piątek, 23 września 2016

Rozdział 13 - Take me there


Oklahoma tonęła jeszcze w mroku, gdy warkot silnika motoru gasł wyciszony u schyłku zapomnianej ulicy pod patronatem jednego z mniej rozsławionych świętych. Zsiadłem płynnie z siodełka, odebrałem Viv oparcie moich ramion, w które wkrótce ją pochwyciłem. Tak wspaniale było mięknąć pod jej skromnym ciężarem. Tak wspaniale było oplatać się jej stłumionym w mojej piersi oddechem.
-Mam własne nogi - powiedziała. - Nie musisz mnie nieść.
-Piękne nogi, nogi do nieba - dołożyłem i postawiłem Viv na postrzępionej słomianej wycieraczce z numerem domu wszytym ozdobną nicią.
Sam budynek wznosił się na dwa piętra pod niebo, masywne ściany oprószone bielą farby wzbudzały niewyjaśniony lęk. Może to zasługa niedużego pochyłu frontu ku podjazdowi. A może jego zarys w mroku wczesnego poranka. Rolety w oknach, nie mniej białe, i nie bardziej, kryły wnętrze przed pogonią oka ku nieznanemu. Teren przed domem upstrzony był szarawą kostką brukową, tłumiły ją bujno rosnące trawiaste równiny początkujące rozległą połać ogrodu.
Przedarłem się przez żywopłot, oddalony na krok niepewności za Viv. Rozrosły ogród, jako że gęsty sufit zieleni dziurawił blask niemrawo zachodzącego księżyca, tonął w granacie i poruszałem się naprzód krótkimi posunięciami stóp, niepewnymi, ku nieznanym terenom. I jedynie wanilia zapachu Viv oddalała ode mnie dystans względem walecznych krzewów różanych i pnączy traw niepamiętających deszczu.
-Zawracamy - zadecydowała Viv. 
Nie pytałem, jaki cel przyświecał wędrówce w gąszczu liści. Słowo Viv było moim rozkazem; komendą, która prostuje moje przygarbione plecy. To doprawdy ekscytujące - dominacja słodkiej ucieleśnionej łagodności.
Po chwili Viv gmerała w zamku kluczem odnalezionym pod ceramiczną doniczką w ogrodzie. Weszła pierwsza w korytarz oblany ciemnią, ja tuż za nią, zamknąłem drzwi z głuchym łoskotem przeszywającym pogrążone we śnie osiedle.
-Mama i jej nowy facet wyjechali na parę tygodni, więc dom stoi pusty - powiedziała półgłosem, odkładając klucze na komodę o ostro zarysowanych kantach. - I chociaż ten magazyn miał swój klimat, tu jest znacznie, podkreślam znacznie, cieplej.
-Przeważnie kobiety zapraszają mnie do swoich mieszkań, gdy są nieco - stuknąłem się dwoma palcami w szyję - podpite. Mogę zaufać twojej trzeźwości, Viv?
-Nie jestem panną lekkich obyczajów. Zaprosiłam cię tutaj na śniadanie. I na nic więcej, Justin. Będę nietrzeźwa dopiero wtedy, gdy sam zajmiesz się upiciem mnie.
Nie przyznałem głośno, że pijana Viv byłaby rozkosznym spełnieniem marzeń, ale z wyprzedzeniem znałem fabułę swojego przyszłego snu.
-Viv. - Zatrzymałem ją w drodze przez salon, z opuszką palca wciśniętą we włącznik światła. Niespodziewana jasność poraziła nas boleśnie. - Gdybym chciał cię upić i wykorzystać, zrobiłbym to już dawno, dawno temu. Nie zależy mi na samym seksie. I z jakichś przyczyn chcę, żebyś o tym wiedziała.
Mrugnęła nieprzytomnie.
-Wiem. I doceniam.
-Cieszę się.
-Ja również. Powiedz mi teraz, czy te drętwe uprzejmości podnoszą cię na duchu, czy żartujesz ze mnie w bestialski sposób?
-Podnosi mnie na duchu twój głos, więc wykorzystuję każdą okazję, by go z ciebie wyciągnąć, nawet w tych popapranych niegodnych naszej dwójki uprzejmościach.
Uśmiech Viv był jak chlor - przebarwiał nawet najczarniejsze chmury, ołowiane, tak ciężkie, że strach zadzierać pod nimi głowę. Ten uśmiech, zagrożony gatunek uśmiechu, niwelował strach. Był - stopklatka - uśmiech - i już go nie ma. Czuję się obnażony ze wszelkich lęków.
-Najpierw coś przekąsimy, a potem idziemy spać, czy wpierw ucinamy drzemkę, a później pieścimy żołądki?
-Wrzuciłbym co nieco na ząb - przyznałem.
Kuchnia wyróżniała się niebywałą przestronnością; rozległe przestrzenie pozwalały tańczyć walca wiedeńskiego na posadzce wyłożonej chłodnymi kaflami. Blaty czyste, obdarte z jakichkolwiek śladów użytkowania. Czy Viv nie zaprosiła mnie do domu będącego eksponatem jednego z biur handlu nieruchomościami? Czy w mroku nie dostrzegłem szyldu z ofertą sprzedaży wbitego w połać trawnika? 
-Mama jest pedantką - wyjaśniła Viv. - Obiecałam sobie, że nigdy nie będę taka jak ona. To doprawdy nie do zniesienia. Czasem zastanawiam się, czy mój dom to dom, czy jedynie chwilowa przechowalnia bagażu.
-Kiedy pewnego dnia dostanę błogosławieństwo twoich starszych i zamieszkamy razem w naszym wspólnym przytulnym gniazdku, nie będziesz musiała nawet kiwnąć palcem, o sprzątaniu nie wspominając. 
-Rozważę twoją propozycję, kolego.
Kolega - sześć liter, które goryczą oblały mi głowę i ramiona, i wkrótce tonąłem w niej cały. Cóż za beztroski krzew kolczasty, przez który przedzieram się z zapałem.
Ta przestronna kuchnia, która swoją drogą wyglądała tak, jakby spędzono całe lata świetlne na szorowaniu jej szczoteczką do zębów, bowiem nawet podłogowe fugi kłuły mnie w oczy blaskiem, posiadała niezliczony ciąg szafek i szuflad. Wkrótce w labiryncie rozwartych drzwiczek zagubiła się Viv. Szperała po kątach, wznosiła się wysoko na palce stóp, to znów opadała na kolana trzeszczące akompaniamentem każdorazowego przysiadu. Wystawiła na blat mleko w kartonie i mix płatków śniadaniowych w osobnych pojemnikach okrytych szklanym wiekiem: kukurydziane, czekoladowe i skąpane w miodzie.
-Mogę ci zaproponować płatki z mlekiem. Albo mleko z płatkami. Twój wybór.
-Jesteś dziś taka hojna, maleńka. - Chwyciłem się za serce.
-Wiem o tym doskonale. O ile mleko nie zdążyło się skwasić. Jeśli jesteś taki bohaterski, pójdziesz na pierwszy ogień i spróbujesz.
-A potem przez pół dnia będę biegał w podskokach do kibla. Nie mów mi, że to nie jest prawdziwe poświęcenie. 
Łagodny uśmiech, ten który rozszczepia w ciemni biel, kołysał się w wygiętym łuku jej ust. Nasypywała wówczas płatków śniadaniowych do głębokich salaterek, zalewała mlekiem do połowy, te tonęły pod naporem łyżki wzbudzającej na spokojnych wodach wir.
-Smacznego, misiu pysiu - powiedziałem, gdy usiedliśmy po przeciwnych stronach kuchennego blatu.
Brzęk łyżek w starciu ze szkłem salaterek; chlupot mleka w sztormie uderzającego o spadziste klify; zamaszyste trasy języka po wilgotnych wargach; trzask kruszonych płatków pod żelaznym naporem siekaczy - to wszystko trwało raptem chwilę, krótki niezbadany moment. Niebawem salaterki były puste, bez śladów, bez naleciałości śródnocnego śniadania. 
-Muszę się zdrzemnąć - powiedziała. - Jestem wykończona, a z samego rana mam sprawdzian z matematyki. Miałam się pod wieczór pouczyć. Miałam - zaznaczyła.
-Miałaś. Ale zamiast tego przeżyłaś przygodę życia. Kule krążyły ci wkoło głowy, z zimną krwią mordowałaś puszki. Czyż to nie frajda większa od ślęczenia nad trygonometrią?
-Nie zamierzam rozstrzygać tej kwestii. Najwidoczniej pojęcie frajdy jest definicją względną.
-Nie kłam. Widziałem w tobie tę nieposkromioną wolność. Oczy ci się śmiały.
-Zwłaszcza wtedy, gdy stałam jak na ostrzu.
-Bardzo przepraszam, żadnym nożem ci przed buźką nie machałem. Och, musiałbym być potwornym masochistą, żeby odbierać sobie twoje wyjątkowo urodziwe piękno. Zdaje mi się, czy wyjaśniliśmy już sobie, że przy mnie możesz spać spokojnie?
-I właśnie to zamierzam zrobić - skwitowała. - Jeśli chcesz, pokój gościnny stoi pusty.
-Pokój gościnny - zakpiłem. - Zapomnij, idę z tobą.
-Nie możesz ze mną spać.
-I nie zamierzam. Ty będziesz spała, ja w tym czasie poprzyglądam ci się ukradkiem. Moje marzenia w końcu zaczynają się spełniać. Zadam ci pytanie: jakie to uczucie, być odpowiedzialnym za czyjeś szczęście?
-Jesteś szczęśliwy wtedy, gdy wmawiasz sobie, że taki jesteś. Nie byłam i nigdy nie będę ci do tego potrzebna.
Uśmiechnąłem się w duchu; uśmiech wypłynął i poza niego.
-Mam nadzieję, że będziemy mieli przed sobą wystarczająco wiele czasu, byś zdążyła mnie poznać, choć powierzchownie. Jak na razie uśmiechaj się częściej niż to możliwe i uwierz, że dzięki temu moje serce odfruwa.
Między jej wargami zakwitła szczelina, oddalona całe lata świetlne od poszarzałego cienia uśmiechu. Na Boga, czy unieszczęśliwianie mnie buduje w niej osobowość, cegła po cegle? Jeśli tak, zburzę ten chaotyczny mur i wzniosę go na nowo, własnymi rękoma, ubrany we własne szczęście, od którego nie będę już zależny.
Wdarliśmy się po stopniach schodów stawianych w stromym pochyle, na piętro, ku niebu, coraz bliżej nieba, którego złudne położenie unosiło nas wyżej i wyżej. Bo czy nie tam dom twój, gdzie ty? Nie tam niebo, gdzie anioł o bujnej grzywie włosów?
Nie zaskoczyła mnie skromność pokoju Viv; nie zaskoczyła oszczędność w zdobieniach. Domknięta szafa, której serce pęczniało barwą stonowanego beżu i brązu; nieopodal okna przepołowionego cienką listewką w poziomie stało biurko ugięte pod ciężarem stosu wiedzy spisanej drobnym makiem na pożółkłych stronicach. W rogu łóżko; senne obramowanie malowało jego kontury. A na tym łóżku Viv: jej wspomnienie i jej materialna niematerialność - chwytam w palce i wciąż nie mam nic. Boli mnie jednoczesna świadomość posiadania i utraty.
-Poradzisz sobie z organizacją wolnego czasu, prawda? - upewniła się, zamaszystym ruchem odkrywając kapę z  pościelonego łóżka. Stonowany brąz pościeli zmorzył mnie swym sennym spokojem. - Dobranoc, Justin.
-Nic się nie bój. Usiądę sobie w kącie, cichy jak mysz pod miotłą, możesz spać spokojnie. 
Wziąłem od Viv narzutę, okryłem nią zziębnięte chłodem nocy ramiona. Okręcany z nierównym przyspieszeniem fotel stęknął żałośnie pod moim ciężarem; przyciągnąłem kolana i podudzia do piersi; kołysałem się i huśtałem, aż rozkołysałem przebłysk uśmiechu na promiennych ustach Viv.
Miała obiekcje przed rozebraniem się do snu, gdy byłem tak blisko, w kręgu tego samego przejrzystego powietrza. W końcu jednak odrzuciła bluzę oplątaną dresowymi rękawami; jeansy ściągnęła pod obszerną kołdrą pęczniejącą na jej drobnej posturze skulonej w sennych przestworzach.
Ale pojęcie zmęczenia nie było wcale równoznaczne ze snem. W ramionach fotela doskwierała mi większa wygoda niż Viv, w objęciach łoża ogrodzonego czterema wysokimi ramami z dębowego drewna. Przekręcała się z boku na bok, rzucała w fałdach zmiętej pościeli. Obserwowałem z ukosa jej bolesne próby zesłania na siebie snu jak deszczu, z otwartego nieba, bezgwiezdnego; katorga na tle cynizmu wycieńczenia, dostatecznego, by wyssać z niej powietrze, niedostatecznego, by pojmać aż po wschód słońca.
Raz z poduszką okrywającą twarz. Innym razem w turbanie z krawędzi kołdry. Jej waleczność była jak kino akcji w przyzwoitym wykonaniu i reżyserii. Męka odegrana tak pragmatycznie, że nie sposób było pozostawić na twarzy kamiennego zwątpienia realizmem.
-Nie rzucaj się tak, bo ściągniesz całe prześcieradło - powiedziałem; fotel raz jeszcze stęknął, tym razem gdy oddałem mu swobodę i wstałem. - Nie mogę dłużej patrzeć na ten obraz nędzy i rozpaczy. Przesuń się.
Podążyła za moją wskazówką; owinęła się w kokon pościeli i przeturlała na prawy skraj. Przysiadłem więc na lewym, zdjąłem bluzę i ubłocone buty. Wpełzłem na miękkie poszycie łóżka, ugięło się, odkształciło wraz z konturem moich rozciągniętych na długości nóg. 
-Chodź no tu, słońce. Może wspólnie damy radę cię uśpić.
-Uśpić? Jak psa? Zastrzyk w pupę i po kłopocie.
-W pupę, powiadasz - dałem się ponieść wyobrażeniu, które westchnęło za mnie. - Idę na taki układ.
Na czworaka wkradła się pomiędzy moje otwarte nogi, mościła się w rezerwie przestrzeni wraz z kołdrą. Wzdrygnąłem się na myśl, że jej nagie nogi dotykają moich i że dzielą je wyłącznie nogawki dresów, i jeszcze że jej pośladki, których bielizna nie pojmie całych, są na wyciągnięcie ręki. Że też tej ręki nie wyciągnąłem. Najwyższy dowód irracjonalnej samokontroli na pograniczu z absurdem.
Głowa Viv spoczęła łagodnie na moim podbrzuszu; gumka dresów stanowiła uchwyt, łącznik między snem i jawą, którego trzyma się kurczowo, by kontrolować wyprawę w zaświatach. Ciepły oddech pachnący czekoladą zakradał się w szczeliny pod koszulką, szereg włosów od pępka ku południu najeżył mi się sztywno. I nie powiem bynajmniej, by były one jedynym zesztywniałym elementem.
-Coś twardego wbija mi się w mostek - powiedziała sennie.
-Doprawdy? - zironizowałem. - Ciekaw jestem, co takiego. Dla twojego dobra mówię ci: śpij i nie zastanawiaj się, na czym leżysz. Wystarczy, że mi nie dasz o tym zapomnieć.
I zasnęła. Natychmiast. Prędzej, niż byłem na to gotów. Nie zdążyłem przyłożyć dłoni do jej włosów. Nie zdążyłem uśpić pocałunkiem w płatek ucha. I gdy później, przez resztę nocy, przygładzałem ciemne sprężyny spływające mi po udach, redagując pracę magisterską o rozłożeniu kwartetu drobnych pieprzyków na łagodnych wzniesieniach jej policzka, zastanawiałem się, kiedy otrzymam ten sygnał z nieba, błysk gwiazdy czy rozszczepienie słońca, które uświadomi mi, że ją kocham; bo tak jak pierwszego dnia byłem gotów oddać za nią życie, tak teraz poświęciłbym świat.
Oglądałem ją z zapartym tchem, długie senne godziny, które jednak nie przywiały do mnie nawet woni snu. Oglądałem jak zamkniętą w złoconych ramach, mieszkankę galerii sztuki, ilustrację bez nadziei na charakterystykę; niemożliwym było bowiem scharakteryzowanie ulotności w wyrazie emocji, w wyrazie ściągniętych brwi, i puszczonych wolno. Zachwycam się, ale nie całkiem wiem czym - gdy zamknę oczy i otworzę na nowo, tego piękna już nie ma; jest za to inne, nowe, niezbadane, zachwycające tą chwilą, która nagle jest, i nagle jej nie ma.
O szóstej wzeszło słońce, poranną radością zasnuło wciąż senną aglomerację. Godzina - tyle dałem Viv na oswojenie się z ciepłem nowego dnia. Później począłem gładzić jej włosy i zgarbione ramiona, i deszcz pocałunków obsypał jej głowę, a co jeden to zatopiony w większej pasji i namiętności. Nie odważyłem się jednak ucałować jej drżących warg. Nie, kiedy ona nie całuje moich.
-Bardzo mi przykro, że budzę cię po raz wtóry, kotuś, ale twój sprawdzian z matmy nie zaczeka.
-Nie śpię - odrzekła; moja rozogniona skóra pojmała brzmienie jej głosu.
Zacząłem przypuszczać, że moje dyskretne pocałunku sprawiają jej nie mniej dyskretną przyjemność.
-A ty zasnąłeś? - spytała, układając się na wznak, wciąż między granicami prawej nogi i lewej, z poduszką podbrzusza pod potylicą.
-Nie starczyło mi czasu - przyznałem. - Możesz wierzyć lub nie, ale tej nocy byłem wybitnie zapracowany: patrzyłem na ciebie, zachwycałem się twoją niedorzeczną urodą, planowałem listę gości i kolor zaproszeń na nasz ślub. Mówię ci, ręce pełne roboty.
-Uważaj, bo dorwie cię wypalenie zawodowe.
-Dopiero po weselu. I nocy poślubnej. I podróży poślubnej. Zabiorę cię, pomyślmy, gdzie mógłbym cię zabrać?
-Do szkoły, Justin. Na razie możesz zabrać mnie do szkoły.
-Ależ ty jesteś nieromantyczna.
Nagląca godzina krzycząca przypomnieniem ze ściennego zegara wywlokła Viv spod warstw kołdry przeplatanych pościelą. Gładka czarna bielizna obmywała szczyt jej pośladków i zagryzłem w zębach kciuk - zapora przed nieokiełznaną prędkością niewybrednego komentarza. Póki milczę, niebo stąpa po ziemi.
-Rany, to aż boli - wyrwało mi się, słowa pokonały tę drżącą barierę przyzwoitości. - Pozwól mi chociaż dotknąć tę wspaniałą pupkę.
Porzuciła swawolne, lekkie ruchy i stąpnięcia; jeden piruet siejący zamęt ubrał ją w jeansy i wypchnął z sypialni.
-Kretyn - zakląłem, tłukąc się pięścią po czole. - Ale to rzeczywiście było bolesne, bez ściemy. Kto pozwolił tej dziewczynie być tak nieprzyzwoicie seksowną?
Nie jadła, nie piła. Gdy stoczyłem się po schodach poniewierany zmęczenie, stała na podjeździe w blasku słońca, stanowiąc niemałą konkurencję dla jego promieni. Założywszy buty, siedząc ciężko na słomianej wycieraczce, wstąpiłem w ogrom tego blasku. Zasiedliśmy na motorze, ja na przodzie, ona obrończyni tyłów. Zaczekałem w łagodnych podrygach stopy na krawężniku, by ponowny  ogrom siły motocykla ukołysał Viv swym bezpieczeństwem. Ruszyłem sennie, w akompaniamencie względnej ciszy obrotów silnika. Największym osiągnięciem poranka była swoboda jej rąk - nie musiałem nalegać, by wpełzły w moje kieszenie; same zagnieździły się w nich skrycie.
Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem tak rześkie poranne godziny prowadziły mnie uśpionymi ulicami miasta, względnie pustymi, opóźnionymi, spowolnionymi, wąskimi w swej szerokości, krętymi w prostocie. Chłód powietrza o nocnych naleciałościach szczypał mnie w nos i policzki, smagając prędkością i oporem. Viv ukryła się za moimi obszernymi plecami; barczyste ramiona osłaniały ją przed pędem. Choć dopuszczałem do świadomości wyłącznie potrzebę: mnie, niekoniecznie mojego ciepła.
-Śniłeś mi się dzisiaj - wyszeptała mi wprost do ucha. - Byliśmy w jakimś domu za miastem, w lesie, choć na polanie. Gwiazdy świeciły jasno, jakby wisiały tuż nad naszymi głowami. A księżyc doprawdy przyćmił niebo - taki był wielki. Jedliśmy budyń na ganku, waniliowy, a potem... - ucichła.
-A potem? Co było potem?
W lusterku spostrzegłem jej opuszczoną głowę i nie musiałem dopytywać.
-Kochaliśmy się - rzekłem. - Wiele bym dał, by twoje sny były zaraźliwe.
Nagle wypełniło mnie miękkie uczucie szczęścia - znam miejsce, za miastem, gdzie opuszczony dom o ganku skomponowanym z surowego drewna stoi pod dywanem gwiazd i wielką, jaśniejącą w cieniu nocy, księżycową plamą rozlanej magii.
Zabiorę cię tam kiedyś, Viv - pomyślałem. - I będziemy się kochać, aż zbraknie nam tchu.
W drodze ku szkolnym murom mijaliśmy stragany i stoiska budzące się ku życiu nowego dnia. Światła spowalniały nasz rozpęd, więc przyznam, że nie respektowałem ich wszystkich. Przenikaliśmy jak cień wstrzymanych ulicznym ruchem, ścinaliśmy zakręty, nadziewaliśmy się na krawężniki i spływaliśmy z nich gładko. Aż nie było już dokąd spieszyć, bowiem meta wyrosła na wprost, pod niebo, poprzedzona dziedzińcem szkolnym i szmerem liści popędzanych wiatrem.
-Zatrzymaj się tu. - Wskazała obwisłe drzewo chylące się ku jezdni. - Dalej dam sobie radę sama.
Nie zsiadłem z motoru. Jedynie wsparłem podeszwę na krawężniku i przechyliłem dwukołowiec ku chodnikowi, by Viv bez trudu i szwanku mogła z niego spłynąć. Zabrakło dotyku, zabrakło ciepła, natychmiast zabrakło jej. Wchłonęła mnie tęsknota.
-Dziękuję za, no wiesz - wymamrotała. - Za wszystko.
-Za wszystko?
-Za wspólnie spędzony czas, za to, że zasnęłam przy tobie w ułamku sekundy i nie męczyłam się pół nocy, za bezpieczną drogę do szkoły. Długo by wymieniać.
-Cała przyjemność po mojej stronie - odrzekłem. Brakowało mi wyłącznie papierosa zwisającego bezwiednie spomiędzy warg i byłbym ucieleśnieniem licealnych dziewczęcych fantazji: motor, rzeźba, pozycja władcy ogromu układu planetarnego. Gdyby tylko fantazje Viv pokrywały się ze standardami. - O której kończysz? Przyjadę po ciebie.
-Nie trzeba - odparła.
-Dla mnie to żaden...
-Nie trzeba - ponowiła. - Znam drogę powrotną.
Oddalała się ku drzwiom wejściowym w łagodnych drganiach ciała odbijanego sprężyście od chodnika. Ból przeniknął mi do kości. Ból powodowany brakiem. Uzależnienie od drugiego człowieka jest doprawdy tak niedorzecznie proste. Zero wysiłku, zero chęci, a już na drugi dzień czuję, jakby motor odpalała połowa mnie.
-Viv! - krzyknąłem, nim wchłonęła ją szkolna konserwatywność. - Powodzenia na sprawdzianie.
-Za późno - odrzekła podniesionym głosem. - I tak nic nie umiem. 
I ruszyła, jak na ścięcie matematycznym ostrzem, a wokół niej zwiędło słońce. Potworny żal chwycił mnie za serce - mój kwiat tracił płatki.
Byłem jedynym, który trzymał rękę na pulsie i jedynym, który pulsu nie wyczuwał.
Czułem za to potrzebę działania, potrzebę niesienia pomocy i miałem raptem parę minut, parę strzępów czasu uwikłanych w brzęk szkolnego dzwonka trzęsącego szybami w oknach. Zsiadłem z motoru, oparłem go o masywne drzewo, które następnie okrążyłem w paru pospiesznych pętlach. Zapaliłem równie spiesznego papierosa, kilka głębokich wdechów i chmura spowijającego mnie dymu, dymu pomysłu, nowej idei, prądu, który olśni i otworzy oczy.
I wkrótce otworzył, na całą szerokość. 
Rozwarłem skrytkę bagażową umiejscowioną pod tylnym siedzonkiem. Czerń zmiętej kominiarki zlewała się w jedność z wykładziną wnętrza. Jej uśmiech poruszył i moim wyrazem szczęścia. Schwytałem ją w dłoń i niosłem w zaciśniętej pięści, na tyle obszernej, by pomieścić cały dowód szatańskiego następstwa wydarzeń. Drugą dłonią pieściłem nerwowo podrygującą w kieszeni kaburę pistoletu i z zaciekawieniem wyglądającą zza niej rękojeść. Wbiegłem po schodach, zataczając się w niedoskonałym piruecie - dziedziniec wciąż stronił od ludzi, i w oknach nie dostrzegłem natarczywych głów. Wdarłem się do szkoły, przygarbiony, jakby łudząc się, że pochylone ramiona zapewnią mi schron całej obszernej reszty. Korytarzem wstrząsnęło echo ospale zamykających się drzwi. Lekkie kroki, którymi stąpałem przed siebie, nie pozwoliły brzmieniu pełznąć po ścianach. Przed drzwiami klasy matematyki mieszczącej się na parterze, tuż za pierwszym rzędem blaszanych szafek, zamilkły zupełnie, jakby nigdy nie było o nich głośno.
Jeszcze jedno nerwowe spojrzenie stwierdzające wszem i wobec, że korytarz tętni życiem w liczbie jednej sztuki. Nasunąłem kominiarkę na głowę, pięć razy sprawdziłem, czy pistolet nie odblokował się wbrew mojemu dosadnemu poleceniu. Wtedy wdarłem się do klasy jak wiatr, niosąc huraganowy zamęt. Przeplatane kolorami masy ludzkie siedziały sztywno w ławkach; długopis i arkusz papieru zdobił blaty stołów; zapach potu zaognionego stresem wypierał rześkie powietrze przez rozwarte okna. 
A był to mój debiut aktorski. Pierwsza epizodyczna rola na oklahomskim niemym Broadway'u.
-Pod ścianę - warknąłem, dźgając nastroszoną strachem nauczycielkę. - Powiedziałem pod ścianę.
Chwiała się na stabilnych obcasach ołówkowych czółenek, gdy chłodna lufa pistoletu skryta w jej pępku potęgowała tempo powrotu pod tablicę. 
Wszedłem między rząd gęsto ustawionych ławek. Byłem jak śmierć - torowałem drogę samą bytnością; ludzkie życia umykały w popłochu spod moich nóg. Ona, ta, dla której inicjuję tę spontaniczną żywiołową sztukę bez scenariusza, siedziała u końca pociągłej klasy, pod tablicą wykresów funkcji trygonometrycznych. Spojrzała mi w oczy, w drobne szczeliny wydziergane w kominiarce, i ulga wzbiła się wraz z potępieniem zesłanym na moje karygodne występki wysoką falą.
-Ty pójdziesz ze mną - powiedziałem na tyle głośno, by usłyszała mnie klasa, poszczególne elementy składające się na nią.
Szarpnięciem uniosłem Viv do pionu, otoczyłem ramieniem jej szyję i z pistoletem na gardle ciągnąłem przez centrum klasy. Było to porwanie przesiąknięte absurdalną delikatnością, bowiem bałem się chwycić Viv mocniej, by siniaki na jej wrażliwej skórze nie wgryzały się w moje sumienie przez kolejne długie tygodnie. Szarpała się nieco, podrygiwała, wiarygodnie, to jedno jej przyznam. Przebrnęliśmy tak przez klasę, później przez korytarz i dziedziniec szkolny, bym u krańca tej niedorzecznej przeprawy wsadził ją na motor i ruszył wraz ze świstem podekscytowanego powietrza.
Dziki krzyk samozadowolenia wyrwał mi się z piersi dwie przecznice dalej.
-I kto jest mistrzem? - Dwa raptowne obroty manetką ku zatrważającej prędkości. - I kto tu jest, kurwa, mistrzem!?
-Jesteś władcą najbardziej idiotycznych i zarazem najskuteczniejszych pomysłów na całym boskim świecie - powiedziała, ściągając mi z głowy kominiarkę. Mógłbym przysiąc, że jej słodki pocałunek osiadł na moim karku. 
Nie było takiej siły, której magnetyzm ściągnąłby mnie ku domowi, ku spokojnemu osiedlu usłanemu różanymi płatkami ciszy, ku miejscu, gdzie Viv znów stałaby się wspomnieniem. Wbiłem się na drogę szybkiego ruchu okrążającą Oklahomę niemałą pętlą i korzystając ze względnie niewielkiego ruchu ranną porą, przekroczyłem granice przyzwoitości. Pędziliśmy prędzej niż świszczący w uszach wrzask pędu, wyprzedzaliśmy promienie słoneczne; dziś to one, zziajane i zlane potem, goniły naszą inscenizację wolności. Pędziłem w pochyle, Viv przytulała się do mnie kurczowo, czujna, choć spokojna; przekonał ją uścisk nieodzownego bezpieczeństwa. Pozwoliłem sobie na krzyk, dziki szał radości targający naszymi włosami z prawa na lewo. Żar opon topił asfalt, rozcinaliśmy go połownicznie. Prędkość zdawała się unosić nas w górę, ku niebu. I wkrótce naprawdę uwierzyłem, że szybujemy w przestworzach, szybciej i szybciej, że nasza podróż jest odzewem na wołanie nieba.
Zatoczyliśmy obszerny krąg wkoło miasta, wracaliśmy o gardłach zdartych radością do żywego mięsa, poprzez rozpoczynającą się opowieść nowego rześkiego dnia, poprzez jej wątki i epizody, poprzez ludzi tworzących historie i historie tworzące ludzi. Upadać w kałużę miłości, coraz głębszą i głębszą, to doprawdy najwspanialszy rodzaj upadku grożący śmiertelnikowi. Jestem wdzięczny, że mogłem się o nią potknąć.
Dotarliśmy pod dom pachnący białym bzem i różą. Viv spłynęła z motoru, lekka, lżejsza o pełne garści trosk. Schowałem kominiarkę, tak użyteczną w chwilach głębokiej desperacji, na powrót pod siodełko, i wtulony w kościste plecy Viv dotarłem niezgrabnie do drzwi. Uchylonych drzwi. Z jednej strony zimny pot zalał mi czoło, a dłoń rozgrzewała się już w wędrówce po broń. Z drugiej jednak mój klucz hałaśliwie uderzał o metalowy breloczek zawieszony na haczyku, tuż za drzwiami. Potraktowałem to więc jak dar od losu i wszedłem pierwszy, odgradzając Viv choć ramieniem, choć jego siłą, przed krzywdzącą ewentualnością niebezpieczeństwa.
Niebezpieczeństwo, owszem, czyhało, ale na mnie i wyłącznie na mnie. Nie godziło Viv, nie haczyło jej nawet powiewem rozeźlonego wiatru wydychanego z obu szeroko rozwartych dziurek w nosie.
-Szef tutaj - paliłem głupa. - O tej porze?
-Otrzymałem telefon ze szkoły, od roztrzęsionej nauczycielki matematyki, że moją córkę uprowadził jakiś zamaskowany motocyklista, przykładając jej broń do gardła. - Powolnym krokiem podszedł do frontowego okna i odsłonił firanę. - Ładny motor, Bieber - pochwalił swym rozedrganym opanowaniem. - Powiedz mi, dlaczego kiedy tylko coś się dzieje, zawsze ciebie stawiam w roli inicjatora i dziwnym trafem nigdy nie popełniam błędu?
-Instynkt szefa jest doprawdy bardzo... kobiecy. Wbrew pozorom, to komplement.
-Zdajesz sobie sprawę, jak wysokiego progu sięga moje ciśnienie? Zdajesz sobie sprawę, że jesteś jego jedyną przyczyną? - Swawolnym krokiem zbliżył się ku nam; strącił moją dłoń z talii Viv ruchem mordu robaka, insekta, wstrętnego, na taśmie likwidacyjnej. - Myślisz czasem, kurwa, nad tym, co robisz? Wpadasz do szkoły z cholerną bronią, grozisz nauczycielce, porywasz moją córkę...
-Gwoli ścisłości, nikogo nie porwałem. To była jedynie zainicjowana przeze mnie improwizacja. Wszyscy wyszli z tego cało, powiedziałabym nawet więcej niż cało, bo bez pały z matmy. Szefie, przecież ja to wszystko zrobiłem dla niej.
-Właśnie to mnie niepokoi. Wyczuwam między wami przesadną poufałość, czyżbym się mylił?
Spojrzeliśmy po sobie z Viv. Poufałość to doprawdy ogromne niedopowiedzenie miłości.
I byłbym gotów powtórzyć to w odpowiedzi zesłanej na szefa, gdyby drzwi nie rozwarły się, gdyby Chloe z Amy u nogi nie wkroczyły do środka. I jeszcze zanim napełniłem się rozjuszeniem, serce przedziurawiło mi to jedno nikczemne zdanie szarpiące jej ustami:
-Zamierzam ubiegać się o prawa do opieki nad Amy.





~*~



Chętnym przypominam o wattpadzie :-)

16 komentarzy:

  1. Co ?!! Ta idiotka nie może mu zabrać Amy 😢😢😢 Świetny rozdział. Napisz szybko next. All love 💜💚💙

    OdpowiedzUsuń
  2. AAAAA NAJLEPSZE NA SWIECIE❤️

    OdpowiedzUsuń
  3. O nie! Co za wstrętna suka! Nie odbierze mu amy!
    Jeeeeeejjj w tym rozdziale jest tak dużo jiv❤ slodko, chce wiecej😍

    OdpowiedzUsuń
  4. Rozdział jak zwykle cudo��

    OdpowiedzUsuń
  5. Normalnie nie poznaję Viv :) W końcu te jej bariery puszczają..Mam nadzieje, że nikt tego nie zepsuję i Bieber już na serio będzie mógł planować ten ślub :D
    I błagam, powiedz, że Justin ma przy sobie w pełni naładowany pistolet i strzeli tej Chloe prosto w łeb...Ona nie może zabrać mu Amy!
    Z niecierpiliwością czekam na kolejny <3

    OdpowiedzUsuń
  6. aa, ten rozdział jest świetny! kibicuje Jiv z całego serca i mam nadzieje że nic nie rozdzieli Justina i Amy,a już na pewno jakaś babeczka która po 5 latach 'przypomniała' sobie ze ma dziecko!

    OdpowiedzUsuń
  7. i wlasnie w ten sposob, rozdział trafia na poziom 3 na liście moich fav rozdziałów!!! Trzymam kciuki za Jiv, za Viv (moze w koncu sie troche otworzy) za Twoją wene. Kocham Mocniutko i czekam na nastepny! Mam nadzieje, ze pojawi sie szybko<3333

    OdpowiedzUsuń
  8. KOOOOCHAAAAAM :3

    OdpowiedzUsuń
  9. Jestem na Twoim blogu od kilku godzin i juz zdążyłam przeczytac wszystko i jednocześnie zacząć żałować. Nie wytrzymam do kolejnego rozdziału, mam tyle pytań, tyle wątpliwości, tyle nadzieji. Proszę nie każ mi długo czekac, zakochałam się w tym blogu od pierwszego przeczytania. Życzę mnóstwo weny. Buziaki

    c.

    OdpowiedzUsuń
  10. Rozdział taki cudowny.
    I ta kurwa Jebana kretynka na kooncu-.- ughh

    OdpowiedzUsuń
  11. Bedzie nowy?????;)

    OdpowiedzUsuń
  12. Nie czytałam tak świetnie napisanego opowiadania od nie wiem kiedy! Oryginalna fabuła, super styl, czekam na następny!

    OdpowiedzUsuń