poniedziałek, 5 września 2016

Rozdział 10 - Liar, liar


Gdyby usta miały smak miodu, przechadzałbym się po nich palcami i z rozkoszą oblizywał opuszki. Gdyby opiewał je zapach konwalii skropionych rosą, zamykałbym oczy i wchłaniał słodkawą woń. Ale nie musiałem tego robić. Nie, dopóki marzenie ust w lekkich drganiach rozchylało się pod moimi. Nie, dopóki słodycz pocałunku z Viv wisiała nad naszymi głowami. Zamroczyła powietrze i oddychaliśmy tylko oparami romantycznego szaleństwa.
-Nic nie mów - poprosiłem szeptem. - Właśnie sam próbuję sklecić coś sensownego. Ale to jest jedynym, co przychodzi mi do głowy.
I pocałowałem ją raz jeszcze, krótko i zachłannie, wiedząc, że odepchnie mnie strachem. Czmychnęła spod mojego ciała, więc zostałem oparty na kolanach, oddychając jak lokomotywa parowa, donośnie i pod ciężarem kilogramów stali na ramionach.
-Nie rób tego więcej - poprosiła roztrzęsionym głosem; wciąż leżała płasko na rozgrzanych do czerwoności kaflach, ich obrzeża płonęły, a ona wraz z nimi. - Nigdy więcej.
Moje nieme pytanie zastygło w powietrzu; wstrzymał je ruch obcej dłoni na klamce. Naraz w łazience tętniło życiem: nie było nas dwoje, ale troje - nasz duet pomiędzy łączeniami kafli i David w pochyle; jego tors wchodził już w skład łazienki, a nogi wciąż opierały się w progu.
Viv usiadła powoli pod ścianą, chwytając powietrze jak topielec. Jej pierś poruszała się impulsywnie, podskakiwała wraz z krótkimi łapczywymi oddechami. Zainteresowały mnie dwie niewielkie perełki opinające podkoszulek w cienkie poprzeczne pasy. Łagodny przedziałek uśmiechał się do mnie spod półokrągłego dekoltu. Gdybym mógł ucałować i te dwa obłoki. Ale dopiero rozpocząłem przecieranie dziewiczego szlaku jej ciała. Przede mną długa droga, którą podzielę na raty, by rozkoszować się nią jak ciepłem lata: powolny dzień po dniu.
Pod ramieniem Davida zahaczonym o futrynę w drzwiach rozciągała się ogromna przestrzeń. Wystarczająco duża, by Viv przemknęła, przedarła się przez nią. Smuga zapachu i cień, jaki za sobą rozsiała - tyle zostało po wspomnieniu ust splątanych z ustami. Potrzebowałem szwów; rozerwała mnie bowiem nić, która popękała razem z szaleńczą prędkością Viv.
-Gdybyś zamknął drzwi - powiedział wstawiony David - nie przerwałbym wam. - Wszedł, kołując jak samolot w chwili lądowania. - Swoją drogą, poważnie coś między wami było? Dotknąłeś cnotkę niewydymkę?
To pierwszy raz, kiedy wódka uratowała mi tyłek. Pytania Davida kryły się za gęstą mgłą. Gdyby doskwierała mu trzeźwość, mój dom byłby komisariatem, a łazienka pokojem przesłuchań.
-Nie mów tak o niej - zaprotestowałem. - I nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy. 
-Nic w nic nie wtykam - wybełkotał. - Jedynie grzecznie zapytałem, dlaczego ta mała leżała przerażona na podłodze i dlaczego ty wisiałeś nad nią jak stary zbok.
Ale pytanie Davida nie oczekiwało odpowiedzi i podczas kiedy sam klęczałem jeszcze w drgawkach, rozpiął spodnie i na chwiejnych nogach próbował utrafić do otwartej muszli. Wymknąłem się przez szparę w uchylonych drzwiach, odgłos ciepłego moczu wpadającego równym strumieniem w wodę był coraz bardziej odległy i ucichł zupełnie, gdy zamknąłem za sobą drzwi.
Z kolei od kolejnych się odbiłem. Potrząsnąłem klamką zdobiącą wejście do pokoju Viv, drzwi jakby przymarzły do futryny i parcie na nie barkiem nie zmiękczyło ich zlodowaciałego serca. 
-Viv - powiedziałem łagodnie. - Viv, koteczku, otwórz. 
-Nie jestem twoim koteczkiem, rozmawialiśmy już o tym - odparła natychmiast. Musiała opierać się łopatkami o drzwi, bowiem jej głos dobiegł mnie dość głośno i zupełnie wyraźnie. Niemal czułem zapach jej skóry w mieszance z dębowym drewnem.
-Kimkolwiek jesteś, otwórz, proszę. Musimy porozmawiać.
-Wcale nie musimy - ona na to, drażniąc moją cierpliwość; już teraz miała postrzępione obrzeża.
-Ale powinniśmy.
-Uważam inaczej. - Zsunęła się po drzwiach na dywan z gęstym włosiem. - Mów, co masz do powiedzenia.
-Nie lubię rozmawiać przez drzwi. Wolę twarzą w twarz. 
-A ja wolę zostać teraz sama. 
-Nie powinnaś być sama.
-Dlaczego?
-Bo nie dokończyliśmy pocałunku.
-Widzisz. - Przełknęła głęboki oddech. - W tej kwestii również nasze zdania się rozchodzą.
Kolejne próby nawoływania, głaskania chropowatego drewna drzwi, wysłuchiwania miarowych oddechów tuż za dyktą, dały wynik zbliżony do zera. Siedziałem pod drzwiami tak długo, aż nie zesztywniały mi nogi podkurczone w wąskim korytarzu. A kiedy klamka nadal nie dawała za wygraną, wróciłem do siebie, padłem na łóżko i wbiłem się w wir zawiłych sposobów na  rozwarcie zawiasów. Posługiwałem się w myślach łomem, siekierą, nawet prasą hydrauliczną, choć nie jestem pewien, w czym miałaby mi pomóc. W każdym razie nie było mowy o drugim miejscu na podium. 
Zasypując się lawiną księżycowych pomysłów, notorycznie oblizywałem usta. Zdawało mi się, że istnieje jeszcze jeden mały kącik, jakiś skrawek na wardze, który pamięta smak jej pocałunku. Ścierałem to wspomnienie i ścierałem, gdy tylko język wędrował okrężnym szlakiem po ustach. Dołączyły do niego i palce. Dotykałem warg, ale to nie były te same wargi, nie były tak miękkie, tak pełne, tak rozedrgane. Umiałem zamknąć oczy i widzieć. Ale nie umiałem zamknąć oczu i czuć. Byłem tak zirytowany pragnieniem na wyciągnięcie ręki i zbyt krótką ręką, że kiedy spojrzałem w okno, desperacja przelała się we mnie oceaniczną falą i już byłem przy parapecie, i już szarpałem klamkę, która nie stawiała oporu, i już przeklinałem w duchu wysokie stropy i fundamenty domu, kiedy huśtałem się parę metrów nad ziemią i do balkonu wychodzącego na sypialnię Viv nie sięgałem ani ręką, ani nogą.
-Pieprzyć moje życie - mruknąłem pod nosem. - Jej usta są tego warte. Cała jest tego warta. Mam tylko nadzieję,  że kiedy złamię sobie obie nogi, otworzy chociaż balkon.
Wspinaczka bez uprzęży po pionowym zboczu była nie lada wysiłkiem dla rozdygotanego wspomnieniem pocałunku ciała. Dłonie pociły mi się, jakbym trzymał je nad parującym czajnikiem, zmrok oblewający całą strefę czasową nie pomagał w poszukiwaniach uszczerbków w otynkowanej ścianie. Dlatego kiedy palce wszczepiły się w końcu w balkonową podłogę i znalazłem w sobie na tyle siły, by podciągnąć się i stanąć prosto za barierkami, jakaś część nerwowości wypłynęła. Zalała mnie za to inna, z niepokojem o jej reakcję na czele. 
Pierwszy pocałunek na podłodze nieskrupulatnie pielęgnowanej łazienki? To wykracza poza strefę nastoletnich marzeń. 
Przygładziłem włosy; sprawdziłem, czy mój oddech nie pachnie sardynkami z puszki, choć gdyby rzeczywiście pachniał, ta pora, tuż po pocałunku, byłaby odpowiednia, by wykopać w ogródku głęboki dół i wskoczyć w niego wraz z worem ziemi na plecach. W sypialni panował półmrok, jarzyła się skąpa żarówka na szafce nocnej okalana płóciennym abażurem. Początkowo nie mogłem dostrzec Viv, wkrótce jednak zarys jej drobnej sylwetki rzucił cień na frontową ścianę i dostrzegłem ją w kącie przy drzwiach, tak jak wyobrażałem sobie przez dyktę. Nasyciłem wzrok jej pięknem, choć widziałem tak niewiele, a tak wiele chciałbym zobaczyć. Potem przyłożyłem knykcie do szyby i zapukałem cicho, cichuteńko. Mimo to drgnęła niespokojnie, wyczulona, a na jej twarzy błyszczało coś, co, jak Boga kocham, nie może okazać się łzami, choć najpewniej tym właśnie będzie: płynnym wyrazem żalu.
Viv nieprędko podeszła do szyby, ruchy miała ospałe i niepewne, nad wyraz ostrożne. Stałem z przylepionymi do okna dłońmi, światło żarówki padało mi na prawy profil. Viv podeszła i dotknęła swoimi dłońmi moich, niemal poczułem ich ciepło przez chłód szkła. Nocny wiatr pozbawił mnie złudzeń - to nie ciepło; to jego pragnienie.
-Wpuść mnie - szepnąłem; ona nieomylnie czytała z ruchu warg.
Powoli pokręciła głową z prawa na lewą.
-Proszę - ponowiłem. - Wpuść mnie, choć na moment.
Zawahanie zagrało w jej oczach, pod okryciem gęstych rzęs. Przyjrzała się mojej zmęczonej twarzy, tak zrozpaczonej, tak bliskiej i tak dalekiej zarazem. A potem wiedziałem, że osiągnąłem sukces, bo jej dłoń wybiegła w dół po futrynie i klamka ustawiła się w poziomie. Odsunęła się od drzwi balkonowych, bym mógł pchnąć je łagodnie i zamknąć, by porywisty wiatr nie wyziębił przytulnego ciepła. Viv okryła się ramionami, stojąc tyłem do mnie, przodem do szczytowej ramy łóżka. Na moment rozbudziło się we mnie zwierzę, które pragnęło pchnąć ją w objęcia miękkiej pościeli, a potem tworzyć z nią erotyczną sztukę, o jakiej nawet mi się nie śniło. Byłem bardzo wdzięczny drzemiącej we mnie samokontroli - potrząsnęła mną dotkliwie i dała do zrozumienia, że seks z Viv byłby seksem z Viv. A wspięcie się na podniebny szczyt związku, o którym z kolei marzę nierzadko, byłoby i miłością, i seksem, i wszystkim.
Przyjrzałem się raz jeszcze Viv i uśmiechnąłem się w duchu. Zastanowiło mnie, jak istoty spowite taką niewinnością wyglądałyby na łonie grzechu i doprawdy moja wyobraźnia osłabła z przemęczenia - nie pokazała mi niczego, czego wcześniej bym nie widział.
-Nie żałuję - powiedziałem otwarcie. - A ty?
-Nie wiem - odpowiedziała stłumionym szeptem. - Boję się.
-Boisz się, że żałujesz?
Spojrzała mi w oczy z odległości połowy pokoju.
-Boję się, że nie żałuję.
Wspominałem coś o fruwającym sercu? Nabiera niemałej wprawy w unoszeniu się wysoko, wysoko ponad niebo.
Połączenie. Wielkie nierozerwalne połączenie rozciągnęło między nami stalowe liny i jeśli Viv nie poczuła jeszcze impulsywnego szarpnięcia, zadbam o to, by zakołysała nią ta stal.
Czuła moją obecność tuż za plecami. Czuła spokojny oddech na karku, który rozdmuchiwał sprężyny jej włosów. Czuła, że moje dłonie poderwały się w lot, autostrada ich szlaku prowadziła prosto do jej spiętych ramion przyozdobionych gęsią skórką. A kiedy ich w końcu dotknąłem, coś w Viv pękło. Coś, co zatopiło jej wewnętrzną tamę. Coś, co zalało ją wzburzoną falą; jej efekty spłynęły w dół zaróżowionych policzków. 
-Nie płacz - szepnąłem, nie widząc jej łez, ale słysząc pochlipywanie. - Przecież nie zrobiłaś nic złego.
-Zrobiłam.
Obsypałem duetem pocałunków jej kark.
-Nie poczułem się skrzywdzony.
-Ale ja się poczułam.
-Z całym szacunkiem, ale zdaje mi się, że moje usta przesadnie ci nie przeszkadzały. Paliłaś się do tego pocałunku, myszko.
-To ty mnie paliłeś.
-Ale ty nie ugasiłaś pożaru. A byliśmy w łazience, wody miałaś pod dostatkiem.
Ręce opadły mi wzdłuż ciała, gdy Viv wyswobodziła się spod ich naporu i zataczając drogę pod oknem, dotarła do biurka. Nie wiem, czemu przyglądała się tak wnikliwie, ale zaczęła mnie irytować jej niewybaczalna ignorancja. Przywykłem do kobiecego niezdecydowania, ale z całą pewnością nie oswoję się z jawną chęcią bezczelnie krytą pod maską, pod tapetą, pod rysami, których nie gnie złość.
W chwili, w której zdałem sobie sprawę, do czego to zmierza, było już za późno.
Dwoma susami przedarłem się przez gęste od wanilii powietrze, chwyciłem ją w pasie i odwróciłem łapczywie. Jej lędźwie uderzyły o krawędź biurka, głuchy krzyk wydobył się z jaskini gardła i pochwyciłem go szybko, zamknąłem u podnóża, gdy z palcami wpojonymi w spód jej uda zachłysnąłem się czarem odnowionego pocałunku. 
Czułem ją wyraźniej, boleśnie wręcz, gdy bokserki nabrzmiałe niepokojącym pragnieniem przez rozporek potarły jej podbrzusze w krótkim ruchu wgłąb pocałunku. Plecy Viv odchyliły się na blacie biurka. Wnętrzem jej uda pogłaskałem swoje biodro i nie mogłem uwierzyć, że bliskość, która zdaje się być ostateczna, ma jeszcze tyle wspaniałego zapasu, i że możemy śmiało go łamać, bawić się płócienną grubością granicy, dystansu, ten pękał jak błona i znów byłem bliżej, i spływało na mnie więcej smaku jej warg, więcej tego wszystkiego, czego zabraknie mi nocą, gdy z szeroko rozwartymi oczami przeszukam sufit w poszukiwaniu zarysu jej twarzy, gdy drżącymi palcami przebrnę przez nie mniej drżące usta. 
I zacząłem drżeć. I pragnąłem więcej i więcej. I tak rozpędziłem się w tych swoich pragnieniach, że Viv, która dotąd oddawała się nieznanemu, teraz zapiszczała pode mną, jej głuchy skowyt wystraszył mnie na tyle, że przestałem napierać i wydostała się spod mojego rozognionego ciała. Kątem oka zahaczyłem lustro - ujrzałem pełznące po mnie języki ognia. W tym samym lustrze odbiła się też sylwetka Viv, rozpędzona, uciekająca, znikająca. I zniknęła za drzwiami. A ja zniknąłem za nią, by porwać ją, dla siebie, odizolować od wszystkich, którzy mi ją odbierają; od wszystkiego, co mi ją oddala.
-Viv! - krzyknąłem na schodach. Stałem u szczytu, gdy ona brnęła u podnóża. - Viv, nie uciekaj! Znów - dodałem nieco ciszej. 
Sekundę trwało, nim stałem na parterze. Doprawdy nie wiem, jak moje nogi wciąż są proste, jak nie wykrzywiła ich oszałamiająca prędkość. W salonie zostali już tylko nieliczni, znajomi: Mia wraz z przyjaciółką, jedną; nieopodal troje moich kumpli debatujących nad kształtem puszki po piwie. I nade wszystko Viv pędząca do kuchni, wkrótce znikająca pod wysokim blatem zastawionym pustym butelkowym szkłem.
-Zostaw mnie - odkrzyknęła.
Krzykliwa rozmowa nie ominęła nastroszonych par uszu. Wkrótce pięcioosobowa publika niby dyskretnie przysłuchiwała się rozrzuconym zdaniom.
Przestawiłem Mię stojącą mi na drodze, szedłem w zaparte szlakiem solonej łzami wanilii. Obsesyjnie oblizywałem wargi, tak intensywna słodycz nie paliła ich nigdy. Ujrzałem wychylone spod szafki stopy w białych skarpetkach z froty, zamknąłem je za płotem swoich, ogrodziłem je ukośnie od frontu i ukucnąłem, wspierając się dłonią na jej kolanie. 
-Jesteś jak cholerny rzep - powiedziała. Było to pierwsze miękkie przekleństwo w jej ustach i zabrzmiało tak gorąco, jak upalne jest lato w Oklahomie. - Odczep się ode mnie. Odczep.
-Nie chcę. I nie umiem - przyznałem szeptem; czułem oddechy całej niepożądanej piątki zwisające z blatu ponad nami. Nachyliłem się nad Viv i dodałem: - Nie mogę przestać o tobie myśleć. I o tym, jak słodkie są twoje usta.
A że byłem zbyt blisko i zakradłem się za wysokie mury, którymi notorycznie odgradza się od życia, przykleiła wnętrze dłoni do mojego czoła i pchnęła tak, że padłem na pośladki, a kuchnia zatrzęsła się pod niespodziewaną inwazją. Viv sprawnie wygramoliła się z zagłębienia w szafce i pędziła z powrotem przetartym już szlakiem, po schodach, kiedy ja oszołomiony byłem jeszcze słodkim powiewem wiatru i mgłą, którą zaszły mi oczy. Mgła ta obsesyjnie przybierała kształty Viv. Kształty, które nie były już zupełnie obce moim dłoniom. Przyjrzałem się im wtedy i nie mogłem uwierzyć, że, co prawda przez pędzące ułamki sekund, ale trzymałem w nich parę niewielkich krągłości Viv. Obiecałem sobie nie umyć rąk nigdy, przenigdy, by zaszczytny przywilej, który na nich osiadł, nie spłynął w dół kanalizacji miejskiej.
Mia znów stała mi na drodze. Możliwe jednak, że to ja, gnając na oślep, obiegłem kanapę z drugiej strony. W każdym razie chociaż gubiłem na schodach nogi i porządna zadyszka oplątała mnie pnączami, dobiegłem na szczyt spóźniony. Zobaczyłem tylko, jak zamykają się drzwi mojej sypialni, usłyszałem zgrzyt klucza w zamku i uświadomiłem sobie, że do moich okien nie dochodzi balkon, na który mógłbym się wspiąć; że nie sięga ich żadne drzewo; że dzieli nas potworna ściana, która jest jak lata świetlne, a ja nie potrafię przez nie przebrnąć.
Dlatego nie próbowałem więcej. Wszedłem do sypialni Viv i delikatnie zamknąłem za sobą drzwi. Otoczył mnie przyjemny półmrok, świeży zapach i ciepło rozgrzewające od środka. Byłem zmęczony, obolały odrzuceniem i przygnębiony myślą, że zakradając palce pod szczeliny jej ubrań w erotycznym pochyle nad biurkiem, wcale nie zdobywam jej zaufania i sympatii. Nie musi wiedzieć, że jestem napalonym gnojkiem szukającym pretekstu, by namówić ją do grzechu. Z kolei dobrze by było, gdyby przekonała się, że moja pierś aż drży pod uderzeniami ogromnego serca i że moje serce, przecząc tezom medycyny, nie jest kotłującym się mięśniem, a uczuciem samo w sobie.
Nie potrafiłem jednak zmarnować okazji i wiedząc, że przyjdzie mi spędzić w pokoju Viv znacznie więcej czasu, niż spędziłbym każdego innego dnia bez wzbudzania podejrzeń, przysiadłem wpierw za biurkiem, nad stertą książek, teraz w połowie trzymającą się blatu, w połowie zwiedzającą podłogowe panele. Ale to nie był dobry pomysł. Na krawędzi blatu niemalże widziałem wgniecenie po jej wbitych moim porywistym uchwytem biodrach. Entuzjastyczny odgłos chwilowego pocałunku krążył gdzieś nade mną, a ja nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że ten podmuch przy prawym uchu, który odwiedził mnie podczas ekscytujących chwil z Viv, był jej nieśmiałą dłonią mierzwiącą mi krótko ścięte włosy.
Potem przekopałem gąszcz szuflad, przepuszczając przez palce delikatną koronkę staników, w przeważającej liczbie białych, ewentualnie kremowych. Biel to symbol niewinności i podobała mi się wizja bycia pierwszym facetem, który nauczy Viv, że nie musi sama rozpinać drobnych haftek, że moje wprawione palce z nabytą delikatnością zrobią to za nią. Wyobraziłem sobie Viv w tych barwach śnieżnych płatów i myślę, że biel to absolutnie jej kolor, że nawet ponętna czerń czy czerwień dałaby efekt ujemny przy jej czystości.
Wtedy wzrokiem zaatakowałem łóżko, częściowo pościelone, w części zmierzwione, i niemal czułem na skórze dotyk świeżej pościeli, pod którą krętą rzeką przepływa jej zapach. Rozebrałem się do bokserek, zgasiłem stłumioną żarówkę, więc żółtawe światło było już odległym wspomnieniem. Jedynie księżyc niemrawo zaglądał przez zasłony i kołysał mnie do snu. 
Objąłem poduszkę Viv ramionami, przytulając do niej nie sam policzek, ale całego siebie, wyobrażając sobie, że odpoczywam w miękkim zagłębieniu jej piersi, pod kojącym dotykiem łagodnych dłoni. Skłamałbym, mówiąc, że jej ustom daleko było mojego czoła - bowiem gdy zamykałem oczy, czułem wyraźnie każdy pocałunek, każdą pieszczotę. I skłamałbym też, gdybym powiedział, że gdzieś daleko, w głębi oka, nie sparzyła mnie łza. Pragnąc czegoś i nie móc tego dosięgnąć - to jedno. Ale dążyć do miłości małymi kroczkami i widzieć, jak ta miłość stawia większe w tył - to prawdziwa niesprawiedliwość systemu uczuciowego świata.
Ku rzeczywistości prowadziła mnie myśl, że ona, ta wyjątkowo wyjątkowa, która odbiera mi nocą sen, śpi pod okryciem mojej pościeli i że jej zapach spowija moją bezpieczną przystań.



***


Jakże brutalny był poranny powrót z zaświatów. Otwarte oczy zawiesiły nad moim profilem poczerwieniałą twarz szefa przyprószoną niegęstym zarostem, jego cuchnący tytoniowy oddech żywcem pogrzebał intensywną nutę wanilii, a ciepło tych wyziewów skropliło pot u szczytu mojego czoła. Ospale zaciągnąłem brzeg kołdry na głowę - razem z moim ruchem w bieg poszły dłonie szefa; wyrwały kołdrę, nim zdołałem się skryć w jej objęciach. Leżałem przepasany bokserkami pod jego burzowym spojrzeniem. Zdaje mi się, czy to nie najlepszy wstęp relacji na płaszczyźnie teść - zięć?
-To łóżko mojej córki - powiedział opanowanym głosem. Z doświadczenia wiem, że jego opanowanie jest jak dziesięć w skali Beauforta przy rozwścieczonych pięciu. 
-Teoretycznie - zacząłem, ale koniec ugiął się pod siłą jego spojrzenia.
-To łóżko, w którym tymczasowo sypia moja córka.
-Tymczasowo owszem - powiedziałem łagodnie, wciągając przez długość uda i podudzia nogawki dresów. Czułem mniejsze skrępowanie, zakrywając poranny wzwód zatytułowany imieniem jego córki. - Ale dzisiejszej nocy doszło do małych... komplikacji, w wyniku których ja spędziłem noc w jej łóżku, a ona w moim. Nieprawdopodobne, a jednak.
-Co jest tak nieprawdopodobnego? - dopytał.
-Mianowicie to, że oboje zawędrowaliśmy do sąsiednich łóżek. O ile korzystniej byłoby spędzić tę przejrzystą noc pod wspólną pościelą.
Palce szefa ze wzmożoną agresją wpełzły w moje włosy. Byłem jednak krótko ścięty; to z kolei nie pozwoliło mu zacisnąć na nich pięści.
-Synku, uprzedzam cię. Jeden niewłaściwy ruch, a na twoją słodką córcię prędko znajdzie się kupiec. Sympatyczny pan po czterdziestce ze słabością do małych dziewczynek.
-To szantaż - powiedziałem, spięty od podeszew po włosy, za które mnie targał. - I całkiem inna sytuacja. - Żarty już się mnie nie trzymały.
-Nie dostrzegam różnic. Córka za córkę, śmieciu.
-Nie zrobiłem Viv niczego złego. I nie zrobię. To wspaniała dziewczyna.
-Wiem, że jest wspaniała - wszedł mi w słowo. - Poszukaj panny w swoim wieku.
-Bez przesady, mnie i Viv dzieli dziesięć lat, nie trzydzieści. 
-I o dziesięć za dużo. W ogóle o czym my rozmawiamy? Masz pilnować, by regularnie jadła, chodziła do szkoły i kładła się spać przed jedenastą. Sama.
-Niech szef zluzuje majtki. Nie zrobię niczego, czego by nie chciała.
Kłamca, kłamca. Viv z całą stanowczością nie chciała, by nasze rozporki kopulowały na blacie biurka.
Tymczasem gdzieś w oddali brzęczał sygnał mojego telefonu i dość prędko przerwał go męski zachrypnięty głos. Przysłuchiwaliśmy się z szefem krokom brnącym w górę schodów, skręcającym do mojej sypialni, odbijającym się od drzwi i błądzącym w chmarze pomyłek do odpowiednich drzwi. W progu drgnął David, podrzucając pod strop mój telefon.
-Bieber, matka dzwoni - rzucił, sponiewierany kacem.
-Moja matka?
-Przecież nie dawałbym ci swojej.
Prędzej spodziewałbym się dzwoniącej do mnie matki Davida (która dwukrotnie wcieliła się w rolę opiekunki Amy), niż mojej własnej matki, której głos dziś byłby dla mnie zagadką. Ale kac buszujący w ciele Davida odwodził go od żartów, nie trzymały się go jak rzep i w istocie z drżącym oddechem po drugiej stronie słuchawki moja własna zapomniana, choć niekiedy wspominana matka oczekiwała mojego oktawę niższego głosu.
-Mamo? - odezwałem się półgłosem. Obecność szefa i Davida była chłodną wodą oblewającą mi głowę - nie pozwalała na krztę wzruszenia, na okruch emocji silniejszej niż stłumiona obojętność.
-Justin, synku - powiedziała łagodnie, jak tylko ona potrafiła. 
Pierwszy raz zastanowiłem się poważnie i prócz krzykliwej sprzeczki tuż przed odejściem nie znalazłem powodu, dla którego linia telefoniczna między nami milczała latami.
Jednym ruchem wypędziłem z sypialni szefa i Davida przysłuchującego się mojemu pogrążonemu niedawnym snem głosowi.
-Więc Jazzy ci powiedziała - skwitowałem.
-I bardzo dobrze zrobiła. Ile musielibyśmy jeszcze czekać, żebyś dał jakiś znak? Rok, dwa, czy może kolejne osiem?
-Uwielbiam ten oskarżycielski ton - mruknąłem z trzema nutami ironii. - Słyszałem go za każdym razem, gdy wracałem do domu po nocach.
-I gdy nie wracałeś sam - dodała sceptycznie. - Wiesz, co sądzę i co zawsze sądziłam o przedmiotowym traktowaniu twoich szkolnych koleżanek i jakichkolwiek koleżanek, i nie koleżanek. - Z jej ust czmychnęło głębokie westchnienie. - Teraz nie mogę zabronić ci niczego.
-Boli cię ten brak kontroli, co? - spytałem z ziarnem żartu.
-Już ty się nie bój, Justin. Moja potrzeba kontroli ma jeszcze sporo miejsca, by rozwinąć skrzydła.
Na dłuższą chwilę zawładnęło nami milczenie. Szum rozciągającego się pomiędzy dwoma stanami połączenia wypełniał ją i oddalał zrozumiałe skrępowanie. Wyobraziłem sobie mamę, przyciskającą telefon do ucha, siedzącą jak na szpilkach, poruszoną męską chrypą spowijającą brzmienie mojego głosu; i ujrzałem pasemko jej kasztanowych włosów, nie skręcane, a rozciągane w palcach; widziałem jej kolano podrygujące w rytmicznym zdenerwowaniu; w myślach pałętała mi się jej twarz przyozdobiona ściągniętą parą wyskubanych brwi.
-Chcę, żeby to się skończyło, synku. - Raz jeszcze nazwała mnie tym pieszczotliwym ciągiem liter, raz jeszcze opaska jej miłości zacisnęła się na moim żołądku. - Możesz przestać udawać, że rodzina nie ma dla ciebie żadnego znaczenia?
-Mamo, ja...
-Nie zaprzeczaj mi. - Nie zamierzałem. - Chcę, żebyśmy odnowili relacje. Żeby w końcu mogło być tak, jak powinno być. Przyjedź do nas, jeszcze dziś. Wiem od Jazzy, że mieszkasz niedaleko. I wiem też, że nie zawracasz sobie głowy przestrzeganiem przepisów. - Jej karcący ton przywołał wszystkie chwile troski. - Dotrzesz do Dallas w mgnieniu oka. Upiekłam nawet szarlotkę. Nie pozwól jej się zmarnować. - Wzięła głęboki wdech i zaczekała, w razie gdyby moje westchnienie miało dać początek czemuś większemu. - Skarbie, jeśli masz dziewczynę, narzeczoną, może żonę, przyjedźcie razem, chętnie ją poznamy. Ale proszę, nie każ nam czekać kolejnych długich lat. Pamiętam cię tylko ze zdjęć. Wiesz, jak czuje się matka, która nie jest w stanie przypomnieć sobie twarzy ukochanego syna?
Kolana podeszły mi pod brodę i przypominałem kłębek włóczki, zwinięty odnowioną matczyną troską. Jej ciepły głos stopił we mnie to, co zamrażałem latami. Żar nie dał najmniejszych szans górom lodowym ostałym głęboko we mnie.
-Będę za parę godzin - powiedziała kałuża mnie, w którą się roztopiłem. - I przygotuj dwa talerze. Przyjadę z kimś, kto szaleje za szarlotką nawet bardziej niż ja.

Kiedy szef wyszedł po godzinie, głęboko zniesmaczony piramidą butelek z białego szkła wybiegającą pod sam sufit, Viv w dalszym ciągu nie wychynęła nosa z mojej sypialni, a mnie czas palił w dłoniach, więc przekopałem przepastne szuflady w komodzie i odnalezionym w trudach i mękach kluczem zajrzałem w spuchnięty wilgocią zamek w drzwiach. Coś niepokojącego wgryzło się w moje kolana; zaalarmowała mnie ich gęstość; ta miękkość spowolniła mnie w progu, w którym jak obronną tarczą stała wanilia.
Zaciągnięte zasłony rozchylały się w miejscu zderzenia i wpuszczały ciepłe południowe słońce do krainy usłanej różami i sennym pięknem. Środek łóżka uciskało splątane bujną pościelą ciało, gdzieniegdzie spod kołdry okrywającej twarz wypełzał kosmyk włosów, niczym wąż wyciągający ją z łóżka, nić po nici. Poruszyła się niespokojnie w jęku paneli pod moimi stopami; jej jedynym odzewem było mocniejsze zaciśnięcie między podkurczonymi nogami kołdry. Ściągała na siebie słoneczne promienie; dziwnym trafem oświetlały tylko ją, skąpaną w blasku i słonecznym, i swoim.
-Wstawaj, bo prześpisz życie - powiedziałem łagodnie. Wsparłem się na kolanie u podnóża łóżka, łokcie przytuliłem do materaca. Nie byłem pewien, czy nachylam się nieopodal jej piersi, czy łopatek na tyle pleców. - Albo nie. Śpij i wypoczywaj dalej, bylebyś przywykła do mojego łóżka. Kto wie, jak prędko będziemy sypiać w nim wspólnie.
-Wiesz, co ja myślę? - Zsunęła kołdrę pod oczy, czubek jej nosa zakryty był czarną poszwą. - Myślę, że podrywasz mnie w sposób bezczelny i bez wyczucia. A mi wcale się to nie podoba.
-Tak tylko się z tobą droczę - rzekłem, próbując dostrzec jej oczy, tak dobrze skryte pośród kosmyków i pościeli. - I, fakt faktem, próbuję cię podrywać, ale pierwszy raz trafiłem na tak upartego człowieka złożonego z samych sprzeczności.
Kołdra na powrót spowiła całą Viv. Dźgnąłem dwoma palcami zagłębienie jej kształtnej postaci, ta wyprężyła się jak struna, by po chwili na nowo zwinąć się w zarys łupinki orzecha włoskiego.
-W co trafiłem? - spytałem ze śmiechem na wygiętych w łuk ustach.
-W - zawahała się. - W majtki.
-Cóż za precyzja - zacmokałem donośnie w powietrzu, kładąc policzek na przedramieniu. - Chcesz wybrać się ze mną na wycieczkę i poznać swoją przyszłą teściową? - zapytałem niedługo po tym, wlokąc wciąż przyprószoną snem posturę przed otwarte drzwi trójkomorowej szafy. 
-Kogo? - spytała, wychylając skroń spod kołdry. Usiadła, a zgięte w pochyle plecy wsparła na dębowym zagłówku.
-Moją mamę - wyjaśniłem. - Jak sądzisz, po ośmiu latach rozłąki wolałaby zobaczyć mnie w koszuli czy w zwykłym T-shircie?
-Trudno mi jest wyobrazić sobie twoją nieokrzesaną naturę zamkniętą pod zaprasowaną w kant koszulą.
-Zobaczysz to na własne oczy, jak tylko wyciągnę jakąś z tego bajzlu. Tyle razy obiecywałem sobie, że będę składał ubrania przed ciśnięciem ich do szafy. Wszystkie plany diabli wzięli: rzucam ciuchy na podłogę i upycham piętą, aż urośnie z nich góra pod sam sufit.
Czułem na nagich plecach spojrzenie Viv, która osłonięta krawędzią kołdry i gęstymi lokami przekrzywiała głowę z prawej na lewą. Czy przyglądała się mnie, czy pękającej w szwach szafie, tego nie wiem. Wiem za to, że ja podglądałem ją w lusterku zawieszonym na tylnej ścianie szafy i wiem, że cytat wytatuowany na łopatce był dobrą inwestycją, bo miłośniczka literatury siedząca w ciele Viv nie mogła się powstrzymać, by nie rzucić okiem na wieczną mądrość.
W końcu, po żmudnych poszukiwaniach koszuli bez zagięć na każdym ze zszyć, znalazłem takową, fabrycznie spraną czerń o podwiniętych rękawach. Ubrałem ją razem z ciemnymi jeansami i skórzanym paskiem o bogatej przeszłości erotycznej. Nie byłem przekonany, czy pozna mnie matka, skoro niemalże nie poznała Viv. Wygrzebała się spod kołdry, jej małe bose stopy szurały po panelach, gdy skradała się do mnie niemrawo. 
-Wiesz - zaczęła ochryple. - Nawet pasuje ci ta koszula. 
Niby mimochodem wygładziła mankiet rękawa, niby przypadkiem zapięła ostatni guzik. Moja wiara w zbiegi okoliczności pełza po ziemi i nigdy nie wzrasta. Błysk w moim oku znów przyjął niebezpieczną dla rozwoju naszych relacji formę.
Okręciłem nas jak w tańcu i prędko chude plecy Viv poznały szorstką powłokę szafy, z kolei moje dłonie wspomniały wyjątkowość jej wąskich bioder zamkniętych w kleszczach moich palców. 
-Cukiereczku, prowokujesz mnie.
-Przecież nic nie robię - odparła półgłosem. Mówiąc, trzymała dłonie na mojej piersi. Do końca życia żałowałem, że ta cholerna koszula okrywała mi tors. Poczuć jej dłonie na nagiej skórze to jak płonąć i pragnąć jeszcze potężniejszego ognia.
-Mój cukiereczek doskonale wie, że kłamie. - Musnąłem kciukiem jej policzek, jej powieki opadły na przedłużoną sekundę i otworzyła oczy z nową barwą w kąciku tęczówki.
-Od kotka i myszki przeszliśmy do cukiereczka?
-Mój zapas czułych słówek jest doprawdy nieokiełznany. A za każdym razem, gdy na ciebie patrzę, nasuwa mi się na myśl kolejna odnoga.
Jej oczy były dziś wyjątkowo wielkie, widziałem w nich cały świat i to, co wokół niego. Widziałem w nich szereg odcieni, od strachu po niezrozumienie. I widziałem dwie Viv, po jednej w każdej źrenicy. Pierwszą poznawałem, bo dawała się poznać. Drugiej Viv nie odkryłem; wiedziałem za to, że kiedyś przekręcę klucz w tych drzwiach i będę żałował, że nie zapukałem przed wejściem.
Napoiłem się jej pięknem, by starczyło mi do wieczora, po czym ruszyłem do drzwi. W prochu schwytał mnie jej cienki głos.
-Po co to wszystko, Justin?
Zmierzwiłem ścięte na jeża włosy, a usta solidnie zwilżyłem, nim spojrzałem na nią ze wzbierającym we mnie uczuciem.
-Jestem bliski zakochania się. A ty masz jedynie pecha, że padło na ciebie.
I wyszedłem, uświadomiony jak nigdy, że nadchodzi czas rozdwojenia uczuć.



Droga z Oklahomy do Dallas w Teksasie ciągnęła się przez nieskończone równiny i bezwietrzne pola, gdzie powietrze stało jak wstrzymane, schwytane do wielkiego wora i przetrzymywane tak długo, aż rozgrzało się do czerwoności. Amy siedząca na fotelu pasażera operowała niezliczonymi dźwigniami, a to rozkładając oparcie, a to znów cofając podłoże fotela pod tapicerkę tylnych. Jej opalone nogi bujały się na krawędzi, a bose stopy, które porzuciły trampki na wycieraczce, podskakiwały a to na klamkę, a to na schowek bagażowy, a to z kolei atakowały moją dłoń skupioną na dźwigni zmiany biegów. Chwytałem wtedy to małe niepokorne stworzenie i otrzymywałem w odwecie radosny świergot sięgający ósmej oktawy; dziecięcym chichotem kolorowała czarną skórzaną tapicerkę i wkrótce biegała po niej tęcza roześmianych barw.
-Przydałoby się coś przegryźć - powiedziałem, mlaskając donośnie. - Co powiesz na hot-doga? Albo zapiekankę?
-Pączka - powiedziała radośnie.
-Na deser będziesz miała szarlotkę i przysięgam, tak pysznej nigdy w życiu nie miałaś w ustach. Więc jak będzie? Hot-dog czy zapiekanka?
-Bułka z parówką! - wykrzyknęła.
-Bułka z parówką - powtórzyłem. - Razy dwa.
Zjechaliśmy na najbliższą stację, gdzie zatrzymałem się nieopodal dystrybutora. Nalewałem benzyny do pełna, w tym czasie Amy w podskokach pogalopowała do toalety pod zadaszeniem. Gdy zbiornik wypluł wąż z paliwem, stanąłem w kolejce do kasy i wkrótce stałem się lżejszy o kilkadziesiąt dolarów. W obu moich dłoniach parowały gorące hot-dogi. Wgryzłem się solidnie w pierwszego, drugiego momentalnie przechwyciła Amy. Zajadała się nim długie kilometry po pustej drodze Teksasu, jeszcze na obrzeżach Dallas miętosiła w klejących rączkach stos serwetek umorusanych sosem. Zerkałem na nią co przecznicę i zaczynałem rozumieć stratę moich rodziców, stratę mnie, własny egoizm i potworny brak rodzicielskiej wyobraźni.
Droga do domu wiła się w moich myślach. Po ostatniej wizycie odtwarzałem kolejne skrzyżowania, liczyłem odnogi do zjazdu, wypatrywałem ogrodu obsianego bujno rosnącą różą. Mosiężna tabliczka z numerem posiadłości wisiała wysoko ponad drzwiami i nadal nie było we mnie świadomości, że powielam historię syna marnotrawnego, który jednak niczego nie roztrwonił. Tylko rodzinne uczucie ledwie tli się w ostatkach, tylko zapałka miłości żarzy się na krańcu.
-Gotowa, by poznać babcię i dziadka? - spytałem wyciszoną od wielu kilometrów Amy.
-Tato? - Oparła policzek na moim ramieniu; miłość do niej eksplodowała we mnie falami i zalała mnie, aż się w niej utopiłem. - A co jeśli mnie nie polubią?
-Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł cię nie polubić, kruszynko. Nawet wujkowi Tysonowi skradłaś serce.
-Obiecujesz?
-Obiecuję.
Wysiadłem, okrążyłem samochód i otworzyłem przed Amy drzwi. Na zachętę wyciągnąłem do niej dłoń.
-Pozwól, że nie spytam cię, czy jesteś gotowa, bo wiem, że jesteś. Izolowałem cię od rodziny przez długie lata. I siebie również. Stawmy czoła moim rodzicom.
-I szarlotce - dodała niemrawo Amy.
-I szarlotce - powtórzyłem, a potem razem postawiliśmy krok w stronę życia, które było nam obce. 
Wybiegłem myślami w przyszłość. W przyszłość, w której pierwszy krok stawia Viv. Obiecałem sobie trzymać ją wtedy za rękę i trzymać ją do ostatniego kroku.






~*~




Aaaaa, chciałam dodać wcześniej i znów się nie udało :((( mam nadzieję, że może w tym tygodniu dam radę szybciej (????). W każdym razie planuję zrobić nowy szablon, choć nie robiłam ich już tak dawno, że nie pamiętam czy pamiętam jak się do tego zabrać :D 
Ps. Jak początek szkoły? (tak, musiałam o tym przypomnieć). U mnie pocieszająca jest myśl, że kończę w kwietniu hahaha





12 komentarzy:

  1. AAAAAAAAAAAWWWWWWW
    kocham to, dziekuje, ze dodalas❤️

    OdpowiedzUsuń
  2. O boże ten rozdział jest taki ahsbgzhwh♥♥

    OdpowiedzUsuń
  3. YASSSSS
    omg
    c u d n y
    agjnmwalkgawlegnalkj
    ale sie jaram
    tym pocalunkiem
    no bez kitu
    czemu ona go tak odpycha?
    super jest!
    love i wybaczam, ze pozno dodalas, bo ten rozdzial byl wart czekania ;d

    OdpowiedzUsuń
  4. A u ciebie licwum czy technikum? Też się niesamowicie cieszę, że kończę w kwietniu

    OdpowiedzUsuń
  5. Kocham to❤️❤️❤️

    OdpowiedzUsuń
  6. Końcówka>>>>> Czyżby Viv zaczęła się przełamywać i czuć coś do Justina? Mam ogromną nadzieję, że tak! :) I mega cieszę się, że Bieber postanowił odnowić kontakty z rodziną *.* Tak wszystko ładnie się teraz układa, że aż boję się, że zaraz stworzysz jakąś dramę, żeby nie było za pięknie hahah (mam nadzieje, że tak nie będzie)
    Rozdział-cudo! Czekam na kolejny <3

    OdpowiedzUsuń
  7. Genialny rozdział i dłuuuugi 🤗 Jiv się dzieje... Oby tak dalej. Czekam na next . All love 💜💚💙

    OdpowiedzUsuń
  8. Jestes najlepsza❤️CZekam na next z niecierpliwoscią!!!

    OdpowiedzUsuń
  9. MOJ ULUBIONY BLOG<3333

    OdpowiedzUsuń
  10. love love love❤️

    OdpowiedzUsuń
  11. 23 yr old Developer II Bernadene Rowbrey, hailing from Fort Saskatchewan enjoys watching movies like "Flight of the Red Balloon (Voyage du ballon rouge, Le)" and Handball. Took a trip to Tyre and drives a Ferrari 250 GT LWB 'Tour de France' Berlinetta. dodatkowe wskazowki

    OdpowiedzUsuń