środa, 30 listopada 2016

Informacja

Tytuł posta niesie grozę i z jednej strony ma rację, a z drugiej nie ma.
Otóż zdałam sobie sprawę, że choć dobrze, naprawdę dobrze pisze mi się Made in heaven, od pół roku nie piszę  niczego innego i najzwyczajniej w świecie potrzebuję nowości, odskoczni, jakiegoś urozmaicenia. Dwa dni temu, leżąc  i rozmyślając, uświadomiłam sobie, że mam nieodpartą chęć napisać coś pospolitego, niezbyt oryginalnego, powiedziałabym wręcz zwykłego, choć wyróżniającego się na tle innych pospolitych opowiadań. I wpadłam na pomysł, który, jeśli uda mi się zrealizować go tak, jak bym chciała, będzie dziełem mojego życia (co zdążyłam zakomunikować już mamie hahaha). Do czego zmierzam - nie udało mi się jeszcze nigdy napisać w całości czegoś, czego nie publikowałam w formie ff, dlatego teraz nie mogę popełnić tego błędu i decyzja jest następująca: na dniach rozpoczynam nowe fan fiction. Wiem, co powie wielu z Was - nie szaleję z częstotliwością rozdziałów na jednym, więc głupotą jest dokładanie sobie drugiego. Ale to nie jest prawda. Rozpoczynam drugie właśnie po to, by jeszcze lepiej pisało mi się pierwsze, by motywowało mnie i nie rozleniwiało. Prawda jest taka, że zawsze prowadziłam minimum 2 ff i tego mi w tym przypadku zabrakło. Oczywiście Made in heaven będzie prowadzone w dalszym ciągu, bo chcę, żeby po wielu próbach i zmianach ta historia wyszła tak, jak bym sobie tego życzyła. Nie obiecuję, że rozdziału będą dodawane średnio raz w tygodniu, jak do tej pory, choć też tego nie wykluczam. Więcej pracy oznacza więcej motywacji i więcej samozaparcia - tego mi naprawdę trzeba.
Nowy rozdział na tym blogu pojawi się z pewnością do końca tygodnia i będzie to rozdział przełomowy, natomiast o rozpoczęciu nowego opowiadania będę informować na bieżąca. Jeśli macie pytania - zapraszam oczywiście na aska i twittera, a z chęcią odpowiem i wyjaśnię niejasności.
Jest jeszcze jedna istotna kwestia - nie chciałabym nowego prowadzić i na bloggerze, i na wattpadzie, dlatego pytanie brzmi: z którego powinnam zrezygnować?
Oczekujcie kolejnej notki/rozdziału + mam nadzieję, że rozumiecie, dlaczego wkraczam z nowym (nowa siła, nowa energia i przede wszystkim cholerna potrzeba, żeby napisać to, co wydaje mi się pospolicie niepospolite) + dziękuję tym nielicznym, którzy nadal tu są :))

czwartek, 24 listopada 2016

Rozdział 22 - Camouflage


Istnieje ogromna przepaść pomiędzy tym, czego się spodziewałem, a tym, czego oczekiwałem. Ale ona nie była spełnieniem żadnego z tych wyobrażeń. Jej milczenie nie było. Drżąca cisza wokół niej nie była. Na Boga, proszę o jedno słowo. Jedno westchnienie. Gest. Spojrzenie. Nie o wyczerpujący wywód. Chcę, żeby udowodniła, że jest tu ze mną. Bo choć czuję jej zapach, choć widzę ją kantem oka, jestem osamotniony w tym czysto teoretycznym duecie.
Pękłem na setnej odizolowanej milczeniem przecznicy w centrum, całe lata świetlne później.
-Przepraszam - powiedziałem szczerze. - To chciałaś usłyszeć? Że straciłem nad sobą kontrolę? Że naprawdę nie potrafiłem się opanować? Że gdyby nie twój ojciec, zerżnąłbym cię tam jak tanią dziwkę?
-Nie chciałam tego usłyszeć.
-Przepraszam - powtórzyłem. Jej słowa przesiąknięte były moją ulgą. - Po prostu mówię, co myślę. A prawda jest taka, że chyba w ogóle przestałem myśleć. - Spojrzałem na nią z ukosa. Zdawało mi się, że siedzi na skraju fotela, pod samą szybą, i że między nami był dystans jak pomiędzy Kalifornią i Florydą, i że najbliższy samolot startuje w przyszłym życiu. - Sprowokowałaś mnie. 
-Nie sprowokowałam.
Zadławiłem się tym pożal się Boże żartem.
-Stanęłaś nago przed facetem, któremu lada moment stuknie pół roku bez seksu. Na miłość boską, byłaś chętna. Czułem to. Nie pomyliłem się. Albo wcale cię nie znam, Viv.
-Nie znasz - przyznała.
-Nie znam - zgodziłem się. Czy istnieje uczucie bardziej przytłaczające? Kochać miłością miłość niepoznaną? - Ale chcę poznać. Viv, pozwól się poznać. Kocham cię i tak naprawdę nie wiem, kogo kocham. Kocham ciebie, ale czy to oznacza, że kocham tę nieśmiałą dziewczynkę, która nigdy nie patrzy mi w oczy, czy tę, która bez słowa ściąga przede mną ubrania?
-Żadną z nich.
-Mogę chociaż liczyć na to, że na czterdzieści moich słów odpowiesz więcej niż trzema? Sądziłem, że to faceci są oszczędni w słowach.
Więc wzruszyła ramionami. Doskonały akcent podsumowujący mozolne próby dotarcia do jej zamurowanych drzwi. Utrzymanie nerwów na wodzy jeszcze nigdy nie było tak skomplikowanym przedsięwzięciem. 
-Przestań mówić, a nie będę musiała odpowiadać. 
-Niech przestanie ci zależeć, a nie będę musiała dawać niczego od siebie, co? - zironizowałem, płynąc jej rzeką, tą mętną rzeką wszystkich brudów, które z siebie wylewamy. - Masz chorobę dwubiegunową, jak Boga kocham. W jednej chwili jesteś niemal gotowa mi ciągnąć, a w drugiej jestem twoim największym wrogiem.
-Luz, nie martw się. Nie przeleciałeś mnie tym razem, zrobisz to następnym.
-Viv, co cię, kurwa, ugryzło? 
-Prosiłam, żebyś nie podnosił na mnie głosu.
-I nie podnoszę - zawarczałem. - Jedynie uprzejmie pytam.
-Mógłbyś odwieźć mnie do domu? - spytała ostro.
-Nie, nie mógłbym - odrzekłem tym samym.
Staliśmy już na podjeździe przed moim domem i z wszechogarniającą radością odesłałbym Viv do domu, bo prawdę powiedziawszy nie mogę na nią patrzeć i nie mogę słuchać tego, co mówi, gdy już decyduje się otworzyć usta. Ale podróż pod jej drzwi oznacza kolejne kwadranse spędzone tak blisko niej, w bezucieczkowym tunelu, okrojonym z wyjścia awaryjnego. I wolę irytować się nią w niemal dwustumetrowym domu, niż gnieździć w tym płonącym napięciu, szczelnie zamkniętym. 
Wysiadłem w żar lata, trzasnąłem jednymi drzwiami, drugie otworzyłem i czekałem, aż przejdzie przez próg. Dopiero całe wieki później zorientowałem się, że oglądamy się zza dwóch różnych stron przedniej szyby. 
-Idziesz, czy będę tak sterczał, aż zapuszczę korzenie?
Weszła do domu ze zwieszoną głową. Sam przed wstąpieniem odwróciłem się twarzą ku ulicy, wzniosłem oczy do nieba i pomodliłem się o cierpliwość, by zesłał ją na mnie Bóg i bym umiał ją przy sobie zatrzymać. Czysto niefizyczne współżycie z Viv przerasta moje siły i przerasta, aż w końcu ta tama pęknie, zaleje nas fala i oboje wzajemnie przekonamy się, czym jest krzyk przy tych dotychczasowych niemrawych paru decybelach więcej.
Popędziła na górę i, jak mi się zdaje, trzasnęły drzwi mojej sypialni. A więc to tak - pozbawiła mnie jedynego swobodnego schronienia. W salonie zastałem Jasona i Mię siedzącą tak blisko niego, że miejscówka na kolanach byłaby Europą. Zaalarmowani nagłym poruszeniem poderwali głowy, lecz zanim przywołaliby oczywistości, uniosłem dłoń i rzekłem:
-Nie mówcie nic, błagam. Całujcie się, flirtujcie, pieprzcie, czy  co tam dotychczas robiliście.
Zalałem żar ciała dwiema szklankami wody z lodówki. Oparty o blat dochodziłem do siebie po przekroczeniu samego startu relacji damsko-męskiej o przeciwległych biegunach charakteru. Takie przewidywalne! Takie oczywiste! A jednak poczułem deszcz dopiero wtedy, gdy spływał mi po głowie. Jakby ołowiane chmury nie były wystarczającą przepowiednią. Jakby raptowne porywy wiatru i wilgoć powietrza nie były dostatecznym prologiem tego deszczowego poematu.
-Ładnie razem wyglądacie - bąknąłem, gdy ich utkwione we mnie spojrzenia tego wymagały. Zasada była prosta: albo mówię ja, albo mówią i mówią, i mówią, i mówią oni.
Nie tym jednak razem. Dialog zamiast monologu - oto, na co się skazałem.
-Czyżby pierwsza sprzeczka małżeńska? - zagaił z humorem Jason.
-Chyba więcej niż sprzeczka - dołożyła Mia. - Patrz na niego, cały paruje. I, na miłość boską, czy mi się zdaje, czy masz koszulkę na lewej stronie?
Jak jeden mąż poderwali się z kanapy i stanęli przede mną, żądni słów.
-A niech mnie, zaliczył.
-Ale chyba bez fajerwerków i trzęsienia ziemi - dołożyła Mia. - Spójrz na jego minę. Tak nie wygląda facet, który właśnie przeżył orgazm życia. Wiem coś o tym, prawda, Justin?
Spojrzałem na nią karcąco. Tylko tego mi trzeba - głośnych serenad pod tytułem naszych plenerowych przygód.
-Powiedz mi, Mia, czy ta twoja cholerna siostra zawsze ma takie wahania nastroju?
-Mnie o to pytasz? Czasem nie pamiętam nawet, jak brzmi jej głos. Na ogół nasze rozmowy sprowadzają się do kwestii kto wypił resztkę  mleka i nie kupił nowego.
Jason klepnął mnie w ramię.
-Czyli nie zaliczył. Fałszywy alarm, Mia. Możemy wracać do priorytetów. I modlić się, by któregoś dnia mu dała.
Świat tworzy siedem miliardów odrębnych istnień i spośród tych siedmiu miliardów odrębnych istnień żadne nie są tak skore do wzajemnego pożycia jak Jason i Mia. Jeśli Bóg nie błogosławi mi, niech błogosławi choć im. Najwyraźniej do moich obowiązków należy zakasanie rękawów i walka wręcz w boju o dopasowanie mojego istnienia do istnienia Viv.
Niełatwo mi było wspiąć się po schodach, bo im wyżej ku górnemu piętru wchodziłem, tym gęstsze powietrze obłapiało mi płuca. Wspomnienie słusznych niewypowiedzianych słów i niesłusznych wypowiedzianych, gorliwie odbierały mi nieco z chęci konfrontacji. Bo jak tu rozmawiać, nie poznawszy słów docierających do niej? Wszedłem do sypialni, a Viv w niej nie było. Ale światło płonęło w łazience i cień splecionych w sprężyny włosów niekiedy przemykał za szybą.  Drzwi były zamknięte. Na klucz. Poruszałem klamką bezwiednie, zdziwiony, że nie ustępują. Osunąłem się więc na podłogę, przywarłem plecami do dykty i odbijało się przez nie ciepło jej pleców. Byliśmy tak blisko, a dzielił nas dystans głębokiego zirytowania sobą nawzajem. Jak to się stało, że mówimy w innych językach? Czyżbyśmy zawsze mówili?
-Viv - wyszeptałem. Dość krzyków. Szept jest pięknem. - Viv, kocham cię. I wiem, że mnie słyszysz.
-Słyszę - przyznała, również szeptem. Płakała. Rzeka jej łez podmywała mnie od spodu. - Słyszę, jak dudni ci serce.
-A ja słyszę, jak płynie ci krew.
Przykleiłem czoło do drzwi, wyobrażając sobie, że opieram je o jej czoło. Ale chyba żadne z nas nie było jeszcze gotowe, by stanąć twarzą w twarz i ta obustronna maska przyodziana w futrynę jest naszą nadzieją na powrót do zera i wyjście z ujemnego biegu naszej osi.
-Więc... Jak ci się podoba moja łazienka? Trochę w niej ciasno. I możesz natknąć się na brudne bokserki. A jakbyś się postarała, dogrzebałabyś się do niewykorzystanych pampersów Amy, gdzieś w górnej szafce. 
-Jest całkiem przytulna - odrzekła, zwracając się twarzą do drzwi. - I znalazłam tylko jedną parę bokserek, w dodatku czystych.
-Trafiłaś na lepszy dzień. Na ogół wygląda tam, jakby... A zresztą, co ja ci będę mówił. Powiedz lepiej, co u ciebie.
-Nic nie uległo zmianie - wyznała.
Przez chwilę oddychaliśmy razem, tym samym powietrzem. Położyłem dłoń na drzwiach i byłbym skory przysiąc, że Viv zrobiła to samo. Chciałbym, by między nami wyrosła matowa szyba, tak bym widział jej zarys i wędrówkę ruchów, choćby tej skradającej się dłoni, ale bym nie dostrzegał łez i mętnego wyrazu oczu. To jeszcze nie pora.
Spędziliśmy na przeciwnych podłogach godzinę. Nie rozmawialiśmy więcej. Nie wiem nawet, czy wciąż siedzi pod drzwiami. Nie jestem w stanie zlokalizować szmeru i cichego pochlipywania. Wiem tylko, że jest na tyle blisko, by jego siła rażenia wrzucała w odrętwienie moje serce.
Chcę sprawić, że przestanie płakać. 
Ale nie chcę być po tej samej stronie drzwi.
Chcę z nią rozmawiać.
Ale nie chcę nic mówić. I nie chcę, by ona mówiła cokolwiek.
To jak wejść w ślepy zaułek i nie mieć sił powrócić na rozdroża.
Podrzucałem starą piłkę do kosza, ona uderzała w ścianę, pogłębiając szramę złuszczonej farby, i powracała w moje otwarte dłonie. Głowa opadła mi wiotko na drzwi i szyję miałem z plasteliny. Ocknąłem się dopiero na dźwięk klucza przekręcanego w zamku i dykta drzwi z wyczuciem przywarła do moich łopatek. Poderwałem się na równe nogi i stanąłem z nią twarzą w twarz, mimo że jej twarz była na wysokości moich obojczyków. Poczułem nagłą potrzebę i nagłe pragnienie zamiast do drzwi, przywarcia do niej. I przywarłem całym sobą. Wtuliłem się w jej ciało, zamiast wtulić je w siebie. Bo odwieczne prawo uścisków nakazuje większemu kryć w sobie mniejsze. Wpiąłem dłoń w tył jej włosów i tak pękałem, rysa po rysie, bo dała się przytulić, ale nie naparła na mnie tą samą uczuciową ofensywą. Była ona i ja przytulający ją, zamiast my przytulający się nawzajem. Najwyraźniej drzwi otworzyły się jednostronnie.
-Lepiej już pójdę - oznajmiła cicho.
-Odwio...
-Nie trzeba, przejdę się - weszła mi w słowo.
-Viv, mieszkasz na drugim krańcu miasta. To przeszło trzydzieści kilometrów. 
-Przejdę się - powtórzyła znów i był to dla mnie sygnał, by nie negować tej dziesięciogodzinnej pieszej wędrówki. - Pozwól tylko, że zatrzymam bluzę. - Potrząsnęła przydługimi rękawami mojej bluzy, czarnej jak noc, sięgającej jej aż do skraju kusej spódniczki.
-Daj znać, jak dotrzesz do domu - poprosiłem, gdy minęła próg. - Tylko nie zapomnij. I bez tego będę się zamartwiał.
-Dam - obiecała. 
Ale jej nie uwierzyłem. Nigdy jej nie wierzę. Viv nie należy do grona osób, które dotrzymują obietnic. Tak mi się przynajmniej wydaje. W końcu - nie znam jej.
Zaczekałem, aż zejdzie schodami z piętra i pewien, że nie wróci, obdarty z nadziei, że jednak rozstaniemy się dziś powyżej poziomu neutralnej obojętności, wszedłem do łazienki. Z początku nic nie dźgnęło mojego niepokoju. Bokserki, które, mógłbym przysiąc, zostawiłem zmięte pod wanną, leżały złożone w pół na szafce, a wanilia kwitła w powietrzu w najlepsze. Ale gdy podszedłem do umywalki, by spłukać rozgoryczenie całego dnia z twarzy, mój wzrok przykłuła kropla rozrzedzonej wodą krwi i haczykowaty ogonek odchodzący od niej. Jeszcze ciepła. I świeża. 
Rozumiem okres i wszystkie kobiece sprawy, których istnienia ledwie jestem świadom. Ale okres i umywalka przeszło metr nad ziemią absolutnie nie idą ze sobą w parze. I nagle jakbym wiedział, co dalej robić. Choć nie wiedziałem. Po prostu pchnięto mnie na kolana i nakazano otworzyć mały metalowy śmietnik w rogu. Żadnych podpasek. Według przypuszczeń. Za to na na wierzchu starego opatrunku po otwartej ranie ramienia i zmiętej prezerwatywy sprzed wieków leżało foliowe opakowanie po żyletce. Z żyletką wewnątrz. A na żyletce krew i cały ból, który przemilczeliśmy cichą godziną.
Wyrwałem naprzód, schodami na parter, przeskakując po trzy stopnie i wyginając kostki jak ugotowany makaron. Ale jej już nie było. I zniknęło echo zatrzaśniętych drzwi. I klimatyzacja wchłonęła upał z korytarza.
-Wyszła przed momentem - oznajmił Jason pomiędzy pocałunkiem na obojczyku Mii a skubnięciem jej szczęki. - Albo i przed dwoma. Od dziś moja wieczność zlewa się w jedną chwilę.
I wiedziałem już, że jego mętny wzrok nie jest mętny przypadkowo i że jego rozczulony głos nie ocieka w czułość nadaremnie. Wpadł. Tak jak i ja wpadłem.
-Moi drodzy, sypialnię macie na lewo, a moje dziecko na prawo. Oszczędźcie jej tych przykrych widoków, proszę. 
-Nie wypada mi iść z nim do łóżka po paru godzinach znajomości - stwierdziła Mia. - Najpierw powinniśmy wypić kawę, później wymienić się telefonami, później spotykać dwa miesiące i na koniec ustalić z rocznym wyprzedzeniem datę naszego pierwszego razu.
-Odnoszę wrażenie, że to jakaś aluzja odnośnie mnie i Viv - wtrąciłem przybity. Wyszedłem na podjazd. - Ale wiedz, że nigdy nie wypiliśmy kawy, więc jeszcze nie wszystko stracone.
Zamknąłem za sobą drzwi. Stanąłem na osiedlowej ulicy i rozejrzałem się w obie strony, wyrzucając spojrzenie hen daleko, do następnej przecznicy. Ani śladu tego cienia, który mi umknął. Ani śladu trenu bólu, który ciągnie się metry za nią. Ani śladu tego, co powinienem nieustannie trzymać w rękach, by mieć pewność, że bezpieczeństwo jej nie opuszcza i że ja też jej nie opuszczam. A opuściłem. Wstyd mi za ten akt nierozwagi. Chcę być zaabsorbowany wyłącznie nią i zapominam, że ta wyłączność jest bezwarunkowa. 
Obiecałem sobie oswajać ją z moją obecnością szczebel po szczeblu, bo w głębokiej wodzie topi się każdy nieumiejący pływać. Nawet jeśli miałoby się to równać z naszym głębokim zirytowaniem sobą wzajemnie. 
Z drugiej jednak strony jej coraz to nowsze twarze są zasłoną mgielną przed monotonią. Chcę, aby każdy dzień był nowym dniem, nie powieleniem poprzedniego z dodatnią datą na kalendarzu. 
Stoję przed wyborem chwycenia się poznanego i czerpania z tego, co nigdy nie zostanie zgłębione. 
A nade wszystko to istotnie podniecające: jednego razu plątać się w jej rumieńcach po łagodnym otarciu kciuka o kość policzkową, a drugiego samemu płonąć przed jej obnażoną i niczym nieskrępowaną nagością. 
Co jednak nie zmienia faktu, że z ulicy wymiotło wszelkie formy ludzkiego istnienia. Więc i ja wróciłem do klimatyzowanego wnętrza domu. Amy siedziała na dywanie obok stolika kawowego, oparta o jego nogę, układała piramidy z klocków lego. A prócz niej nie było nikogo. Para nowych świergoczących ptaszyn skryła się w uwitym gniazdku.
-Gdzie są te papużki nierozłączki?
-W pokoju wujka. Powiedzieli, żebym im nie przeszkadzała. 
-Jeszcze tego mi brakowało - westchnąłem głęboko i wkroczyłem do sypialni na parterze, z końcem korytarza na prawo. Oboje siedzieli na łóżku, przy czym Jason na wpół leżąco, a Mia ze skrzyżowanymi nogami. Wychwalał wyraźnie wyrzeźbione kraty na brzuchu i rozpływał się pod dotykiem opuszki Mii przebiegającej w jego dolinach. - Proszę, nie dzisiaj - podjąłem.
-Przecież się nie bzykamy - zaoponował. - Pozwalamy naszej relacji biec stonowanym tempem, mam rację, Mia?
-Absolutną rację. Bierzemy przykład z ciebie i Viv.
Mam ich dosyć. Absolutnie dosyć.
-Skąd pewność, że nie mamy tego za sobą? - Ostentacyjnie zmieniłem koszulkę: z lewej strony na prawą. - Powiem wam w sekrecie, że jej pośladki są najbardziej gładkimi, jakie trzymałem w dłoniach. - Wycofywałem się, rzucając na odchodne: - Zostawcie otwarte drzwi. Możecie się rozmnażać, ale jeszcze nie dziś.
-Na Boga - zawołał Jason. - Jesteś moim bratem, nie ojcem. Nie rób za przyzwoitkę, kiedy sam posuwasz szesnastkę.
-Nic nie rozumiesz. Mia ma tego samego ojca co Viv. Jeśli on się dowie, będę miał podwójnie przejebane i wszystko odbije się na mnie. Wiem, co mówię. Proszę was tylko o szczyptę dyskrecji.
-Jeśli chcesz dyskrecji, zamknij drzwi, do cholery. Czego nie zobaczysz, to cię nie zaboli.
Wyszedłem, zostawiwszy drzwi otwarte na oścież. I jedno oko w progu.
Tego dnia byli grzeczni. Aniołki podskakujące na czarnej od grzechów chmurze.
Postanowiłem resztę dnia spędzić z Amy, moją pierwszą miłością, która zdaje mi się niedorzecznie zaniedbywana. To przykre - niegdyś po moim powrocie do domu już w progu wbijała się w moje ramiona; dziś nawet nie podniosła głowy.
-Mam ochotę gnębić cię do samego wieczoru - wyznałem, osuwając się na dywan obok Amy, porywając ją w ręce i unosząc wysoko nad głowę. Jej rozbrzmiewający dziecięcy chichot topił mi zamrożone kłótniami z Viv serce.
-Ulepimy dziś bałwana, tata? 
-Nie cytuj Krainy Lodu. Wystarczy, że znam ją na pamięć. Ale możemy upiec ciasto. Z jabłkami. Albo murzynka. 
-Upieczemy wujka Davida? - Wykrzywiła zabawnie brewki.
-Ależ się ciebie żarty trzymają. Więc za co się zabieramy? 
-Nie ważne za co. Ważne, żeby miało dużo czekolady. Lubię czekoladę, tata. Lubię ją, wiesz?
-A ona jeszcze bardziej lubi ciebie. Zwłaszcza kiedy jesteś ubrana na biało. Wtedy doprawdy klei się do ciebie , jakby była zakochana.
-Jesteś zazdrosny?
-Naturalnie - przyznałem. - Nie wyobrażam sobie dzielić się moim oczkiem w głowie z kimkolwiek innym, nawet z czekoladą.
-No widzisz - stwierdziła, gdy wziąłem ją na ręce i ruszyliśmy do kuchni. - A ja muszę dzielić się tobą z Viv. 
-Czyli ty też jesteś zazdrosna.
-Jestem. Ale cieszę się, że tak często się uśmiechasz. Tylko dziś jesteś jakiś smutny. 
-Pokłóciłem się z Viv.
Posadziłem Amy na kuchennym blacie, zacząłem kolejno wydobywać z szafek i szafeczek cały asortyment niezbędny przy domowych wypiekach.
-O co?
-Jednym słowem, o seks. 
-Ach - zasępiła się. - Czyli to te dorosłe sprawy, których nie zrozumiem?
-Dokładnie. Ale, przysięgam, za dziesięć lat będę rozmawiał z tobą o wszystkim otwarcie.
-Teraz też możesz. - Złapała mnie za nadgarstek obiema lepkimi dłońmi. - Patrz, możesz się wygadać, a ja i tak nic nie zrozumiem. To prawie jakbyś mówił sam do siebie, a nikt nie weźmie cię za wariata. No i przestaniesz się trząść. Zaraz potłuczesz wszystkie szklanki. Moją ulubioną też. A tego ci nie wybaczę.
Zacząłem opowieść z westchnieniem, gdy oboje zabraliśmy się do owocującej w czekoladę pracy. 
-Wpierw pojechałem do galerii bohomazów, w której była z rodzicami. Całowaliśmy się w kiblu, zrobiło się całkiem pikantnie, wszystko fajnie, pięknie i kolorowo. - Jedno z rozbijanych do miski jajek rozgniotłem w pięści na miazgę. Resztę Amy mieszała energicznie, do przesady energicznie, okrężnymi ruchami w plastikowej misce. - Zabrałem ją stamtąd i w samochodzie ni stąd, ni zowąd, zaczęliśmy się kłócić. Pieprzyła coś o tym, żebym jej nie molestował i nie wpychał rąk pod jej bluzkę, kiedy nie ma na to ochoty. Ale ona miała, na miłość boską, miała ochotę. - Wytarłem wilgotną ścierką oprószony mąką pyszczek Amy. - Przyjechaliśmy do starego magazynu za miastem, wiesz którego. I tam, również ni stąd, ni zowąd, Viv stwierdziła, że wielką frajdą będzie pozowanie przede mną do nagich zdjęć. Kimże bym był, gdybym jej odmówił? Skoro chciała się przede mną rozbierać, niech czym prędzej ściąga szmaty. Schlebia mi to. - Wspólnie skruszyliśmy pół tuzina tabliczek czekolady do rondla z rozpuszczonym masłem. Amy, niejednokrotnie parząc język, wyjadała rozpuszczoną słodycz i pojękiwała z kulinarną rozkoszą. - A potem pękłem. Można to było przewidzieć, na Boga! Stanęła przede mną kompletnie naga! Naturalnie, chciałem ją puknąć. I ona też chciała, żebym ją... No, rozumiesz. Przeszkodził nam jej tata, pognaliśmy więc do samochodu i w drodze powrotnej zgotowaliśmy karczemną awanturę o moje zapędy i jej wyimaginowaną cnotliwość. Amy, jesteś babą. Powiedz mi, do cholery, o co tej mojej małej kobietce może chodzić. 
-Mam pięć lat! - wykrzyknęła. - Kłócę się o klocki i lalki, nie o jakieś seksy.
-Obyś cieszyła się tym błogim stanem dzieciństwa jak najdłużej, skarbie.
Włożyliśmy gotowe ciasto do rozgrzanego piekarnika i, wedle tradycji, zasiedliśmy przed szybą kuchenki. Ciasto wyrastało i pękało apetycznie na powierzchni, a my, zahipnotyzowani falującym żarem, milczeliśmy. Do czasu.
-Kup jej kwiaty - zaproponowała nieoczekiwanie. - Dziewczyny chyba lubią kwiaty.
-Po pierwsze i zasadnicze, nie jestem typem faceta, który upadłby tak nisko, żeby kupować kwiaty. Po drugie, również zasadnicze, Viv nie jest typem dziewczyny, która lubiłaby je otrzymywać. I po trzecie, chyba najbardziej zasadnicze, nie zamierzam za cokolwiek przepraszać. Nie kazałem się jej rozbierać, nie kazałem jej świecić nagimi cyckami, nie kazałem jej mnie prowokować. Podsumowując, nie czuję się winny, więc i nie czuję, że mam za co przepraszać. 
-Ale ty jesteś uparty - westchnęła rozgoryczona. - Kogo obchodzi, że nie masz za co przepraszać? Przeproś i będzie po problemie.
-Przeproś, przeproś - zironizowałem. - Mam przepraszać za to, że jestem facetem? Za to, że chce mi się, kurwa, bzykać?
-Zamilcz - poprosiła łagodnie. - Zaczynam rozumieć, a w żadnym razie nie chcę rozumieć.
-I ja też nie chcę, żebyś rozumiała. Myślę, że to doskonała pora, by porozmawiać o polewie.
Ciasto skończyło ubrane w barwiony lukier i rozbiegło się z ust do ust w kwadrans, parząc przełyki zarówno nam, jak i dwojgu nierozłącznym, których z mysiej nory wywabiła woń prażonej czekolady. Nastał wieczór i wraz z Amy cytowaliśmy niepamiętny raz Krainę Lodu, szukając odpowiednich tonacji dla musicalowych kawałków. Z końcem ostatniej sceny rozbrzmiał dzwonek do drzwi i z początku sądziłem, że to element wersji instrumentalnej płynącej z kina domowego, więc zwlekłem się z kanapy z opóźnieniem i doczłapałem się do drzwi, walcząc z ostałymi drobinami mąki. 
W progu stał ten, który wzbudza we mnie respekt. O zmarszczonych brwiach, o łagodnie rozluźnionych, o wargach zaciśniętych na cygaro i o wargach nieczęsto uśmiechniętych - szacunek wyrabia strach i nauczyło mnie tego doświadczenie życiowe.
Nie wiedzieć czemu, gdy spostrzegłem w progu szefa, ujrzałem Viv rozświetloną nietuzinkową nagością i zdaje mi  się, że jej piersi wciąż połyskują w moich oczach. Toteż spuściłem wzrok. Ostrożność jest tym, czego uczył mnie przez lata. Jestem pojętnym uczniem. Nawet w rywalizacji z mistrzem.
-Szef tutaj? - spytałem z dystansem. 
Westchnienie oznaczało pokojowe zamiary; jego brak - mój niepokój.
Westchnął.
I ja westchnąłem. Bo nagle zdałem sobie sprawę, że Viv nie jest jedynym złotym kluczem noszonym u jego paska. I że drugi z tych kluczy zgłębia anatomię męskiego ciała tuż za ścianą.
-Szef tutaj! - wykrzyknąłem więc ponownie, ostrzegawczo i domyślnie. 
Skutek natychmiastowy. Ucichł chichot Mii zza ściany. I łóżko w sypialni jakby wstrzymało oddech. Dotąd jego rama wyśpiewywała do rytmu razem z nami. Teraz skradała się na palcach, by nie wybudzić bestii z ojcowskiej drzemki.
-Viv od kilku godzin nie wróciła do domu - rozpoczął zbolałym głosem. - Zniknęła z rana i nikt jej ani nie widział, ani nie słyszał. Co prawda Mii również nie ma od poranka, ale ona uprzedziła, że wróci późno i... Rozumiesz, Mia to Mia.
-A Viv to Viv - skwitowałem. - Wie szef, w kwestii Mii nie będzie trzeba szukać długo - rzekłem i w tym też momencie wystąpiła zza progu sypialni.
Obciągnij bluzkę, na miłość boską. Obciągnij bluzkę.
Obciągnęła. A niewidzące oczy szefa oszczędziły mi życie.
-Cześć, tatku  - rzuciła, całując go w obrośnięty w zarost policzek.
-Co ty tutaj robisz? - spytał, lecz bez zarzutu i złości. Naturalne pytanie naturalnie zatroskanego ojca.
-Odwiedzam swoich ziomków - odparła. - Przez jakiś czas mieszkaliśmy razem, to żeśmy się nieco zżyli. - Stanęła na palcach, dosięgnęła moją szyję i objęła ją wkoło ramieniem. Na jej czułości zagrałem przed szefem nieprzychylnym grymasem.
-No dobrze, już dobrze. Powiedz mi, Mia, nie wiesz, gdzie podziewa się Viv? Nic ci nie mówiła?
Ukłuło mnie jej dyskretne spojrzenie.
-Nie rozmawiamy zbyt często - odparła. - W zasadzie w ogóle ze sobą nie rozmawiamy, jeśli nie ma takiej potrzeby. Jestem ostatnią osobą, której mogłaby coś powiedzieć.
Szef zerknął na mnie i wiedziałem, czym odpowiedzieć na nieme pytanie.
-Ze mną też nie rozmawiała - powiedziałem wymijająco. - Dlaczego miałaby?
Pozostawił odpowiedź zagubioną w próżni. Dopóki on udaje, że o niczym nie wie i ja udaję, że on nie pojmuję, siedzę w bańce nieodzownego bezpieczeństwa.
Ale widzi. Widzi więcej, niż chciałbym, by kiedykolwiek zobaczył.
Gdy po chwili do salonu wszedł Jason, szef zwrócił się do niego:
-Odwieziesz Mię do domu? - Dystans potrząsał jego głosem. Jako kochanek swojego ulubionego pseudosyna, szef traktował go na drodze ulgi.
-Żaden problem, staruszku.
Gdyby nie okoliczności, staruszek w ustach Jasona nie pozostałby bez odzewu. To tylko dowód głębokiego zatroskania zniknięciem Viv. I moje zatroskanie miażdżyło mnie powoli jak prasa hydrauliczna.
Wtedy spojrzał na mnie i było to spojrzenie pierwsze trafne, pierwsze w oczy, pierwsze głębokie i ze stadem zdań pod nim. Stadem zdań, które skrócił do jednego:
-Pomożesz mi, chłopie? - Skinąłem głową jeszcze zanim spytał. - Musimy ją znaleźć. Mam złe przeczucia.
I ja je miałem. Ale dopóki krąg spojrzeń wirował wkoło mnie, byłem czystą kartką, czystą białą kartką. Skąd na białej kartce emocje, uczucia i cholerny niepokój o złodzieja mojego serca?
To kolejna niesprawiedliwość miłości - dotąd troszczyłem się o siebie, by być bezpiecznym; teraz troszczę się o nas oboje, by w ogóle żyć.
Przebrałem się szybko w czarne jeansy i czarną koszulkę z nadrukiem i wyszedłem za szefem z domu. Jechaliśmy moim samochodem. Nawet żeśmy tego nie przedyskutowali. Po prostu mój stał na podjeździe pierwszy, do mojego było bliżej, mój mogłem prowadzić i moim mogłem gnać na ratunek tej, która ratunku wymaga nieustannie: od siebie, od życia. Ode mnie.
-Zastanów się, synu. Na pewno nic ci nie mówiła? Dokąd chodzi, z kim się spotyka. Może ma jakichś znajomych? Albo, nie daj Boże, chłopaka?
-Żaden frajer się obok niej nie kręci - odrzekłem prędko, zbyt prędko, by podpiąć mój ton pod neutralność.
Dopóki tym frajerem jestem ja, nie będzie żadnego innego.
-Moja eks żona, matka Viv, mówiła, że ta coraz częściej znika z domu, wychodzi, nie mówiąc dokąd. Ale noce spędza, naturalnie, w domu. A dziś jest już dziesiąta. Na pewno z niczego ci się nie zwierzała?
-Szefie, kurwa, powiedziałem przecież, że nie jesteśmy na tyle blisko i nie wpadamy do siebie ze świeżym ciastem i kawką - uniosłem się, całkiem niepotrzebnie.  Co jednak poradzę, gdy każde jego słowo upstrzone obawą topiło w niej również mnie.
-Nie unoś się tak, bo zacznę podejrzewać coś, czego w żadnym razie nie chcę podejrzewać. Nie zmuszaj mnie do tego.
-Nie zmuszam - warknąłem. - Po prostu gdybym wiedział, gdzie można ją znaleźć, szef pierwszy by się o tym dowiedział.
A prawda jest taka, że moja znajomość zawiłości w psychice Viv jest tak znikoma, że jestem równie użyteczny co Mia, Jason czy sam szef. I to mnie przytłacza. Bo kiedy oni stoją u podnóża góry, ja powinienem oglądać ich drobiny ze szczytu. A sam ledwie wspinam się po ruchomym zboczu. Niech szlag trafi jej oszczędność w podziale emocji. Chętnie przyjąłbym szczyptę.
Krążyliśmy bez celu po mieście i żaden z nas nie dopatrzył się bezsensowności tego pościgu od latarni do latarni, dopóki kontrolka pustego baku nie zaczęła mrugać jaskrawą czerwienią. Zjechaliśmy więc na milczącą stację, na nadchodzącą naradę. I by uzupełnić płynną możliwość dalszej pogoni.
Tankowałem, wypalając niespokojnego papierosa drżącego w dłoniach. Szef nie wysiadł z auta, prowadząc burzliwą rozmowę z żoną, zarzucając się krzykiem i wzajemnie odbijanym niepokojem. Wszedłem na stację. Temperatura wewnątrz pokrywała się z tą  z końca lipca w Oklahomie. Znudzona ekspedientka zawzięcie piłowała paznokcie za ladą, pył z nich wzbijał się w powietrze w jasnym świetle jarzeniówki. Zapłaciłem za benzynę i dwie czarne kawy. Jedną posłodziłem dwiema torebkami cukru, swoją pozostawiłem gorzką jak zgorzkniały był żal względem Viv. Wróciłem do samochodu z dłońmi spalanymi gorącem papierowych kubków.
-Kawa nocą to zabójstwo - skomentował, ale wkrótce ciągnął z otworu w wieczku pełnymi haustami. - Czyżbyś wrócił dziś z pustymi rękoma, synu? Ilekroć jeździłem z tobą na stację benzynową, nigdy nie zdarzyło ci się wrócić bez gumek.
-Ostatnio się nie przydają - odrzekłem pomrukiem.
-Co to się stało, że największy playboy, jakiego znam, postanowił trzymać się wstrzemięźliwości?
-Najsampierw pragnę podkreślić, że Zayn jest absolutnie większym playboyem. A tak na marginesie, szefie, z całym szacunkiem, ale nie będę z szefem rozmawiał o moich podbojach łóżkowych. Albo ich braku.
-Martwię się o swojego najlepszego pracownika. Teraz przynajmniej wiem, skąd w tobie to rozdrażnienie ostatnimi czasy. 
-Jestem znacznie mniej rozdrażniony, gdy nikt nie podkreśla tego rozdrażnienia cholernym jaskrawym różem, szefie - bąknąłem. - Skupmy się na tym, co rzeczywiście istotne. A w tej chwili najistotniejsza jest Viv. I jej zniknięcie. Na Boga, jest szef jej ojcem. Niech się szef zastanowi, dokąd mogła pójść.
-Jeśli chciała się gdzieś zaszyć, z całą pewnością nie siedzi w centrum. I nie w domu. I, cholera, nie wiem gdzie. Nie znam swojego dziecka. Nie mam pojęcia, gdzie jej szukać. 
Chwila zastanowienia i dodałem do siebie wszystkie wskazówki.
-Ale ja wiem - rzekłem niespodziewanie. 
Nagły pisk opon zawrócił samochód na najbliższej przecznicy.
Może jednak jest dla mnie nadzieja? Może ta nieznajomość Viv jest powierzchowna, a znajomość przyczajona i nierozpoznana? Bo może, choć nie czytam z niej jak z księgi, czytam z ręcznie, czasem niewyraźnie pisanego dziennika. Bo może obojętność na jej twarzy komponuje paleta barw, a ja umiem te barwy nazwać. Bo może deszcz, który nas obmywa, jest tylko letnią mżawką, a nie listopadową ulewą. Bo może aby zrozumieć Viv, należy zamknąć oczy, zamiast otworzyć je szeroko.
Zamknąłem je. Zacisnąłem mocno i dopiero wtedy zapłonęło światło. Nie oświetlało może całych splątanych przestrzeni i szeregów dróg, ale snop promieni wdzierał się uparcie wąską smugą, zewsząd, wszędzie.
Spróbowałem myśleć jak Viv. Naturalnie, to niewykonalne. Nie pojmę tylu przeciwstawnych różnorodności. Ale zdaje mi się, że pomimo odległości jestem bliżej niej niż kiedykolwiek byłem. Kluczem do tej bliskości nie jest zrozumienie. Kluczem jest akceptacja pomimo niezrozumienia.
Nie miałem pewności, czy jest tam, gdzie widzę ją tymi zamkniętymi oczyma. Wiem jednak, że wyraźniejsza jest w ciemnościach i że moje przekonania dotyczące jej obecności lub nieobecności dopiero w braku światła szczycą się odwagą. Wyjazd z miasta nie był zablokowany, więc wybiliśmy się pędem z miejskiego zgiełku i strumieni świetlnych telebimów. Szef wypytywał notorycznie od serca centrum, ja notorycznie uchylałem się przed odpowiedzią. Tym sposobem on grzmiał, ja milczałem i moje bezpieczeństwo  stawało pod coraz potężniejszym znakiem zapytania.
-Do jasnej cholery! - Uderzył pięścią w deskę rozdzielczą. - Powiedz mi, dokąd tak zapierdalamy, bo zaczynasz mnie nieludzko denerwować, gówniarzu. 
-Och, wypraszam sobie. Jaki gówniarzu? Jesteś ode mnie raptem dwanaście lat starszy.
-Więc nagle przeszliśmy na ty?
-Owszem, przeszliśmy - uniosłem się również. - A jedziemy do starego magazynu nieopodal zachodniej obwodnicy. Ona może tam być.
-Moment, skąd miałaby wiedzieć? O magazynie, o wszystkim.
I wtedy na nowo pojmało mnie milczenie.
I tak do końca drogi. Do absolutnego końca drogi. Tam, gdzie koła zapadły się w piach i pęd, który zanikł, przestał zagłuszać wrzask myśli. Teraz ich donośny akcent urządzał w mojej głowie próbę niezestrojonej orkiestry symfonicznej. Przedzierałem się, przyspieszając, przez leśne gęstwiny, przez które niemożliwym było przebrnąć gładko i płynnie jak przez wodę. Sam nie wiem, dokąd mi się tak spieszyło. Docierając na miejsce i wysiadając z samochodu, nie ucieknę przed domysłami szefa. Wręcz przeciwnie, dam im swobodę gonitwy.
Zaparkowałem przed frontowym wejściem. Wyskoczyłem i przywarłem do okratowanych, matowych brudem okien. Wnętrze magazynu było na tyle mroczne, by bez źdźbła światła nie móc odróżnić ścian od czarnej przestrzeni. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie ma jej w środku. I jednocześnie oddaliło wszelkie nadzieje. Może znajomość Viv jest jednak powierzchowna. Może moja wiara w jej przewidywalność zawiodła po raz wtóry.
Dopóki tam jednak byłem, obiecałem sobie nie spocząć, nie przeczesawszy najbliższej okolicy. Chociaż miałbym czekać do rana. Chociaż miałbym czekać na światło. Ciemność, w której chciałem jej szukać, okazała się zbyt mroczna. A zamknięte oczy za mało przydatne. Otworzyłem je szeroko i bałem się zamknąć. 
-Bieber, zaczekaj - zagrzmiał szef, lecz szedłem przed siebie z zaparciem. Przedzierałem się przez rzadkie powietrze zdające się zatrzymywać mnie i spowalniać. Gonił mnie aż do pobliskiego jeziorka, nad które zszedłem po piaszczystym zboczu. Złapał za nadgarstek i gwałtownie wykręcił. Jego siła nie słabnie z wiekiem. Wzmaga się i muszę walczyć, aby jej dorównać. - Widziałem dziś twój samochód przed magazynem - oznajmił stanowczo. - Byłeś tu z nią? - Spuściłem głowę. Szarpnął moim ramieniem. - Pytam, kurwa, czy byłeś tu z nią dzisiaj.
-Byłem - przyznałem jednym słowem. Tyle wystarczyło, by pogrążyć się połowicznie.
I doprawdy nie było czasu topić się w jego złości, bo nagle dostrzegłem swoją bluzę zmiętą w krzakach i brak jej dziewczęcego wypełnienia. Spojrzałem na rozciągające się w mroku nocy jezioro i nabrałem w płuca powietrza, jakbym nurkował już teraz.
Paradoksalnie uratowała mnie jej niefrasobliwość. Naraziwszy się na niebezpieczeństwo, zmyła je ze mnie.






~*~ 




Kolejny rozdział za nami, w końcu udało mi się jakiś przeczytać i w sumie mi się podoba hahaha. Jestem ciekawa, co Waszym zdaniem będzie się działo w kolejnych rozdziałach.
Tak w ogóle to jesteśmy już chyba za połową, a ja nie mam bladego pojęcia, jakie będzie zakończenie, przy czym przeważnie miałam zakończenie gotowe jeszcze przed rozpoczęciem hah :)






piątek, 18 listopada 2016

Rozdział 21 - Let me love you


ROZDZIAŁ NIE JEST SPRAWDZONY


Nie nazwę szantażu dobrem. Jednakże nie nazwę również złem. To forma odbioru należności z gwarancją nieomylnej skuteczności. Tym właśnie sposobem dzieło mojej latami owocującej miłości powróciło do mnie, ze skruchą szepcząc:
-Przepraszam, tatusiu. Wolę być z tobą.
Spytałem więc zaalarmowany:
-Mama coś ci zrobiła?
Nie wierzyłem w to. A jednak pomiędzy tym krótkim następstwem zdań serce napompowało krwi dla dwojga.
-Nie zrobiła. Po prostu nie jest tobą. Kiedy poprosiłam ją, żeby opowiedziała mi bajkę na dobranoc, włączyła telewizor. I wcale nie wie, jak ja koszmarnie nie znoszę rajstop.
Przeszło pięć lat temu, na oblanej słońcem porodówce, pierwszego dnia ziemskiej wędrówki tej, która to słońce zawstydza, obiecałem sobie, że za żadne skarby nie będę tym rodzajem rodzica, który rozpieszcza swoją pociechę i goni za jej zachciankami jeszcze zanim w ogóle wypłyną. A jednak odkąd ją odzyskałem i ciąży mi na barkach świadomość ponownej utraty, co ranek wstaję o świcie, by czekały na nią parujące naleśniki i kakao, moja karta kredytowa nigdy jeszcze nie była przytłoczona taką armią zabawek, a jej uśmiech... Deszczowy lipiec nie przeszkodził jej świecić.
Tego ranka, gdy zjadłem wszystkie przypalone brzegu naleśników, których ona nie akceptowała, siedziałem na kanapie, z nosem w telefonie, wyczekując odpowiedzi z drugiego biegu mojej dwutorowej miłości, kiedy Amy wdrapała się na moje kolana i rzekła:
-Odpowiesz szczerze, jeśli spytam cię o coś dorosłego?
Odłożyłem telefon i posadziłem ją bokiem na wzgórzu uda.
-Jak bardzo dorosłe miałoby być to pytanie? Nie pogadamy o seksie, antykoncepcji i polityce. Na całą resztę jestem otwarty.
-Kochasz Viv? - strzeliła nieskromnie pytaniem. - Patrzysz na nią inaczej i przytulasz, kiedy myślisz, że nie widzę. A ja widzę wszystko, tata. Nic się przede mną nie ukryje.
-Doprawdy nic - zgodziłem się westchnieniem. - Chcę, żebyś wiedziała, że to wszystko, co ci teraz powiem, musi zostać między nami. Pomijając wujka Jasona - z którym Amy nie potrafi zejść z pieńka konfliktu, podobnie jak Viv, jednak tę dygresję pozwolę sobie wtrącić przy innej okazji - będziesz jedyną, która o tym wie. Nie przytłoczy cię ciężar tej odpowiedzialności?
-Nie przyt... co?
-Zapomnij. - Machnąłem ręką. - W każdym razie... Tak, kocham Viv. Zakochałem się w niej po uszy. Jest ciepła, kochana, delikatna...
-I piękna - dołożyła Amy.
-I piękna - zgodziłem się, już w chmurze miłosnych wyobrażeń.
-Dlaczego nikt nie może o tym wiedzieć? 
-Ponieważ to sekret - wyjaśniłem powierzchownie. - Ty nie masz sekretów?
-Mam.
-Jakie na przykład? Pamiętaj, że ja zdradziłem ci swój.
Chwyciła płatek mojego ucha i przycisnęła do niego usta:
-Pocałowałam w policzek jednego chłopca z przedszkola. I to ze starszej grupy!
-Och, panienko, nie rozpędziłaś się przypadkiem?
-Daj spokój, tata. Viv powiedziała, że ona w przedszkolu też pocałowała kolegę w policzek.
-Więc rozmawiałaś o tym z Viv? A ze mną nie?
-Jasne - stwierdziła beztrosko. - Przecież jestem dziewczyną. I ona też jest dziewczyną. Musimy trzymać się razem! - Odpowiedziałem gardłowym śmiechem na jej dziecięcy radosny chichot. - Ale nadal nie rozumiesz, dlaczego robisz z tego taki wielki sekret. Cieszę się, że jesteś z Viv. I wszyscy inni też będą się cieszyć.
-Nie byłbym o tym taki przekonany. Problem leży w jej wieku.
-Co z nim nie tak?
-Różnica między mną a Viv jest taka, jak między nią i tobą.
-Czyli mogłaby być twoją córką?
-Nie - zaśmiałem się. - Nie, wykluczone. Ale twoją mamą również nie mogłaby być. I tu jest pies pogrzebany.
Amy spojrzała na mnie z ukosa.
-Mieliśmy psa? I nic mi nie powiedziałeś?
Rozsypałem jej miękkie włosy tak, że wpełzły jej do oczu. Później zrzuciłem z kolan na kanapę i raz jeszcze upoiłem się świadomością posiadania jej, utraconej części siebie. I poczułem się dogłębnie wypełniony, bo nic tak nie raduje, jak odzyskana nadzieja. We mnie ta nadzieja rozłożyła czerwony dywan i z dumą przechadza się w tę i z powrotem, dookoła mnie, prezentując się mężnie i napawając zazdrością wszystkich, którzy ją utracili.
Wkrótce w salonie pojawił się Jason. Kac strzępił mu myśli i marszczył czoło. Jakiż jestem szczęśliwy, że mój wyszedłem z przewlekłego alkoholizmu gnębiącego mnie niegdyś co noc. Nic tak nie stawia na nogi jak obowiązek odpowiedzialności. Moje życie jest moją grą; nie pozwolę jednak przegrać swojemu dziecku. Wtedy zastanowiło mnie, ile dorosłości wyklułoby się w Jasonie, gdyby nagle przypisać mu jego wyrośnięty rozkwitły plemnik.
--Niespełna metr wzrostu, a miejsca zajmuje za trzech - rzucił na widok Amy rozciągniętej w narożniku sofy. - Zjeżdżaj stąd, mała.
-To mój dom - odparła, celowo prężąc się jak struna, by przypadkiem nie znalazła skrawka, w który zdoła się wcisnąć. - Kup sobie swój.
-Patrzcie ją, jaka pazerna. I zaczyna pyskować. Nie zapominaj, gówniarzu, że dopiero co przestałaś sikać w pieluchy. I założę się, że zdarza ci się jeszcze popuścić w łóżku.
Amy obrzuciła mnie piorunującym spojrzeniem.
-Powiedziałeś mu?
Powaga i groźba jej głosu sprawiła, że rozmiękło we mnie wszystko i gęsty śmiech wyskoczył mi z rykiem przez gardło.
-Nie, kotuś. Nic mu nie mówiłem. Na pocieszenie powiem ci, że wujkowi zdarzało się popuścić jeszcze z końcem przedszkola. Nie musisz czuć się osamotniona.
Wyższość nad Jasonem emanowała z małego ciałka Amy, gdy ten usiadł na kanapie i dał się przygnieść jej bosymi stopami.
-Jak ja nienawidzę dzieci - mamrotał w amoku. - Naprawdę ich nie trawię.
-W takim razie - oznajmiłem - myślę, że będziecie zachwyceni, jeśli zostawię was samych i dam szansę poznać się bliżej. 
I czmychnąłem frontowym wyjściem przed wschodem ich protestów.
Czmychnąłem do tej, która śni mi się po nocach, która nie pozwala mi spać, bo jej słońce świeci tak jasno. Do tej, która nie odpisała na porannego sms'a od dwudziestu minut i popadam w manię prześladowczą. Budzi się we mnie nagląca potrzeba nieustającej kontroli. Nieco przeraża mnie myśl o żołądku zacieśnionym nerwami, o krwi wybijającej się w najbardziej wypukłych i wyboistych żyłach, ale godzę się na miłość, więc godzę się i na to. Niemalże nie do zniesienia jest ciągły niepokój, bo nagle jakbym miał dwie absorbujące córki i doprawdy nie potrafię tej opieki, jak miłości, ukierunkować dwutorowo.
Czekałem na sms'owy odzew do trzeciej przecznicy. Wciąż głuche milczenie na czwartej z kolei sprowokowało mnie do wybrania jej numeru. Odebrał szept i gwar w tle:
-Ależ ty jesteś niecierpliwy - zarzuciła. - Nie odpisałam, bo nie mogłam odpisać. A i rozmawiać za bardzo nie mogę.
-Ale ja mogę - oznajmiłem i przepełniał mnie egoizm. A może promieniowało zaborcze oblicze. - Tęsknię za tobą.
-Rozstaliśmy się raptem wczorajszego wieczoru, ledwie parę godzin temu.
-Kicia, to, że tobie odpowiada osobne spędzanie nocy nie oznacza, że mi odpowiada również.
-Powiedz to mojemu ojcu. Jestem święcie przekonana, że zrozumie i udzieli nam błogosławieństwa.
-Nie pasuje do ciebie ten sarkazm - kontynuowałem złośliwości w nadziei wygranej. - Gdzie jesteś? Słyszę w tle multum ludzi, wśród których nie ma mnie.
-Mama i jej nowy... facet... zaciągnęli nas na jakiś sztywny bankiet w galerii sztuki w centrum. Nie mam nic przeciwko malarstwu, ale litości, to bohomazy. Rysunki Amy wiszące u was na lodówce mają więcej polotu.
-Przekażę jej - obiecałem. - Podaj adres, już po ciebie pędzę.
-Daj spokój, nie wymknę się.
-Ja cię wymknę, już moja w tym głowa.
-Odpuść. Spotkamy się wieczorem.
-Odpuść - zironizowałem. - Odpuścić mogę wieczorny mecz hokeja czy piwo z Jasonem. Ale nie spotkanie z miłością mojego życia. Adres, proszę.
-Justin...
-Adres, no już.
Więc podała. Skrzyżowanie 4th Street z Broadway Ave. Dwadzieścia minut przy ograniczonej gęstości zatorów drogowych. Przyspieszyłem. Paliła mnie potrzeba pocałunków i uścisków, inteligentnego spojrzenia utkwionego w moich ustach, gdy mówię, zmysłów wytężonych na mój głos i szorstki dotyk. Przeklęty urok wysokorozwiniętych aglomeracji - ten brak płynności w pędzie ku niej, ten krzyk strzępów nerwów kierowców, mój również. Mój jednak był krzykiem zniecierpliwionej tęsknoty. Czasem zastanawiam się, czy nie wolałbym kochać słabiej. I autentycznie nie wolałbym. Nie wolałbym nosić w sercu miejsca na oddech.
Wokół szyb przelatywały wspinające się ku niebu wieżowce. Słońce odbijane w ich oknach rozrzucało oślepiające spojrzenia. Chyliłem się, by nie zostać ukłutym jednym z nich, kryłem się w cieniach tych monumentalnych drapaczy chmur. Gdzie mogłem, spieszyłem na złamanie karku, jednocześnie zapewniając siebie, że aby zginąć, doświadczyłem zbyt mało.
Czułem przyjemne mrowienie w ciele - może w kościach, może w mięśniach, może w szlakach nici nerwowych - gdy dotarłem pod gmach wiekowego budynku o wysoko wzniesionej fasadzie. Okna otaczały stonowane zdobienia oszczędne w wyrazisty motyw przewodni. Drzwi monumentalne, dwukrotnie przerastające mnie wysokością, a po obu ich stronach górujące nad horyzontem filary gryzące się z marmurem schodów. W piaskową barwę murów gdzieniegdzie wdzierała się szara zieleń mchu i wścibskich porostów. Chłód pamiętających przesiąkniętych niedawną zimą ścian niwelował upał początku lata.
Spojrzałem sceptycznie na swoje ubrania. Czarne jeansy i opięty T-shirt nie były może wybitną elegancją wymaganą przez powagę wzniosłych bohomazów. Kwitnie we mnie jednak nadzieja, że ta świeża czerń wtopi mnie w tłum innych czerni. Otworzenie drzwi nad którymi połyskiwał ogromny napis z pozłacanego żelaza "Oklahoma City Museum of Art", wymagało ponadprzeciętnej siły i zupełnie nie wiedziałem, czego spodziewać się za progiem: czy przywita mnie modernistyczne wnętrze prowadzące długim korytarzem do centrum tego malarskiego przybytku, czy natychmiast zasypie mnie tłum ludzi sączących rozwodniony poncz i dyskutujących o roli porywistych pociągnięć pędzla we współczesnej sztuce.
Moją sztuką była ona. Ponadczasową. Niedocenioną. Nierozumianą. Jak to sztuka.
W holu mieścił się jedynie kontuar z wykwintnie ubraną kobietą w kwiecie wieku za ladą. Machnąłem porozumiewawczo wgłąb galerii, jako by bezgłośnie dać jej do zrozumienia, że zamierzam obejrzeć wystawę o odległym mi motywie przewodnim. Otaksowała mnie całego; najwyraźniej nie czerń nie wystarczy, by udać eleganta. Szmer rozmów i nagranie symfonii orkiestry dętej ulatywały z głębi rozległych zakamarków. Do tego podłączał się brzęk szkła kieliszków i jeszcze dalsze westchnienia zachwytu. Przykleiłem się plecami do pierwszej ściany, za którą poczucie bycia kulturowym intruzem wzrosło. Doczłapałem się po omacku do narożnika, tam zagłębiłem się w chłodzie surowych cegieł popieszczonych piaskowym odcieniem i przemierzałem setki metrów kwadratowych sali, by wśród wyżej i niżej usytuowanych głów o wykwintnych fryzurach odnaleźć tę jedną, wiecznie niesforną.
Naraz widok przysłoniła mi wzniesiona na szpilkach Mia, jej biust ocierał się o moją falującą klatkę piersiową i postawiła mnie do pionu, dotąd niedbale wspartego na ścianie. Jej usta krzyczały dojrzałą czerwienią a grzeszne oczy uwydatniały zatrzęsienie różnic między nimi dwiema, bliźniaczkami, a z innych epok.
-Laska, ograniczasz mi przestrzeń życiową - rzuciłem, nie mogąc się cofnąć, bowiem ściana już wtedy boleśnie upijała mnie w łopatki.
-To było do przewidzenia: tam gdzie Viv, tam i ty. Uczepiłeś się jej jak rzep psiego ogona, wiesz? I pomyśleć, że był pewien krótki, króciuteńki epizod czasowy, kiedy oddałabym jeden rozmiar stanika, żebyś to na mnie patrzył jak na swój największy skarb. Dzięki Bogu, te czasy minęły. - Założyła włosy za uszy. Uderzył we mnie mocny zapach jej perfum, tak intensywnie przesadzony przy delikatnej woni Viv. - Wiedziałam, że z tym całym twoim gejostwem to jedna wielka ściema, ale nie powiedziałam nic tacie ani twoim kumplom. Musiałeś mieć jakiś powód, racja? A  teraz zaczynam ten powód rozumieć. Chociaż rozumienie go nie jest przesadnie trafnym określeniem. Bo, przyznajmy sobie szczerze, ty i Viv? VIV? Czy ona w ogóle wie, czym jest seks? Ktoś ją uświadomił w jaki sposób pszczółki zapylają kwiatki?
-Nie wywyższaj się tak, młoda. Pamiętaj, że zanim dorwałem cię w swoje łapy, byłaś dziewicą. Może taki jest właśnie wasz dziewiczy los: trafiacie na mnie i spływa na was rozgrzeszenie. Rozgrzeszenie w postaci grzechu.
Przewróciła oczami. Tym się właśnie różniły: zawstydzenie Mii było niemożliwe na równi z rozmową z Viv o seksie bez płomieni jej policzków.
-Więc jak, powiesz mi, co jest między wami?
-Obawiam się, że masz za długi język, koleżanko. Powiem tobie i zaraz będzie plotkować o tym połowa Oklahomy. Toteż odpowiedź brzmi: nie. Musisz zadowolić się tą swoją nieświadomością, cukiereczku.
-Ach tak - mruknęła i widziałem w jej oczach zalążek podstępu. - Skoro tak stawiasz sprawę, nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli pójdę teraz do Viv i opowiem jej, jak wspaniale zabawialiśmy się swego czasu. Jestem przekonana, że zdążyłeś zdradzić jej parę pikantnych szczegółów, mam rację?
Nie czekała na odzew. Obróciła się i ruszyła, a ziemia drżała pod agresywną ofensywą jej obcasów. W ostatnim momencie chwyciłem ją za łokieć.
-Przyhamuj, maleńka. Nie lepiej zostawić naszą historię... nam?
-Nie rozumiem, dlaczego miałabym się nie pochwalić.
Spuściłem głowę. Wyobraziłem sobie, że palę, wargi pierzchną mi od tytoniu, a zamiast dymu pełznie irytacja.
-Jesteśmy  razem. Kocham ją - wyznałem, wcale nie cicho. - Kocham ją najmocniej na tym pieprzonym świecie i rozerwę cię na strzępy, Mia, przysięgam, jeśli coś między nami spierdolisz.
Przyjrzała mi się nieprzeniknionym wzrokiem, którym z kolei doskonale przenikała mnie, na wylot, dziurawiła, czytała niezapisane, dopowiadała urwane zdania.
-Pytam czysto hipotetycznie, nie żebym była zazdrosna. W końcu twój fiut, mimo wszystko, nie jest niezastąpiony. - Jeszcze jeden kosmyk czarnego włosia zajrzał za płatek ucha. - Co ona ma, czego mi brakuje? Co ona ma, czego brakuje wszystkim innym?
-Mia, Mia, Mia - powtarzałem, prostując się i chwytając ją w talii. Niegdyś uwielbiałem chować w niej dłonie. Dziś inne biodra są moim schronieniem. - Zapewniam cię, że niczego ci nie brakuje. Jesteś przepiękna, Boże, przepiękna. A twoje ciało - nie z tego świata. Po prostu... Po prostu nie jesteś nią. Żadna nie jest. Zakochałem się, i tyle. Na każdego kiedyś przychodzi pora. - Nagle poczułem, że mogę jej zaufać i obiecałem sobie odmówić modlitwę za jej dyskrecję. - Tak naprawdę wcale nie wiesz, jaka ona jest.
-A jaka jest? - spytała, już nie tylko z poczucia obowiązku. Poznać kogoś po szesnastu latach - to dopiero wyczyn!
-Czuła, ciepła, delikatna. I zajebiście całuje. I odwagi w niej tyle jak stąd do Tokyo. Nawet nie drgnęła, kiedy robiłem jej tatuaż.
-Viv ma tatuaż!? - niemal krzyknęła.
-Owszem - przyznałem z dumą. - Sam go tworzyłem.
-A niech mnie - szepnęła. - Pomijając to, zebrało ci się na zwierzenia, kolego.
-Mam głęboką nadzieję, że nie wykorzystasz tego przeciwko mnie - zażartowałem. - Wiesz, gdzie znajdę swoją księżniczkę?
-To brzmi tak, jakbyś najadł się cukru za dziesięciu - mruknęła. - Jest w toalecie. Wyjdziesz z tej sali wyjściem na przeciw, korytarzem w prawo i ostatnie drzwi po lewej. Pędź, zanim ktoś sprzątnie ci ją sprzed nosa.
-Jesteś wielka, Mia. - Poklepałem ją po barkach. Odchodziłem już od jednego z czterech kulturowych narożników, w których skupia się sztuka ostatniego dziesięciolecia, kiedy liczne żarówki pomysłu zapaliły się wkoło mnie. - Mia? Nie szukasz przypadkiem faceta?
-A masz jakiegoś na zbyciu?
Mój uśmiech pociągnął za sobą jej uśmiech.
-Co byś powiedziała na drugiego Biebera?
Słońce jeszcze nigdy nie świeciło tak, jak jej oczy tego dnia. Postanowiłem zająć się swataniem ludzi zawodowo. 
Wyszedłem z kąta, który wtapiał mnie w mury, dostrzegłem matkę Viv w objęciach kochanka/faceta/Bóg jeden wie kogo. Raz jeszcze oświeciła mnie jej bezsprzeczna zjawiskowość. Ekscytacja różnicą wieku działa obustronnie: młode siksy nie są jedynymi, w których oczach wiek jest Mount Everestem atrakcyjności. Widok tej dojrzałej piękności wzniecał moje ślinianki i dotknąłem palcami ust, by upewnić się, że się nie ślinię.
Odwróciłem głowę, przechodząc nieopodal niej, by zminimalizować ryzyko rozpoznania. Skręciłem w boczny korytarz, gdzie akustyka stłumiła tony z głównej hali. Docierał jedynie bas i szmer. Zagłębiałem się w korytarz coraz dalej i dalej; im dalej byłem, w tym większą ciemność wpływałem. Przyglądałem się tabliczkom na drzwiach pomieszczeń gospodarczych, aż dotarłem do rysunku dziewczynki złożonej z prymitywnych figur geometrycznych: koło, poniżej trójkąt i odchodzący od niego kwartet nitkowatych kończyn. Pchnąłem drzwi i napełniło mnie pragnienie potęgowane myślą, że była sama.
Schowałem się za drzwiami ostatniej kabiny, podglądając, jak sennie opłukuje dłonie w umywalce. A gdy skończyła, zgasiłem światło i ruszyłem, wygłodniały, nieposkromiony, rozpalony latem i nią. Ubrana była w czarne botki za kostkę, wyłaniały się z nich długie śniade nogi i wpływały pod opiętą spódniczkę do połowy uda, typu fantazyjny bandaż. To, co tak uwielbiam przytulać, skryła pod białą bluzeczką z rękawami 3/4 i półokrągłym dekoltem - tyle zdążyłem dostrzec w lustrze, w którym dotychczas odbijał się obiekt moich westchnień. Nigdy nie wątpiłem w swoją atrakcyjność, ale atrakcyjność Viv boleśnie mnie przytłacza.
Skryłem jej pisk w pocałunku. Smakowała winogronami. Gdybym jej nie znał, pomyślałbym, że to półsłodkie wytrawne wino. I naturalny miód dziewczęcych ust.  Istnieje ogromna różnica pomiędzy całowaniem dziewczyny i kobiety. Pomijam przepaść doświadczenia lub jego braku. Pomijam nawet dwa przeciwległe krańce niewinności. Kobiety całują z pasją i oddaniem, statycznie i zmysłowo; perfekcja - to imię ich pocałunków. Dziewczyny - te młode, bardzo, nieletnie, całują z dziką zachłannością, której nie są w stanie ujarzmić, bo i nie są jej świadome. Z tą nieposkromioną zachłanną nieświadomością całowała i Viv.
-Bycie tak bezczelnie seksownym powinno być zabronione. Absolutnie niedozwolone - wycharczałem nienasycony. - Wyglądasz tak gorąco. Nawet pachniesz gorąco. Cholera, jesteś absolutnie rozpalona.
-Bo przylazłeś tu i natychmiast rozpaliłeś ognisko. To się dopiero nazywa bezczelność.
Nie byłem w stanie się pohamować. Chyba czekam zbyt długo. Nic tylko oczekuję i wyczekuję. Tyle trudów, co przynosi cierpliwość, albo jej potrzeba przy jednoczesnym absolutnym braku, nie może się równać z jakimkolwiek zbiorem trudów.
Jestem głodny i nie mogę się najeść. Jestem spragniony i nie mogę się napić. Jestem żądny jej ciała i nie mogę jej kochać. To autentyczny ból fizyczny - nieustanne pożądliwe pragnienie.
Całowaliśmy się krótkimi i łapczywymi szarpnięciami troski i nienasycenia. Jej chłodne dłonie okalały moje policzki i doprawdy niemożliwym jest, by być bliżej - nawet podczas efektownej miłości. Podsadziłem ją na marmurową umywalkę o barwie wybielonego solą piasku. Położyłem dłoń u szczytu jej pośladka, przesunąłem na skraj blatu. Dlaczego definicja najbliższej bliskości ma w sobie aż tyle rezerwy? Dlaczego gdy dotyka mnie jej biust, nie dotykają jednocześnie łydki? Albo dlaczego gdy czuję uścisk jej ud na biodrach, nie czuję naporu żeber?
Wpełzłem dłonią pod jej bluzkę. Poznawałem ją wahadłowym ruchem kciuka biegnącym po poszczególnych kręgach kręgosłupa. 
-Nie rozbieraj mnie - szepnęła w moje wargi.
-Dlaczego?
-Bo jesteśmy w miejscu publicznym. W przybytku sztuki. To nie czas i miejsce.
-Zawsze jest czas i miejsce, żeby się kochać.
-Ale nie zawsze jest ochota - spacyfikowała mnie, pocałowała ostatni raz, skubnęła niemrawo, i zeskoczyła z blatu.
-Biorąc pod uwagę, że moja ochota obecna jest przez całą dobę, nie ubieraj tych skrawków szmat, bardzo cię proszę. Gdy na ciebie patrzę, zapominam, jak mam na imię.
Ucałowała od spodu moją szczękę. Z prawej. Z lewej. Dołek w policzku. I w drugim. Pieściła przy tym moje skronie i patrzyła bez mrugnięcia na moją rozkwitłą w miłości do niej twarz. Widziała wszystko, co do niej czuję. Zupełnie jakbym nosił koszulkę krzykiem oznajmiającą: "pozbawiłaś mnie wolności, bo odkąd ciebie mam, chcę siedzieć w twojej klatce". I nic z tym nie zrobiła. Czasem myślę, że jej naturalna obojętność była tym, co wzbraniało rozkwit nudy. Jej powściągliwość niekiedy odbijała się na moich nerwach, ale cóż by to była za gra, gdyby odkryła przede mną swe karty? 
-Porywam cię stąd - oznajmiłem, całując ją przy ścianie. Z uzależnieniem nie ma żartów. - Wywiozę gdzieś daleko, z dala od ludzi, na drugi koniec świata. Może Islandia. Albo Tybet. Kto wie?
-Zamiast snuć te odległe plany, zastanów się lepiej, jak wyjdziemy stąd niezauważeni. Tybet nie ucieknie, a frontowe drzwi wydają się równie odległe.
-Zawsze możesz wskoczyć mi pod koszulkę, zwinąć się w kłębek, a ja udam, że zaciążyłem.
-Pasuje mi ten układ. W razie gdybyśmy wpadli, a znając twoje wcześniejsze doświadczenia zdaje się to nie być tak wielką abstrakcją, nie będę musiała znosić porodu ani karmienia piersią.
-A mnie ominie zjawiskowe widowisko.
-Mam rozumieć, że podnieca cię... poród?
-Poród niekoniecznie. Ale karmienie piersią byłoby częstym powodem do zazdrości.
-Chyba nawet nie miałabym czym karmić. Jestem płaska jak deska. I dobrze mi z tym.
-Mnie również. - Trąciłem ją ramieniem. - Nie podniecają mnie wielkie balony. Na przykład takie, jakie ma twoja siostra.
-Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego gapisz się na balony mojej siostry?
-Nie gapię się - parsknąłem. - Same  przyciągają wzrok, zwłaszcza kiedy tak bezczelnie je eksponuje. Ale i tak twoje kocham najbardziej.
-Nie widziałeś ich.
-Ale wyobrażałem sobie nie raz i nie dwa. I wierz mi, można zakochać się w samym wyobrażeniu. - Chwyciłem ją za rękę. - No, pora już na nas.
Z pomocą przyszła nam Mia, która, a jakby, przez dziurkę od klucza kontrolowała sytuację. Kontrola ta na niewiele się zdała, bo kiedy zapaliłem światło, nasze policzki były dojrzałym polem pomidorów pod sierpniowym słońcem. Mia raptownie odskoczyła od drzwi, spłoszona, i udała, że zgłębia technikę układu, prawdziwą mozaikę kafli na ścianie - skupienie krytyka sztuki, wzrok oziębły i przenikliwy, z nieodpartym zapędem zahaczania nas.
Viv zdawała się być spetryfikowana. Nasze dłonie były jednością przed tym obiektywem plotek i sensacji. 
-Spokojnie, gołąbeczku - rzuciła Mia. - Bieber się pochwalił. Swoją drogą, wyrwać jego, i to tak na stałe... Chyba nabrałam do ciebie szacunku.
Strzelała pomysłami odnośnie niespostrzeżonego wyjścia z prędkością karabinu maszynowego, co jeden to bardziej infantylny i nieprawdopodobny. W końcu zadecydowałem, że symulowane omdlenie ma największe szanse powodzenia i pchnąłem bliźniaczki ku głównej hali, sam będąc przyczajony tuż za winklem. Wyszły rozchwiane. Mia trening na szpilkach wsparła na barkach Viv i tak doszły na środek, nierzadko oglądając się na mnie przez ramię. To niebywałe - spojrzenie Mii miało w sobie więcej z perwersji i wyuzdania niż spojrzenie Viv, mojej dziewczyny, pragnę przypomnieć. Wybaczam jej to zaniedbanie.
Zatrzymały się w samym centrum, po środku pustkowia. Cała reszta kumulowała się pod ścianami oplecionymi w obrazy. Mia wydała z siebie teatralny okrzyk, a wtedy Viv runęła z łoskotem na ziemię. Jej kości rozsypały się po posadzce i ból z tak daleko uderzył i we mnie. Moja biedna. Obcałuję każdego siniaka z osobna. Aż znikną. Aż je scałuję.
-Mój Boże, Viv! - krzyknęła jej matka, podbiegając. Gdy tak biegła, jej piersi w obfitym dekolcie podskakiwały i odbijały się od siebie.
Zamknąłem oczy, wiedząc, co wkrótce nastąpi. A gdy je otworzyłem, para kobiecych pośladków wypiętych ku mnie w pochyle mąciła moją świadomość.
-Odwróć się - szeptałem rozgoryczony. - No odwróć się, kobieto. Twój seksapil mnie boli.
Ale wkrótce to kobiece zjawisko utraciło wszelkie wzniosłości, bowiem na scenę improwizowanego teatru wszedł ojczym bliźniaczek. Ukucnął obok Viv i dotknął jej policzka. Złość we mnie wezbrała. To mój policzek. I moje wyłączne prawo oswajania jej delikatnej skóry z szorstkością męskich rąk. Chwycił ją pod ramię i w tym pozornie łagodnym uścisku wyczułem jej ból, każdy rodzaj bólu, wszystkie jego aspekty. Podniósł ją i gdy stanęła na prostych nogach, odsunęła się natychmiast. Sparzył ją. On. Jego dotyk. Jego alkoholowy oddech. Jego wzrok.
Ten wzrok.
Wtedy to do mnie dotarło. Pragnął jej. Pragnął jej tak jak i ja pragnąłem. Pragnął jej głodem męskim i niezaspokojonym. Znam to spojrzenie. Patrzę na nią tak samo.
Mia zaproponowała, że wyprowadzi Viv na podwórze, by mogła zaczerpnąć podmuchu świeżości. A jego wzrok wędrował dalej, szlakiem jej pośladków. Aż wyszły i jeszcze wtedy wspominał jej niedawną obecność. Zazdrość jest tym, co spiętrzyło mi zmysły i rozrzuciło nie tam, gdzie ich miejsce.
Przebrnąłem przez ludzkie rozrzedzenie przy tej ścianie, do której nie dotarli jeszcze pasjonaci i debatujący znawcy i czmychnąłem do holu, a stamtąd spiesznie na dziedziniec przed muzeum. Krzyk letniego wiatru zagłuszył skrzypiące rozwarcie drzwi i nie odwrócił tak różnych czarnych głów ku mnie. To wprost doskonała okazja, by wychwycić zlepek obiecujących słów.
-Hej, jesteś moją siostrą - oznajmiła Mia. Cóż za prędkie olśnienie. - Chyba powiesz mi, kiedy dasz mu się zaliczyć, co?
-Od kiedy zaczęłam cię obchodzić?
-Nie obchodzisz mnie. Ale twoje życie seksualne tak. I jego tym bardziej. Poza tym zawsze możesz się mnie poradzić i uzyskać parę drogocennych wskazówek, jak postawić mu namiot.
Otoczyłem je obie ramionami.
-Doskonale radzi sobie bez twojego wsparcia, Mia. Gdybyśmy nie byli w centrum miasta, ściągnąłbym spodnie i pokazał ci, jaki terminator siedzi w moich bokserkach od czasu epizodu w łazience.
-Och, Boże. - Chwyciła się za włosy. - Jesteście, kurwa, podniecający. Ty: pan i władca; ona: wyboista część twojego haremu. Czyż to nie jest gorące?
-Cieszę się, że możemy być składnikiem twoich fantazji - rzuciłem na odczepne. - A teraz przepuść nas, mordko. Z całym szacunkiem, ale nie planowaliśmy naszego duetu rozszerzyć do tria.
wyruszyliśmy ku górującemu słońcu. Założyłem okulary przeciwsłoneczne i brzęczała bransoleta zegarka na nadgarstku, gdy bębniłem w oparcie fotela. Znużył mnie ten dystans i objąłem ramiona Viv, kołysząc ją na prawo, kołysząc ją na lewo, przymierzając się do skrępowanego wywiadu i pełnego napięcia oczekiwania na odpowiedzi.
-Mogę cię o coś spytać?
Wzruszenie ramion wcale nie umocniło mojej pozycji. Zwłaszcza że nie pociągnęło za sobą słów.
-Czy ten nowy facet twojej matki traktuje cię, no wiesz, dobrze?
Spojrzała na mnie nieufnie. Gdzie zgubiła to zaufanie, na które tak ciężko pracowałem?
-Skąd to pytanie?
Wymachiwałem rękoma, bo i mnie brakło słów.
-Po prostu chciałbym wiedzieć.
-To żadna odpowiedź - skwitowała. - Chcesz wiedzieć, bo...?
-Bo nie podoba mi się sposób, w jaki na ciebie patrzy.
-A jak na mnie patrzy?
Ogień rozpleniał się w moim ciele. Na kierownicy powstały wgniecenia pod siłą mojego uścisku.
-Jakby chciał cię przelecieć.
Czerwone światło w centrum nie było żadnym ograniczeniem wzbierającej furii. Nigdy nie deklarowałem choćby starań walki z zazdrością.
-Jesteś śmieszny - stwierdziła. - Mam nadzieję, że to żart.
-A czy wyglądam, jakbym żartował? - warknąłem. Nie chciałem na nią warczeć. Warkot wyrwał się sam. - Jeśli jest względem ciebie nachalny czy natarczywy, powiedz mi o tym.
-Aktualnie jedyną osobą, która bywa względem mnie nachalna, jesteś ty.
Zagryzłem zębami wnętrze policzka. Mit o rozdrażnieniu pędzącym szosą tuż za miłością nie został obalony i ja nie przyłożę ręki, by go obalić.
-Jasne - syknąłem, wtapiając wzrok w szybę. - To przecież takie nachalne, że chcę od czasu do czasu pocałować swoją dziewczynę.
-Nie mówię o całowaniu. Po prostu nie wkładaj mi rąk pod bluzkę, kiedy nie mam na to ochoty.
-W porządku. Zapamiętam, że lepiej wcale cię nie dotykać. Przepraszam, że w ogóle próbowałem!
-A ja przepraszam, że nie jestem jak wszystkie twoje poprzednie dziewczyny i nie idę z tobą do łóżka na skinienie palca! - I już płakała rzewnymi łzami.
-Viv - powiedziałem łagodnie i wyrzuty sumienia wtrąciły w zdanie przerwę na oddech lub dwa. - Viv, o co my się w ogóle kłócimy, co? Spytałem tylko, czy ten facet dobrze cię traktuje, a doszliśmy do tematów, których w ogóle nie powinniśmy roztrząsać. Nie lubię się sprzeczać. Nie lubię podnosić głosu na osoby, które tak bardzo kocham.
Chwyciliśmy się za ręce na panelu pomiędzy fotelami. Moja opierała się na wierzchu, jej błądziła we wnętrzu. Dotykała mnie, czasem splotła palce, to znów uniosła do ust i ucałowała. Jak Boga kocham, poświęciłbym strzępy nerwów rwanych w przyszłych kłótniach, byleby w chwilach powrotu do zgody spłynęła na mnie cała jej czułość.
-Nie krzycz na mnie więcej - poprosiła.
-Nie będę - obiecałem i chciałem w to wierzyć, choć nie wierzyłem. Przyjmę potulność za ten dziki temperament.
Minęliśmy zjazd na moje osiedle, pędząc dalej ku drżącemu słońcu. Wtedy Viv spytała:
-Nie jedziemy do ciebie?
-Nie tym razem - odrzekłem. - Jason i Amy są w trakcie trawienia swojej wzajemnej obecności. Dajmy im tę swobodę.
-Następna będę ja - przyznała cicho. - Dobrze jest wiedzieć, że mam za sobą chociaż Amy. Może razem stawimy mu czoła.
-Rodziny się nie wybiera, chociaż mogłem trafić gorzej. Przynajmniej jego brudne gacie nie walają się po całym domu i co jak co, ale w kwestii jajecznicy nie ma na świecie osoby, która dorastałaby mu choćby do pięt. Dopóki bawi się w kucharkę, nie mam serca go wyrzucać.
Viv zamilkła i nie przejąłbym się tym, gdybym nie przestał czuć łagodnej poświaty jej dłoni na swojej.
-Co jest? - dopytałem.
Raz jeszcze wzruszyła ramionami. Tym razem jednak popłynął za tym potok słów.
-Po prostu jakiś czas temu Jason powiedział mi otwarcie, że powinnam dać ci się przelecieć, a wtedy zaczniesz traktować mnie poważniej.
Krew gotowała się dziś we mnie tyle razy, że chyba nie zostało jej wiele.
-Chyba mu nie uwierzyłaś?
Znów to wzruszenie ramionami. Jakbym czytał z jej neutralnych gestów. A nie czytam. Choć bardzo bym chciał, nie znam jej liter.
-Viv, nie potrzebuję seksu, żeby traktować cię poważnie. Jason to dzieciak, ja z tego wyrosłem.
-Nie byłabym tego taka pewna - mruknęła pod nosem i miałem tego nie usłyszeć. Ale usłyszałem. Strzała, lecz już nie Amora, dźgnęła mnie w serce.
-Wyjaśnijmy sobie kwestię seksu raz a porządnie, bo czuję, że zaraz znów się pokłócimy - westchnąłem, gubiąc opanowanie, ale trzymając się go jak tonący brzytwy. - Chcę się z tobą kochać. Naturalnie, że chcę. A jednocześnie nie chcę, dopóki i ty nie chcesz. Będę to inicjował, będę cię zachęcał, może nie tyle słownie, ile poprzez samo spojrzenie na ciebie. Ale to w żadnym wypadku nie oznacza, że tego od ciebie wymagam. Niczego nie wymagam, słyszysz? Jedynie pozwól się kochać, niczego innego nie trzeba mi do szczęścia. Zrozumieliśmy się?
Opadły jej ramiona i nie miała siły, by unieść je raz jeszcze.
-Jesteś nie do wytrzymania - oznajmiła niespodziewanie. - Raz płaczę, bo na mnie krzyczysz. Dwie minuty później płaczę znów, tym razem przez twoją czułość.
Wyjechaliśmy na zachód za miasto. Słońce przyświecało przez boczną szybę. Zakryłem okno skórzaną kurtką Viv i przestałem mrużyć oczy. Niedługo po tym skręciliśmy w las i dziurawy parasol liści rzucał cień. Dwa kilometry wgłąb poniewierały mną obawy. Na placu ogołoconej ziemi odeszły wszystkie. Byliśmy sami. Żadnego straszaka w postaci samochodu szefa. Żadnego ludzkiego psa warującego przy nim. A już plotłem niezliczone wymówki.
To jedna z niesprawiedliwości świata: mam dziewczynę, kocham ją i odczuwam niezahamowaną potrzebę niedyskretnego obnoszenia się z tą miłością. I z jej przynależnością do mnie.
Jestem zaborczy. Na Boga, ależ jestem zaborczy.
-Obawiałem się, że zastaniemy tu twojego ojca - powiedziałem i odwróciwszy się z ramieniem wspartym na jej fotelu, zaparkowałem tyłem pod gmachem magazynu.
-Zastanawia mnie, jak wiele dziewczyn przywiozłeś tu tylko po to, by je zaliczyć - mruknęła, wysiadając.
Wysiadłem i ja.
-Na miłość boską, Viv, zamknij się. Zaczynam myśleć, że to nie ja jestem tym, który notorycznie myśli tylko o seksie. Ponadto przypominam ci, że ostatnim razem byliśmy tu, kiedy chciałaś nauczyć się strzelać. Nie przypominam sobie, żebym ci wtedy wsadził.
-Zastanawiam się, czy bezpośredniość jest tym, co w tobie uwielbiam czy tym, czego nienawidzę.
 -Jest tym, co musisz zaakceptować. 
Z pęku kluczy, które wożę we wnęce bagażnika, wydobyłem ten do drzwi magazynu i weszliśmy do wnętrza zalatującego wieloletnią wilgocią i chłodem, pomimo letniego skwaru. Zatrzasnąłem za nami ciężkie metalowe drzwi i ledwie strzępy światła wpadały w rozszczelnienia pod sufitem. Pociągnąłem dźwignię i oślepił nas potok białych halogenów przymocowanych do sklepienia wkoło. Były zbyt kaleczące, więc majstrowałem chwilę przy oświetleniu i pozostawiłem połowiczne - widoczność i klimat w jednym.
-Lubię to miejsce - oznajmiłem. - Za dnia wygląda całkiem inaczej. Przy świetle. Pomimo panującego tu syfu jest trochę jak... w domu. A ileż tu zakamarków, skrytek za obluzowanymi cegłami i dyktami. Nie jestem w stanie zliczyć, ile rzeczy tu zostawiłem.
-Na przykład?
-Sam nie wiem. Pozwiedzamy, poszperamy. Daję ci wolną rękę. Do dzieła.
Rozdzieliliśmy się. To dobra opcja. W przeciwnym razie pewnie usiedlibyśmy na kanapie. Pewnie przytuliłaby się do mojego boku. Pewnie objąłbym ją w pasie i pewnie chciałbym zrobić to pod koszulką. I pewnie bym zrobił. I pewnie bym ją spłoszył. I pewnie zmartwychwstałby jej agresor. A dość mam kłótni na ten krótki niepełny dzień.
Otworzyłem komodę w jednej z wnęk zastawionych do połowy blaszaną dyktą. Przerwałem ucztę kornikom i zajrzałem przez wygryzione dziury. Dębowe drewno było suche i puste wewnątrz, nieoszlifowane, odstraszające rzędem drzazg. Na górnej półce, oba w pokrowcach, leżał aparat o niegdyś wybitnie profesjonalnej lustrzance, pod nim laptop i otaczający go zasilacz. Wyjąłem oba i dmuchnąwszy silnie, wzbiłem w powietrze wieloletni kurz. Moje skarby odkryte po okresie zapomnienia.
-Co tam masz? - zagaiła Viv, która niespodziewanie pojawiła się w improwizowanym progu, jednym ramieniem już we wnęce, drugim jeszcze w salonie magazynu. 
Zerknąłem na nią i nie mogłem patrzeć dłużej. Piękno autentycznie boli.
-Mój stary aparat i laptop. Nie wiem, czy kiedykolwiek o tym wspominałem, ale zanim poznałem twojego ojca, zrobiłem parę sesji modelkom. Musiałem się z czegoś utrzymać, a to, nie powiem, całkiem dochodowy interes.
-Lubiłeś to? - spytała, wieszając się od tyłu na mojej szyi, podczas kiedy kucałem przed szafką.
-Fotografię czy pracę z modelkami? - podpuściłem ją i ugryzła mnie w ucho. Słodycz wypływała z niej spiętrzonymi nieokiełznanymi falami. - Mimo wszystko twój ojciec płaci mi więcej.
-Za co?
-Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz.
-I tak źle sypiam.
Chciałem powiedzieć, że to z powodu braku mnie u jej boku, choć wiedziałem, że mijam się z prawdą, przed samym sobą. Łóżko było niezdobytym terytorium, do którego nie miałem wstępu. Do tego wręcz stopnia, że nie wyobrażam sobie naszego pierwszego razu w łóżku. Może na stole. Albo podłodze. Ewentualnie w samochodzie. Powoli udziela mi się jej światopogląd. Pozostała mi jedynie akceptacja tych dziwactw. 
-Zrób mi taką sesję zdjęciową - poprosiła nagle łagodnym tchnieniem w moje ucho. - Nago.
Odwróciłem ku niej głowę i obcymi oczyma patrzyłem w obce oczy.
-Masz nierówno pod sufitem, Viv. - Skubnąłem jej usta. - Ale nie kochałbym cię tak, gdybyś była całkiem normalna.
Wziąłem ją za rękę i przeszliśmy do pokoju, prawdziwego, z drzwiami, łóżkiem i zakurzonym oknem. I biurkiem. I drukarką. Pomieszkiwałem w nim swego czasu. Na ścianie wciąż wisi plakat z Marilyn Monroe trzymającą w wargach papierosa, a surowe drewno ramy łóżka zmalowane jest czarnym markerem. 
Puściłem dłoń Viv albo ona puściła moją. W każdym razie cieszę się, że już jej nie trzymam, bo nagle dziki strumień potu spływał mi po rękach i nie nadążałem wcierać go w nogawki spodni. Położyłem laptop i aparat na biurku, wydobyłem z etui i stałem przy krawędzi blatu  jak kołek, bo strach nie pozwolił mi się odwrócić. Czego spodziewać się po obrocie - tego nie wiem. Viv jest splotem różnorodności i skrajnych skrajności. Ileż ja razy przekonałem się o tym dzisiaj, tylko dziś, w ciągu ostatnich dwóch godzin. Nie niepokoi mnie czerń wstępująca na biel i na odwrót, bo nie grozi nam szczypta monotonii w tym maratonie dziwnych dowodów.
Ale kiedy się odwróciłem, siedziała na łóżku w samej bieliźnie. Skromna, klasyczna, kremowa koronka. Pierwszy raz widziałem ją w bieliźnie i szczęka zaczęła mi drżeć, i dłonie zaczęły mi drżeć, i cały drżałem w strachu. Gdzie ta dziewczęca nieśmiałość, kiedy jej potrzeba? Gdzie ta niewinność, gdzie ta dziecinność? Odnoszę wrażenie, że Viv z każdą godziną odkrywa nową twarz i nigdy nie wraca do poprzedniej. I martwi mnie, że jej nie znam. Że nic o niej nie wiem. Że stałe są tylko szwy, którymi łączy kolejne twarze.
Nie ma takiej twarzy, która nie wszczepiłaby we mnie miłości. Tej samej.
Bielizna spłynęła po niej jak deszcz. Byłem bliski płaczu. Trzęsłem się cały i oddychałem tak, jakbym nigdy dotąd nie widział nagiego dziewczęcego ciała. Bo czułem się tak, jakbym w istocie nie widział. Jakby wszystkie dotychczasowe były kostką czekolady, a ona całą tabliczką. Już prawie chwytałem smak jej małych piersi, już niemal miałem w ustach drobne włoski jej ramion i karku. Jeszcze nigdy nie stałem tak blisko własnej śmierci. Jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnąłem umrzeć. Ale czy już dawno nie przekroczyłem granicy nieba?
Drżącymi rękoma dotknąłem jej ramion i pokierowałem ku centrum łóżka. Oddech miałem głośny i ciężki, skaczący jak gazela na Sawannie. Kierowałem nią tak, by ledwie muskać. Nie chciałem czuć na dłoniach jej skóry, nie chciałem, by uzależnienie pogrzebało mnie żywcem. A i tak ledwie wystaję z tej trumny, w której zapadam się i zapadam, i zapadam, i zapadam...
Zdjęcie płynęło za zdjęciem. Podłożem bezsprzecznej zjawiskowości była mimo wszystko niewinność, jak jej ręce, jak nogi, jak twarz, ta prawdziwa, której nigdy nie ujrzę. Jedno ujęcie jej leżącej, z ramionami łagodnie wyciągniętymi za zagłówkiem. Drugie przytulającej policzek do obojczyka, mówiącej: 'weź mnie, albo nie bierz; patrz na mnie, albo nie patrz'. Trzecie wznosiło most żeber ku stonowanemu wzgórzu piersi. Czwarte uwydatniało pieszczotliwy puszek gładkich ud i 'V' schodzące w doliny moich odwiecznych cierpień. Było i piąte, i szóste, i siódme, i siedemnaste. I chyba naprawdę płakałem, skryty za obiektywem. Albo dłonie nie były jedynym źródłem potu i w tym skwarze podniecenia ciekło mi nawet z oczu.
A gdy skończyłem, usiadłem na starym obrotowym fotelu i patrzyłem w nią jak w obraz, siedzącą prosto o zgiętych w pół kolanach, wspartą na poduszce, wyprężoną i tak odległą, tak obcą, i tak moją zarazem. Patrzyłem i łykałem haustami to, czego mogę nie ujrzeć przez lata świetlne wprzód. Życie z Viv było niekończącym się ujęciem urwanego filmu.
-Ubierz się, proszę - szepnąłem wyczerpany. - Nie uprawiałem seksu od czterech miesięcy i nie ułatwiasz mi tego, Viv. Nie wiesz, co to znaczy da faceta. Co znaczy dla mnie.
Ostatkiem woli odwróciłem się do biurka. Włączyłem laptop, zgrałem zdjęcia i drukowałem je kolejno. Skończywszy, odwróciłem się. Nie przybyło jej wiele, stojącej na wprost mnie. Nagość była równie naga i równie bolesna.
-Przepraszam, Viv. Wybacz mi to, co zrobię.
Zdarłem z siebie koszulkę i wpiłem się w jej usta całym pożądaniem, namiętnością, bólem, złością i niezrozumieniem. Poczułem pieczenie jej ognia na wargach i dorwałem w dłonie ten piękny płaszcz gładkiej skóry. Dotykałem ją całą, począwszy od zarysu mięśni wokół łopatek, przez kształtne biodra, do jędrnych pośladków przepływających mi przez palce. Chwyciłem jej dłoń i przycisnąłem do swojego krocza, a z głębi mojego gardła wydarł się zwierzęcy ryk. W jednej chwili zaprzepaściłem tygodnie budowanego zaufania. Jednym nieposkromionym zapędem zburzyłem cały wzniesiony dotąd mur.
Padliśmy na łóżko złączeni pocałunkiem pędzącym i gnającym, prędzej i prędzej, i prędzej. Sprawnym pociągnięciem położyłem ją na środku łóżka i górowałem na kolanach pomiędzy jej nogami. Jak Boga kocham, żadna inna nagość przed moimi oczyma nie była tak przeźroczyście naga. Pochyliłem się nad jej biustem i obsypałem go pocałunkami chaotycznymi, bolesnymi, obfitymi, mokrymi śliną, łzami i potem. I doprawdy nie wiem, czy jej dłoń szarpiąca moje włosy krzyczała: 'Daj mi to, czego potrzebuję' czy: 'Justin, przestań, zanim zniszczysz wszystko, topiąc mnie w moich własnych łzach'. 
Oddałbym życie za trzęsienie ziemi; życie za tornado; życie za rozwarte na oścież drzwi. Oddałbym życie, by ktoś mnie zatrzymał.
I jakbym wymodlił ten koniec u Boga, bo naraz warkot silnika splótł się na pięciolinii z nutami mojego śpiewnego oddechu. Oderwałem się od Viv i nasłuchiwałem. Choć nie musiałem nasłuchiwać. Motoryzacyjne ucho wiedziało.
-To twój ojciec - powiedziałem spiesznie, dławiąc się oddechem, o którym dotąd nie pamiętałem.
Zerwaliśmy się oboje. Ubraliśmy spiesznie i staliśmy gotowi przed rozwartym oknem, kiedy magazyn odbił echo gromady kroków. W ostatniej chwili chwyciłem pęk zdjęć i wybiegliśmy w upalne stepy.
Tylko nieroztropność zostawiła jedno jedyne zdjęcie pod kantem laptopa i jej zapomniany stanik wykradający się jasną koronką spod poduszki.






~*~



W kooooońcu dodaję rozdział, ale przez emocje przedkoncertowe i pokoncertowe nie miałam prędzej czasu, przepraszam. W każdym razie rozdział jest późno, ale za to dwa razy dłuższy niż przeciętny no iiii dzieje się, dzieje. W kwestii Viv - spokojnie, ona ma być dziwna i nie do zrozumienia. Następny rozdział mam nadzieję dodać wcześniej i w ogóle sprężyć się z pisaniem tego, tylko problem jest taki, że wolę długie rozdziały, a one zajmują więcej czasu. No ale nie ma co gdybać, pewnym jest że następny wkrótce :)
Ps. 11 listopada - nie do opisania normalnymi słowami. Ci, którzy byli, wiedzą. Ci, którzy nie mogli być - będziecie mieli szansę, OBIECUJĘ, bo Justin WILL BE BACK SOON. A ja trzymam go za słowo :)




środa, 9 listopada 2016

Rozdział 20 - Finished the race


Opuszka kościstego palca o zarysie zadbanego paznokcia rozpoczęła bieg po zaparowanej słodkawym oddechem tylnej szybie audi w czerni. Powolne rozszczepione serce  o krzyżujących się odnogach. Serce przebiła strzała. Potem druga. A jeszcze potem ogrom morza strzał. Przestały trafiać w serce i cała szyba wkrótce w nich była.
-Psujesz nam kamuflaż - zarzucił Jason i strącił dłoń Viv z szyby, wychyliwszy się ze swojego miejsca za kierownicą.
-Nie podnoś ręki na moją dziewczynę - ostrzegłem. - Siedzimy tu już od godziny. Sam chętnie bym coś narysował, byleby zabić czas.
-Uzbrój się w cierpliwość, bracie. Chcesz odzyskać córcię, czy nie chcesz?
-Naturalnie, że chcę. Nie rozumiem tylko, jak ma nam w tym pomóc koczowanie przed blokiem Chloe.
-Chloe ma dziecko. Dzieci lubią place zabaw. A my właśnie przed takowym stoimy. Ponad to świeci słońce i pogoda jest wprost wyborna. - Przerwał, dostrzegając głęboką nieinteligencję mojego spojrzenia. - Dzięki Bogu to nie ty jesteś mózgiem tej operacji.
Zamknąłem oczy. Odchyliłem głowę na zagłówku. Wpłynąłem w ciemność bezkresną i błogą. Ciemność okalaną dłońmi Viv na karku, szyi, szczęce, zza oparcia fotela. Jej dotyk był łagodny i subtelny, lekki na moich sztywnościach. Czas przyspieszył i przestał liczyć się w sekundach. Zaczął w kwartałach. Kwartał i pocałunek z tyłów na karku. Kwartał i nadleciał kolejny. Kwartał i...
-Czy to nie nasze gołąbeczki? Jedna mała, druga większa, lalka Barbie i laleczka. Cóż za urocze dziecko. A i mamusia niczego sobie. - Jason nachylił się nad przednią szybą. - A niech mnie, znacznie więcej niż niczego sobie.
-To, że jestem młoda, nie oznacza, że nie wiem, czym jest zazdrość. A jakby nie patrzeć, to była dziewczyna mojego chłopaka. - Viv pocałowała mnie w ucho. - Mojego i niczyjego więcej.
I rzeczywiście, z jednej z klatek wyszła Chloe, trzymając za rękę nieco ociągającą się, ospałą Amy. Moją Amy. Amy, która za rękę powinna trzymać mnie. Tego, który poświecił dla niej więcej niż życie. Poświęcił siebie. Dotknęło mnie źdźbło niesprawiedliwości i chciałem wierzyć, że wkrótce przestanie łechtać mnie niepożądaną pieszczotą.
-Zaczynam żałować, że poszedłem na układ bez seksu - westchnął Jason przeciągle. - To nauczka na przyszłość, by nie rwać się do pierwszej lepszej fuchy.
-Robisz to z dobrego serca - przypomniałem. - Nie dla korzyści.
-Owszem. Ale gdyby przypadkiem jakieś korzyści się nawinęły, nie narzekałbym i nie protestował.
Wydobył z wnęki w drzwiach, mój Boże, pistolet, najprawdziwszy, i kominiarkę. Połyskująca czerń lakieru broni oślepiała mnie, gdy próbowałem przyjrzeć się uważniej tej rozsiewającej grozę ewentualności i nagle uderzyła we mnie potworna świadomość drobnej oprószonej miodowym włosiem głowy, która wzejdzie przed przeszywającą lufą. 
-Dobrze się czujesz, kretynie? - zarzuciłem, gorejący agresją. - Chcesz mierzyć do mojego dziecka? Pomijając to, skąd masz broń?
-Nie jest moja - zarzekał się.
-Więc czyja?
-Twoja, braciszku, twoja. Innym razem porozmawiamy o szkodliwości posiadania nielegalnej broni palnej. Teraz goni nas czas.
Amy nieopodal padła kolanami w piach i zamiast myśleć o jej utracie i o wiszącym w powietrzu powrocie, widziałem jedynie paskudne plamy wilgoci, pod którymi szarzeje materiał dresów w odcieniu lila róż. Pierwsi, ja i Viv, wysiedliśmy z przybytku bezprawia na kółkach, okrążyliśmy samochód, ni to się skradając, ni to prężąc się dumnie w wyproście, i czmychnęliśmy w gęstwiny zarośli tuż obok. Krzaczyska przyjęły nasze ciała salwą kolców i jęk wyrwałby się z mojego gardła, gdybym nie wpadł wprost w wargi Viv. Nie powiem, by pocałunki w kolczastych niedogodnościach były marzeniem i spełnieniem. Jednakże walc z jej ustami, z jej słodkością, nawet w tych zgliszczach natury... Słodki Jezu, gdzie to niebo, z którego się urwała?
-W takim stylu mogę lądować w krzakach każdego jednego dnia - rzekłem, spijając miód, nektar mojej miłości, z jej ust. - Plecy mam odrapane jak po dzikim seksie.
-Masz czelność narzekać? To ja wylądowałam na łopatkach. To mnie przygniotło stutonowe cielsko. To ja, na Boga, nie mogę oddychać.
-Czym sobie zasłużyłem na to szczęście, którym jesteś?
-Czym sobie zasłużyłam na ten ciężar, którym mnie obarczasz? Mówię poważnie, Justin. Moje wnętrzności krzyczą.
Osunąłem się z niej, niepokojąco spłaszczonej i zagłębionej w runie leśnym, w suszu liści, płatkach przywiędłych kwiatów, gałązkach ozdobnych iglaków otaczających nas zewsząd. Usiadła prosto. Jej niegdyś białe jeansy przestały wspominać niewinną biel i pół tuzina paskudnych plam zawilgoconej ziemi pałętało się to tu, to tam, skubiąc kolana, skubiąc pośladki. 
-Może urządzilibyśmy tu sobie małą miłosną sesję? - zaskoczyłem nas oboje zuchwałą propozycją. 
-Głupi napaleniec. Nie chcę kochać się w krzakach. 
-A gdzie chcesz?
-W przyszłości, Justin. Najlepiej odległej i mrocznie ciemnej.
Rozchyliła tęgie gęstwiny, jej mała buzia skryła się wśród nich i włosy stworzyły dywan z zielenią. Objąłem ją w talii, drobną i ciepłą, rozgrzaną naturalnie bądź rozgrzaną mną. Wyglądałem przez szpary w gałęziach, chwytałem się widoku dramatu rozgrywanego w zasięgu mojej interwencji, której jednak nie ma. Pozwalam, by przerażenie, ten niedorzeczny paraliż, pojmał małą Amy i wycisnął z niej pęk łez.
-Moja mała córeczka - zawodziłem. - Moje biedne dziecko.
-Spokojnie, Jason nie zrobi jej krzywdy.
-Nie w tym rzecz - wyznałem. - Boli mnie, że w ogóle musimy brać udział w tej szopce. Jakby moje dziecko z natury nie było przypisane mnie.
-Cokolwiek by nie powiedzieć, to również jej dziecko.
-Bujda - wtrąciłem. - Ona dała tylko jajko. Jak kura. To ja to jajko wysiadywałem.
Tymczasem Jason przystąpił do działania, bez znieczulenia, oderwał plaster jednym szarpnięciem, zanim w ogóle przykleił go na krwawiącą ranę. Ubrał bluzę o długich czarnych rękawach, które zakryły mozaikę tatuaży. Pod kominiarką chował nałogowo mierzwione włosy. Okręcał pistolet na palcu i żołądek zatrzepotał mi niczym ryba w piaskach pustyni. Strach przelałem w uścisk. Uścisk sztuką nazywający artystyczny obraz siniaków w zagłębieniach wąskich bioder Viv.
-To boli - syknęła.
-Przepraszam, wytrzymasz. A ja nie.
Amy majtała nogami na huśtawce, nabierając prędkości, która usilnie ją omijała. W tym czasie Chloe wielbiła erę iPhonów i jej palce biegały energicznie po wyświetlonej na małym cacku klawiaturze. Jason zaszedł Amy od tyłu, raptownie ściągnął z huśtawki, porwał ramieniem w przestworza i rozpęd wbił ją w piach. Ogłuszający krzyk - to jedno, czego wyrzekałem się jak ognia, teraz dociera do mnie z piętnem mojej wyłącznej winy. Później rozległy wrzask Chloe, ten napoił mnie głęboką satysfakcją. Gdzie był Jason, gdy bój o dziecko nabrał wyrazistych konturów?
Trzymał dłoń na szyi Amy. Mocno. Za mocno. Na Boga, krzywdził ją. Mało brakowało, a wyrwałbym z krzaczysk z impetem i pogrzebał misternie tkany plan, nić po nici, ścieg po ściegu. Prawdopodobnie ciężar słodkawego zapachu Viv był jedynym czynnikiem zagłębiającym moje pięty w bagnistych terenach. Przykładał dłoń do jej małej, maleńkiej główki, i zastanowiło mnie, gdzie byłem, gdzie było moje racjonalne podejście do dobra Amy, gdy wznosiliśmy kolejne elementy tego absurdu.
Pojmał ją jak worek ziemniaków, pod pachę, nieczule. Przebył wszerz nagle opustoszały plac i wrzucił Amy do bagażnika audi o zamaskowanych tablicach rejestracyjnych, o stłumionej tożsamości. Ruszył z piskiem opon, z wrzaskiem wspominającej deszcz nawierzchni. Otoczył zarośla, które wciąż oddychały naszą bojaźnią. Tam Viv wskoczyła na tylne siedzenia jednym rozpędzonym ślizgiem. Zostałem sam. Sam na sam z jęczącą bezsilnością Chloe.
Odczekałem w ukryciu, aż hormon nieporadności osiądzie na dnie i gdy stwierdzę, że jest niczym wzburzone morze nawet przed sztormem, przed rozwinięciem jego skrzydeł. Doczekałem więc jedynie pierwszego ewentualnego momentu przypadkowego spotkania i wyszedłem z krzaków, otrząsnąwszy się z leśnych niedoskonałości obsiadających mnie zewsząd. Ruszyłem ku Chloe napędzany odrazą i niechęcią, z maską zatroskanego wybawiciela. Otworzyłem wrota własnego Broadway'u i rozpocząłem sztukę bez scenariusza.
-Czego ryczysz? - spytałem bezlitośnie, bo i litości we mnie nie było. Brak litości odpłacony brakiem litości. Ona nie miłowała mojej rozpaczy i ja nie zamierzam produkować się nadaremnie. - Przytyłaś pół kilo, czy złamałaś paznokieć?
-Nie kpij ze mnie - warknęła łzawo. - To, że się rozstaliśmy, wcale nie oznacza, że musisz wywlekać na wierzch wszystkie swoje złośliwości. Zwłaszcza teraz.
-Zwłaszcza teraz? - podchwyciłem. - Powiesz w końcu, skąd ten potok łez?
-Zabrał ją - zajęczała donośnie. - Jakiś typ zabrał naszą Amy. Naszą małą Amy.
Chwila wyuczonej zadumy, sprężenie mięśni i fala tęgiego sztucznego gniewu.
-Pozwoliłaś, by jakiś drań uprowadził moją córkę? - uniosłem się.
-Naszą córkę.
-To nie ma teraz nic do rzeczy. I nie zmieniaj tematu! - huknąłem. - Fakty są takie, że naszego dziecka nie ma. Zniknęło. I to ty do tego doprowadziłaś. - Drgnęła pod siłą mojego głosu. - Dzwonię na policję.
Wyciągnąłem komórkę i rzeczywiście zadzwoniłem. Nie na policję jednak, a do Jasona, który mój akt scenicznej szopki potraktował jak drogę ku mojemu zwycięstwu. Na drugim końcu telefonicznej linii, zostawiwszy Amy pod solidnymi skrzydłami troski Viv, wsiadł w samochód, ale mój, dla niepoznaki, i szlifując oficjalny język, pędził na fali wyimaginowanych kogutów policyjnych. Wiele wysiłku kosztowało mnie zacieranie zbrodni uśmiechu - pragnął wypełznąć, naigrawać się i upajać strachem Chloe.
Strach ten, o dziwo, był najprawdopodobniej szczerym lustrem jej uczuć, bowiem padła na mój tors, rzewnie zatapiając go we łzach, obejmowała mnie ciasno w pasie i musiałem gimnastykować się i trudzić, trzymając ramiona rozłożone szeroko, tak szeroko, by nie daj Boże nie dotknąć jej, nie musnąć wroga, nie zarazić się jego cierpieniem i, słodki Jezu, nie uszczknąć kropli współczucia. Obiecałem nie zniżyć się do poziomu dygoczącego truchła.
-Justin, to nie jest moja wina - załkała i nakłuła mnie zirytowaną żałością. A może irytującym żalem? - Musisz mi uwierzyć. Nic nie mogłam zrobić. 
-Tłumaczą się winni - wtrąciłem. Może dlatego na ogół milczę? - Nie rycz, Chloe. Twoje łzy w niczym nam nie pomogą. Mogłaś pilnować jej lepiej. Mogłaś nie spuszczać jej z oka. Mogłaś cokolwiek! I, na Boga, przestań się do mnie kleić. Nie licz na słowa wsparcia. Moje zauroczenie twoją nieporadnością wygasło całe lata świetlne temu. 
-Nie traktuj mnie jak obcą. 
-Ale ty jesteś dla mnie obca, dziewczyno. Nie patrz na mnie tymi maślanymi oczami. Ten sentyment, który niegdyś pozwalał ci poniewierać mną na prawo i lewo, przepadł nieodwracalne. I, cholera, co ci mówiłem o tych łapach? Zabieraj je ode mnie. Jestem na ciebie wściekły, więcej, niedorzecznie wkurwiony, i ostatnią rzeczą, na jaką mam teraz ochotę, jest użeranie się z twoimi niesfornymi włosami wchodzącymi mi do pyska.
-Nie oczekuję pieprzonej miłości. Właśnie na moich oczach jakiś typ celował do mojego dziecka. Liczyłam jedynie na odrobinę wsparcia, cholerny gnoju. Jakbym miała porównać poziom twojej czułości, kiedyś garbił się gdzieś między drugim a trzeci szczeblem drabiny. A teraz zwiedza jądro ziemi, głęboko, głęboko pod nami. Umiejętność zachowania się przy zrozpaczonej kobiecie świadczy o poziomie dojrzałości i męskości, Justin. Męskości!
-Jeśli wysoka tolerancja nieodpowiedzialności mojej byłej przesądza o byciu mężczyzną, mogę być nawet i babą. Nie wymagaj ode mnie czegoś, na co ty nigdy byś się nie zdała, Chloe. A tak na marginesie, oboje jesteśmy dorośli. Skupmy się na tym, co istotne, zamiast słownie rozszarpywać sobie gardła.
Wkrótce go dostrzegłem. Ubrany w granatową koszulę, ni to szykowną, ni to do przesady sportową, i czarne spodnie na granicy urzędowej przyzwoitości i ulicznego przyzwolenia. Czarne okulary z dużymi szkłami podskakiwały na jego nosie, gdy przemierzał blokowisko od północy chodem pewnym i dystyngowanym, powlekanym dozą dystansu. Zatrzymał się parę metrów przed nami, zdjął okulary i trzymając je w kąciku warg, począł przyglądać nam się dyskretnie niedyskretnie. 
Wyglądał olśniewająco. Byłem zmuszony przyznać to jako dogłębnie heteroseksualny brat.
-Państwo wzywali policję? - spytał, nonszalancko połyskując fałszywą legitymacją policyjną, prawdziwą kartą stałego klienta siłowni na przedmieściach.
-Zgadza się - powiedziałem, wpływając w głębiny prymitywnego teatrzyku. - Nasza córka została uprowadzona. Dosłownie parę minut temu jakiś zamaskowany typ porwał ją sprzed oczu, pożal się Boże, matki.
-Powiedziałam ci już, żebyś darował sobie te pieprzone złośliwości. 
-Ile dziewczynka ma lat? - spytał, notując w notesie; tym, w którym zbiera naklejki na darmową kawę w pobliskiej cukierni.
-Pięć.
-I, jak rozumiem, była pod pani opieką?
Opieka - to właśnie ten impuls napędził nowy przypływ w Chloe.  Zacząłem przypuszczać, że zniknięcie Amy rzeczywiści odcisnęło piętno w jej przyzwoitości. Moje sumienie milczało.
-Wiem, co pan myśli - rzuciła oskarżycielsko. - Nie dopilnowałam jej, mogłam coś zrobić; coś, cokolwiek, choćby dać się porwać razem z nią. Ale tego nie zrobiłam, do cholery! Nie roztrząsajmy nieprawdopodobnego.
-Proszę się uspokoić. Niczego takiego nie powiedziałem. Będę wdzięczny, jeśli zapisze mi pani swój adres i wróci teraz do domu. Proszę nie kontaktować się z rodziną ani znajomymi. Zjawię się u pani w przeciągu najbliższych godzin i tam dokończymy rozmowę. Może mi pani obiecać, że nie zrobi niczego pochopnie?
Oczy jej wyschły i tylko prastara, powiedziałbym dziecięca bezradność garbiła jej ramiona. Ta sama bezradność sprawiła, że był taki moment, do którego wstyd mi się przyznać, kiedy to wziąłem pod uwagę ewentualność objęcia jej, niezobowiązującego, by wyrzuty sumienia zmieniły się w odległy szum.

***


Klatka schodowa łączyła barwy zamierzonej szarości i tej nabytej, podkreślonej tumanami kurzu. Oktet kamiennych schodów wspinał się na półpiętro, kolejny oktet docierał na piętro. Na skrzynkach pocztowych piętrzyły się sterty różnorakich gazet, pomylona korespondencja, jawny bunt przeciwko wysokości rachunków. Echo kroków spływało po ścianach, topiło nisko osadzone w parterach kostki obwiązane usztywnianym butem.
Jason postawił stopę na pierwszym stopniu, zachwiała nim spora doza niepewności. Najpewniej wspinaczka po schodach trwałaby znacznie dłużej, gdyby na jego szerokie plecy nie wpadła Viv, mała, drobna, chwytając w pięści jego koszulkę.
-Nie zatrzymuj się - szepnęła. Nawet szept krzyczał na tych milczących terenach. - Im dłużej stoimy, tym większe istnieje prawdopodobieństwo, że nie ruszymy na nowo.
-Boisz się, że stchórzysz?
-Boję się, że ty stchórzysz.
-Bardzo kiepsko mnie znasz, kicia. Tak kiepsko, że byłbym gotów się niemal obrazić.
Wdrapali się po schodach, piętro trzecie, mieszkanie na prawo od windy, z końcem korytarza. Mosiężna tabliczka przytwierdzona do drzwi informowała o zawartej niegdyś umowie najmu mieszkania - nazwisko na niej wyryte wspólną z nazwiskiem Chloe miało wyłącznie pierwszą literę. Mayson, informowało. Mayson, nie Montez. Viv i Jason ukłuli się pełnymi zrozumienia spojrzeniami i rozdzielili: Viv przysiadła na stopniu przed windą, we wnęce w wiekowej ścianie; Jason z kolei poprawił kołnierzyk wymuskanej żelazkiem koszuli i zadzwonił dzwonkiem dwukrotnie, szarpiąc śpiewny dźwięk. Muzyka ucichłszy, przypomniała grozę milczenia. Grobowa cisza trwała jeszcze moment, potem wdarło się w nią szuranie kapci o szorstkiej podeszwie o panele.
W progu stanęła Chloe, jednak Chloe o zatrzęsienie szczebli niżej w rankingu jej kondycji. Włosy miała zmierzwione, naelektryzowane polarowym kapturem obszernej bluzy, oczy napuchnięte i wrzeszczące intensywną czerwienią, a makijaż tworzył mozaikę niesymetrycznych kształtów poniżej kości policzkowych. To znacznie ułatwiło zadanie Jasonowi - kompromitacja jej bez jednoczesnej kompromitacji samego siebie.
-Och, pan policjant - powiedziała, dziobiąc słowa jak kura ziarna na grzędzie. - Proszę, niech pan wejdzie.
W mieszkaniu pachniało ciepłem i czymś, co Jason nazwałby punktem zaczepienia - zapach, o którym myślisz, gdy słyszysz 'dom'. Mimo że pośród dwóch pokojów z aneksem kuchennym i niewielką łazienką plątała się dotąd jedna dusza, obecnie i chwilowo zaledwie dwie. Zaprowadziła go do salonu. Jego uwagę przykłuła butelka wina. W połowie pełna. I jednocześnie w połowie pusta. To ta pusta część odjęła kolejny szczebel drabiny trudów. Bułka z masłem, pomyślał, albo i bez niego.
-Jest pani pewna, że alkohol w tej sytuacji jest dobrym rozwiązaniem? - spytał moralizującym tonem.
-A zna pan lepsze? - Umoczyła wargi w kieliszku. - Napije się pan czegoś? Kawy, herbaty?
-Kawę, poproszę. Z mlekiem.
Zagotowanie wody. Zalanie wrzątkiem drobno zmielonych ziaren. Wydobycie z przepastnej lodówki mleka i nade wszystko dolanie go w odpowiednich proporcjach do filiżanki. To wszystko pochłonie wystarczający odcinek czasowy, by skonał cały stres jego brakiem.
Chloe pochłonięta przygotowaniami kawy pozostawiła za plecami swój upadek i rów, w który wpada. Jason ukradkiem dolał do kieliszka wina, wydobył z przepastnej kieszeni na pośladku pigułkę gwałtu i skruszoną, wsypał do falującego alkoholu. Wymieszał, trzymając wzrok ku górze, na baczności, na jej szczupłych łopatkach nietrafnie nasłuchujących szumu fal w kieliszku. Pozwolił procentowej czerwieni uspokoić się, osiąść i powrócił do pionu sprzed matactw.
-Słodzi pan?
Powrócił dla jej głosu, powrócił w ramiona przyzwoitości.
-Nie, dziękuję.
Usiedli na kanapie w kształcie litery L, ona bliżej telewizora, on na pograniczu sofy i niesfornego stojaka na parasole z liczbą trzech sztuk wewnątrz. Nie upił kawy. Wiedząc, czym sam raczył ją poczęstować, upoił się ostrożnością i zbył nieufność regularnym zdmuchiwaniem kotłującej się nad szklanką pary. Rozpacz Chloe przykleiła kieliszek do jej ust i powrócił na szklany blat stolika dopiero z ostatnią zapodzianą kroplą. To kwestia minut, pomyślał, kalkulując szybkość wpływu tabletki gwałtu na pięćdziesięciokilogramowe młode ciało. Parę minut i będę mógł rozpiąć piekielny guzik pod samą szyją. Ale rozpiął go natychmiast, wymawiając się ciepłem letniego wieczoru.
-Więc była pani z córką na spacerze, gdy doszło do porwania, zgadza się? - zaczął, ku podtrzymaniu rozmowy. - Jest pani w stanie opisać napastnika?
-Mężczyzna, dobrze zbudowanej postury, nie wysoki, ale i nie niski. Miał bluzę i kominiarkę. Naprawdę nie jestem w stanie powiedzieć nic więcej.
-Żadnych znaków szczególnych? Odstępstw od normy?
-Z całą pewności. Nic jednak nie zobaczyłam. Jak wspomniałam, był zamaskowany. Jedyne, czemu zdołałam się przyjrzeć, to jego dłonie. Męskie, duże dłonie. Zupełnie jak pańskie.
Jason gustownie liznął pianę mleczną utrzymującą się na powierzchni filiżanki.
-Zaskakujące - mruknął pod nosem. - Doprawdy zaskakujące.
Na efekty siły współczesnej chemii nie trzeba było czekać długo. Wzrok Chloe zmętniał, dłoń kołowała nad złączonymi kolanami i drżał pusty kieliszek w niej przytrzymywany. Jason z błyskiem artysty w oku podziwiał swoje dzieło, dzieło odbioru świadomości, dzieło wyrywającej się z ciała słabości. Swobodnie upijał wino z gwinta, a kończyny Chloe sztywniały, sztywniały, aż zaczęły mięknąć i jakby nie było w nich kości. Powieki jej opadły, oczy stały się niewidzące, uszy niesłyszące, zgasło podrygujące nad nią światło.
-Niebezpiecznie jest popijać winko we własnym domu, co, księżniczko?
Wyszedł z mieszkania. Światło na klatce schodowej zgasło długie minuty temu i jedynie cienki snop wypływał z ekranu telefonu Viv, oświetlając sprężyny włosów wkoło jej głowy. 
-Do kogo tak wypisujesz? - zawołał zza progu. - Mam powiedzieć Justinowi?
-Możesz - odrzekła. - Może przeczyta ci to, czym tak namiętnie go nękam.
Wstała ze stopnia. Otrzepała pośladki i Jason poskromił w sobie myśl, z jak miłą chęcią by ją wyręczył. Wrócili do mieszkania. Viv skradała się w drodze do salonu i wpierw drgnęła na widok Chloe w pozycji rozgwiazdy, odskoczyła, lecz zaraz ruszyła wgłąb za Jasonem.
-Śpi?
-Ma się rozumieć. Jak niemowlę.
Viv stanęła przed Chloe, między jej spływającymi z krańca kanapy nogami. Obserwowała, jednym okiem z litością i igiełką współczucia, drugim z zazdrością, której sama nie pojmowała. Wetknęła palec w jej żebro, w drugie, odrzuciła kosmyk z czoła i stwierdziła:
-Jak się tak jej przyglądam, muszę przyznać, że ładna z niej kobitka.
Jason stanął ramię w ramię z Viv.
-Jestem zmuszony się z tobą zgodzić. Co prawda ten rozmazany makijaż i rozciągnięty dres odbierają jej nieco punktów...
-Ależ ty powierzchowny - wtrąciła.
-A ty z lekka nienormalna. Jaka panna komplementuje byłą laskę swojego faceta?
-Niezawistna.
Nie było czasu do stracenia. Jason zarzucił na bark wiotkie ciało Chloe i myląc wpierw łazienkę z sypialnią, dotarł wkrótce do łóżka o szerokości trojga rozprężonych barków. Położył ją na pościeli, jego ruchom brakowało wrodzonej delikatności. Viv weszła do sypialni tuż za parą zlepionych, przycupnęła na przysadzistym stołku w rogu, pod oknem, skąd krąg widoku rysował obramowanie poza granicami pamiętnego placu zabaw. Włączyła w komórce aparat i z obiektywem zwróconym ku panelom, w drżących dłoniach, oczekiwała nieodzownego, mając wyrzuty sumienia i nie mając ich jednocześnie. Sprzeczność moralna z uczuciową toczyły w niej walkę na noże, po śmierć, lub po życie.
Jason zerknął z ukosa na swoją małoletnią pomocnicę.
-Kicia, nie jesteś za młoda na ten pornograficzny teatrzyk?
Uniosła wzrok znad zaschniętej plamy kawy w rogu.
-Jestem z twoim bratem. Czy może mi więc zaszkodzić jakaś, jak to ująłeś, pornograficzna szopka?
-Też racja - przyznał. - Trzymaj więc telefon na baczności. Rozpoczynamy przedstawienie.
Rozebrał Chloe do naga, partia po partii odkrywał potencjalny wstyd i uśpione skrępowanie, uśpione wraz z nią samą. Upajał się chwilę widokiem, podziwiał i fantazjował. Nie wpłynął w ocean tych grzesznych wyobrażeń wyłącznie cięki zaporze, tamie w postaci obecności Viv. Pozwolił sobie poczuć wszystko to, co poczułby bez scenariusza, którego zmuszony był się trzymać. A gdy wsiąkła kropla zażenowania szczegółowym rozplanowaniem tego absurdu, rozebrał się sam, na prośbę Viv zostając w bokserkach. Oszczędzę pozory jej niewinności, pomyślał i przyparł Chloe ciałem.
W ruch poszedł aparat. Zdjęcie za zdjęciem, pozycja za pozycją, scena po scenie. Początkowe gęstwiny powietrza rozrzedziły się, gdy Viv uchyliła okno i wpuściła podmuch wieczornego chłodu. 
-Staraj się nie gapić w kamerę - poprosiła po raz enty. - Ma wyglądać w miarę możliwości naturalnie, nie jak zaaranżowana orgia na potrzeby fantazji.
-Znalazł się reżyser od siedmiu boleści - mruczał pod nosem i odwracał wzrok, byle z dala od obiektywu, byle z dala od twarzy Chloe zaczerpniętej od niedźwiedzia pandy.
Po piętnastu minutach materiał dowodowy wylewał się w niepojętych ilościach z karty pamięci w telefonie Viv. Sesji zdjęciowej nadszedł kres. 
-A teraz dzieci ewakuują się z sypialni, by zostawić dorosłych samym sobie - zakomunikował donośnie. - Niczego jej nie ubędzie, jeśli sobie ulżę.
-To gwałt - stwierdziła Viv, nagle czując, że krok Jasona za próg sypialni powinien nadejść przed jej krokiem.
-Nie gwałt, a rozsądne wykorzystanie darów natury.
-Nie taka była umowa, Jason. Nie pozwolę ci jej skrzywdzić. Nie tak.
-Zrobiłaś się nagle w sposób niepojęty wielkoduszna, wiesz, kicia? - W jego głosie podrygiwała irytacja.
-Nie stać cię na konwencjonalne poderwanie dziewczyny, więc zabierasz się za te nieprzytomne? - zagięła go. - Wiesz jak to o tobie świadczy w roli mężczyzny? - ryzykowała.
I mimo że naraziła się tym na wiązankę najrozmaitszych wyzwisk szeptanych i wycharczanych gardłowo, dopięła swego. Wraz z dopięciem swego, dopiął się guzik i pasek w spodniach Jasona, i jego tors nie świecił już nagością. 
-Zepsułaś mi całą zabawę - stwierdził z wyrzutem. - Cholerna sztywna małolata.
-Wiedz, że jeśli powtórzę to Justinowi, dostaniesz po pysku. Więzy krwi nie są okolicznością łagodzącą.
Zasiedli wspólnie na kanapie. Napięcie krzyczało, lecz szeptem. Nastał czas oczekiwania na powrót Chloe do żywych, na jej trzeźwość na rozsądnym poziomie, na szok i lament na wiadomość o przebiegłej manipulacji. Minuty wlekły się niemiłosiernie w ciszy przerywanej coraz to nowymi nadchodzącymi wiadomościami - to na telefon jednego, to znów na drugiego, mające jednego nadawcę po drugiej stronie linii. W końcu Jason rzucił telefon w róg kanapy i usiadł po drugiej stronie poduszki-barykady, którą Viv wspaniałomyślnie umieściła pomiędzy nimi. 
-Całkiem niezła z ciebie dupa, wiesz, kicia? - zagaił, zgarniając jej wątłą posturę zamaszystą wyprawą ramienia. - Tylko niepotrzebnie udajesz taką cnotkę. Jestem święcie przekonany, że siedzi w tobie mała grzesznica.
-Nie do ciebie należy wywabianie jej, racja?
-Może i racja. Justin wspominał coś mimochodem, że stronisz od seksu. Całkiem bez sensu. Dam sobie głowę uciąć, że gdybyś się postarała, mogłabyś zagiąć w tych klockach wszystkie plastikowe panny, wokół których obraca się Justin.
-Nie potrzebuję mu nic udowadniać - rzekła dumnie.
-Naturalnie. Mówię tylko, że może Justin traktowałby cię poważniej, gdybyś od czasu do czasu dała się zaliczyć. To, że ty masz szesnaście lat, nie oznacza, że on ma tyle samo. Jest facetem, nie chłopcem. Wspomnij czasem moje słowa.
Spojrzała na niego z niesmakiem. Niesmak był tak duży, że po chwili odwróciła wzrok. Mdłości nie były tym, z czym pragnęła się użerać.
-Sugerujesz, że Justin nie traktuje mnie poważnie? - spytała. - Nie wiem, co ci mówił, a co dopowiedziałeś sobie sam. W każdym razie to on jest we mnie idiotycznie zakochany. Ja nie wiem jeszcze, co do niego czuję. I naprawdę byłabym wdzięczna, gdybyś przestał się interesować tym, z kim i kiedy chodzę lub nie chodzę do łóżka. To sprawa między mną a Justinem. Nie piszę się na życie w trójkącie.
Nuta surowego jadu w jej głosie zaskoczyła ją samą. I na nowo wchłonęło ich milczenie. Milczenie krótsze jednak niż poprzedni jego etap, bowiem nagle zdruzgotany krzyk dobiegł ich z sypialni i jasnym było, że pomimo spięć i różnicy poglądów, złączą się w kumulowanych siłach i wypełnią obietnicę do końca.
-Witaj, cukiereczku - rzucił niedbale Jason z progu sypialni. 
Chloe, owinięta turkusową narzutą, trzęsła się w niezrozumieniu i niepewności prędkością postępujących po sobie okropieństw. 
-Sprawa przedstawia się następująco. - Podszedł do niej, z telefonem Viv w dłoni, z pokazem slajdów zaaranżowanych skotłowań na pościeli. - Jeśli nie chcesz, żeby te zdjęcia trafiły do twojego faceta, do opieki społecznej, do kogokolwiek, przestaniesz ubiegać się o prawa do opieki nad Amy. Wycofasz się z wyścigu na samym starcie. Zdaje mi się, że nie muszę dodawać nic więcej. Reszta jest dla ciebie zrozumiała w równym stopniu co dla mnie. Zgadzamy się ze sobą, mam rację?
Jason to wiedział. I Chloe, choć jeszcze nie pojmowała, pozwoliła głowie kołysać się twierdząco.






~*~




A więc taaaak, przepraszam że dodaję rozdział tak późno, ale jest to ten rodzaj rozdziałów, które pisze mi się po prostu źle. Na dodatek druga część rozdziału pisana jest w narracji trzecioosobowej, a nie pisałam nic w tej narracji o 1,5 roku i to było dość dziwne, wrócić teraz do tego na chwilę hahaha. W każdym razie, jeśli nie wpadnie mi coś innego do głowy, na następny rozdział planuję taką mini gorącą scenę hahaha :)
Ps. Wszystkim, którzy wybierają się na koncert (za kurwa Boże dwa dni) życzę udanej zabawy :))