środa, 29 marca 2017

Rozdział 40 - Jak kochać i nie wystygnąć, czyli o byciu stałocieplnym


Nie potrafię przypomnieć sobie dnia, w którym liczba wypowiedzianych przez Viv słów przekroczyła przyjętą liczbę dziennych posiłków.
Ten etap – etap mojego monologu – znoszę niebywale ciężko, ale czas pędzi jak na złamanie karku, a ja nie tracę nadziei, że któregoś dnia przywita mnie jednym zdaniem, zatrzyma przy sobie dwoma, a pożegna choćby połową. Bo na razie nie mogę na to liczyć.
Z dnia na dzień mówiła coraz mniej, coraz rzadziej patrzyła we mnie, a coraz częściej w ścianę, aż zamilkła zupełnie i czasem tylko zdarza jej się przelać słowo w gest, gdy ucałuje moją dłoń, albo opuści swoją w gęstwinę moich włosów. Ale nie przyzwyczajam się do tych rzadkości. O wiele łatwiej jest mi myśleć, że Viv nie mówi, tak po prostu, z natury, a potem cieszyć się każdym słowem jako odchyleniem od przykrej normy.
Tak płyną tygodnie, aż zatrzymuję czas dwudziestego dnia stycznia, bo nie chcę, aby jej siedemnaste urodziny przeskoczyły jak wszystkie inne dni.
Myślałem o prezencie przez długie miesiące, nie prosząc o czyjąkolwiek pomoc. Prezent z cudzą pomocą nie byłby prezentem wyłącznie moim. Nie chciałem biżuterii, kwiatów, perfum, których nie potrzebuje, ani kosmetyków, których nie potrzebuje tym bardziej. To właśnie dlatego siedzę teraz w samochodzie przed potężnym gmachem szpitala i niemalże płaczę z bólu, gdy śnieżnobiały królik wbija pazury w moje uda przez gruby jeans. Przywiązanie wstążki z trzema balonami do maleńkiej obroży na jego szyi jest równie niewykonalne co rozczesanie włosów Amy po basenie. Męczę się z ozdobnymi kokardami, a balony w kształcie serc zabierają i tak ograniczoną już przestrzeń i dociskają mój policzek do bocznej szyby. Gdy jestem gotowy, spryskuję swoimi perfumami króliczy ogon, a potem zawijam tego narwańca w koszulkę i paraduję prostą drogą do szpitala, balony plączą się nad moją głową jak tornado.
Jest wczesna godzina poranna, więc oprócz rejestratorki w izbie przyjęć siedzą tylko dwie osoby. Udaje mi się przemknąć nieopodal nich niezauważenie i wychodzę na korytarz, skąd schody pną się na osiem piętr pod niebo. W tym czasie królik rozcina pazurami coraz to nowe tatuaże na moim torsie i próbuję uszczypnąć go w łapę, ale rezygnuję, gdy pierwszy raz czuję jego zęby. Nie chcę z nimi rywalizować, więc trzymam tę małą puchatą kulkę możliwie najdalej podbrzusza i połykam po dwa stopnie na jeden krok. Jestem na oddziale psychiatrycznym trzy drapnięcia i dwa liźnięcia później i mam mieszane uczucia, czy agresywny królik to aby na pewno dobry pomysł na prezent, ale dochodzę do wniosku, że nie mnie to oceniać, i wchodzę do sali, w której Viv od tygodni widzi na suficie działo Rembrandta.
Spogląda na mnie sennie, choć wiem, że nie wybudziłem jej ze snu, i uśmiecha się znad pofałdowanej kołdry uśmiechem całkiem neutralnym, a jednak od razu jest mi cieplej i ciepło to nie ma nic wspólnego z przejściem z mroźnego styczniowego poranka w gorąc szpitalnego ogrzewania. Zbliżam się do łóżka, a mały niecierpliwiec pod moją koszulkę wychodzi z siebie, tak go ciągnie do światła i nowości.
-Obiło mi się o uszy – mówię radośnie, by wepchnąć w nią odrobinę optymizmu – że ma pani dzisiaj urodziny. Nigdy mi nie powiedziałaś, co jest twoim urodzinowym marzeniem, więc jeśli myślałaś o kucyku, dostaniesz go na osiemnaste urodziny. Teraz musisz się pocieszyć tym rozrabiaką.
I wręczam jej królika pachnącego wodą toaletową za 100 dolarów, a on wpełza niezgrabnie po górach i dolinach pościeli i wpycha łeb w zagłębienie szyi Viv. Z miejsca staję się zazdrosny, bo królik może liczyć na więcej czułości niż ja. Bo królik upomina się o nią i bierze siłą, co mu się należy, mimo że ciągnie Viv za włosy i szoruje pazurem w poprzek jej obojczyka. 
A potem jestem już pewien, że dobrze zrobiłem, bo uśmiech Viv nie może się równać z niczyim uśmiechem. Z niczym. Przysiadam na stołku, który odcisnął już bolesny ślad na moich pośladkach, i patrzę, jak słodycz przytula słodycz i wącha jego futerko, i całuje nos, i jestem jeszcze bardziej zazdrosny, bo też chciałbym doświadczyć takiej czułości, a mam w sobie na tyle samozaparcia, by o nią nie żebrać.
Wtedy Viv, trzymając królika pod pachą, wyciąga ramię spod kołdry. Wpełzam pod nie szczęśliwy, że i mnie zahacza jej delikatność. Włosy Viv pachną świeżą pościelą, zaciągam się nimi tak mocno, że wchodzą mi do nosa i łaskoczą do tego stopnia, że kicham w jej obojczyk.
-Dziękuję – szepcze. Jeśli już mówi, jest tylko szept. Nie pamiętam, na którym tonie utrzymuje się jej świergot.
-Wszystkiego najlepszego, skarbie. Jeszcze rok i będę mógł cię pieprzyć całkiem legalnie.
Viv uśmiecha się kącikiem ust przy mojej kości policzkowej.
-Uwielbiam chwile, w których zmieniasz się w romantyka.
Oczy Viv są prawie tak czarne jak oczy królika, źrenice ledwie wyróżniają się spod tęczówek, tylko zdobiące rzęsy je odróżniają. I moje pocałunki. Bo całować pragnę tylko Viv. Jej powieki i brwi, podróżuję po nich koniuszkiem języka. Rodzi się we mnie pragnienie, by wynieść ją z tego szpitala, bo przecież małomówność nie jest chorobotwórcza, ani nie jest jej dowodem. Wynieść, zaszyć się z nią i z Amy gdzieś w głębi lasu. Wybuduję dla nich szałas ekskluzywnie wyściełany mchem. Będę czerpał wodę z pobliskich źródeł podziemnych i piekł węże w ognisku. Bo wolę zieleń lasu i niekonieczny błękit nieba od tych szpitalnych wyblakłych ścian, których nie trzyma się kolor. Wśród nich wyblakła nawet Viv. Jej policzki mają coraz mniej i mniej różu i nie mogę jej nawet oddać swojego, bo ja także blaknę.  
A kiedy królik na nowo przechwytuje całą jej niezrównaną uwagę, kładę policzek na jej brzuchu, ot, codzienna rutyna, i myślę o czasach, w których obudzę się we własnym łóżku z Viv u boku, a w otwartej szafie będą wisiały jej ubrania. Wstanę wtedy, wejdę do łazienki i założę na palec serdeczny obrączkę, bo choć krew nie dopływa mi do opuszki, chcę być oznaczony jak łabędź albo kaczka. Bo wiem, że to się wydarzy. Niektóre marzenia są marzeniami całkiem przyziemnymi.

Innym razem, gdy pojawiam się w szpitalu po południu, bo dzielę czas między Viv i Amy i nie pamiętam już, czym jest sen, Viv nie ma w łóżku. Słyszę kaszel docierający z pokojowej łazienki i dostrzegam światło w tym pomieszczeniu bez okien. Wchodzę natychmiast i widzę przewlekły efekt uboczny leczenia farmakologicznego. Viv klęczy na posadzce, pochyla się nad toaletą i wymiotuje. Dreszcze potrącają jej ciało. Trzyma w garści pukiel włosów, mimo to rzadka kurtyna pieści jej kości policzkowe. Wiem, co robić, bo robię to nie pierwszy raz. Wpierw namaczam mały ręcznik wodą, a gdy zagarniam jej włosy do koszyka dużych dłoni, chłodzę jej kark i kojąco głaszczę po głowie.
Bywam dumny, że jestem przy niej, gdy moja pomoc jest niezbędna.
-Nie chcę, żebyś na to patrzył – mamrocze, jej głos płynie niepewnie przez opuchnięte i podrażnione gardło.
-Daj spokój. - Całuję ją w czoło.
Siada na podłodze pod ścianą, a ja siadam pod ścianą naprzeciw. Zdejmuję buty i dotykamy się bosymi stopami w geometrycznym centrum łazienki. Jej są zimne, a moje szorstkie, więc nie zgrywamy się w żaden sposób, a jednak nie chcę ogrzać jej stóp, a ona nie chce wygładzić moich. Jesteśmy swoimi przeciwieństwami. Dlaczego nasze układy krążenia miałyby się spoufalać?
Viv ściąga z umywalki szczoteczkę do zębów, leniwie szoruje je przy zamkniętych ustach, a piana wyłazi z kącików jak wulkaniczna lawa. Nie mogę przestać na nią patrzeć, choć obecnie nie ma w niej niczego zjawiskowego. Jestem tak zakochany, tak bardzo, ale to bardzo zakochany. Uśmiecham się jak skończony idiota i mam wątpliwości, które z nas hoduje w sobie dorodny okaz schizofrenii.
Siedzę i myślę, czy gdybyśmy chorowali oboje, łatwiej byłoby nam rozmawiać, używając milczących słów.
-Przyniosłem twoją ulubioną książkę – mówię. - Pomyślałem, że skoro nie chcesz ze mną rozmawiać, ja będę rozmawiał z tobą. Przeczytam ci najlepsze fragmenty. Nawet je podkreśliłem. Zaczekaj moment.
Ale ostatnie zdanie jest całkiem zbędne, bo Viv jest więźniem tego pokoju i mój moment mógłby ciągnąć się godzinami, a ona nie zniknie.
Egzemplarz „Niebo jest wszędzie”w miękkiej powyginanej oprawie leży na wierzchu pościeli, dopóki nie podrywam go, a gdy siedzi pewnie w mojej dłoni, wracam do łazienki. Poddaję w wątpliwość choć jedno mrugnięcie Viv. Aby nią poruszyć, siadam tu przed nią, prostuję nogi w lekkim rozkroku, tak, że chwytam ją pomiędzy łydki. Tworzymy niesymetryczną rozgwiazdę, gdy unoszę jej kostki i stawiam stopy po bokach swoich bioder. Mogę być szalenie blisko niej i tylko ode mnie zależy, kiedy puszczę ją wolno. A nie zamierzam puszczać. Nie chcę się rozszczepiać.
-Słuchaj tego – mówię i otwieram książkę na stronie z przyklejoną zakładką z karteczki samoprzylepnej. - „Kręci głową, jakby to nie miało znaczenia, i nagle, ku mojemu zaskoczeniu, nie całuje mnie, ale bierze w ramiona. Przez chwilę, w jego objęciach, z mózgiem tak blisko jego serca, słucham, jak wiatr się wzmaga, i myślę, że mógłby porwać nas z ziemi i zabrać ze sobą.”- Czytając, głaszczę jej chłodną kostkę kciukiem, wiruję po nim okrężnie, a potem przewracam kilka kartek i znów jestem nad podkreślonym fragmentem. - „Zamieramy, nasze oczy się spotykają – zderzenie dwóch wstydów – i ruina mojej duszy eksploduje mi w piersi. Nie mogę tego znieść. Zakrywam twarz rękami, słyszę własny jęk. Co ja robię? Co myśmy prawie zrobili? Chcę wcisnąć przewijanie wstecz. I wciskać, i wciskać, i wciskać. Ale teraz nie mogę o tym myśleć, mogę myśleć tylko o tym, że nie mogę dać się przyłapać w łóżku z Tobym.”Otóż to – komentuję. - Właśnie tego brakuje w tych twoich czytadłach: porządnych scen łóżkowych.
-To literatura młodzieżowa – oznajmia. Próbuję nie myśleć o tym, że książki mogą stać się wkrótce jedynym tematem, na który będziemy rozmawiać, ale jeśli tak się stanie, przeczytam całą bibliotekę, słowo po słowie. - Nie elokwentne porno dla poszukujących mniej bezpośrednich wrażeń.
Wkrótce czytam dalej, gdy prosi mnie o to mrugnięciem. Ale czy potrafię jeszcze definiować te znaki?
Mimo wszystko czytam:
-„Kiwam głową  i wychodzę na moją pierwszą prawdziwą randkę w życiu. Te inne wieczory, które spędzałam z chłopakami, nie liczą się, tak jak i wieczory z Tobym, o których usilnie starałam się nie myśleć, a już na pewno nie liczą się imprezy, po których przez cały kolejny dzień, tydzień, miesiąc, rok zastanawiałam się, jak odzyskać swoje pocałunki. Nic nie było jak to, nigdy nie czułam się tak jak teraz, idąc na wzgórze do Joego – jakbym miała w piersiach okno, przez które wlewa się słońce.”- Zastanawiam się, jak mógłbym objąć ją niezgrabnie, ale tak, by nie wyszło na jaw, że już prawie zapomniałem, jak to zrobić. - Więc teraz może szczypta dialogów, żeby ci przypomnieć, że rozmowa jest rzeczą ludzką. „-Hm, niech pomyślę... - Tym razem to ja przeciągam palcem po jego twarzy. - Pospolici i nudni, i oczywiście beztalencia... - Joe zaczyna chichotać. - Jeszcze nie skończyłam. Ale rekompensują to wszystko, bo są strasznie, strasznie namiętni...
 -O Boże – szepcze Joe, obejmując mój kark i zaczyna mnie całować. - Tym razem niech ten pieprzony świat sobie wybucha.
I wybucha”
A gdy kończę czytać i zamykam książkę, zdaje mi się, że coś w niej poruszyłem. Nie obraziłbym się, gdyby padła mi w ramiona i gdyby nasz świat również wybuchł, bo nie mogę wytrzymać w tym życiu bez niekontrolowanych samozapłonów. 
Trzymam obiema dłońmi jej kostki, ona kładzie dłonie na moich kolanach, nie może przykryć ich całych. Długo patrzymy na siebie w milczeniu i dziwi mnie tylko to pierwsze. Ale gdy widzę jej oczy i wiem, że ona widzi moje i jeśli tylko chce, może z nich czytać, nie czuję potrzeby trajkotać, byleby sprowadzić na tę ciszę rychłą śmierć. Jest całkiem przyjemnie, gdy oboje jesteśmy świadomi swojej obecności i wpiszemy tę chwilę w rubrykę chwil zapamiętanych.
A potem Viv odwraca się i oboje kończymy pod ścianą, ja oparty o nią łopatkami, ona między moimi nogami, przyparta łopatkami do mojej piersi. Siedzimy tak przez dwanaście godzin i zaczynam rozważać teorię o zagięciu czasoprzestrzeni zwanym powszechnie miłością, bo wcale nie czuję, że życie przepływa mi przez palce jak dym.

***

Od niedoboru słów huczy mi w głowie.
Viv nie odezwała się do mnie przez ostatnie trzy tygodnie, dwa dni, sześć godzin i trzydzieści osiem minut, a ja wciąż łudzę się, że to jak gra wstępna, i kiedyś się skończy.
Gdy wracam do domu, a zdarza się to przynajmniej raz w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin, bo moja sympatia do Jasona maleje, gdy sympatia Amy rośnie, jestem niezwykle zdziwiony, gdy ktoś mi odpowiada. Albo zaczynam chrypieć, gardło mi schnie i puchnie, bo w trakcie tych tygodni monologu opowiedziałem Viv dwadzieścia sześć przebytych lat i zabrakło mi życia, by dalej zabawiać ją rozmową. Więc z wolna zaczynamy milczeć oboje.
Niemal fizycznie czuję, jak zasób mojego słownictwa się kurczy, aż zostanie z niego ogryzek.
Dwudziestego trzeciego dnia tego postu, po dziesiątej wieczorową porą, gdy gasną światła przed szpitalem i kończą się zwyczajowe godziny odwiedzin, a my siedzimy przy bladej żarówce osłoniętej kokonem abażura, nic się nie zmienia. Może z wyjątkiem piżamy Viv. Poprzednia miała długie rękawy; rękawy tej kończą się na wysokości blizny po pierwszym szczepieniu. I włosów. Rozplotła warkocz, który wił się jak wąż w dolinie jej ramienia. I kwiatów w wazonie. Białe tulipany są bardziej twarzowe niż żółte.
A jednak zmieniło się wiele, tylko nie jestem tego świadom, dopóki nie spoglądam na nią ukradkiem, bo wtedy widzę, że jej spojrzenie wcale nie jest ukradkowe. Patrzy na mnie tym wzrokiem, tym głodnym wzrokiem. Może mam urojenia, bo głęboko pragnę, by ktoś mnie wreszcie skonsumował, ale zdaje mi się, a jestem tego niemal pewien, bo chcę być pewien, bo nie dopuszczam do siebie myśli, że ten wzrok ma inny wydźwięk, tak więc mam tę zbliżoną do stu procent pewność, że jej spojrzenie jest powtórką z domu w głębi lasu, w którym to ona bliższa była rozdziewiczenia mnie, niż ja rozdziewiczenia jej.
A kiedy już mi się wydaje, że moje urojenia przyjmują chorobliwie namacalną postać, Viv mówi:
-Kochaj się ze mną. Teraz. Tutaj.
Więc się nie mylę, myślę, biorąc ją, lżejszą o dziesiątki niedokończonych obiadów i zbliżoną liczbę nieprzespanych nocy, na kolana. Viv całuje mnie delikatnie, jak za pierwszym razem, pełna rezerwy, że zrobi zbyt śmiały krok. Przykładam dłonie do jej policzków, nie mogę sobie przypomnieć, kiedy przyłożyłem je ostatnim razem. Nie mogę pojąć, dlaczego tego nie robiłem, bo milczenie i potrzeba fizyczności są dwoma szeroko rozstawionymi biegunami. Tego wieczoru chcę to wszystko nadrobić, bo łudzę się, że cztery miesiące zamknę w dwudziestu minutach. Tyle bowiem zostało do ostatniego wieczornego obchodu.
Dlatego nie tracę cennych chwil i próbuję upić się jednym kieliszkiem wina. Winogronowym smakiem jej ust.
Ciągnę za róg kołdry i ściągam ją na podłogę, blisko ściany, tam gdzie namiastka prywatności jeszcze dyszy. Klękam na krańcu pościeli, kładę ją pośrodku i chyba zbyt obszerną chwilę zastanawiam się, jak się do tej bliskości zabrać, bo onieśmiela mnie jej kruchość. Ale Viv zaczyna się niecierpliwić, przyciąga mnie do siebie za kark, skrzydła na nim są nagle jeszcze bardziej rozpostarte. Udowadnia, że nie jest z kryształowego szkła, że kiedy na nią naprę, nie będę musiał zbierać jej odłamków.
Więc napieram i jest mi tak dobrze, tak przyjemnie z trzema warstwami pomiędzy nami, że nie jestem pewien, czy mam siłę się ich pozbyć. Ale myślę o tych wszystkich rzeczach, które czekają mnie, gdy jednak je z nas zerwę, i decyduję się na to poświęcenie. Minionki z nogawek piżamy upycham pod prześcieradło, by nie patrzyły na rozkwit erotyzmu. Nagle zastanawiam się, kiedy ostatnim razem zmieniałem bokserki i czy nie będzie wstydu, a kiedy ukradkiem wyciągam gumkę bielizny sponad jeansów i widzę nówki, które litościwie odstąpił mi Jason, nie mam już obaw.
-Tęsknię za tobą – mówię.
Ale dobra passa kończy się na seksie. Albo przyjemność, albo słowa. Dzisiejszej nocy jestem kretynem i wybieram przyjemność.
-Spędzam z tobą prawie każdą chwilę, a i tak za tobą tęsknię. Chcę, żeby to wszystko się już skończyło. Nie jestem tak silny, na jakiego wyglądam. Jest mi ciężko. Jest mi, kurwa, ciężko. Ale nie zostawię cię. Choćbyś miała milczeć przez następne pół roku.
Nie turlamy się po podłodze, bo przerwa między łóżkiem a ścianą to raptem dwukrotna szerokość moich bioder, ale ten ścisk jest całkiem przytulny i gdy przytulam do siebie Viv, mam wrażenie, że przytulam ją nieco mocniej, niż gdybym przytulał gdziekolwiek indziej. Nachylam się i całuję ją w nagi obojczyk, bo naga jest już cała, a wtedy jej drobne potargane loczki łaskoczą mnie w uchu. Z początku całuje mnie gdzie popadnie, nawet całkiem gorliwie, a potem nagle przestaje, tylko leży i daje się całować. Nie wiem, czy w którymś momencie się zagalopowałem, więc odklejam się z głośnym cmoknięciem od jej szyi. Patrzymy na siebie w ciemnościach.
-Zasłoń rolety – mówi głosem pełnym drżenia, ale radzi sobie całkiem nieźle. To jakby rozprostować nogi po trzech tygodniach. Nie byłbym zdziwiony, gdyby ugięły się same.
-Kochanie – mówię cicho i głaszczę jej policzek. Nie pamiętam już, że wcale nie jest niewinna, bo nie mogę w to uwierzyć, kiedy tak na nią patrzę. Może odmłodniała. Albo cofnęliśmy czas. Mogliśmy. Nie patrzyłem w  lustro od tak dawna, że nie wiem nawet, czy mój zarost nadal obsypuje podbródek i dolną linię policzków, albo czy rysy twarzy nie odwiedziły ogólniaka. - Jesteśmy na siódmym piętrze. W środku nocy. W ciemnościach. Podejrzeć nas mogą co najwyżej ptaki. Albo ćmy.
Ale ona powtarza:
-Zasłoń rolety.
Więc zasłaniam i uśmiecham się tylko pod nosem, bo jej dziwactwa mają w sobie więcej cukru niż szklanka coca-coli. W pokoju jest nagle jeszcze ciemniej, a gdy wracam do naszego małego niegrzeszącego wygodą gniazdka, widzę tylko jej oczy, bo błyszczą jak świetliki. Rozbieram się do naga, tak jak stoję, zrywam z siebie ubrania i zgniecione przekopuję pod łóżko. Stoję nad nią, patrzę w dół i nie jestem pewien, czy pamiętam, jak się do tego zabrać, ale wiem, że moja nieporadność nie zniechęci Viv, więc nie dbam o pozory. Wpierw kucam przed nią. Głaszcząc jej kościste kolana, delikatnie rozchylam jej nogi, a potem klękam i wchodzimy w stan minimalnego kontaktu fizycznego.
Nie jestem fanatykiem minimalizmu, więc wkrótce kontakt się pogłębia i pogłębia, aż nie może wejść głębiej i nie może być przyjemniejszy. Kochamy się w kamiennej ciszy i odkrywam, że jestem usatysfakcjonowany nawet bardziej, niż gdyby ciszy nie było wcale. Bo mogę myśleć. Mogę pierwszy raz zastanowić się nad przyjemnością, nad tym wyjątkowym zbliżeniem niemożliwym do pogłębienia. Mogę poświęcić chwilę własnemu szczęściu, bo mimo wszystko zdarza mi się być szczęśliwym, na przykład teraz. Nie wiem tylko, komu mam za to wszystko podziękować. Nie podziękuję Bogu, w którego nie wierzę; nie podziękuję Viv, która nie ma większego wpływu na samą siebie. Może powinienem podziękować sobie? Justin Bieber – twórca szczęścia w nieszczęściu.
Pierwszy raz to ona szczytuje przede mną i to, jak wszystko inne, również przebiega w ciszy. Tylko wtula się we mnie mocniej, obejmuje się moimi ramionami. Nasze spocone skóry lepią się nieco do siebie i leżymy przytuleni na podłodze, dopóki nie wysychamy. Viv zaczyna się wyswobadzać i w całkiem naturalnym odruchu krępuję ją przy sobie, oplatam się jak boa dusiciel, bo zdążyłem raz jeszcze przywyknąć do jej ciepła i nie chcę wystygnąć.
-Nadal tęsknię – mówię, w ostatniej chwili chwytając ją za kostkę. Jej małe pośladki wyglądają jak ręcznie zdobione kryształowe bombki, z każdej perspektywy. - Nie mogę się tobą najeść. Jesteś jak czekolada. Zasłodziłem się, nasyciłem, a nadal bym wpierdalał.
Zaczynam się ubierać dopiero wtedy, gdy słyszę kroki lekarza na korytarza. Szura drewniakami po posadzce i wlecze się, cieknie powoli jak kawa z ekspresu, dlatego nie spieszę się ze spodniami i koszulką, a gdy psychiatra wchodzi na palcach do sali, oboje siedzimy na łóżku, już ubrani, i złożona kołdra zwisa w poprzek łóżka. 
-Jak zawsze na posterunku – mówi do mnie, ściskamy sobie dłonie.
-Nie spuszczam jej z oka – odpowiadam. Jeszcze odrobinę trzęsie mi się głos i oddech mam niezbyt równy, ale lekarz niczego nie podejrzewa.
Nie siedzi z nami długo, bo wie, że dopóki jestem przy Viv, jego rola ogranicza się do regularnego przepisywania leków. Cała reszta - jej zdrowie, życie, samopoczucie i poziom rozładowania napięcia seksualnego - leży w moich rękach.
A potem dzieje się coś, co daje mi pewność, że jestem na właściwym miejscu. Bo gdy lekarz wychodzi, życząc spokojnej nocy, przespanej czy też nie, Viv chwyta mnie za rękę i posyła uśmiech – blady, wątły, wiotki – ale posyła. 
Tej nocy na niebie świeci słońce.




~*~


rozdział króciutki, wiem, i w zasadzie nic się nie dzieje, to też wiem, ale właśnie taki był zamiar. to już końcówka i musimy to jakoś delikatnie podsumować. zmusiłam się i przeczytałam ten rozdział i w zasadzie nawet mi się podoba. tak więc mam nadzieję, że nie zniechęcą was te ostatki, bo tak sobie myślę, że w połowie kwietnia będziemy już mieli epilog:)
wtedy też zaczniemy coś nowego:)

środa, 22 marca 2017

Rozdział 39 - Oczy szeroko otwarte


Nie spóźniam się.
Wyciągam ramiona, by wpadła w nie słaba, blada, jak ściana albo papier, umęczona wszystkimi rewelacjami, tym dniem. Sadzam ją, półprzytomną, na krześle pod ścianą. Plastikowe nogi rozchodzą się na boki, gdy pada na nie bezwiednie. Nie wiem, za co ją przytrzymywać, by nie zjechała jak po zjeżdżalni. Pielęgniarka nadbiega z papierowym kubkiem wody i tabletką na uspokojenie. Stella nie pyta. Połyka zachłannie i czeka, aż rozpuści się w przełyku. Poklepuję ją po policzku, bo wciąż zdaje się odpływać. Jak żaglowiec. Albo tratwa.
-Co pan mówi – szepcze, brwi ma zmarszczone, czoło pofałdowane.
Lekarz stawia krzesło naprzeciw nas. I siada pochylony.
-Jak to możliwe, że o niczym pani nie wie? - pyta poruszony. Na korytarzu słychać tylko nierówny tętent trzech przekrzykujących się galopem serc.
-Niech pan mi to wyjaśni – zarzuca go winą.
Ale całkiem niesłusznie. Skroplony pot lśniący na czole lekarza Watsona uniewinnia go. Co oznacza, że wciąż nie mamy winowajcy.
-Pamiętam przypadek Viv bardzo dokładnie – rozpoczyna opowieść Watson. - Była najmłodszą pacjentką naszego oddziału. To niezwykle rzadko spotykane, by czternastolatka, zwłaszcza dziewczynka, chorowała na schizofrenię paranoidalną. Statystycznie w młodszym wieku  częstsze są zachorowania wśród mężczyzn. - Razem ze Stellą chłoniemy jego słowa, ale wciąż nie rozumiemy fundamentów. - Lipiec tego roku był ciepły i słoneczny. Vivien przyprowadził na oddział jej ojciec.
-Ojciec? - dyszymy ze Stellą oboje.
-Wysoki, postawny, brunet o południowej urodzie.
-Christian – szepcze Stella, przytyka dłoń do otwartych ust.
Chcę zrobić to samo, ale to zbyt kobiecy gest. Więc siedzę cicho.
-Lekarzem prowadzącym był Andrew Mark. Chętnie bym was do niego skierował, niestety zaginął przed paroma tygodniami i nikt z rodziny nie jest w stanie powiedzieć, gdzie obecnie przebywa.
Ale ja wiem, bo doznaję olśnienia właśnie wtedy, gdy zimny pot wstępuje mi na twarz. Bo znam to nazwisko. Bo widziałem je na szpitalnym identyfikatorze. Wchłanianym przez ziemię. W lesie. W martwej kieszeni, na martwej piersi. Nie wiem, co się dzieje, nie rozumiem tych połączeń, ale w końcu je widzę. Mam szeroko otwarte oczy.
-Zdiagnozował u Viv schizofrenię we wczesnym stadium rozwoju. Słyszałem, jak rozmawiał o diagnozie z ojcem Viv. Niestety, gdy sporządzałem później archiwum pacjentów, nie znalazłem jej przypadku. Wstyd się przyznać, ale pominąłem to zaniedbanie. - Spuszcza głowę. Okulary zsuwają się z jego nosa i wpadają w koszyk splecionych dłoni. - Jednak nadal nie potrafię zrozumieć, dlaczego pani nie była niczego świadoma. Viv spędziła na oddziale pełne dwa tygodnie.
Ja również zaczynam się nad tym zastanawiać, ale absurdy, bo tylko tyle mogę z siebie wykrzesać,które napływają we mnie falami, kolidują ze zdrowym rozsądkiem.
-Lipiec 2014 – powtarza Stella i nagle widzę ogromny rozrost jej oczu. Zwraca się do mnie. - Mia przechodziła poważne zapalenie płuc. Została skierowana do sanatorium, dla zmiany klimatu. W lipcu 2014.
-A ty pojechałaś z nią – kończę. - I Viv została z Christianem. Sama.
-Ufałam mu – tłumaczy płaczliwie.
Nie mam jej tego za złe. Ufała człowiekowi, którego kochała i nie miała wpływu na to, że jego miłość do dziewiczego ciała była bardziej intensywna niż miłość do niej samej.
Przytulam jej twarz do swojego obojczyka, bo trzeba jej czegoś, co łapczywie przełknie wszystkie jej łzy. Gładzę włosy w kolorze węgla i gdybym nie czuł w nich swoich perfum, zapomniałbym, że bliskość sprzed godziny była jeszcze bliższa niż obecna, szpitalna.
-Nie jestem w stanie powiedzieć państwu nic więcej, za wyjątkiem obecnego stanu Viv i dalszego przebiegu leczenia. Kwas, który połknęła, nie był kwasem mocnym. Ma poparzone drogi oddechowe, ale jej życie nie jest zagrożone. Cięższa jest kwestia postępującej schizofrenii.. Skoro nie przyjmowała leków przez dwa lata, choroba nabrała rozpędu. Viv musi zostać na oddziale. Zastosujemy silniejsze leczenie farmakologiczne, choć nie mogę obiecać, że cofnie ono zmiany spowodowane dwuletnią zwłoką.
Stella, wciąż płaczliwie, dziękuje lekarzowi za wszystko, co powiedział i co zamierza zrobić, a potem ja ściskam jego dłoń. Patrzy na mnie wzrokiem, którym chce mi coś powiedzieć. Może nakazać siłę i upór. A może dać do zrozumienia, że jeśli mam wątpliwości, powinienem wyjść nie później niż w nadchodzącej sekundzie. Dlatego ściskam jego dłoń mocniej niż on moją, bo właśnie podejmuję decyzję.
I wychodzę. Ze szpitala. Docieram do samochodu, ale ledwie wyjmuję spod klapy w bagażniku broń, jestem z powrotem przed tablicą z wykazem pięter i oddziałów. W szpitalu, którego nie opuszczam, bo pamiętam o zemście i pamiętam o miłości.
Wybieram oddział ogólny. Sunę wzdłuż korytarza, zaglądając przez szpary w roletach przysłaniających szyby w salach chorych. Znajduję go w przedostatniej, leży sam, już przytomny, z bandażem wokół głowy i piersią skrytą pod szpitalną koszulą. Gdy wchodzę, a drzwi wstrzymują w sobie skrzypnięcie, on już wie, że może boleć. Gdzie podział się jego uśmiech? Gdzie te dentystycznie wybielone zęby? Siadam na stołku, wdzieram się bronią pod kołdrę i mam na celowniku to, czym paradoksalnie najbardziej mnie skrzywdził. Wpycham lufę w jego sflaczałą pałę. Uświadamiam sobie, że wywoływanie bólu sprawia mi przyjemność. Rodzaj ekstatycznego podniecenia wywołuje u mnie cudzy ból. Przerażająca diagnoza.
-Gdzie twoja odwaga? - pytam. - I bezczelność. Wyglądasz jak potulny baranek. Nie przywykłem do tego.
-Czego chcesz? - pyta, a jego oddech gna jak stado koni. Zerka w dół, na krocze, ale nie widzi, co dzieje się pod kołdrą. Bawi mnie jego strach, ale się nie uśmiecham.
-Porozmawiać – mówię łagodnie. 
-Więc po co ci to? - Znów podążą wzrokiem za moją ręką wpełzającą pod pościel. Pieszczę jego fiuta lufą pistoletu, przebiegam w górę i w dół. Chichoczę, gdy ten twardnieje, a skronie Christiana lśnią pod zimnym potem.
-To jeden z moich argumentów. Niezmiernie przekonujący, nie sądzisz?
Sam nie wiem, czy chcę go upokorzyć, bo pod tym względem już zawsze będzie nade mną. Może chcę się z nim podroczyć. Potrącić mysz kocią łapą. A może nie wiem, od czego zacząć i gram na czas. Może.
-Znasz Andrew Marka? - pytam najsampierw. - Lepiej powiedz po dobroci, bo popieszczę cię tak, że tobie odechce się pieścić kogokolwiek.
-Przyjaźnimy się od podstawówki – mamrocze przerażony. Mógłbym kazać mu mówić głośniej, mógłbym zażądać muzyki do „Mrugaj, mrugaj gwiazdko ma” pot ten tekst. Sprawuję nad nim chwilową władzę absolutną.
Z wolna zaczynam rozumieć.
-Przyjaźniliście – poprawiam. Patrzę na niego ostrym wzrokiem, aby pobudzić jego wyobraźnię. Bo może podpaliłem go w starej szopie za miastem. A może przywiązałem mu do kostki dziesięciokilogramowy głaz i wepchnąłem do najbliższej rzeki. A może z kolei wyciąłem mu na piersi chińskie inicjały. - Wierz mi lub nie, ale nie będę miał oporów, żeby strzelić. 
-Jeśli?
-Jeśli nie wyśpiewasz mi wszystkiego. Jak przed księdzem. Na spowiedzi. Zacznijmy od początku. Od lipca 2014.
Widzę po jego oczach, że wiem już wiele i jego rola nie będzie obszerna. Wzdycha głośno, ale tak, by się nie poruszyć, bo lufa wciąż ugniata go w majtkach. Patrzę w jego przystojną twarz i próbuję zrozumieć, co najbardziej pociągało Viv. Nie mam czarnych włosów. Nie mam opalonej karnacji ani meksykańskiej urody. Nie mam Rolexa na nadgarstku, choć mógłbym mieć, a w mojej szafie nie wisi ani jeden garnitur, choć mógłby wisieć. Nie mam gładkich dłoni, wymuskanych od muskania dokumentów w kancelarii. Nie mam też wyregulowanych brwi. Ale jestem ciepły. Nigdy nie stygnę.
A potem Christian mówi:
-Viv podobała mi się, odkąd urosły jej cycki. Nie kręciły mnie gwałty ani przemoc. Nie chciałem mieć jej siłą. Nie fizyczną. Stella w tym okresie sporo pracowała, ja miałem zastój wśród klientów. Zacząłem zauważać, że z Viv dzieje się coś złego. Płakała po nocach, budząc się z krzykiem. Innym razem potrafiła przesiedzieć całe dnie zwinięta w kłębek i milcząca. Chodziła wystraszona, czasem zdawała się nie słyszeć, co do niej mówię, a jeszcze niekiedy przyłapywałem ją na rozmawianiu z samą sobą. Więc zabrałem ją tutaj, do szpitala. Mój przyjaciel był wówczas ordynatorem oddziału psychiatrycznego. Zdiagnozował u Viv schizofrenię paranoidalną, a że miał u mnie dawny dług wdzięczności, nie zapisał tego w papierach. Bo wtedy wywęszyłem swój zysk. Kiedy wróciliśmy do domu, powiedziałem Viv, że ze schizofrenią jest jak z HIV. Ludzie zaczną wytykać ją palcami, odizolują od życia, które dotąd wiodła, zamkną w szpitalu i zabiją okna kratami. Ale obiecałem, że nikomu nie powiem. 
-Pod jednym warunkiem – wtrącam, a on przytakuje.
-Pod jednym warunkiem. Tym warunkiem był seks. Jak powiedziałem wcześniej, nie kręci przemoc i brutalność. Byłem względem niej... dość czuły. A Viv, tak niewinna, młodziutka, nieśmiała... Nikt nie dotykał jej przede mną. Po paru razach zaczęło jej się to zwyczajnie podobać. Seks. Bliskość. Orgazm. Ale szczerze wątpię, że była świadoma tego, co robi. Była świadoma naprawdę niewielu rzeczy. Mijały kolejne miesiące. Potem wyjechaliśmy ze Stellą na urlop. A po powrocie pojawiłeś się ty.
-Tylko mi nie mów, że byłeś zazdrosny, bo parsknę śmiechem.
-Byłem – wyznaje z uniesioną głową. - Ale nie o nią. O seks. Bałem się, że kiedy poznała ciebie, zrezygnuje z tego, do czego dotychczas się paliła. Z początku w zasadzie nic się nie zmieniło. Chyba nie bardzo ci ufała. A później, im dłużej byliście razem, tym rzadziej pozwalała się dotykać. Ale nie zabroniła zupełnie. Do czasu aż...
-Aż poszliśmy do łóżka – kończę za niego. - Wiem, powiedziała mi o tym dzisiaj, przed południem.
Co jest zaskoczeniem dla mnie samego, powoli wyciągam rękę spod kołdry. Oddalam broń. Christian zaczyna oddychać normalnym człowieczym tempem, ale nie spuszcza ze mnie wzroku, bo teraz, gdy przekonał się, że stać mnie na więcej niż groźby i drobne pogróżki, woli trzymać mnie na muszce. A ja jestem niezwykle zdumiony sobą, tą kapitulacją, spokojem, z jakim przyjąłem jego słowa i spokojem, z jakim wypowiem swoje.
-Jesteś adwokatem, Christian – mówię. - Liczyłeś kiedyś, tak z ciekawości, ile ci za to wszystko grozi? Seks z czternastolatką, szantaż, a nade wszystko celowe działanie na szkodę jej zdrowia. Wiesz, ja nawet nie zrobię ci krzywdy. Myślę, że sam z czasem zrozumiesz, że jesteś zwykłą męską świnią, która musi się zniżać do tak niskiego poziomu, by zaciągnąć do łóżka naiwną czternastolatkę. Poza faktem, że to przez ciebie jej choroba nabrała rozpędu, nie mam ci praktycznie nic do zarzucenia. Ja tracę na tym jedynie odrobinę męskiej dumy, bo tak czy owak wybaczę Viv wszystko, co zrobiła. W pewnych kwestiach mógłbym ci nawet podziękować. Bo to dzięki tobie seks z nią jest prawdziwym rajem, a nie groteskowym kotłowaniem się w łóżku. Chyba straciłeś na tym więcej niż ja. - Nachylam się bliżej łóżka, Christian z respektem wbija plecy w poduszkę opartą o zagłówek. - Stella jest niesamowicie piękną, seksowną i wartościową kobietą. A ty spieprzyłeś całe uczucie, którym cię darzyła. Więc chyba nie wyszedłeś na tym najlepiej.
Gdy podnoszę się ze stołka, przez chwilę myślę nawet o jednym szybkim w jego polik, ale ręce mam zbyt czyste, więc odwracam się i wychodzę z sali, nie obejrzawszy się przez ramię. Bo choć nie mam dowodu, żadnego potwierdzenia ani parafki na piśmie, czuję, że rozdział pod tytułem „Christian” doczekał się ostatniego akapitu.
I dopiero wtedy zaczyna do mnie docierać, że przebrnąłem przez wszystkie proste drogi i odnóża, by dotrzeć do przełęczy boleśnie splecionej zakrętami, węższymi i szerszymi łukami.
Bo wizja schizofrenii wszczepionej w ukochaną osobę jest jednym nieskończonym wirującym zakrętem. 
Nie mam żadnej głębszej wiedzy dotyczącej wczesnej fazy choroby, jej późniejszego rozwoju, leczenia, wpływu na otoczenie i wpływu otoczenia na nią. Nie wiem, co jej grozi, co grozi mi, co grozi nam jako całości. Jestem przerażony samym brzmieniem tej choroby, jej rzeczywistą obecnością i wyzwaniem, jakie przede mną stawia. Ale w końcu zaczynam rozumieć. Jej ciche dni i dni całkiem głośne, jej wymieszane nastroje, często niewidzące oczy albo wzrok tak daleki, że nie mógłby być w tym samym świecie co ja. Zaczynam rozumieć jej strach i wiem, że Viv zdawała sobie sprawę ze wszystkiego, co się z nią dzieje, a jednak była zbyt zawstydzona myślą, że ktokolwiek poza nią również zda sobie sprawę. Nagle cała złość na nią wsiąka w podłogę, nie widzę w niej żadnych win, choć o nich pamiętam, nie mam jej czego wybaczać, a ona nie ma mnie za co przepraszać. Zdrada jest niczym. A wiele zdrad jeszcze większym niczym. 
Gdy docieram na oddział Viv, szef kołysze Stellę w ramionach, całuje jej głowę i wtedy widzę, że jest między nimi przyszłość. Wspólna. Nie chcę w tym uczestniczyć, więc siadam na krześle przed jej salą i siedzę na nim przez najbliższe dwa dni i dwie noce, bez snu i jedzenia, z kroplą wody w ustach. Czekam w bezruchu, aż wpuszczą mnie do niej, aż przesadzą z plastiku na drewno obok jej łóżka, aż włożą jej dłoń w moją dłoń, bo oboje z Viv jesteśmy zbyt bezwiedni, by zrobić to samemu.
Robię najgorszą rzecz, jaką mogę robić w szpitalu po diagnozie. Wczytuję się w każdą odnalezioną w internecie stronę poświęconą schizofrenii i wszystkiemu, co jest z nią połączone bliźniaczym węzłem. Blednę przynajmniej piętnaście razy i każde kolejne zblednięcie jest silniejsze od poprzedniego, bo nie powraca mi naturalny koloryt skóry. Do tego telefon rozgrzewa mi się w dłoniach tak bardzo, że gdy w końcu, po półtorej doby, odkładam go na zimny parapet, dłonie mam czerwone i łuszczy się z nich skóra. Ale mętlik z mojej głowy wędruje do rąk i nóg, i płynie w żyłach jak cholesterol, i gryzie kości jak osteoporoza. A gdy o drugiej w nocy niespełna czterdzieści godzin później stoję przed lustrem w szpitalnej toalecie, znajduję trzy siwe włosy ponad prawą skronią.
Bo jestem zrozpaczony, zestresowany i absolutnie oszołomiony tym, przez co nieświadomie przeszedłem i tym, co dopiero mnie zadepcze.
Internet zawiera całe pola obsiane referatami dotyczącymi schizofrenii paranoidalnej. Są osobne dotyczące początkowych objawów, kilkadziesiąt stron poświęconych relacjom chorych, potencjalnym omamom słuchowym i wzrokowym, powolnej utracie głębszej więzi z otoczeniem i z przerażeniem zauważam, jak wiele w tych słowach jest prawdy  i jak niewiele różni przypadek Viv. Następnie przechodzę do leczenia. Te setki paragrafów również wbijają mnie w fotel, gdy uświadamiam sobie, że podczas gdy leczenie wykonuje krok, zwłoka w leczeniu obejmuje pięć wstecz. Nie chcę liczyć, ile kroków wykonała Viv i jak wiele z nich cofnęło ją z dala ode mnie. Docieram także do przebiegu leczenia, do wpływu środków na psychikę i czysto fizycznych efektów ubocznych. Nie czytam rokowań, bo nie chcę ich znać. Trafiam za to na emocjonalny artykuł dotyczący siły każdego, kto walczy ze schizofrenią pośrednio. Czyli przyszłościowego mnie. Zawierzam każdemu słowu wytłuszczonemu czarną czcionką. Wierzę we łzy, w ich przybywanie, wierzę w krzyki, obustronne, wierzę w nieodpartą chęć porzucenia tego wszystkiego i wierzę, że i mnie spotka kryzys. Wierzę, że przyjdzie dzień, w którym usiądę pod ścianą, rozpłaczę się i powiem, komukolwiek, że nie mam siły dłużej walczyć, że rezygnuję i chcę wymodlić powrót do życia, w którym nie było tak spektakularnych porażek własnej osobowości. 
Wierzę temu wszystkiemu i w chwili, w której czytam te słowa, już płaczę, ale nie mam na to świadków, więc płaczę głośniej i głośniej i chociaż przez chwilę mam wątpliwości, czy jestem wystarczająco silny, by się z tym zmierzyć, bo sama Viv jest lekka jak piórko, ale Viv z chorobą mnie przytłacza, wchodzę w to. Rezygnuję z życia, z jego części, dla niej. Wcale nie uważam, że to poświęcenie. Poświęcenie byłoby wtedy, gdybym wkroczył w ten wybór pewien. A ja wcale taki nie jestem. Nie wiem, czy nie wymknę się wyjściem ewakuacyjnym. Nie wiem, czy nie stchórzę i nie ucieknę tak, by wszyscy mnie widzieli i aby wiedzieli, że nie mają prawa ściągnąć mnie tu z powrotem. Jedynie próbuję. Z konieczności. Z obowiązku. I z miłości.
Jestem zdziwiony, że nikt nie wypędza mnie do domu, nikt nie każe iść się odświeżyć, przespać czy zadbać o trwałość diety. Oddział psychiatryczny rządzi się swoimi prawami. Jednym z nich jest całkowite ignorowanie obecności przebywających poza salami chorych.
Przełom następuje trzeciego dnia, piętnaście po szóstej z rana, gdy przychodzi nowa zmiana pielęgniarek i dyżurujący doktor Watson.
-Nie wypraszam cię z oddziału, choć naginam tym przepisy, bo wiem, że jeśli wyrzucę cię za drzwi, będziesz czekał po ich drugiej stronie.
Nie myli się, a że jego usta nie są domknięte, pozwalam mu ciągnąć.
-Niemniej jednak, może pomyślałbyś o choćby parogodzinnym powrocie do domu. Nie chcę cię straszyć, ale jeśli nie zmrużysz oka przez kolejną dobę, na twoje własne życzenie odeślemy cię trzy piętra niżej, na oddział ogólny.
-Najpierw chcę ją zobaczyć – mówię nieprzytomnym głosem. Chrypię, bo nie odzywałem się do nikogo przez ostatnie dwie doby. Stellę zbywam pomrukami, na szefa spoglądam spod byka, a Mię wyłącznie przytulam. - Nie wyjdę stąd, dopóki jej nie zobaczę. Muszę z nią porozmawiać. Muszę jej powiedzieć, że już o wszystkim wiem. Muszę tam przy niej być.
-Pozwolę ci do niej wejść – oznajmia lekarz. - Ale wciąż jest bardzo słaba po próbie samobójczej i ma podrażnione drogi oddechowe, więc niech mówi możliwie najmniej.
-To ja będę mówił – zapewniam. - Bo mam wiele do powiedzenia. 
A potem lekarz otwiera przede mną drzwi, za którymi leży Viv, jakbym sam nie mógł tego zrobić, i rzeczywiście nie mogę, bo ręce mam zdrętwiałe, a nogi ledwie trzymają mnie w pionie. Dziękuję lekarzowi za słowo otuchy, które spływa po moim płaszczu uczucioszczelnym, zamykając drzwi sali jeszcze przed odwrotem i spojrzeniem na śpiącą piękność.
Która wcale nie śpi. Leży na wielkiej poduszce tworzącej z łóżkiem kąt trzydziestu stopni, zapada się w materacu i wydaje się znikać pod obszerną pościelą. Patrzy prosto we mnie, a oczy ma smutne, smutniejsze niż wszystko, co dotychczas widziałem. Niemalże nie jestem w stanie wytrzymać tego spojrzenia, jego naporu, ale zauważam, że w jej smutku odbija się również mój smutek i dlatego jest tak intensywny. Wpierw przejmuję jej małe dłonie, dopiero po tym siadam na taborecie, który odsuwam od przednich nóg łóżka. Szepczę w jej dłonie, jakby to one miały uszy.
-Już wszystko wiem – zaczynam łagodnie. - Wiem o chorobie, wiem o Christianie, po prostu wiem. - Głaszczę jej blady policzek pod zmęczoną powieką. Skórę ma chłodną i matową, wyczuwam pod palcami drobniutkie włoski. - Nic się nie stało, kochanie. Nic się nie stało. Nie jestem zły. Nic się nie stało. - Po każdym mechanicznym wyznaniu całuję ją. W coś. W cokolwiek, co wpada mi pod usta.
W końcu, umęczony bezsennością, opadam delikatnie na jej brzuch otulony kołdrą. Przywieram do niego policzkiem i zadzieram głowę tak, by widzieć jej podbródek. Ale wkrótce wystarcza mi już tylko jej szyja. A jeszcze później same obojczyki. Przestaję kontrolować spojrzenie. Wiem tylko, że widzę ją, i jestem z tego powodu szczęśliwy.
-Jestem tutaj, ptysiu – mówię z ustami przy kołdrze. Nie mogę puścić jej dłoni. Jakby przymarzła mi do palców, do skóry. Jakbym to ja przymarzł do niej cały. - I nigdzie się nie wybieram. Zostaję, przy tobie. 
Dotyka mojego ucha. Obrysowuje jego zarys opuszką środkowego palca. Potem one wszystkie są w moich włosach i pod jej dotykiem drętwieje mi skóra. Już teraz wiem, że taka intymność będzie jedynym, co czeka nas w najbliższych miesiącach, ale przystaję na to, bo gdybym chciał inną, chciałbym ją od miesięcy. Miałbym ją od miesięcy. 
Słyszę świst powietrza, później charkot. Uciszam Viv, kiedy ta uchyla usta. Chce mówić, ale jej nie pozwalam. Kładę palec wskazujący w poprzek jej ust. Wtedy obcałowuje moje palce i tak całujemy się po dłoniach, a akt ten jest szczytem erotyzmu i to mi wystarcza. Powoli oswajam się z chorobą Viv, bo wiem, że nie mam wyjścia. Jeśli biorę sobie Viv za nieoficjalną żonę, biorę za żonę również jej chorobę, zmiany nastrojów i problemy, które mnożą się prędzej niż moje własne. 
Jest dzień szczerości. Dowiadujemy się o sobie niestworzonych historii. Dlatego kiedy tak leżę skronią na jej podbrzuszu, a kość biodrowa wbija się w moją szczękę spiczastym krańcem przez kołdrę, wyznaję:
-Sypiałem z Mią, kiedyś, zanim poznałem ciebie. A dzisiaj przespałem się z twoją matką. Bo byłem zły. Zrozpaczony. Zazdrosny. I chyba trochę mściwy. 
I mówię o tym wszystkim otwarcie, bo wiem, że Viv nie będzie miała mi za złe tych seksualnych występków. Jak przypuszczam, wzdycha tylko, a potem próbuje się podnieść, słaba i bezsilna, by pocałować mnie w głowę. Pomagam jej, nastawiam czubek obrośnięty nieświeżymi w dotyku i zapachu włosami. A potem kładę się na jej piersi i chyba przysypiam, bo co otwieram oczy, zmienia się kąt padania światła na szpitalną podłogę.
Następnych słów Viv już nie zatrzymuję:
-Idź do domu – szepcze z boleścią. - Zjedz coś. Prześpij się. Przytul Amy. Dopiero wtedy wróć. Wyglądasz potwornie. Ale i tak cię kocham.
-Ty też nie jesteś w najlepszej kondycji – uśmiecham się. - I też cię kocham.
-Osiem godzin – rzęzi przez opuchnięte gardło. - Tyle masz przespać.
Nie kłócę się z nią, bo wiem, że nie odpuści, a i ja nie odpuszczę. Kiedy kiwam głową, kłamstwo zostaje mi wybaczone. Zanim jednak wychodzę, by dopełnić te osiem godzin snu, biorę Viv w objęcia, wącham jej włosy, przytulam policzek do swojego obojczyka, całuję jej uszy, oczy, nawet nos, bo chcę obcałować wszystko, czym zamierzam się opiekować. Wiem też, że na tym etapie, na którym jesteśmy – a myślę o chorobie, o dojrzałości, którą mimo wszystko w sobie mamy – kocham cię wypowiadane tak często w błahych sytuacjach, jest czymś równie zwyczajnym jak szyszka w leśnym runie.
Kończę uścisk, gdy jestem wypełniony ciepłem Viv po brzegi i więcej w siebie nie zmieszczę. Wychodzę z sali, później z oddziału, jeszcze później ze szpitala, a droga powrotna do domu, którego koloru drzwi już nie pamiętam, mija mi błyskawicznie, jak uderzenie pioruna, światło i koniec światła. Gaszę reflektory na podjeździe i dopiero gdy otwierając drzwi, uderzam nimi w drzwi sąsiedniego samochodu, orientuję się, że samochód rodziców zajmuje 2/3 miejsca parkingowego, a opony mojego wystają na trawnik. Ich wizyta jest mi potrzebna jak kolejna nieprzespana noc, którą mi zgotują. Chce mi się płakać, gdy myślę o tym wszystkim, o ostatnich dniach, o dniach przyszłych, i dochodzę do wniosku, że to niezdrowe, by człowiek czuł tak wiele.
A potem czuję jeszcze więcej, gdy wchodzę po cichu do domu i słyszę, jak Amy mówi do Jasona 'tato'. Na własne uszy. To razi mnie jak prądem i przez chwilę duszę się przyparty do ściany w przedpokoju, a gdy osuwam się po niej na szafkę na buty i potrącam skórzaną torebkę matki, zwracam na siebie uwagę wszystkich.
-Już myśleliśmy, że w ogóle nie zamierzasz wrócić do domu. Do swojego dziecka – atakuje matka. - Zapomniałeś już, że jesteś ojcem? Że to dobro Amy powinno zajmować u ciebie czołową pozycję? 
-Viv ma schizofrenię – wyznaję i czuję, jakbym tym wyznaniem oddał wszystko, co mam, bo im częściej wygłaszam te słowa, im więcej osób o tym wie i im częściej ja sam słyszę ten wyrok, choroba się urzeczywistnia. - Wykryto ją dwa lata temu, ale przez te dwa lata nie przyjmowała leków. Jest w szpitalu. Muszę tam z nią być.
Twarze rodziców stają się posępne i pochmurne, ale zaskakująco niewiele w nich współczucia. Albo to ja wymagam irracjonalnie wiele i nie ma w nich uczuć, których bym oczekiwał. W nikim nie ma. Nie potrafię ich nawet sprecyzować. Nie chcę przecież, byśmy spuścili wodę z basenu, wleźli do niego, wykąpali się we własnych łzach, a potem do wieczora głaskali się rytmicznie po głowach. Może ta obojętność nieco mnie uodporni. Bo obecnie cudza obojętność na Viv jest moją obojętnością na wszystkich poza nią.
-Powinieneś być w domu – odzywa się matka. - Przy swoim dziecku. 
-Słyszałaś, co powiedziałem? - pytam senny, ostatni do kłótni i sprzeczek. Chcę położyć się w łóżku, owinąć kołdrą jak dżem naleśnikiem i odwinąć się z jej fałd jak najprędzej. - Viv ma schizofrenię.
-To nie jest powód, dla którego Amy z dnia na dzień tracić ojca.
-Amy nikogo nie traci – mówię stanowczo. 
Dostrzegam ją u nóg Jasona, sklejoną z jego nogawką, i jestem na nią zły, tak potwornie zły, że odrywa nas od siebie jak stary plaster. Dopiero niebawem orientuję się, że to ja jestem tym, który ten plaster podważa, a Amy jedynie zrywa coś, co wisi na ostatnim włosku. I chociaż nie mogę zaprzeczyć matce, robię to, bo taki już jestem – niepokorny. Chcę zbawić świat, ale zbyt wielką wagę przykładam do głodu w Afryce, kiedy płonie las w Australii.
-Przez Viv nie masz czasu dla własnej córki – orzeka matka. - Zastanów się, czy powinieneś być z osobą, która odsuwa cię od twojego głównego obowiązku.
Myślę, że to właśnie tym mnie łamie. Bo mówi mi prosto w twarz, że mam w sobie za mało miłości, by ją dzielić. A to nie prawda. Kwitnę miłością, cały nią pachnę, jej aromat jest w moim dezodorancie i wodzie po goleniu. To nie prawda, że nie potrafię kochać dwóch osób jednocześnie i kochać ich miłością jednakową. 
A jednak kiedy patrzę na Amy, widzę jasny kosmyk włosów opadający na jej policzek, i nie poznaję go. Widzę dziecięce dresy z łatką na kolanie, i ich również nie poznaję. Nie poznaję w niej tak wiele, że aż nie mogę patrzeć na te dowody mojej nieobecności.
Dlatego przyklękam na jedno kolano, wyciągam przed siebie ręce, zmęczone i wypompowane, wiszące bezwiednie jak flaki po obraniu parówek. Amy waha się, a jej wahanie kopie mnie po kostkach. W końcu jednak zbliża się – powoli, dodam – i wpada mi w ramiona, a ja unoszę ją wysoko ponad ziemię, żeby jej małych stóp nie oplotły moje problemy, i żeby nie wycofała się, kiedy znów jesteśmy sobie tak bliscy. 
-Jesteś chora, jeśli myślisz, że zostawię Viv właśnie teraz, gdy jest chora, gdy mimo wszystko najbardziej mnie potrzebuje – syczę i przypominam sobie, co spowodowało wykiełkowanie dystansu pomiędzy mną i matką przed laty. Jej nieczułość wciąż mnie zadziwia. - To prawda, w ostatnim czasie zaniedbałem Amy i przyznaję się do tego. Ale, na miłość boską, bycie ojcem nie oznacza celibatu albo długich wieczorów spędzonych w ciepłych kapciach na kanapie. Jestem jeszcze młody, zakochałem się, po raz pierwszy tak mocno i prawdziwie. Potrzebuję czasu, żeby to wszystko ze sobą pogodzić. Nie pretensji i oskarżeń. Nikt mnie nie nauczył, jak być dobrym ojcem. Popełniam błędy i widzę je mamy, ale zastanów się w duchu i przyznaj, że jeśli ty również je popełniałaś, a popełniałaś, nie masz prawa wytykać mi moich. I powtórzę jeszcze raz – mówię, a stopy cofają mnie do drzwi, z Amy na rękach i jej wzbierającym zniecierpliwieniem. - Viv ma schizofrenię. I chyba wolałbym, żeby to był rak, bo z rakiem łatwiej jest walczyć. A ja się nie poddam, choćbyś mnie do tego namawiała dniami i nocami. Viv jest mim wszystkim. Takim samym wszystkim jak Amy. Nie powinno cię dziwić, że uczucia do córki i do kobiety okazuję w całkiem odmienny sposób.
A potem wychodzę, bo jestem zbyt zmęczony, żeby krzyczeć. Przechodzę przez podjazd. Gdy ciągnę za klamkę, okazuje się, że nie zamknąłem nawet samochodu. Czym prędzej zjeżdżamy z podjazdu i Amy odzyskuje głos, gdy docieramy do drogi wylotowej z dzielnicy, a pasy bezpieczeństwa w dalszym ciągu nie oplatają jej ramienia.
-Dokąd jedziemy? - pyta skrępowana.
Boli, ból, boleć, bolący – to czuję, kiedy używa głosu zarezerwowanego dla obcych. Jestem dla niej obcy.
-Nie wiem – mamroczę. Nie chcę rozmawiać, nie tylko z nią, ale i z całym światem. Chcę usiąść pod kocem, uronić łzę lub dwie, poużalać się nad życiem, które przyjdzie mi zaniedbywać, i tak czekać na polepszenie stanu Viv. - Amy – mówię jednak, bo cisza przy dziecku jest jak cisza w grobie. - Jason jest twoim wujkiem, nie tatą. Nie chcę, żebyś tak do niego mówiła.
-Przepraszam – piszczy przestraszona: mną, sobą albo prędkością, którą rozwijamy. - Nie jedź tak szybko, tata – prosi płaczliwie. Przykleja się nosem do szyby, widzi światła rozpędzone na poboczu, nie mniej rozpędzone niż my, ale i nie bardziej. Później patrzy w przednią szybę, oczy ma wielkie jak żarówki i jak żarówki świecą. - Zwolnij, proszę.
Nie umiem wyplenić tej prędkości z prędkościomierza. Nie umiem wyswobodzić pedału spod podeszwy. Nie umiem się wlec, bo wydaje mi się, że czas wlecze się razem ze mną, zamiast pędzić i oddalać chorobę Viv, której nie da się oddalić, bo jest odporna na chemię, radioterapię i standardowe leczenie farmakologiczne.
Więc pędzę przez wieczorne miasto rozmyte w pomarańczu i żółci latarni, wiatr targa mi włosy nawet przez zamknięte szyby i wraz z Amy czujemy przenikliwe zimno na twarzach. Prędkość jest tak zatrważająca, że przestaję patrzeć na wskazówkę, bo nie chcę znać wskaźnika niebezpieczeństwa, na jakie narażam Amy. Dopiero kiedy jej dwie małe rączki panicznie chwytają się kierownicy, coś do mnie dociera i to coś wrzuca mnie na pobocze nieopodal zdewastowanej stacji benzynowej zamkniętej po napadzie sprzed roku. Zjeżdżam na to pobocze rozchwiany emocjonalnie, opieram czoło na kierownicy i płaczę. Wielkie krople ciekną w dół mojej twarzy, spływają na opuszkę palca Amy, która podstawia go do mojego podbródka. Przechwytuje tak każdą łzę i wyciera w tapicerkę fotela.
-Płaczesz dlatego, że Viv jest chora? - pyta półgłosem. Przesiada się tak, że dźwignię zmiany biegów ma pomiędzy nogami, a jej lewa dłoń trzyma klucze w kieszeni mojej kurtki. 
-Też – wyznaję, pociągając nosem. Czuję katar cofający się do mózgu i nie potrafię się zmobilizować, by go stamtąd wywabić. - Ale nie tylko. Płaczę, bo nie mogę jej pomóc. Płaczę, bo się boję. Płaczę, bo naprawdę jestem beznadziejnym ojcem i chociaż wiem, że cię zaniedbuję, nie robię nic, żeby z tym skończyć. 
-Ale mnie kochasz – stwierdza trafnie. 
-Nie musisz mieć wątpliwości.
-Więc jesteś najukochańszym tatą na świecie. Zazdroszczę sobie, że jesteś tylko mój. I Viv. Ale z nią mogę się podzielić.
Rozumie tak wiele, że omal nie płaczę również nad jej mądrością. Przytulam ją niezgrabnie jednym ramieniem, nie mogę uwierzyć, że wciąż jest maleńka jak pyłek, a potem Amy wraca na fotel, a ja, irytująco pociągając nosem, jadę przed siebie, wolniej, nie ocierając z policzków łez, na dowód, ale sam jeszcze nie wiem czego, bo nie muszę niczego udowadniać.
Uliczny ruch niewiele nas spowalnia, więc po kwadransie zajeżdżamy pod kamienicę Zayna. Amy przechwytuje moją dłoń, gdy wysiadamy z samochodu. Jest w niej sporo strachu, że skryję rękę w kieszeni i tam jej nie dosięgnie. Oddycha z ulgą, bo sam wychodzę z inicjatywą. Nasze palce plączą się niezgrabnie, gdy wchodzimy po schodach na trzecie piętro, slalomem metalowych poręczy. Amy puka do drzwi, a ja stawiam ją przed sobą, jej słodycz na pierwszy ogień. Otwiera nam Zayn w dresach, oczy ma zamglone i od progu wiem, że czci ten dzień lenistwem i nie trafiłem na jeden z jego gorszych lub bardziej ironicznych humorów. Dlatego pytam:
-Przyjmiesz nas na tę jedną noc? Potrzebuję z kimś pogadać.
Jego odpowiedzią są szeroko otwarte drzwi.
A potem, gdy siedząc na kanapie, opowiadam mu o wszystkich minionych i oczekujących w kolejce detalach schizofrenii, a Amy śpi na moich kolanach, przytulając zbudowane udo jak puchową poduszkę, Zayn nie prawi mi morałów i nie poucza, bo nie zna życia i nie udaje, że jest z nim oswojony. Umie za to obejmować. Pręży muskuły, gdy obejmuje mnie po bratersku i pozwala mi w tym nieodwzajemnionym uścisku podjąć decyzję, która wbrew domysłom nie była podjęta.
Decyduję się nie odkochiwać.





~*~


ja pierdziele, druga połowa tego rozdziału szła mi już tak opornie, że aż mam zakwasy
tymczasem zostały nam już ostatnie rozdziały i pa, żegnajcie Jiv
i witajcie ktoś nowy, bo niebawem rozpocznę kolejne opowiadanie, ale o tym później
rozdział nie jest pasjonujący ani nic, ale teraz zbliżamy się powoli do takiego podsumowania, więc nie spodziewajcie się super akcji. choć coś tam się jeszcze wydarzy, więc chyba nie zaśniecie
ale ja właśnie zasypiam, także miłego czytania i dobranoooc
ask.fm/Paulaaa962
twitter.com/Paulaaa962

środa, 15 marca 2017

Rozdział 38 - Niebo istnieje naprawdę


Gdy miałem osiem lat, mama kupiła mi złotą rybkę z falującym jak welon ogonem, szklaną kulę na pięć litrów, kamienny zamek, żwirek łączący odcień spranej czerwieni i beżu, sztuczną roślinkę przyczepioną do plastikowego stelaża na dnie, pochylającą się na falach akwarium, i pudełko suszonych robaków. Nazwałem ją Gordon, karmiłem według zaleceń dietetyka, nagrzewałem jej wodę lampką biurową. Zabierałem na spacery po osiedlu i huśtałem w kuli na ogrodowej huśtawce tak mocno, że moczył mnie deszcz z jej akwarium. Któregoś wiosennego popołudnia, gdy wróciłem ze szkoły i usiadłem przy biurku, znalazłem Gordona na planie Texasu. Suchego. Woda w kuli już nie drżała. Wtedy dowiedziałem się, że ryby nie mają powiek i umierają z otwartymi oczami. Mama wytłumaczyła spokojnie, mierzwiąc moją przydługą grzywkę, że Gordon musiał wyskoczyć z kuli podczas naszej nieobecności. Ale nigdy w to nie uwierzyłem. Nigdy nie uwierzyłem, że rybom rosną skrzydła, gdy ich potrzebują.
A teraz stoję przed Viv i nie wierzę, że jej również wyrosły skrzydła. Czarne jak grudniowa noc, jak smoła. I czuję się jak wtedy, prawie dwadzieścia lat temu, bo znów zaprzeczam opadom deszczu podczas ulewy. Nie wiem, skąd się to bierze, ale okłamywanie samego siebie przychodzi mi z większą łatwością, niż okłamywanie kogokolwiek innego. Nie umiem kłamać poza obrębem samego siebie.
Ale ona także nie umie kłamać poza obrębem samej siebie.
I wtedy zaczynam wierzyć, że szczęście Gordona w szklanej kuli było tylko moim dziecięcym wyobrażeniem szczęścia i że żadna niewytłumaczalna siła nie wyłowiła go z akwarium i nie ułożyła w poprzek Dallas. To była jego decyzja. Zakończenie mojego szczęścia. Zaczynam przypuszczać, że Viv jest następnym wcieleniem złotej rybki z dzieciństwa. 
-Zdradziłaś mnie – mówię cicho. Widzę plamy na podłodze, na które nigdy nie zwróciłbym uwagi. Widzę fugę niewyraźnie zdrapaną z kafli. Widzę pajęczynę oplecioną wokół nogi łóżka. Widzę płatek róży przyciśnięty listwą na łączeniu ściany z podłogą. Widzę wszystko to, co pozwala mi nie podnosić wzroku. Bo nie chcę patrzeć na nią. A jednocześnie chcę. Chcę wiedzieć, czy płacze, czy płaczę tylko ja. - Jesteśmy razem od siedmiu miesięcy, sypiamy ze sobą od sześciu tygodni. Ile miało to dziecko? - Orientuję się, że syczę, dopiero kiedy wysycha mi język. - Odpowiedz.
-Siedem tygodni – odzywa się zbolałym głosem. 
Nie wiem, co Viv czuje fizycznie, ale jeśli to nie ból, mam ogromną nadzieję, że jej dusza jest obolała. Jestem żądny jej cierpienia. Chcę się żywić jej cierpieniem. Nie patrzę w lustro, ale wiem, że oczy mam czarne i że płoną czarnym ogniem.
Zrzucam wszystko ze szpitalnej szafki, szklany wazon kruszy się w drobny mak, czuję jego zgrzytanie pod podeszwami. Ale wkrótce dostrzegam drugi, nietknięty, i rzucam nim o ścianę naprzeciw. Viv z przerażeniem kuli się na łóżku i jeśli wcześniej nie płakała, teraz to robi. Gdybym chciał przekonać się, jak smakuje fałsz, mógłbym polizać jej łzę. Opiera się na wezgłowiu szpitalnego łóżka, przyciska kołdrę do piersi, które siedem tygodni temu przyciskała do kogoś innego. Jest za wcześnie na smutek. Teraz przepełnia mnie tylko żal, bo Viv pozbawiła mnie męskości. Właśnie tak definiuję zdradę.
Nachylam się nad nią. Nie wiem, czym pachnie mój oddech – może kawą, może papierosem, może pastą do zębów, może pozostałością nocy – ale nie przejmuję się tym i uderzam nim prędko w twarz Viv.
-I co mi powiesz? - syczę w jej bladą twarz okrytą kropelkami potu na czole. - Że ktoś cię zgwałcił, a już tydzień później pieprzyłaś się ze mną jak zwierzę?
-Przestań – szepcze, ale jestem głuchy na jej prośby. Jestem piątym żywiołem.
-Prawda boli najbardziej, kochanie. Jesteś zwykłą puszczalską szmatą.
Odwracam się, chcę wyjść, chcę oddalić się od tej aury przygnębienia. Viv łapie mnie za skrawek koszulki, jej ruch jest zdystansowany. Jestem ciekaw, czy z porównywalnym dystansem ściągała koszulkę z ciała tego faceta. Albo nie jestem ciekaw. Życzyłbym sobie tylko, żeby zaraził ją czymś bolesnym albo nieodwracalnym. Każdą zdiagnozowaną wcześniej chorobą weneryczną. Życzyłbym sobie, by pękły przewody hamulcowe w jego samochodzie. Życzyłbym sobie, by zwiedzał wieżę World Trade Center 11 września 2001 roku.
-Nie wychodź – prosi płaczliwie. 
Tym mnie łamie. Łamie moją złość i wypuszcza wszystkie jej złoża, które w sobie gromadziłem. Odwracam się gwałtownie i uderzam pięścią w ścianę ponad jej głową. Wierzchnia warstwa kruszy się, tynk obsypuje poduszkę jak cukier puder. Viv drży i patrzy w moje oczy tak głęboko, że widzi przez nie Alaskę. A ja nie wiem, co widzę. Oczywiście – miłość, uzależnienie, przynależność i metę, bo gdzieś to wszystko musi się zakończyć. 
-Wtedy – mówi półszeptem – siedem tygodni temu, tuż przed tym, gdy zaczęliśmy ze sobą sypiać, zrobiłam to ostatni raz, przysięgam.
Kolana pode mną miękną i wydaje mi się, że twarz mam bledszą niż ściana. Co ci wszyscy bokserzy na ringach wiedzą o dobiciu leżącego? A co ze sprawiedliwością ulicy i przewróceniem przeciwnika na chodnik, by tam obsypać go kopnięciami? Czuję się skopany. Przez Viv. Po jajach.
-Ostatni raz – powtarzam i gotuję się w środku. - Ostatni raz – mówię raz jeszcze. - Ostatni, kurwa, raz? Więc ile razy mnie zdradziłaś? Ile razy się puściłaś?
Nie odpowiada. To dobrze. Nie chcę tego usłyszeć. Złość we mnie kipi, a ciśnienie huczy mi w głowie. Jeśli zaraz nie zacznie wyciekać jak gaz z kuchenki, rozerwie mi czaszkę. 
Zaciskam dłoń na jej krtani. Chwyta ją wszystkimi palcami, jakimi dysponuje, próbuje odciągnąć, ale przy mojej sile jest jak paproch. Chcę ją nastraszyć, nie skrzywdzić. Chcę, by krzywdzili ją wszyscy wokół, żeby sama siebie krzywdziła, ale nigdy nie zrobiłbym tego sam. 
-Gdybym nie miał zasad, których się trzymam, okaleczyłbym ci tę śliczną buźkę, możesz mi wierzyć.
Naraz do sali wpadają całe tłumy prowadzone przez Stellę, zwabione podniesionymi głosami i kruszonym szkłem. Puszczam Viv raptownie, ta opada na poduszkę, trzymając się za gardło i oddychając spazmatycznie. Być może nie doceniłem swojej siły. Wszyscy są w tak głębokim szoku, że początkowo milczą i nie byłem świadom, że milczenie może być aż tak głuche. Przepycham się obok nich w drzwiach, w zaciśniętych pięściach trzymam powietrze tej awantury. W progu odwracam się i mówię oschłym tonem:
-Tak bardzo cię nienawidzę, Viv.
I nie kłamię. Bo nienawiść nie jest przeciwieństwem miłości. Obojętność jest. A choćbym próbował, nigdy nie będę na nią obojętny.
Wychodzę na korytarz. Zastygłe powietrze pełznie wzdłuż niego ślamazarnie. Nagle opustoszał, bo trio dorosłych dochodzi do siebie po awanturze w sali chorych, a Mia wyparowała. Albo się skropliła. Kałuża jej łez nadal zdobi podłogę , a gdy w nią wchodzę, sięga moich kostek. Jestem zdezorientowany jej wrażliwością. Mimo tego rozstąpienia korytarz nadal nie jest zupełnie pusty, bo oto przez drzwi u wylotu przechodzi Jason. Jeszcze nie schował kluczyków od samochodu do kieszeni – obijają się o jego palce. Jeszcze nie ściągnął z głowy kaptura – i grzywka opada mu na rzęsy. 
Nie wiem, co we mnie wstępuje, ale nagle czuję, że muszę znaleźć winnego, żeby nie oszaleć. A Jason jest po prostu pod ręką. Jest tak bliski tej ręki, że prędko upajam się głęboką wiarą w jego winę. Jest jej tak bliski, że spotykają się w głuchym tąpnięciu uderzenia, zanim otrzymuje szansę wyswobodzenia się spod niej.
-To twoja robota – warczę przez zęby. Pluję sobie na buty. Żałuję, że nie w jego twarz - przewyższa mnie centymetr czy dwa. - Udawałeś, że jej nie lubisz, że jest dla ciebie ciężkostrawna, i pieprzyłeś ją za moimi plecami – oskarżam, bo nie mam zielonego pojęcia, kogo, jeśli nie Jasona, miałbym obsypać tym oskarżeniem. Jego romans z Viv wydaje mi się tak absurdalny, jak absurdalny jest jego brak. Tak absurdalny, że wierzę w ten absurd pełną piersią. 
Leci na ścianę, jego plecy tworzą kąt blisko dziewięćdziesięciu stopni z udami. Prostuje się, bo nogi ma mocne, a nerwy słabe.
-Co ty pieprzysz, do cholery? - krzyczy. Wychylają się pierwsze głowy z korytarza otoczonego salami chorych jak okręt artylerią dział. 
-Przestań udawać – nie krzyczę, nie wrzeszczę, nie warczę i nie syczę. Znajduję całkiem odmienny wydźwięk gniewu. - Wszystko już wiem. - Uderzam kolanem w jego krocze. Metaforyczny i niemetaforyczny cios poniżej pasa. Pośrednie i bezpośrednie odkupienie win. 
Jason pada na kolana, jego dłonie owijają przyrodzenie przez spodnie jak boa dusiciel ofiarę. Głowę ma spuszczoną i jęczy jak wilk przed mutacją podczas pełni. Wiem, że przekroczyłem braterską granicę, ale nie czuję, że zrobiłem coś nieodpowiedniego. Przeciwnie, wyrównuję rachunki. Życie oczekuje wysokiej stawki. Nie zamierzam spłacać go z własnej kieszeni.
-Jesteś nienormalny – mówi ciężko i z bólem. - Nigdy w życiu bym ci tego nie zrobił. Nigdy w życiu nie dotknąłbym jej  nawet małym palcem. Mało, że nie zdradziłbym ciebie. Nie zdradziłbym Mii, do cholery.
-Widzisz, Jason – odzywa się Christian, jest w nim jego popisowa śliskość. Gdy tak na niego patrzę, przypomina mi jaszczura, który wychynął z wody, by wygrzać się na słońcu, a z jego pyska sączy się jad. - Ty nie tknąłeś dziewczyny Justina. Czego on nie może powiedzieć o twojej.
Gdybym wierzył w dobre intencje Christiana, mógłbym pomyśleć, że to rodzaj motywacji, by podnieść Jasona z kolan. Ale to tylko cios, który nikogo nie prostuje. A więc mając jeden nabój, postanowił strzelić właśnie teraz. Prawdziwie ofensywna strategia. 
Ale właśnie coś do mnie dociera. Uderza we mnie. Ten pocisk. Bo chyba najbardziej przekonanym o niewinności jest sam winny. Nie ma w nim procenta oskarżenia. Wracam myślą, tylko jedną z całego tsunami, które mnie zalewa, do naszej rozmowy w samochodzie, i wtedy wszystko, co podejrzewałem, zamknięty na te podejrzenia, wychodzi w światło. Bo Christian wspomniał o ręczniku. I o tatuażu. Nie ma takiego ręcznika, który nie osłoniłby tatuażu Viv. Nie ma ręcznika, który by go odsłonił. Jest tylko brak ręcznika.
-To ty – mówię, niemal szepczę. W chwili, kiedy wypowiadam te słowa, uświadamiam sobie, że nie są mi obce i że znam je wyraźnie. - Przez te wszystkie miesiące.
-Od samego początku – odpowiada szeptem. Wtedy orientuję się, że ma nade mną tak kolosalną przewagę, że nigdy nie uda mi się jej zasypać. 
A wtedy naprawdę tracę opanowanie. Jestem zwierzęciem motywowanym nienawiścią do niego i jego wyższości. Uderzam w jego pierś, ten leci do tyłu, opada na krzesło, które pęka pod nim jak domek z zapałek. Kopię go po żebrach, po brzuchu, nachylam się i ciskam jego czaszką  o kant ściany. 
A potem traci przytomność, a ja wciąż nie uśmierzam głodu.
A jeszcze później pojawia się ochrona szpitala i wykręcają moje ramiona tak boleśnie, że kości pękają mi w dziesięciu miejscach. Nie szarpię się, chcę, żeby mnie stąd zabrali i żebym nie miał możliwości powrotu. Bo gdybym sam wyszedł ze szpitala, doszedłbym do najbliższej przecznicy i zawrócił. 
Ze wszystkich stron obsiadają  mnie pytania i spojrzenia, w których zawarte są te pytania. Nie mam siły tłumaczyć. Mówię więc tylko:
-To było jego dziecko.
A potem odbywam podróż policyjnym radiowozem i do późnego popołudnia myślę o wszystkich jej zdradach jak o obdzieraniu mnie z męskich piór, o wszystkich tych razach, gdy ich skotłowane ciała kształtowały gąbczasty wkład materaca, siedząc na więziennej pryczy w celi z krat.

***

Jason wpłacił kaucję.
Rozciąłem mu łuk brwiowy, wytarłem nim szpitalny kurz i być może sprawiłem, że nie będzie mógł mieć dzieci, a on wpłacił za mnie kaucję.
Co prawda czterokrotnie podkreślił, że ze swojej kieszeni nie wyłożył ani dolara i to stan mojego konta jest dość kruchy, ale to nadal nie zmienia najistotniejszego faktu – wpłacił za mnie kaucję.
A teraz siedzimy obok siebie w samochodzie, ramię w ramię, jedziemy przez mroźne miasto błyszczące w promieniach zachodzącego pomarańczowego słońca, i jest nam obojgu tak niezręcznie, że przez chwilę chcę go poprosić, by wysadził mnie na poboczu i zostawił drzwi do domu otwarte, bym nie musiał szukać kluczy, gdy doczłapię się doń na piechotę. Usta mam suche i nie umiem go nawet przeprosić, i mam nadzieję, że gdy spoglądam na niego od czasu do czasu, a on udaje, że tego nie widzi, jest świadom zażenowania pod moimi powiekami. Bo jest mi tak niewybaczalnie głupio, że cisną mi się na usta przeprosiny nawet dla jego obolałego krocza, za które trzyma się, gdy z kolei sądzi, że ja nie widzę.
A kiedy naprawdę chcę wysiąść i uniknąć odpowiedzialności, on pyta stłumionym basem:
-Christian mówił prawdę? - Zanim dopowiada, ja kształtuję już odpowiedź. - O tobie i Mii. 
-Prawdę – przyznaję. - Tylko wyjawił ją złymi słowami. - Wtedy przez chwilę patrzymy sobie w oczy, ale obaj uznajemy, że to zbyt wiele. - Sypiałem z Mią przez kilka miesięcy. Zanim ją poznałeś. I zanim ja poznałem Viv.
-Miłość? - pyta.
-Seks – odpowiadam i zdaje mi się, że Jason się rozluźnia. Czego nie potrafię zrozumieć, bo ja na jego miejscu byłbym żelazem. - Poznałem ją rok temu, na jakiejś imprezie. Wyglądała młodziutko, spódniczkę miała krótszą niż ja bokserki, a nade wszystko wypiła przynajmniej trzykrotnie za dużo. Więc pilnowałem jej przez cały wieczór, a kiedy wyszliśmy z klubu, stwierdziła, że musi się przejść, żeby wytrzeźwieć, nim wróci do domu. Łaziliśmy po mieście pół nocy, a gdy w końcu wytrzeźwiała, zrobiliśmy to na tylnych siedzeniach w moim samochodzie. Gdybyś się zastanawiał, właśnie tak wyglądał jej pierwszy raz. Był całkiem romantyczny, biorąc pod uwagę, że zaparkowałem pod latarnią. Światło, nastrój, radio z lat osiemdziesiątych.
-Czyli paradoksalnie za wszystko, co umie Mia, powinienem dziękować tobie? To popieprzone – orzeka.
-Jesteś na mnie zły?
-Jestem wściekły, że skopałeś mnie po jajach. Obrzydziłeś mi seks na parę kolejnych tygodni. - Grzebie palcami we włosach, jakby szukał w nich dalszych słów. - Ale, na miłość boską, nie mogę mieć do ciebie pretensji o to, że miałeś moją laskę, zanim ja ją poznałem. Nie jestem szczeniakiem, cokolwiek powiesz. Zadziwia mnie tylko, że żadne z was nie puściło pary z ust. 
-Tak ustaliliśmy. Definitywny koniec.
-Kiedy?
-Kiedy spojrzałem Viv w oczy. I wpadłem. A teraz myślę, że wolałbym dalej pieprzyć Mię w przerwie obiadowej. Ona przynajmniej nie jest zdradliwą suką.
-Odpuść – wtrąca Jason chrząknięciem. - Nie nakręcaj się, nic ci to nie da.
-Przez dwa lata pieprzyła się z facetem, który mógłbym być jej ojcem – syczę. - Który był jej ojcem, do cholery.
-Był ojczymem – poprawia mnie Jason.
-Jakie to ma teraz znaczenie? Zdradzała mnie z nim. Mówiła, że mnie kocha, a potem szła do niego i pozwalała się rżnąć. Jak dziwka. A ja głupi byłem wniebowzięty, że mam śliczną i młodziutką dziewczynę, która naprawdę, ale to naprawdę lubi seks – parskam donośnie, śmiech ten jest suchy jak trociny. Co mi pozostało, jeśli nie właśnie on? - Zawieź mnie do Stelli. Chcę spojrzeć jej w oczy i dowiedzieć się, jak matka mogła nie zauważyć, że facet, z którym tworzy rodzinę, od dwóch lat pieprzy jej córkę.
-Wpierw ochłoń – decyduje za mnie – bo i nią rzucisz o ścianę. 
-Możesz być spokojny – oznajmiam. - Skoro Viv nadal żyje, Stelli nic nie grozi. Wierz mi lub nie, ale gdy wtedy, w szpitalu, patrzyłem jej w oczy i docierało do mnie wszystko to, co robiła przez ostatnie miesiące... - Pocieram dłonią podbródek i nasadę nosa. - Nigdy w życiu nie uderzyłem kobiety. To jedna z tych żelaznych reguł, których obiecałem sobie nie łamać. Ale wtedy niczego nie pragnąłem bardziej.
Nie liczę na słowo otuchy i nie spodziewam się też potępiającego komentarza. Jedziemy w ciszy przez kolejne dzielnice, aż wpadamy w wir uliczek, odnóg i mylnych podjazdów. Na dworze jest jeszcze jasno, ale po słońcu zostało już jedynie czyste niebo rozświetlone ciepłą barwą zachodu. Znajdujemy odpowiedni dom, tak podobny do reszty ustawionych w nieciasnym szeregu. Jason nie wspina się na podjazd, tylko przystaje przy wysokim krawężniku. Dziękuję, przepraszam, wszystko robię skinieniem głowy, a potem wysiadam i Jasona już nie ma.
Jestem ja, Stella, jej pusty dom i niedomknięte drzwi.
Więc przez nie wchodzę. Wodospad ubrań spływa po schodach, drogie koszule pełzną w dół jak węże. Z góry dobiega mnie odgłos zatrzaskiwanych drzwi ciężkiej drewnianej szafy, zgrzyt szuflad w szynach, rozpinanie zamków błyskawicznych i zapinanie ich. Gdy potykam się o zastygłą na podłodze szklaną ramkę ze zdjęciem, a ta ślizgiem zbliża się do komody i uderza w jej podnóże, całe piętro zamiera. Zamieramy oboje. Czekam pośrodku salonu, a gdy u szczytu schodów pojawia się Stella o sypkich włosach rozrzuconych w nieładzie i łagodnych wypiekach na policzkach, moja twarz pozostaje posągiem z marmuru.
-Justin – mówi cicho. Przedziera się przez slalom męskich ubrań na boso. - Nie miałam o niczym pojęcia. Ten skurwiel oszukiwał mnie przez lata.
-Jakoś trudno mi w to uwierzyć. Twoja córka pieprzyła się z twoim facetem przez okrągłe dwa lata. Pod twoim dachem. W twoim łóżku. Pod twoją pościelą. Nie widziałaś jej włosów na poduszce? Nie znalazłaś tabletek antykoncepcyjnych? Nie czułaś jej perfum na jego koszuli?
-Nienawidzę jej za to nie mniej niż jego – wyznaje, patrzy mi w oczy bez mrugnięcia. - Gardzę nimi obojgiem.
-Wiesz, co jest najgorsze? - Kręci głową, ale jest gotowa mnie wysłuchać. - Nawet nie jestem smutny. Nie chcę płakać, nie chcę się nad sobą rozczulać, nawet łza nie kłuje mnie w oku. Chcę się zemścić. Za to, co mi zrobiła. Co robiła nam obojgu przez długie miesiące. Chcę, żeby cierpiała. Żeby ją bolało. Wszystko, co może przyciągać ból. Jest we mnie tyle nienawiści, Stella. Tyle nienawiści. Nie umiem jej pomieścić. - Zbliżam się do niej na krok. Pomiędzy nami na podłodze leży tylko czerwona bielizna Viv zawinięta w błękitną koszulę Christiana. To właśnie wtedy następuje rozszczelnienie. - Skończyły nam się powody, dla których mielibyśmy trzymać się od siebie z daleka, Stella. 
A potem wszystko to, co czujemy, zarzuty i złość, i potrzeba zemsty i jej pragnienie, i pragnienie Stelli, i pożądanie, i nierozumność, rzuca nas ku sobie i splata nasze usta w pocałunku tak chaotycznym, że nie jestem w stanie rozróżnić, które wargi należą do mnie, a które są jej. Depczemy po koszulach i krawatach, zmierzając ku najbliższej ścianie, opieram o nią plecy Stelli i już jestem w swoim żywiole, bo moja dłoń pełznie po jej biodrze i pośladku, czmycha pod spódnicę. Jest wyższa od Viv, więc wystarczy, że lekko chylę głowę, a odstęp między naszymi wargami jest jedynie tym, co powinno być, a czego nie ma. Zgiętą w kolanie nogę unoszę do swojego uda i wkradam się pomiędzy, i już o odstępie zapomina całe ciało. Zapominają też dłonie Stelli, w momencie w którym chwytają się panicznie paska moich jeansów. Rozporek i guzik ustępują bezszelestnie, równie bezszelestnie jej palce chwytają mnie zachłannie przez bokserki. W jej ruchach rozpoznaję głód.
Chwytam ją pod udami i wkrótce kusa spódnica podwija się, by dać nogom pełną swobodę splotu z moimi biodrami. Celowo trzymam ją nisko i czuję, jak na mnie napiera i jak moje ciało broni się przed tym, nabrzmiewając i pęczniejąc. Każdy fizyczny aspekt naszych ciał wygłasza ten sam dorosły rozkaz. Natychmiast do siebie. W siebie.
-Zróbmy to w jej łóżku – postanawiam. Bo chcę się zemścić dwukrotnie. Bo nie dam rady wspiąć się schodami i odwlec zbliżenia przez dwa pośrednie piętra. Bo nie chcę dłużej czekać. 
Idę przed siebie, a Stella zdziera ze mnie koszulkę, zaczynając od pleców, odrywa jej płaty od mojej skóry. Czarny T-shirt przykrywa namacalny dowód zdrady Viv i Christiana. Gdy go nie widzę, samemu trudniej jest mi zdradzić, dlatego spośród myśli krążących po mojej głowie jak po okręgu, uczepiam się tej bolesnej i znów jest mi niebywale łatwo oplatać Stellę, uczynić jej szyję polem dorodnych krzaków malin, kłaść ją na łóżku jak zdobycz i własność.
Bo kładę. Na pościeli, której zapach wyłącznie ciała Viv jest już wątpliwy. Zdzieramy wszystkie inne wonie, roztaczamy finezyjne połączenie swoich. Wkrótce kołdra pachnie dwiema bezlitosnymi zdradami, a ja nadal nie czuję się dobrze, bo udając mściwego, wcale się nim nie staję. 
Ubrania fruwają po pokoju jak ptaki o odciętych skrzydłach. Wzbijają się i osiadają, gdzie rzuci je powiew naszych prędkich oddechów. Nie nadążam napawać się pięknem ciała pode mną, przede mną, tak szybko przechodzi z fazy rozbioru do fazy nagości. Dopiero kiedy zdejmuję z niej bieliznę, a robię to sam, nie pozwalam ingerować w to jej dłoniom, mam przed sobą tyle światła, że aż nie wiem, na co patrzeć, by nie oślepnąć z zachwytu.
-Cholerny Boże – mamroczę, spowalniam ten pościg. Konflikt interesów polega na podwójnym pragnieniu: pragnę już to zrobić, kochać się z nią, udowodnić, że potrafię wszystko to, czego Christianowi brak; a jednocześnie nie chcę się do niej zbliżać, nie chcę zakrzywiać kąta widzenia, pod którym uwielbienie pada na jej ciało.
Jestem w miłości głębokiej jak jezioro Michigan.
Co ciekawe, moja miłość nie jest spokrewniona z powszechną definicją miłości nawet dalekim węzłem pokrewieństwa.
Piersi ma jak obłoki. Miękkie i delikatne. Gładkie. Duże na tyle, by nie mieścić się w moich dłoniach i wypływać spomiędzy palców. Linię jej żeber zdobią trzy maleńkie pieprzyki umiejscowione na ukos. Nogi ma łagodnie zagięte, z przyćmionym zarysem mięśni na krawędzi. To, do czego zmierzam, uwydatnione jest przez uda i schodzi się w dolinie w spiczastą linię V. Przytula policzek do ramienia odrzuconego za głowę, nie dostrzegam siniaków wokół jej nadgarstków, więc te, które na niej namaluję, nie będą wzmocnieniem cudzych. Jej naga skóra promieniuje jak srebrzysty pył księżycowy. Proste słowa odbierane są najczyściej, więc powiem tylko, że jej piękno, jak piękno Viv, świadczy o istnieniu nieba.
Nim wspinam się na łóżko, uchylam okno. Odtąd cztery stopnie z zewnątrz mieszają się z czterdziestoma wewnątrz. Wdrapuję się na nią, zahaczając rozciągniętym pocałunkiem oba nabrzmiałe sutki. Fascynacja w oczach Stelli spływa po mojej piersi i nie wraca po niej na górę. Oboje patrzymy na to samo, na niego, nabrzmiałego niecierpliwością i potrzebą, by tę niecierpliwość ukrócić.
-Mam być delikatny? - pytam z rezerwą. Propozycja czegoś, czego nie jestem w stanie obiecać, nie brzmi dobrze.
-Nie uwierzę, że potrafisz być – odpowiada ona. - Skoro mamy dla siebie tylko to jedno popołudnie, pokaż mi wszystko, na co cię stać.
Jestem rozogniony do granic, ale gdy wchodząc w nią, wbijając się, uprzytamniam sobie, że jest dziesięć lat starsza i dysponuje doświadczeniem nie mniejszym niż moje, robi mi się jeszcze cieplej.
I kiedy tak gnam, i zapętla się wokół nas folia rozkoszy, przywierając do ust i dziurek w nosie, kradnąc oddech, dociera do mnie kolejny powód, dla którego jestem fizycznie ponad Stellą – seks z nią oddaje mi utraconą męskość.
Cała ta etiuda splątanych nóg z nogami, nóg z biodrami, bioder z nogami, rąk z ramionami, ramion z palcami i włosów z ustami, przypomina walca pod rytm muzyki heavy metalowej. Gubimy się w tym zawiłym tańcu. Im bardziej ja się gubię, tym głośniej ona krzyczy, im bardziej ona się gubi, tym mniej jest we mnie przytomności. Dopełnienie. Chyba tym jesteśmy. Swoim nieoczekiwanym dopełnieniem seksualnym.
Choć przez chwilę chcę się wyrwać z norm, które narzuciłem, nie pozwalam jej się zdominować. Pcham jeszcze mocniej, powieki Stelli drgają na zamkniętych oczach. Wpierw trzymam jej nadgarstki, wspieram się na nich, gdy przyspieszam. Ale później uwalniam jej ręce i wiem, że nie było lepszego posunięcia, bo kiedy ja chwytam się ramy łóżka i w amoku uderzam wezgłowiem w ścianę, a każdorazowy huk tego uniesienia fruwa po całym domu, dłonie Stelli są wszędzie. Wszędzie. Nawet tam, gdzie nie podejrzewałbym żadnych innych dłoni. Gdy pieszczę jej szyję oklejoną sypkimi włosami, ona ściska swoje sutki, a kiedy to ja mam twarz w jej piersiach, potęguje doznania w dolinach, dłonią wsuniętą między nas oboje. I choć zdarza mi się to rzadko, pod tą pościelą, nad tą kobietą, zaczynam pojękiwać.
A gdy dopada nas ten elektrowstrząs, nie jesteśmy na niego gotowi. Dochodzę pierwszy, orgazm wykrzywia mi ciało, wstrząsa moimi biodrami i ostatnim pchnięciem zarażam orgazmem i ją. Kładę otwartą dłoń na liliowej ścianie, nie mam nic, czego mógłbym się chwycić. Mam drgawki i ona też ma drgawki, i gdy łuk jej pleców dociera do półkola, przepełnia mnie duma, bo widzę w jej twarzy kobietę spełnioną, odprężoną i szczerą. Nie udaje tego, co udawała przed nim. Nie udaje, oplatając mnie ciasno łydkami, wbijając paznokcie w szczyt mojego pośladka, otwierając oczy, w których nie ma spojrzenia, bo uciekło, wstydząc się tego bezkonkurencyjnego uniesienia.
Kładę się na plecach od zewnętrznej strony łóżka, Stella kładzie głowę na moim napiętym ramieniu i nie widzę doprawdy niczego nieodpowiedniego w tej szczypcie emocjonalnej bliskości. Głaszczę jej rozczochrane włosy. To wszystko, uczucie absolutnego spełnienia, wciąż jest we mnie tak świeże, że czuję smak jej matowej szminki, choć w międzyczasie miałem w ustach posmak krwi z przegryzionej wargi. Jest tak świeże, że w nozdrzach gra mi zapach kokosowego balsamu do ciała zlizanego z jej sutków.
-Gdybym miała faceta takiego jak ty – mówi, przygładza moją pierś; jest delikatna i subtelna, nawet po tym wszystkim, co przed chwilą zobaczyłem – nie wypuściłabym go z łóżka.
Śmieję się mrukliwie w jej włosy.
-Nie dałby ci rady. Tak bez przerwy. Chyba że upolowałabyś gówniarza, który co wieczór wali konia, oglądając cycki Sashy Grey.
-Nie gustuję w gówniarzach – wyznaje, scałowując przy tym pozostałości siebie z moich sutków.
-Więc ja nim nie jestem?
-Jesteś. - Mruga do mnie jednym okiem. - Ale doświadczonym.
W tym momencie czuję w ustach smak czegoś, czego w nich nie mam. Dymu. Pragnę rytualnie zapalić papierosa i patrzeć, jak rozpływa się w powietrzu.
-Palisz? - pytam Stellę.
-Tylko po seksie z facetem własnej córki – mówi zadziornie. - A ty palisz?
-Miałem rzucić dla Viv – mamroczę. - Jakoś straciłem motywację.
Oboje podciągamy się na łóżku, opieramy się o drewniane wezgłowie. Wychylam się spod kołdry i ciągnę jeansy za nogawkę jak psa za smycz. Szczęście nam sprzyja i wyczuwam pod grubym jeansem zmiętą paczkę papierosów, a w środku trzy pojedyncze – po jednym na głowę i po jednym na pół. Palimy, okrywając się kołdrą po pierś, ja wydmuchuję dym pod sufit, ona swój na wprost. Przyglądam się jej ukradkiem, jej palce pieszczą papierosa, trzymając go niezwykle delikatnie i subtelnie. Zamyka oczy, gdy się zaciąga i nie otwiera ich, kiedy dym wydziera się przez rozchylone usta. Wypełniam się dymem i całują ją szczeniacko, a ona zasysa mój dym, by nam nie przeszkadzał, i przygryza moją wargę. Patrzymy sobie w oczy, w wielkie, wielkie zamglone oczy, i dociera do mnie, że pomyliłem fajki z trawą.
-Dałem ci skręta – mamroczę. - Wybacz.
-Za młodu byłam grzeczną dziewczynką – mówi. - Chodziłam z rodzicami do kościoła, nie ściągałam na testach i nie robiłam sobie nagich zdjęć przed lustrem. Ale zawsze marzyłam, by zapalić skręta z napakowanym przystojniakiem.
-I to ja jestem tym napakowanym przystojniakiem, który częstuje cię skrętem?
Uśmiecha się zadziornie uśmiechem Mii. Albo Mia zwykła uśmiechać się uśmiechem Stelli.
-Jesteś którymś z kolei napakowanym przystojniakiem, który częstuje mnie skrętem.
Kładę dłoń na tyle jej głowy, moje palce wkradają się we włosy, i znów ją całuję. I nie jest to pocałunek a'la tuż po. Jest jak tuż przed. Więc napieram na nią i znów leżymy w łóżku, na sobie, w poprzek. I gdy tak zakradam udo pod narzutę, wpełzam pod nią cały, a zwłaszcza ten teren, który elektryzuje się w jej terenach, do pokoju wpada Mia.
I równie szybko z niego wypada, a drzwi uderzają o futrynę z takim wydźwiękiem, że szyba w oknie drży, drży drewniany stelaż łóżka i drżymy my.
Wyskakuję spod kołdry, wciskam się w bokserki, ale materiał obciera mnie boleśnie i ugniata. Wybiegam za Mią z sypialni, chwytam ją w progu salonu i przedpokoju, a Stella robi rzecz najgorszą z możliwych – wychodzi za mną, otoczona cienkim woalem.
-Jesteś obrzydliwy! - krzyczy Mia. Przyjmuję te zarzuty ze stoickim spokojem, bo nie zwykłem zaprzeczać prawdzie. - Właśnie teraz, kiedy ona potrzebuje cię najbardziej. Właśnie teraz ty postanawiasz pieprzyć moją matkę.
-Mia, wyrażaj się – upomina ją Stella i znów wybiera najgorsze posunięcie. Pogarda w oczach Mii jest tak wyraźna, że aż namacalna.
-Powinieneś przy niej być, trzymać ją za rękę i pocieszać. To twój pieprzony obowiązek! - Uderza mnie pięścią w gołą pierś.
-Widzisz, Mia – syczę – obawiam się, że jestem dla niej za młody. Viv woli pieprzyć się z facetami przed czterdziestką. I nie udawaj, że o niczym nie wiedziałaś. Bo wiedziałaś doskonale. Musiałaś widzieć spojrzenia, gesty, cokolwiek. To bardzo szlachetne, bronić siostrę wszelkim kosztem. Ale gdyby to Jason wkładał fiuta pierwszą lepszą, powiedziałbym ci o tym. Powiedziałbym, do cholery. - Mierzymy się spojrzeniami, które nie mrugają. - To było jego dziecko – podsumowuję.
Mia nie wydaje się być zaskoczona, więc tylko potwierdza domysły, które poczyniłem w areszcie. Ale twarz jej się nie rozluźnia, a pragnienie mordu nie słabnie. Mówi tylko cicho:
-Viv wykradła ze szpitala butelkę z kwasem. Chciała się zabić. Cudem ją odratowali. - Przełyka ślinę. - I cokolwiek zrobiła, to ty powinieneś przy niej być, do cholery!
A potem wszystko dzieje się jak w przyspieszonym kadrze filmowym.
W popłochu wciągamy ubrania na rozgrzane seksem i pościelą ciała. Wpadają nam w ręce cudze, więc wymieniamy się nimi w locie. Spódnica, T-shirt, nawet skarpetki i jedna szpilka koloru czarnego – to wszystko krąży pod sufitem, zanim osiada na piersi, na pośladkach, udach. Włosy mamy jak po starciu z huraganem, z którym w gruncie rzeczy walczyliśmy, bo mój wiatr i wiatr Stelli ciskający poduszkami po kątach jest tornadem bez krzty metafory. Mijamy lustro bez obramowania zawieszone naprzeciw stalowych wieszaków na okrycia. Nie otwieram przed Stellą drzwi, nie mam na to czasu, pędem dopadam swoich. W ostatniej chwili zauważam Mię wtopioną w wycieraczkę.
-Jedziesz z nami? - krzyczę, ale niedonośnie.
-Mam mdłości, gdy na ciebie patrzę – syczy rozgoryczona. - Zadzwonię po Jasona.
-Przecież jadę w tym samym kierunku – mamroczę, ale wiem, że ponowne zdobycie jej zaufania nie jest kwestią paru łagodnych słów.
Co więcej, nadal nie czuję, że przegiąłem, że zagiąłem tę granicę, za którą pod żadnym pozorem nie wolno mi się wychylić. Wyrównałem rachunki. Otwieramy książkę pełną białych stron. Dla tego, co nadejdzie, nie ma nawet tytułu.
Ale Mia nieugięcie trzyma się się w futrynach, więc nie tracimy czasu i oddalamy się ze Stellą, rozpędzeni, a podjazd i pnącza ogrodu wpełzającego na chodnik znikają w srebrzystym świetle tylnych reflektorów.
Wtedy ogarnia mnie tak rozmaita różnorodność odczuć, że nie umiem otoczyć skupieniem jezdni i prowadzę jak na kursie jazdy, podskakujemy, skaczemy wyrwani naprzód, hamujemy tak, że siła wtapia nas w tapicerkę. Ale nie umiem pozbierać myśli. Bo tak, jak jestem zdruzgotany lekkomyślnym posunięciem Viv, tak jestem wściekły za samą tę próbę.
-Powinniśmy przy niej być – mamrocze Stella. Obsesyjnie wygładza włosy w bocznym lusterku zniekształcającym twarz. - Nie powinniśmy byli zostawiać jej samej.
-Po pierwsze, spędziłem pół dnia w areszcie. I po drugie, nie zostałbym przy niej, nawet gdybym mógł. Dlaczego nie został przy niej Christian, skoro tak lubią swoje wzajemne towarzystwo?
-Nie odzyskał przytomności – wtrąca.
-Nie będę go żałował. Niech zaopiekuje się nią, kiedy znów będzie mógł robić jej dobrze. - Mam na języku tyle wulgarności, ale zatrzymuję je dla siebie. - Jestem przerażony. Oczywiście, że jestem przerażony tym, co zrobiła i tym, co chciała zrobić. A jednocześnie wkurwia mnie, że robi z siebie ofiarę. Połknęła jakieś świństwo, a potem spojrzy na mnie biednymi załzawionymi oczami i pomyśli, że tym przysłoni wszystkie winy. I przysłoni, do cholery, bo jej łzy działają na mnie tak, że odechciewa mi się żyć. A już najbardziej irytuje mnie, że ja jej to wszystko wybaczę. Te zdrady i kłamstwa, i mydlenie oczu. Bo nadal nie potrafię uwierzyć. Nadal nie wierzę, że moja Viv, ta niewinna dziewczynka, którą bałem się dotknąć przez długie miesiące, mogła zrobić wszystko to, co zrobiła. - Uderzam otwartą dłonią w pałąk kierownicy. Stella boi się mnie, a mi wcale nie zależy na budowaniu dystansu. Dlatego zahaczam czarny kosmyk włosów za wciąż ciepłe ucho, w które wpłynął cały sprośny referat. - Myślisz, że było jej dobrze?
-Justin... - gromi mnie i głosem, i spojrzeniem.
-Pytam poważnie. Myślisz, że było jej dobrze?
-Nie chcę się nad tym zastanawiać.
-Ale ja chcę o tym rozmawiać. Mogło być jej dobrze?
Wtedy to Stella wybucha.
-Jeśli jesteś tego tak bardzo ciekaw, zapytaj Viv. I przestań zachowywać się tak, jakbyś tylko ty został zdradzony. Bo mnie zdradzili podwójnie. Własna córka z własnym narzeczonym. Wiesz, jak się czuję, jako kobieta, z myślą, że facet, którego kochałam, wolał czternastolatkę?
Nie mówię nic więcej w trosce o swój egoizm. Stella ma rację. Absolutną rację. Czymże jest zdrada mnie, pojedyncza, siedmiomiesięczna, przy zdradzie jej, zdublowanej, dwuletniej i jeszcze bardziej upokarzającej?
Mimo to nie zawracamy, a ja odzyskuję panowanie nad kierownicą i docieramy do szpitala na podwójnym gazie. Parkuję przed nim trzeci już dzisiaj raz, na tym samym miejscu na wprost drzwi. Kiedy jednak tym razem wchodzimy na izbę przyjęć, a Stella zauważa w korytarzu lekarza Viv, ten oznajmia, że w związku z jej próbą samobójczą, nieudaną, chwała Bogu, została przeniesiona na oddział psychiatryczny. Więc tam się udajemy. Schody prowadzą nas na ostatnie, siódme piętro. Razem z biegiem kolejnych ściany pokryte są coraz to bardziej wyrazistą szarością, a mi zasycha w gardle. Skrzypienie drzwi, przez które wchodzimy, brzmi całkiem inaczej niż skrzypienie jakichkolwiek innych drzwi, a przeciąg zatrzaskujący okna, ociera się o metalowe pręty krat. Nie powiem, że ogarnia mnie strach, ale serce podskakujące w rytm polki nie jest objawem odprężenia.
-To miejsce mnie przeraża – szepcze Stella. Trzyma się mojego ramienia, jakbym miał być jej tarczę, osłoną przed armią popaprańców wypełzających przez szczeliny w drzwiach sal.
-Ja też nie czuję się jak w domu – mamroczę.
Lekarz pojawia się sam. Nie musimy zwiedzać, pytać, prosić i czekać. Zbliżamy się do siebie z wolna i jeszcze zanim padają słowa, ściskamy sobie dłonie po męsku. Ma gładkie palce nieskalane pracą fizyczną i szeroki nadgarstek, na którym widoczny jest bledsze obramowanie po bransolecie zegarka.
-Jestem matką Vivien – szepcze. Podziwiam jej, że na wysokości słowa 'matka' nie drży jej głos. Mój zadrżałby, gdybym po tym wszystkim nazwał się jej facetem. Dlatego nie mówię nic.
-Cieszę się, że w końcu mogę panią poznać. - Słowa płyną dalej, a ja chwytam się wtrącenia 'w końcu' i jestem rozbity między przysłuchiwaniem się lekarzowi a drążeniu tej drugiej odnogi. W końcu. W końcu. - Nie sądziłem, że choroba będzie rozwijać się pomimo przyjmowania leków. Co prawda Viv nie zostały zapisane najsilniejsze środki, bo miała dopiero czternaście lat i jej waga pod kątem medycznym pozostawiała wiele do życzenia. W każdym razie jestem zaniepokojony postępem choroby. Czy Viv przyjmowała leki regularnie? 
Nie rozumiem nic z tego, co powiedział, więc pytam:
-O czym pan do nas mówi?
A gdy pytam, widzę w twarzy Stelli tę samą dezorientację, którą przyjmuje moja twarz.
I lekarz również to widzi. Blednie, sińce pod jego oczami przyjmują barwę zgniłej zieleni. Zdejmuje okulary i ociera z kości nosowej pot, który osadził się na łączeniu skóry i okularów. Zahacza mnie spojrzeniem tylko przelotnie, później skupia uwagę na Stelli i patrzy w nią przenikliwie tak długo, że tracę nadzieję na cokolwiek poza tym spojrzeniem.
-Państwo naprawdę nic nie wiedzą – mamrocze i przypuszczam, że to on miał być jedynym odbiorcą tych słów. - Dwa lata temu, w lipcu 2014 roku, zdiagnozowano u czternastoletniej wówczas Viv schizofrenię paranoidalną.







~*~



dzień dobry, przedstawiam wam justina ruchacza, dziękuję za uwagę
i jeszcze dziękuję za 100 tys wyświetleń ♥
ask.fm/Paulaaa962
twitter.com/Paulaaa962