W mojej piersi zatrzęsło się serce, gardło przyrosło do krtani, ogień zapłonął w oczach. Nie ma uczucia silniejszego niż gniew; jego siła krępowała całe dobro. Nagle byłem katem z wyboru żądnym ofiar pod naostrzonym toporem. O wysokie klify mojego ciała rozbijały się fale wściekłości.
-Jesteś cholerną suką, Chloe - wylały się ze mnie słowa. Niezrozumiałe westchnienia przebiegły przez salon; wymalowały na twarzach znajomych nieudolnie krytą ekscytację. Zbliżyłem się na dwa kroki, tyle samo wciąż nas dzieliło. - Nie biję kobiet. Ale gdybyśmy byli sami, porządnie dostałabyś po mordzie.
Jej wielkie oczy w kolorze szmaragdu wpatrzone były we mnie drżąco; szukały tego ciepła, które biło ode mnie przed laty. Nie odnalazły nawet krzty. Rysy twarzy jej spoważniały, choć blada cera wciąż emanowała nieskazitelną czystością. Proste włosy w kolorze południowego słońca muskały szczyty bioder; bioder, do których niegdyś lgnęły moje dłonie; kciuki zagłębiały się wtedy w parze drobnych dołeczków nieopodal pośladków. Nie zmienił się jej styl. Czarna spódniczka do połowy ud od lat wyjątkowo zgrabnie komponowała się z tenisówkami za kostkę. Kilkucentymetrowy pas nagiego brzucha, później niemały biust pod koniecznie o rozmiar zbyt obcisłym stanikiem - rodzaj wędki zakończonej złotym hakiem. Mnie wyłowił.
-Justin - powiedziała cicho. Moje imię w jej ustach brzmiało niezmiennie. - Co ty tu robisz?
-To pytanie jest nieco nie na miejscu - odwarknąłem. - Jesteś w moim domu. W naszym domu - poprawiłem, wtulając w pierś niemrawo rozbudzającą się Amy. - Jesteś potworną egoistką. Nie mówię o sobie. Rozstaliśmy się, w porządku, taka jest kolej rzeczy. Ale nie zrozumiem - syczałem przez zęby - jak mogłaś zostawić ją. Pyta o ciebie codziennie. Od pieprzonych pięciu lat. Ani razu nie złożyłaś jej życzeń na urodziny. Ani razu nie wysłałaś kartki na święta. A ona czeka. A ona wciąż ma nadzieję. A ona, kurwa, wierzy, że ją kochasz.
Krzyczałem w duchu, szeptałem ustami. Szeptałem złością wielu lat trudu.
-Moment, chwila, zaraz. - Zayn stanął pomiędzy nami z wysoko uniesionymi dłońmi. - Któreś z was może mi wytłumaczyć, co to za gęsta atmosferka wyrosła między wami? Zdradzicie nam ziarno tajemnicy, skąd się znacie?
-Z łóżka, kochanie - wypaliłem w nerwach, patrząc w błękit jej oczu. - Mam rację? - Naraz spięli się wszyscy; wątła Amy była największym rozluźnieniem salonu. - Już wam tłumaczę. Otóż Chloe jest tą dziwką, która zostawiła Amy tuż po urodzeniu.
-Nie wiedziałam, że się nią zaopiekowałeś - próbowała się tłumaczyć.
-To moje dziecko. Jak mógłbym ją oddać? Jak mógłbym porzucić ją tak, jak zrobiłaś to ty?
-Miałam osiemnaście lat - wydusiła przez zęby.
-A ja dwadzieścia jeden, co to zmienia? To twoja córka, do cholery. Jej życie rzeczywiście nic dla ciebie nie znaczy? Naprawdę kochałem taką zimną sukę? - Zawiesiłem głos, powstrzymując jej mrugnięcie. - Wstyd mi. Wstyd mi za siebie samego.
-Dobrze zrozumiałem? - Ramię Tysona nieustępliwie chroniło talię Chloe, palce dłoni na przemian bledły w uścisku i odzyskiwały kolor. - Chloe jest matką Amy?
-Jest dawcą brzucha, nie matką.
-Masz z nim dziecko? - Pytanie Tysona przesiąkło wyrzutem.
-Nie miałam pojęcia, że Justin jest twoim znajomym.
-Nie o to pytałem. Amy jest twoją córką?
-Amy - powtórzyła Chloe, zwracając twarz ku dziecince rozbudzającej się w moich ramionach. A wtedy ja odwróciłem głowę. Widok jej zaskoczonych oczu wypełniał mnie mdłościami. To bezcenne uczucie - poznać imię własnego dziecka po kolosalnych pięciu latach.
Jakby tego było mało, niedawne znużenie pożegnało Amy. Wychylała się niespokojnie za obręcz moich ramion, w głowie huczało jej imię matki, jej śladów poszukiwała spragnionym spojrzeniem stęsknionych dziecięcych oczu.
-Mamusia? - spytała. - Mówiłeś o mojej mamusi?
-Śpij, słonko - poleciłem nerwowo.
Ale było już za późno. Amy odnalazła niepewne spojrzenie Chloe i zadumały się obie w tych uprzejmych zerknięciach. Przez usta Chloe przelatywały strzępy słów, brzmiąc na kształt córki, brzmiąc na kształt jej trzyliterowego imienia. Ale jakże niepoważnie wyglądały w ustach matki o ulotności mgły.
-Mamusia - powtórzyła Amy. - Czy to jest moja mamusia? - Jej pytanie drżało w powietrzu i nikt nie odważył się odpowiedzieć. Z wyjątkiem głównej zainteresowanej.
-Tak, kochanie - odrzekła łagodnie Chloe, wyciągając do Amy dłoń. Dotknęła opuszką jej chłodnego temperaturą dworu łokcia. - Jestem twoją mamą.
Mało brakowało, a nabrałbym się na czułość w jej oczach. Ten sam błysk paraliżował mnie, gdy leżeliśmy nocą pod moją pościelą, jej nagie ramiona oplatały mnie w pasie, a galopujące oddechy wspominały chwile uniesienia. Czy tamta czułość pachniała równie dużą nutą fałszu?
-Nie zbliżaj się do mojego dziecka - zagroziłem.
-Naszego dziecka.
-Naszego? - zaśmiałem się histerycznie. - Przed minutą nie znałaś nawet jej imienia.
-Tata - wtrąciła się Amy - chcę poznać swoją mamusię.
-Nie masz matki, Amy - odparłem twardo.
Gwałtownie odepchnąłem Chloe, gdy ta próbowała zbliżyć się do Amy. Tyson pochwycił ją od tyłu, fala gniewu zalała i jego, i wszystkich moich przeciwników.
-Nie bij mamusi! - pisnęła Amy.
-Nie podnoś na mnie głosu - odparowałem.
-I ty na mnie też - zażądała stanowczo. - Postaw mnie. - Nie zareagowałem, więc kopnęła mnie w biodro. - Postaw mnie!
I postawiłem. Twardo wbiłem jej stopy w panele. Byłem ja i reszta świata przeciwko mnie.
Niepokojąco czarne gęstwiny okryły niebo ponad domem; osiadały coraz niżej i niżej, aż w końcu byłem po jednej stronie ciemni, a wszystko, co w moim życiu ważne, we mgle po drugiej. Kipiałem desperacją jak mleko na otwartym gazie; kłuły mnie igły zazdrości, gdy widziałem maślane oczy Amy i jej krótkie rączki rozpaczliwie chwytające wciąż odległą matkę.
Byłem huraganem; wiatr we mnie zwiał odrętwiałe kończyny na schody, które trzeszczały pod ciężkimi krokami. Futryna w sypialni zapłakała rzewnie, bowiem drzwi zatrzasnął mój gniew i zatrząsł całym domem. Rozkruszyłem lustro w drzwiach szafy, rzucając w nie piłką koszykową. Huk rozbijanego szkła stłumił mój rozpaczliwy ryk.
Potrzebowałem ukojenia. Potrzebowałem siły, która wchłonęłaby moją złość. Nerwowym ruchem rozpiąłem pasek jeansów, ściągnąłem spodnie jak humorzasta część Amy, nogawki kłębiły się u moich stóp; wkrótce kopnąłem je pod szafę, a nerwową drogę palców do guzików koszuli przerwało niemrawe pukanie w skraj drzwi.
-Zamknięte, kurwa - warknąłem pod nosem.
Ale głos nie dotarł za drzwi i wkrótce łagodna postać zwieńczona huraganem włosów przemknęła przez próg. A wtedy podziękowałem własnym nerwom, że nie pozwoliły mi warknąć głośniej. W drzwiach, kłębiąca się pod obszernością mojej bluzy, stanęła Viv. Jeśli potrzebowałem ukojenia, teraz miód zatopił mi serce.
-Mogę? - spytała łagodnie. - Nie wygoni mnie twój gniew?
-A czy wyglądam, jakbym był zły?
Odpowiedział mi jej blady uśmiech.
Dłonie drżały mi porywczo, gdy toczyłem bój z drobnymi guzikami koszuli. Naraz Viv zbliżyła się powolnie, otuliła moje ręce ciepłem swoich, opuszczając je w dół bioder. Patrząc w moją pierś, odpinała każdy kolejno. Jej smukłe palce pieściły zmiętą pod skórzanym paskiem koszulę, muskały mnie i płonąłem pod okryciem skostniałych wieczornym chłodem opuszek. Oddam dzień i tydzień, i życie za jej dotyk.
-Zastanawia mnie - powiedziałem, ujmując jej dłoń obiema - co takiego mają w sobie twoje zwinne rączki, że dałbym się za nie pokroić. A prócz tego mam dreszcze, jakbyś dotykała nie tylko moich guzików.
-Dlaczego za każdym razem, gdy jest miło, cicho i przyjemnie, musisz wtrącić coś, co niszczy nastrój?
-Bo nie jestem romantykiem - przyznałem, trzymając jej dłoń. A może kurczowo trzymałem się jej dłoni. W każdym razie trzymanie jej było i marzeniem, i pragnieniem, bo choć trzymałem, wciąż była mi odległa.
-Nie oczekuję tego - odrzekła.
-A czego oczekujesz?
-Likwidacji świńskich żarcików.
-Postaram się je ograniczyć.
-Do zera.
Zagryzłem wargi.
-Do zera. Prawie.
Naraz poczułem się nieprzyzwoicie nagi, więc wskoczyłem w dresy i jednolity T-shirt. Krzątałem się po sypialni niespokojnie, przeszukiwałem szuflady i półki w szafkach; w końcu lśniąca czernią broń wskoczyła do mojej kieszeni. Odebrała kolory twarzy Viv, cofnęła ją o krok, pod ścianę, do której przyległa plecami.
-Nie bój się - powiedziałem łagodnie. - I chodź ze mną.
-Gdzie?
-W miejsce... spokoju. Potrzebuję rozładować baterie.
-Zaskakujące. Ludzie na ogół ładują baterie.
-Jestem wyjątkiem od wszelkich reguł. Mam nadzieję, że będziemy mieli wystarczająco czasu, byś sama się o tym przekonała. A teraz decyduj: jedziesz ze mną, albo zostajesz z nimi.
Spojrzała nerwowo na uchylone drzwi, strzępy głosów z parteru przepływały leniwie przez próg.
-A co z Amy? Zostawisz ją?
-Krzywdy jej nie zrobią - stwierdziłem rzeczowo. - A prawdę powiedziawszy nie mam najmniejszej ochoty z nią teraz rozmawiać.
-Nie gniewaj się na nią - poprosiła. - To jeszcze dziecko. Nie wiń jej, że chce poznać własną matkę. Kto by nie chciał?
-Nie winię jej - oczyściłem się z ciężaru. - Po prostu nie mam ochoty na nią warczeć, a obawiam się, że to właśnie bym robił.
-A na mnie? - Jej oczy lśniły w półmroku. - Na mnie będziesz warczał?
Przechodząc obok, musnąłem kciukiem jej podbródek.
-A dałaś mi powód?
I wyszedłem w otchłań zaciemnionego korytarza, ściągany rozmowami, których nie chciałem słyszeć; głosami, które pragnąłem, by przelatywały ponad moją głową. I omijały.
Wkrótce pospieszny tupot stóp zbiegał po schodach w niedużym odstępie za mną. Usta wygiął mi łuk szczęścia. Czyżby przełom był na wyciągnięcie ręki? Czyżby moja ręka sama po niego sięgała? Czyżby chwyciła? Czyżbym palce miał ściśnięte? Czyżby nie umykała przez nie nadzieja?
Całą gromadą stali po środku salonu, w złotym jaśniejącym kręgu, Chloe z Amy na rękach po środku, Tyson z Davidem na obrzeżach, za nimi Zayn i Mia znużona brakiem zainteresowania. Wzrok uciekł mi na ułamek sekundy, bym ściągnął go na krótkiej smyczy. Na widoku ubierałem buty pozostawione w nieładzie błota, za moim profilem skryła się Viv, przycupnęła w kącie i energicznie wpychała stopy owinięte białymi skarpetkami w trampki; jej bark tulił się do mojej łydki, która czuła już ten ogień wchodzący po szczeblach mojej osobowości jak po drabinie pod niebo. Wyszliśmy bez słowa, ona pierwsza, przepuszczona w progu moją dojrzałością; ja tuż za nią, obrońca i napaleniec. Drzwi zamknęły się za nami z łoskotem, świeżość powietrza zalała płuca i przez moment tonąłem w tym bezkresie czystości.
Opuszka mojego palca gnała już po przyciskach na automatycznym pilocie otwierającym czterokołowiec, kiedy baterie ciała ponownie zażądały powolnego odwlekania ich mocy.
-Jechałaś kiedyś motorem? - spytałem, zadzierając głowę z ukosa.
Zaprzeczyła dwukrotnym błyskawicznym mrugnięciem.
-Nie miałam okazji. A nawet gdybym miała, tata by mi na to nie pozwolił.
-Mam dosyć słuchania twojego tatusia - odparłem. - I czas najwyższy, żebym cię tym zaraził.
Skryłem się w garażu, oblany poświatą sączącą się ze starej żarówki owiniętej pajęczyną jak bandażem. Popieściłem kierownicę opartego o ścianę motoru; później powoli wyprowadziłem go na podjazd. Ekscytacją wrzałem już cały; pęd powietrza targał mi włosy, choć jeszcze nie wyruszyliśmy; powieki opadały, bym podnosił je z mobilizującym niepokojem o życie.
-Zapraszam panią na mojego rumaka. I, uwaga, to nie był świński żarcik. Zapraszam cię na niego z pełną powagą.
Spojrzała z niepokojem na matowo czarny wyraz wdzięku rozciągający się od przedniego po tylne koło. Siedziałem na siodełku okrakiem, wyczekując zdecydowania, upominając się o nie zachęcającym półuśmiechem. Zbliżyła się; wpierw pogłaskała tył obity skórą, później oszacowała stabilność konstrukcji; wreszcie stwierdziła, że gdy pewnego dnia odejdzie, nie otrzyma drugiego życia, by przejechać się motorem w nieznane.
-Jesteś pewien, że to bezpieczne? - spytała.
-Bezpieczne, kiedy jedziesz ze mną. Ale zabraniam ci wsiadać na motor z kimś obcym - zagrzmiałem władczo. - Wskakuj, mała. Noc nam ucieka. A mamy jeszcze tyle spraw do załatwienia.
Pierwszą z nich były liczne próby usadowienia się na wyboistym siodełku w bezdotykowych próbach. Nieudolne.
-Nie ugryzę cię. I nie ruszę, dopóki się mnie porządnie nie chwycisz. Nie każę ci obłapiać mnie dłońmi. Chcę tylko mieć pewność, że gdy wystartuję, nie zostanie po tobie mokra plama na asfalcie.
Przysunęła się po gładkiej tapicerce nieco w dół, ku moim plecom. Poczułem jej dotyk nieopodal bioder, później jej ręce jak dwa zwinne węże pełzły wgłąb mojego podbrzusza, aż skryły się w obszernych kieszeniach na przodzie i zapętliły uścisk. Trzymała mnie, rozgrzana, wciąż zdystansowana, strachliwa, choć uspokojona moim ciepłem. Drżąca; nie mniej niż ja. I nie bardziej.
Ruszyłem powoli, łagodnie odpychając się obiema stopami od gładkiego podłoża podjazdu; krawężnik zatrząsł nami niezgrabnie, a potem wpłynęliśmy na spokojne wody asfaltu, ten kołysał nas do snu, ku odległemu księżycowi świecącemu tak jasno i tak nisko, dla nas. Już na pierwszej osiedlowej przecznicy poczułem jej dotyk wyraźnie, zazębił się na moim ciele. W okolicach kolejnej moje spięte plecy zatapiały się w euforii radości pod delikatnym naporem jej policzka. A gdy zatrzymałem się na światłach i obraz jej, wtulonej we mnie, o przymkniętych powiekach i postaci oddychającej tak miarowo, jak oddycha świat, odbity w szybie sąsiedniego czterokołowca, poruszył mną tak dotkliwie, że straciłem ochotę na pęd, straciłem pragnienie wiatru we włosach. Była jej niezamierzona czułość i czułość, która narastała we mnie. Chłonąłem jej zapach, przesiąkałem nim i wiedziałem, że miłość wpuszcza we mnie opieszałe korzenie.
Płynęliśmy gładko przez otwarte równiny, za niekończący się horyzont, spowici spokojem nocy i księżycową żarówką na niebie. Nie spieszyłem się, donikąd. Im dłużej gnałem w dal, tym dłużej byliśmy niewielkim zaczątkiem jedności. Jej skroń promieniowała ciepłem wzdłuż mojego kręgosłupa; i było mi gorąco jak w pustynnym słońcu, a mimo to dreszcz zakradał się szczelinami, próbując mną wstrząsnąć.
Kawałek za miastem skręciłem w leśną odnogę; toczyłem koło za kołem po szutrowych wybojach. Wkrótce drzewa rozstąpiły się i wyrósł przed nami budynek z poszarzałej cegły wznoszący się na metry pod niebo. Zatrzymałem się u frontowego wejścia, zgasiłem silnik. Wychyliłem głowę, by dosięgnąć miękkiego dywanu jej włosów ustami.
-Koniec przejażdżki, kwiatuszku - szepnąłem. - Budzimy się do życia.
Z motoru zsiadłem pierwszy; zalał mnie przeszywający chłód, bowiem odebrałem sobie jej ciepło. Widziałem jej spojrzenie, pełne obaw zahaczające wysokie sklepienie siodełka, niemrawo otaczające jej stopy sporo ponad ziemią. Złapałem ją w pasie i postawiłem na prostych nogach. Szybkość działań zaskoczyła ją i zachwiała; przytrzymała się mnie i postąpiłem krok ku niej. Rozrosło się we nie pragnienie bycia jej podporą; nie ugnę się pod ciężarem ponad moje siły.
-Przetrwałaś, prawda?
-Przetrwałam - przyznała. - Było całkiem... przyjemnie. Ładnie pachniesz, Justin.
Serce zatrzepotało mi w piersi.
-I wzajemnie, skarbie. Jesteśmy dla siebie stworzeni, nie zaprzeczaj mi.
Nie zaprzeczyła. Pozostawiła moje wołanie bez odzewu.
Pchnąłem drzwi wejściowe barkiem, agresywnie. Weszliśmy do zaciemnionego wnętrza przesiąkniętego wilgocią i przedzierającą się przez szczeliny wonią stęchlizny. Może róż i romantyczność nie krążyły w powietrzu, gotowe by osiąść na naszych głowach. Ale wnętrze skropione nutą wanilii wkrótce przywodziło na myśl dom, nasz dom, mój i jej, w którym zamieszkamy pewnego dnia rozciągliwej przyszłości, który będzie naszą przystanią, schronem przed rozszalałym sztormem.
Marzenia zalały mi głowę. Marzenia o niedoścignionej posiadaczce księżycowej urody.
-Zdarza mi się przychodzić tu, gdy chcę pobyć sam - powiedziałem, zapalając wadliwą żarówkę, jedyną w opuszczonym zapomnieniu z cegły. - Ale dzisiaj chcę pobyć sam... z kimś. Z tobą. Kurwa, po prostu chcę spędzać z tobą czas. Tylko ty wciąż umykasz mi przez palce, nie potrafię cię schwytać.
-Nie jestem rybą, żeby mnie wyławiać, ani sarną, żeby na mnie polować.
-Jesteś myszką, którą trzeba oswoić. Malutką kocicą, która pokocha głaskanie po głowie. I nie tylko po głowie.
-Czy nie miałeś kontrolować tych swoich niewybrednych wtrąceń?
-Owszem, miałem. Ale każda umiejętność potrzebuje czasu, by ją przyswoić.
Rozejrzała się po magazynie. Srebrzysty promień księżyca oświetlał blado jej twarz; była moim światłem w ciemności, w tunelu; drogą, którą podążałem. Wszedłem za nią wgłąb, ku zarysom zawilgoconych mebli. Opuszki jej smukłych palców przebiegły po blacie stołu, po chłodnym surowym drewnie, po oparciach krzeseł, po wstęgach powietrza. Po wyciągniętej materiałowej tapicerce kanapy, jednej, drugiej. Po moim ciele, po policzkach, po włosach - ale jedynie w porywczych staraniach wyobraźni.
-Ktoś tu mieszka? - spytała cicho, lecz echo brzmienia wspomogło jej głos.
-Nie na stałe - odrzekłem. - A tymczasowo każdy z nas. Dziś na przykład my. To taki zalążek naszej wspólnej przyszłości.
Usiadła na oparciu kanapy, jej nogi falowały ponad ziemią, skrępowane, strachliwe, ale i spokojne. Dostrzegałem w niej coraz więcej spokoju i byłem jego fundamentem.
-Po co ci broń?
Z mojej kieszeni wychylała się śmiercionośna główka.
-Strzelanie do puszek to najlepszy patent na duchowy spokój.
-To zabrzmiało bardzo głęboko.
-I miało. - Uśmiechnąłem się. - Muszę nadążyć za znawczynią światowego dziedzictwa literackiego. W każdym razie, nic tak nie przywraca spokoju jak parę wystrzelonych kul. Wierz mi na słowo.
-Nie chcę na słowo - zaoponowała. - Naucz mnie strzelać.
-Nie żartuj.
-Jestem śmiertelnie poważna. Naucz mnie strzelać - ponowiła.
-Strach mnie obsiada, kiedy trzymasz w ręce nóż do masła, a ty mnie prosisz, żebym pozwolił ci potrzymać broń? Prędzej zgodziłbym się, żebyś potrzymała mi ptaka.
-Nie proszę cię o trzymanie. - Pokręciła głową, włosy okryły jej skronie. - Tylko o strzelanie. Naucz mnie strzelać - powtórzyła raz jeszcze. Nie miała wątpliwości, jak szaleńczo działa na mnie głębia jej spojrzenia, i topiła mnie w niej nieubłaganie.
-Na co ci to, księżniczko? Jeśli będzie trzeba przestrzelić jakiemuś frajerowi fiuta, zrobię to za ciebie, żebyś nie musiała brudzić sobie rączek.
-Naucz mnie strzelać - usłyszałem ponownie i wiedziałem, że usłyszę jeszcze nie raz. - Proszę. - Zbliżyła się na krok. - Proszę.
-Dobrze - odparłem powoli - ale nie za darmo.
-A czego ty możesz ode mnie chcieć?
-Jest bardzo wiele rzeczy, które bym chciał i którym możesz sprostać. Ale na razie pozwolę ci zachować tę urokliwą niewinność.
-A ty znowu o jednym i tym samym. To zaczyna się robić nudne, Justin. A mówiłeś, że jesteś inny niż wszyscy faceci. Lubię oryginalnych ludzi.
-Dla ciebie będę szczytem oryginalności.
-Nie chcę, żebyś był kimś dla mnie. Chcę, żebyś sam z siebie nim był. I żebyś nauczył mnie strzelać, tak na marginesie. A nawet nie tyle nauczył, ile po prostu pokazał. Potraktuj to jak naukę jazdy samochodem. Albo konno.
-Jazda na koniu - parsknąłem. - I ty masz do mnie pretensje, że zalewają mnie brudne myśli? Przecież sama mnie prowokujesz.
-To nie moja wina, że każda pierdoła kojarzy ci się z... - Ugryzła się w język.
-No, powiedz to - zachęciłem. - Śmiało. Powiedz.
-Nie moja wina - wyszeptała - że wszystko kojarzy ci się z seksem.
Złożyłem ręce jak do modlitwy.
-Czy mnie słuch nie myli? Moja bogini niewinności właśnie użyła tak wulgarnego słowa? Zdaje mi się, że wyrastają ci różki. Grzechy cię oplatają. Jeszcze moment, a zaczniesz ubierać się w koronki i...
Dłoń Viv przylgnęła do moich ust, przechwyciła wodospad słów, które gotowe były zalać podłogę.
-Bądź już cicho, proszę.
-Zaskakujące, o jak wiele mnie dziś prosisz. Najgorsze jest to, że choćbym nie wiem, jak chciał, nie odmówię ci. Nie mam w sobie takiej siły. Albo twoja siła przerasta moją. W każdym razie zgoda, pokażę ci, jak strzelać. I zgoda, nie będę się już z tobą droczył. Bynajmniej nie tak często. Bo wiesz, że czasem muszę. To takie końskie zaloty. Nie umiem stanąć przed tobą i zwyczajnie zaprosić cię na randkę. Lubię komplikować sobie życie.
Nie powiem, że zbyła mnie uśmiechem. Jej uśmiech jedynie przestał napełniać mnie nadzieją. Uśmiechnąłem się również, dumny, że mogę zrobić choć tyle, że ona jest odbiorcą mojego uśmiechu.
Ustawiłem puszki z biegiem nieskomplikowanego ciągu, jedna u boku drugiej, poróżnił je dystans męskiej pięści. Wróciłem do Viv, zlęknionej, okrytej bojaźnią jak ciężkim skórzanym płaszczem; odbezpieczona broń ciążyła jej w dłoni, pochylała barki ku ziemi, niby wąż przeplatała się przez palce. Wyrosłem za nią, wysoki i muskularny; kontrast czerni na połaci śnieżnej bieli. Poderwałem w lot jej wilgotne chłodnym potem dłonie, drżące jak głos strapionego płaczem; drżące jak moje serce przy Viv, i bez niej.
-A teraz jedyne, co musisz zrobić - ciepłą mgłą głosu okryłem jej ucho - to uspokoić oddech, uspokoić całą siebie.
-Jesteś za blisko, żebym mogła być spokojna - odrzekła rozemocjonowanym głosem. Aż trudno uwierzyć, jak wiele skrywa barw; od skropionego szarością strachu po bezwzględną świadomość wpływu jej słów na mnie, całego. Nie wiedziałem już, kto strzela, a kto wznosi ciałem tarczę.
-Nie cofnę się - stwierdziłem. - Przywykłem do twoich kościstych pleców na brzuchu. I niesfornych włosów wchodzących mi do ust, gdy mówię. I do twojego ciepła.
-Nie - przerwała. - To ja przywykłam do twojego ciepła. Nie okłamuj mnie.
-Więc nie każ mi się odsuwać. Potrzebujesz mnie.
-Nie ciebie, tylko twojego ciepła.
Ucałowałem jej wrzący kark wargami, które nagle zapłonęły. Choć bolało, nie pomyślałem nawet, by zetrzeć ten pożądliwy ogień.
-Nie zabieraj mi jedynej myśli, która mnie uszczęśliwia, dobrze?
Nie odezwała się słowem. ale odparła - postępując krok w tył, ku moim plecom, i doprawdy nie wiedziałem już, czy otaczam ciepłem, czy ciepło otacza mnie; wiedziałem tylko, że pożądanie jest iskrą, a ogniem miłość, i że między nami tli się ognisko. I wiedziałem też, że ból spalanego ciała jest moją pokutą za grzechy, które dopiero popełnię.
-Zmruż oczy - wyszeptałem. - Wyciągnij przed siebie obie ręce, stań w maleńkim rozkroku. - Okryłem dłońmi jej ramiona. - I rozluźnij się, piękna. Masz być zwarta i gotowa, ale nie jak kij od miotły. - Sterowałem nią, jej umysłem, jej ciałem tak podatnym moim wpływom. Nie miałem pojęcia, jak silne jest to oddziaływanie, dopóki mój spokój nie wchłonął jej swoją mgłą.
Jedyny błąd, jaki zrobiła, to szarpnięcie spustu. Pocisk poderwał jej dłonie nerwowym chwytem, uderzył w metalową rynnę wędrującą u sklepienia sufitu, rykoszetem trafił w beton u podnóża naszych stóp.
-Rozumiem, że nie leżą ci moje żarty - powiedziałem - ale na Boga, gdybyś miała czyhać na życie każdego adoratora, żylibyśmy w morzu trupów. Daruj mi tych parę niewybrednych komentarzy.
-Gdybym chciała strzelić w ciebie, trafiłabym, wierz mi - mruknęła. - A teraz pokaż mi jeszcze raz, po kolei, aż do skutku. Mamy przed sobą całą długą noc.
Mieć całą noc i móc dzielić ją z Viv - dla takich chwil Bóg stworzył księżyc, by z dumą i szczyptą pewnego romantycznego sentymentu świecił po zmroku niczym słońce za dnia.
-Powiedziałbym, że mamy dla siebie znacznie więcej niż jedną noc, wbrew pozorom niewybaczalnie krótką. Ale o tym później. Teraz rozluźnij się, tak naprawdę. Może zanim znów zapolujesz na moje życie, zrób pięć przysiadów, pięć podskoków, wyrzuć z siebie całą złość i frustrację.
-W naszej dwójce to ty jesteś tym sfrustrowanym, Justin. Sfrustrowany facet zbliżający się do trzydziestki.
Grzechem byłoby stwierdzić, że nie zasłużyła na naganę. Ale jeszcze większym grzechem byłoby tej nagany nie wykorzystać. Jej krągły pośladek posmakował wymiaru sprawiedliwości mojej dłoni.
-Za co to było? - spytała pospiesznie, skrępowanie odwróciło ją półobrotem i teraz rzeczywiście celowała we mnie bronią. Panie, nie pozwól mi osierocić córki.
-Nie wmawiaj mi, że jestem stary - powiedziałem. - I bez twoich uwag jestem tego boleśnie świadom.
-Nie załamuj się, na razie jesteś tak... znośnie stary.
-Z twoich ust brzmi to niemalże jak komplement.
-Nie przyzwyczajaj się - odrzekła ustami błyszczącymi pod zarysem półuśmiechu. Potem odwróciła się i poczęła na nowo celować w puszki.
Tym razem tonięcie w rozluźnieniu szło jej niebywale dobrze. Pod moimi wskazówkami, pod czujnym radarem wzroku rejestrującym każde spięcie mięśni, pod łagodny dotykiem moich dłoni zdzierających kamienną skorupę płatami, jak łuszczącą się skórę. Aż w końcu otrzymałem pożądany od startu zabiegów rozluźniających efekt - Viv; po prostu ją, nagą w emocjach, nagą w filtrach, nagą we mgle , której już wkoło nie było.
-Dopiero teraz możesz strzelić - poleciłem. Pozostawienie jej ciała samemu sobie nie było odwagą - było skrajną głupotą. Dlatego gdy tylko spostrzegłem, że ponownie spina się w kamień, objąłem ją od tyłu w pasie, wsparłem brodę na jej ramieniu i wyszeptałem solidną dawką męskiej chrypy: - Strzelaj. Jestem tuż obok. I nigdzie się nie wybieram, bo wiem, że już tego nie chcesz.
-Chcę - zaprzeczyła; strzeliła; chybiła. - I nie chcę. - Strzeliła. I trafiła.
Pocisk przeszył puszkę na wylot, tak jak mnie przeszywa uczucie do Viv - szybko, boleśnie, niespodziewanie. Moment ciszy wchłonął nas na chwilę lub dwie, niedowierzanie wzbierało nad głowami jak chmura; i wkrótce spadł deszcz.
-Czy ja właśnie...
-Właśnie zabiłaś puszkę.
-Cholera - zaklęła, a gdy złapała się na tym, złapała i usta pęczniejące słownym grzechem. I złapała mnie.
Powiew bezwzględnej radości rzucił ją ku mnie, jej ramionami oplątał mi szyję. Uścisk trwał i trwał, całe ułamki sekund skąpane w obszernej dozie nieświadomości. A kiedy się wreszcie ocknąłem i ten moment, chwila przyjacielskiego uniesienia uderzyła mnie w twarz, Viv była już daleko, z gracją przepuszczała przez palce przedziurawioną puszkę. Gdybym tak nauczył się żyć wtedy, gdy ona budzi się do życia.
-Naprawdę trafiłam - mówiła pod nosem. - Poważnie zabiłam puszkę. Założę się, że sam byś lepiej nie wycelował.
-Chcesz się przekonać? - Chciała. - A ufasz mi?
Pewność opuściła nieprzekonujący ruch jej głowy. Patrzyła na mnie, patrzyła na broń w mojej dłoni, patrzyła na otaczającą mnie mgłę bezpieczeństwa, którą mogę ją okryć, i musiała stwierdzić, że owa mgła jest zbyt rzadka, byśmy skryli się pod nią oboje.
-Obawiam się - powiedziała - że twoja definicja zaufania niesie za sobą za duże ryzyko.
-Czy zrobiłbym cokolwiek, co naraziłoby cię na niebezpieczeństwo? - Jej spojone z obawą spojrzenie było moją odpowiedzią. - W takim razie zapytam inaczej: czy zrobiłbym cokolwiek niebezpiecznego, gdybym nie był z całą stanowczością przekonany, że moje umiejętności wystarczą, by zapewnić ci bezpieczeństwo?
-Pewnie nie - przyznała.
-Więc teraz weź w ręce dwie puszki, stań pod przeciwną ścianą i unieś je koło głowy.
-Zwariowałeś.
-Bardzo możliwe - odrzekłem. - Ale chcę, żebyś mi zaufała. Możesz być spokojna, wiem, co robię.
-Z tym bym się kłóciła - mruknęła pod nosem, ale ostatecznie dopiąłem swego i lęk poprowadził Viv ku betonowej ścianie zaufania, owinął ją nagą nicią słabości i gdy tak patrzyłem w jej oczy, bez wyrazu, które wchłonęła czerń czarniejsza nawet niż grudniowej nocy, dogoniły mnie pędzące wątpliwości: Czy dobrze robię?, Czy terapia szokowa to impuls, którego trzeba Viv? Bo przecież jej zaufanie, o którym śnię nocami, może być równie dobrze reakcją na czułość w pętli ramion.
-Boję się - powiedziała, stojąc już po przekątnej; ucieleśniony strach kwitnący pięknem, zgarbiony, pochylony; zbiór moich nie mniej zlęknionych pragnień.
-Do niczego cię nie zmuszę - zapewniłem. - Ale chcę odebrać ci ten strach. Słoneczko, gdybym nie wierzył, że nie chybię, nie wydobywałbym z ciebie zaufania, którego sam do siebie bym nie miał.
-Co mi po twojej wierze?
-To pewność; wiara jest tylko dodatkiem. Więc jak? Ufasz mi, czy wracamy do punktu wyjścia?
-Mam nadzieję, że ufam, Justin. Chciałabym.
Pół kroku dzieliło jej plecy od ściany, ćwierć kroku puszki od uszu. Pierś uniosła się wysoko pod naporem oddechu, jakby pożegnalnego, oddawanego w drganiach. Zamknęła oczy. I ja zamknąłem oczy. Ale tylko na moment. Wkrótce otworzyłem je, zmrużyłem, wycelowałem i pociągnąłem za spust, nim utraciłbym wiarę i pewność, i zaufanie, i wszystko, co potęgowało moją desperacką drogę ku Viv.
Głuchy brzęk pocisku dwukrotnie przeszywającego metal jeszcze przez chwilę pełzł po ścianach, a gdy zamilkł, zamarł wraz z zawilgoconym powietrzem, wspólnikiem Viv we wstrzymywanym oddechu, otworzyła oczy, pełna ciekawości, czy cisza jest wyrazem mojego oczekiwania, czy wadliwego zaufania, tak błędnie odczytanego.
-Żyjesz, kwiatuszku - zapewniłem. - Zrozum wreszcie, nie zrobiłbym ci krzywdy. Nie strzeliłbym, gdybym miał choć cień wątpliwości.
-To nie jest kwestia cienia wątpliwości. To kwestia szczęścia. Miałeś szczęście, że nie trafiłeś mnie prosto w czoło.
-Powiem więcej: ty w to moje pachnące nieprzewidywalnością szczęście uwierzyłaś. I zaufałaś mu. Powiedziałbym nawet, że skoro zaufałaś mi w takiej kwestii, nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy poszli do łóżka, bo czymże jest zwykły seks w obliczu rychłej śmierci. - Marmurowa toń wzeszła na twarzy Viv. - Jeśli dotknęła cię ta uwaga, po prostu puść ją mimo uszu. Nie mogłem się powstrzymać. Milczenie nie jest moją mocną stroną.
-Zauważyłam - odrzekła.
-W każdym razie teraz chciałbym przetestować twoje zaufanie. Zaufanie do samej siebie. Ufasz sobie, Viv? Nie pytam o zaufanie w kwestii kolorystycznego doboru ciuchów. Nie pytam o zaufanie błahostkom.
-Nie wiem. - Jej szept toczył się po magazynie.
-Więc podejdź do mnie, weź broń i zrób to, co przed chwilą zrobiłem ja. Traf w puszkę, którą postawię sobie na ramieniu.
Jej kościste palce dotykały już smoliście czarnej rękojeści pistoletu, kiedy cofnęła raptownie dłoń; głowa przeskakiwała jej z lewa na prawą; lewitował nad nią zerowy współczynnik zaufania, zmierzający w podziemia, ku ujemnym wartościom.
-Nie bój się. Weź pistolet, skup się i strzel.
-W ciebie.
-Nie we mnie, tylko w puszkę obok mnie.
-Na tobie.
-Ale to nadal nie jestem ja. Tylko głupia puszka po rozwodnionym Heinekenie, którą już raz trafiłaś.
-Pomogłeś mi, wtedy, za pierwszym razem.
-I teraz też ci pomogę, tylko na odległość. A jeśli spudłujesz, uwolnisz się od tych zgryźliwych żartów. Czyż to nie kusząca propozycja?
Włożyłem w wychłodzoną dłoń Viv pistolet, owinąłem opuszkę palca wokół spustu. Sam udałem się pod ścianę, z głową zwieszoną niską; skazaniec w drodze po odkupienie. Puszka chwiała się nieco w zagłębieniu mojego obojczyka, u naszych stóp szalał przeciąg, wiatr pełen zgrozy i makabrycznego napięcia. Stanąłem z wyprostem pod ścianą, pierś dumnie wypiąłem. Nie zamknąłem oczu. Napawałem się jej widokiem, dziś tak skupionej, rozchylającej nieco nogi, uginającej kolana, ledwie, niemalże niezauważalnie, wychylającej ręce ponad splot słoneczny. Palec drgnął jej na spuście. Drgnęła cała. Wzbierał w niej potok, prawdziwa powódź zaufania w drugiej fazie rozkładu, gnijąca, obumierająca. Aż słoną rzeką wybyła po policzkach, w dół brzoskwiniowej cery usłanej kwartetem drobnych pieprzyków.
-Nie mogę - wychlipała. - Nie zrobię tego. Nie skrzywdzę cię. Nie.
Ogarnął ją jej własny mały szał, kolana zgięły się i runęła na ziemię, palce splątały się w jedność z włosami. Rozdzierał ją ogłuszający krzyk, którego nie słyszałem; drgał w jej rozkołysanej głowie, pochylał ją w przód i prostował. I gdy tak patrzyłem na obraz rozpaczy wijący się na betonowej posadzce, i gdy chłonąłem jej ból, i gdy ten głuchy krzyk wzbierał na sile, i gdy ranił ją, gdy kaleczył, gdy rozrastał skroplone we łzach dowody cierpienia, zamknąłem oczy, bo dopiero teraz wstrząsnął mną strach.
A gdy przebił się przez ciało, ku wyjściu, ku dalszej drodze w nieznane, doskoczyłem do Viv, zamykając ją w szczelnej kapsule troski, która nie ucieka, czułości nie do zdarcia, współczucia gotowego stanąć w szranki z kołyszącą nią bojaźnią.
-Spójrz - powiedziałem cicho.
Naraz zesztywniała; jej drgania wstrzymała owiana temperaturą lodu lufa pistoletu wetknięta za obojczyk. Patrzyła mi w oczy, gdy palcem przebiegłem po spuście i szarpnąłem go twardo, stanowczo; równie stanowczy był mój uścisk wokół barków Viv. I kiedy potencjalna kula przeszywała pod krzywą łuku serce, to gąbczaste serce, które wchłania mnie, wodę, wodę skroplonych uczuć, osunęła się w moich ramionach, rozluźniona. Na mnie przeszło całe sztywne okrycie ozdobione nicią niepokojącej myśli - czy to bliskość śmierci rozwiązała w niej wszystkie supły?
-Nie był nabity - powiedziałem. - Wystrzeliłem ostatnią kulę. Słuchaj, ufam ci, ale nie do tego stopnia - zażartowałem.
-Nie rób tego więcej. - Kurczowo trzymała się mojej bluzy.
-Czego?
-Nie każ mi ufać samej sobie. Ufanie tobie jest dużo prostsze.
Uniosłem ją nad ziemię, tak bladą w mroku, tak ciepłą i lodowatą zarazem, i podszedłem do połączonych frontami kanap umiejscowionych w narożniku magazynu, tam, gdzie w sklepieniu dotkniętych korozją blach zbierało się najwięcej wilgoci. Ułożyłem ją łagodnie w poprzek, sam wskoczyłem ponad oparciami do naszej małej łodzi dryfującej po łagodnych wzniesieniach fal wszystkich wypowiedzianych słów i tych, które obumarły przed czasem. Oparliśmy się o zagłówki po dwóch przeciwległych stronach, wyciągnęliśmy zmęczone trudem dnia nogi i tak rozpoczął się bieg spojrzeń przeplatanych radością, trwogą, niewiedzą i absolutną ulgą - była tu, i ja tu byłem, o kieszeniach pełnych jej zaufania, zaszytych, nieodwracalnie napęczniałych.
-Powiedz mi, Viv - odezwałem się półgłosem - jak to jest z tobą i facetami? Nic, w ogóle, zupełne zero?
-Na co komu faceci? - obruszyła się.
-Może jestem staroświecki, ale sądzę jednak, że babce z prawdziwego zdarzenia potrzebny jest nie gorszy facet. Wniesie zakupy, kiedy winda odmówi posłuszeństwa; przypilnuje dzieciaków, gdy wizyta u kosmetyczki z pragnienia zmienia się w nieodpartą potrzebę; służy pomocą w spełnieniu każdej łóżkowej fantazji. A nade wszystko kocha. To chyba przyjemne - być kochanym. No i kochać.
-Ze wszystkimi poruszasz tak wyniosłe tematy?
-O miłości rozmawiam tylko z tymi, którym grozi moja miłość. Viv, nie żartowałem, mówiąc, że zaczynam się w tobie zakochiwać. Nie osłabisz moich uczuć, zamykając się na nie. To cwane bestie. Znajdą najmniejszą szczelinę, żeby się przecisnąć i wierz mi, nikt nie jest zamknięty tak szczelnie, by uchronić się przed miłością. Choć moim zdaniem to żadna ochrona - to ucieczka. Powiesz mi, dlaczego wciąż uciekasz? Nie jesteś zmęczona? Nie chciałabyś się wreszcie zatrzymać i ułatwić zadanie nam obojgu?
-Myślisz, że to takie proste: stanąć w miejscu, gdy twoje nogi zapomniały już, że istnieje coś poza ciągłym biegiem?
-Możemy je tego nauczyć. Wspólnie.
-Jedyne, czego pragnę, to przetrwać.
-Przetrwać? - Nie rozumiałem. - Przetrwać życie?
-Życie - powtórzyła. - A w pierwszej kolejności dzisiejszy dzień. Jestem skostniała, Justin. Trzymając twój pistolet, o którego pochodzenie pozwolę sobie nie spytać, nie wiedziałam, gdzie kończą się moje palce, a zaczyna spust. Czy pod hasłem 'facet z prawdziwego zdarzenia' kryje się coś na kształt 'utrzymywanie stałej temperatury ciała'? Jestem ciepłolubna, Justin.
-Jakoś temu zaradzimy.
Opory, które do tej pory hodowała w sobie jak kwiaty pnące się pod niebo, dziś obumarły. Obumarło wszystko to, w co pragnąłem trafić ołowianym nabojem. Rozłożyłem ramiona, rozchyliłem nogi. Viv wpełzła między nie, wprost na moją pierś łagodnie odchyloną ku oparciu. To doprawdy zaskakujące - dwie kostki lodu wznieciły ognisko. Ciepło obtoczyło nas wkoło ciasną bliskością. Trzymałem w ramionach Viv, moją małą rozgrzaną chłodem i wychłodzoną żarem Viv. Jej jedwabiste usta muskały mój obojczyk przez bluzę, powiekom pozwoliła odpocząć, by nie trudziła ich dłużej podniosła komenda. I był to doprawdy pierwszy raz, gdy moje myśli stały się nagie - nagie od brudu, nagie od wszelkich naleciałości; nagie, jak naga była skromność Viv, jej obnażone pragnienia i obnażone marzenia, którymi się upaja.
Każdy ma swój własny narkotyk. Moim była ona. Nie potrzebą chroniącą od wariactwa, nie uzależnieniem na drodze ku ciemności życia. Była życiem. To życie nigdy nie było tak jasne w swych zamkniętych czterech ścianach bez okien.
Wtedy też odkryłem, że największą niesprawiedliwością świata jest czas - mój drogi Boże, dlaczego godziny w jej ramionach są jak ułamki sekund pod dozorem samotności?
Połowę najbardziej słonecznej nocy w historii świata później padły jej obrysowane chrypą słowa:
-Może powinniśmy już wracać, Justin?
Odrzekłem w jej ciepłą skroń, na której jak fale piętrzyły się minione pocałunki:
-A znasz lepsze miejsce, w którym będziesz moim jedynym słodkim zmartwieniem?
Czerń jej oczu uderzyła w brąz moich.
-Tak się akurat składa, że znam.
~*~
Bożeeeeeee, myślałam że nigdy nie skończę tego wpierw pisać, a potem czytać i sprawdzać. Trzy razy nie dla tego rozdziału. Stałam się tak wybredna względem tego, co piszę, że ostatnio nic mi się nie podoba i na wszystko kręcę nosem i to mnie kiedyś wykończy, przysięgam :''')
W każdym razie Made in heaven doczekało się też odrobiny miejsca na wattpadzie, więc jeśli ktoś woli czytać tam, serdecznie zapraszam :) + Nie wiem czy zwróciliście na to uwagę, ale zniknął rozdział pierwszy i drugi i został zastąpiony jednym zbiorczym nowym rozdziałem :)
Link do wattpada:
Ps. Polecam gorąco!!
https://www.wattpad.com/story/84412690-fellow-prisoners-z-m
https://www.wattpad.com/story/84412690-fellow-prisoners-z-m
Najlepszy rozdział!
OdpowiedzUsuńO MÓJ BOŻE PRZECIEŻ TEN ROZDZIAŁ TO PERFEKCJA AWWWWWW
OdpowiedzUsuńuwielbiam ❤️
OdpowiedzUsuńBoski�� Oby wiecej momentow z Jiv bo są przeuroczy❤️
OdpowiedzUsuńŚwietny rozdział. Kocham to. Omg będziesz na Wattpadzie?!! Aaaaa spełnienie moich marzeń 😄😄😃😃🤗🤗 Teraz to już nic więcej nie oczekuję. Czekam na next. All love 💜💚💙
OdpowiedzUsuńHmm ciężka sprawa. Dziś są moje urodziny i ciesze się ze przeczytałam taki super rozdział soooł chce szybciej i więcej ♥
OdpowiedzUsuńKocham całym sercem i liczę na wiecej Jiv❤️❤️Zycze weny kochana
OdpowiedzUsuńJustin opanuj sie z tymi żarcikami haha ! :3 rozdział jak zwykle ekstra, nie mogę sie już nowego doczekać;)))
OdpowiedzUsuńKiedy nowy ?
OdpowiedzUsuń