiechu miał mnie powstrzymać. I powstrzymał. Wstrzymałem oddech, czując, jak drobne drgania zwiększają swą częstotliwość. Była coraz bliżej; zwolniła, gdy woda sięgała jej po piersi; zwolniła, gdy była bezpieczna w kręgu swoich własnych zawstydzeń i lęków. Kamienie na dnie przeplatane miałkim piaskiem raniły jej bose stopy, a gdy przestały, stała tuż obok, ramię w ramię ze mną, nagie ramię w nagie ramię. Woda sięgała jej nieco pod obojczyki, nieco ponad bajeczny zarys piersi. Jeszcze nigdy nie była tak naga i tak bliska mnie. Nagle zdałem sobie sprawę, że nikt nigdy nie krępował mnie tak swoją nagością i że niczyja nagość nie rozporządzała moim sercem. I że jej nagość jest pierwszą, na którą boję się spojrzeć.
-Stąd księżyc wydaje się być jeszcze większy - powiedziała cicho; woda wokół niej nie poruszała się, wstrzymała oddech. Jak ja.
-Czy to w ogóle możliwe?
-Chciałabym w to wierzyć.
Wtedy na nią zerknąłem. Kędzierzawa głowa, gładka śniada szyja i wyraziste obojczyki wychylały się ponad taflę wody. Resztę wchłonęła czerń niezbadanych wód. Opuszczałem wzrok z wolna po jej ramieniu niknącym w morskiej toni. Później wznosiłem go na policzek i profil wydętych ust. Kolorem na nich był pocałunek moich. Włosy zahaczyła za ucho i wkrótce je uwolniłem, by powąchać, by uderzył mnie dowód jej rzeczywistej egzystencji. Czy możliwa jest tak niewyobrażalna swoboda wyobraźni?
-Jesteś taka piękna - szepnąłem; ocean był wzmocnieniem mojego złamanego głosu. - I czy możliwe, że wyłącznie moja? Aniołów nie da się, od tak, schwytać, pojmać.
-A jednak - odrzekła, jej wzrok daleki był mojemu. - Przytul mnie, Justin. Proszę. Chcę wiedzieć, że jesteś tu ze mną. Słuchać ciebie to za mało.
Postąpiłem za nią, na krawędź jej łopatek rozcinających coraz to gładszą taflę wody. Łagodnie dotknąłem jej ramion i sam ten ruch drgnął nią niepotrzebnie. Prędzej oswoi się z moją wzbierającą miłością niż z dotykiem cielesnym. Niemniej jednak, gdy ramiona odetchnęły ulgą przyzwyczajenia, objąłem jej nagą talię, tylko ją, wrażliwą, lecz nie tak intymną. Położyłem policzek na kościstym barku i pragnąłem zapłakać donośnie szczęściem, smutkiem; wypłakać wszystko to, co narastało we mnie i pragnęło miejsca, a tego miejsca już we mnie nie było. 
Człowiek to wielka misa płynnych uczuć zamknięta pod szczelnym wiekiem.
-Jesteś spięta - szepnąłem jej do ucha. Mięśnie brzucha pod moimi dłońmi utwardzały się wraz z przypływem namiętności wędrujących palców.
-Naturalnie - przyznała krucho. - Jesteś pierwszą osobą, która dotyka mnie... tak. W dodatku nagą. To krępujące.
-Nie widzę cię, Viv - zapewniłem.
-Ale czujesz. A to jak widzieć dotykiem: nawet bardziej osobliwe niż rzeczywiste spojrzenie.
-Widzę cię tak na twoją wyraźną prośbę.
-Wiem - odrzekła natychmiast. - Właśnie dlatego jest mi tak dobrze.
Nuciłem jej do ucha ponadczasowy przebój Eltona Johna, Can you feel the love tonight, gdy odchylała głowę, a wszystko po to, by eskapada moich niecierpliwych pocałunków dotarła szczęśliwie do jej młodego dziewczęcego ciała. To młode dziewczęce ciało wrzało potwornym pragnieniem, przed którym jednak broniło się zawzięcie. Sam fakt żaru, jaki z niej ulatywał, był mi dowodem przyczajonego w niej drapieżnego zwierzęcia. Największe skrępowanie tej nocy zrzuciło na mnie płaszcz, gdy pomyślałem o wszechstronnej przyjemności, jaką mnie obdarzy, choćby i w odległej przyszłości.
-Wiesz - odezwała się cicho, chwytając się moich rąk. - Nie sądziłam, że potrafisz być taki.
-Jaki? -  dopytywałem.
-Czuły, delikatny, całkiem wrażliwy i, jakby to ubrać w słowa, poskromiony.
-Poskromiony?
-Znasz granice, do których nie chcę się zbliżać. Nie pchasz mnie do nich siłą.
-Masz szesnaście lat, Viv - rzekłem. - Nie śmiałbym cię do czegokolwiek namawiać.
Wykręciła szyję tak, by jej twarz zawędrowała ku mnie. Dotknęła pełną dłonią policzka, który zapłonął pod tym dobrobytem, potem ucałowała łagodnie wierzch dolnej wargi. I powróciła do pogoni za rozpływającym się w wąskie strumienie księżycem górującym wysoko nad horyzontem. 
-Wiesz, Viv - odezwałem się gładko - cieszę się, że jesteś tu ze mną. Naprawdę, naprawdę nie powinienem być teraz sam. I naprawdę, naprawdę powinienem być z tobą. 
-Też tak sądzę - powiedziała drżącym półszeptem, odchylając głowę na moją pierś. Patrzyłem z góry w jej wielkie oczy wpojone we mnie. Tak bardzo chciałem ją całować i nie całować, bo gdy całuję, nie mogę się jej przyglądać. Z kolei gdy całuję, nie muszę patrzeć. Sprzeczny konflikt interesów o zaskakująco pożądliwym zwieńczeniu problematyki.
Jednakże oszczędzę sobie dalszych słów. Szczęście mnie przerosło.






~*~



No, w końcu całkiem całkiem mi wyszło. NO I W KOŃCU MAMY TEN PRZEŁOMOWY MOMENT. Już myślałam, że nigdy się go nie doczekam hah :)

10 komentarzy:

  1. O boże aaaa kocham takie momenty
    a niech chloe juz znika mam jęk dość

    OdpowiedzUsuń
  2. !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
    NO
    !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
    WRESZCIE
    !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
    AAAAAAAAAAAA
    !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
    KOCHAM
    !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudo już nie mogę się doczekać następnego

    OdpowiedzUsuń
  4. Aaaaaaaaaaaaa z jednej strony tak mi smutno bz powodu aby a z drugiej jestem taka szczęśliwa z powodu Justina i viv😍

    OdpowiedzUsuń
  5. Ta scena w wodzie przypomina mi scenę z "przed świtem" 😂

    OdpowiedzUsuń
  6. NAJLEPSZE❤️❤️❤️❤️❤️

    OdpowiedzUsuń
  7. powinnaś dostac za to Oscara!!!!! Buziaczki

    OdpowiedzUsuń
  8. ������������
    Dla mnie za mało Amy moments :(

    OdpowiedzUsuń