niedziela, 8 maja 2016

Rozdział 1 - Your debtor


Problemy rozkwitły jak grzyby po deszczu wraz z pierwszym brzmieniem policyjnych syren od wschodu, gdy wraz z gromadą kompanów nieopodal obwodnicy Oklahomy w starych bunkrach przesiąkniętych zawilgoconą pleśnią poznawaliśmy architektoniczną specyfikę oddziału banku centralnego w śródmieściu. Opuszką palca powielałem nakreśloną na mapie drogę w podziemiach, pod drżącym sufitem ociężałych kroków; zakręt w prawo, ukośnie w lewo, później tunelem ciemni prosto w objęcia finansowego światełka. Już wyciągałem rękę po ten słodki dobrobyt, już chwytałem, już czułem między palcami. Kiedy naraz mapa znalazła się w rękach szefa; został mi jedynie wychłodzony blat stołu o czterech koślawych nogach.
-Zwijamy imprezę, panowie - odezwał się chrapliwym głosem, dotykając ramion swoich nabytych synów. 
A było nas czworo: Zayn, przystojny jak stąd na księżyc i z powrotem; David, przygłup o osmolonej afrykańskim pochodzeniem karnacji i niezidentyfikowanej dacie utraty dziewictwa; Tyson, ponury i mrukliwy, nie mniej ciemny niż David, trafiliśmy na pieniek konfliktu niezliczoną ilość razy. I ja: samotny ojciec uroczej pięciolatki, którego gnat uwiera za skórzanym paskiem jeansów.
Pospiesznie odsunęliśmy stół pod obskurną ścianę, zwinęliśmy stary turecki dywan, a pod nim, dla bezpieczeństwa zakryta kolejną dyktą, rozciągała się metrowa wyrwa w betonie: mieszkanie setek tysięcy dolarów amerykańskich, tuzina planów architektonicznych, sportowej torby drżącej pod ciężarem odbezpieczonych broni palnych. Dzisiejsza mapa dołączyła do schronu, szybko skryła się w kącie, spłoszona policyjnymi syrenami, które przemykały wśród zawirowania drzew, zbliżały się, galopowały ku nam spiesznie.
-Wiecie, jak macie się zachowywać - oznajmił szef, jego kilkudniowy zarost drżał, gdy dzierżył w wargach cygaro. - Naturalnie, naturalnie i jeszcze raz naturalnie. 
-Ma się rozumieć, szefie - zakomenderowałem, wypinając dumnie pierś.
-Bieber - pochwalił - jak zwykle zwarty i gotowy.
-Jakby inaczej?
Ze spokojem wewnątrz i z zewnątrz oczekiwaliśmy nalotu policji. Syreny wyły, biegły do nas z rozpędem, w końcu ucichły, pozostał tylko warkot silników, ale i on niebawem zamarł. Trzask drzwi, później nerwowy kaszel, następnie przepaść i głos Zayna leżącego na betonie na wznak:
-Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden...
Trzy uderzenia męskiej pięści zaatakowały drzwi, te drgnęły w spróchniałych futrynach, nim rozwarły się na oścież, a do gmachu weszło czterech uzbrojonych policjantów, nowicjuszy; z nimi nie zawarłem jeszcze żadnych układów, ich twarze były mi całkiem obce.
-Witam drogich panów - powiedziałem radośnie. - Co panów sprowadza w nasze skromne progi? Toż to za niskie progi na panów nogi.
Rozpierzchli się po odnogach baraku bez słowa. Oprowadzałem ich niemym wzrokiem.
-Co to za zgromadzenie? - spytał najstarszy z funkcjonariuszy, wąs drżał mu do rytmu ze słowami, mięsień piwny wypływał zza ściągniętego paska.
-Rozważamy sens życia - odparłem spokojnie, sącząc dym tytoniowy. - Takie kółko różańcowe, tylko z dala od kościoła i z zaniżoną średnią wieku.
-I rozważacie go dziesięć mil za miastem? Bez piwa i meczu? Don - zwrócił się do towarzysza - czy tylko mnie pachnie to niezwykle podejrzanie?
-Gdyby każdy był tak podejrzliwy, średnia wieku kończyłaby się na czterdziestce - skomentował Zayn. - My jesteśmy tylko spokojnymi obywatelami stroniącymi od wszelkich używek. Tylko ten tu - dźgnął mnie palcem - nałogowo ciągnie dymka. 
Nie przekonaliśmy skamieniałych policyjną służbą serc. Ustawili nas kolejno pod ścianą, w szeregu, ramię w ramię. Przeszukiwali kieszenie jedna po drugiej. Nasz stoicki spokój był fundamentem ich rozdrażnienia; być może to było powodem, dla którego pomiatali mną jak workiem ziemniaków, a ich dłonie wpełzały do kieszeni ograniczających moją intymność.
Naraz gardłowy pomruk zadowolenia spowił ściany.
-Co my tu mamy? - zabrzmiał jeden z mężczyzn. - Zero używek, tak?
Synchronicznie zwróciliśmy głowy ku Davidowi; jego z kolei wisiała w bezwładnym poczuciu winy. Policjant obwąchujący go z precyzją psa trzymał w palcach trawę daleką tytoniowi.
-Panie władzo, to raptem jeden gram. Nie dramatyzujmy. 
Ale wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że jego jeden gram skończy się wizytą na pobliskim komisariacie. Oparłem czoło o zimny beton, wstąpiły na nie krople lodowatego potu. Co prawda szef próbował jeszcze negocjować, żartem odprężał ich kamienne twarze. Ja poddałem się męskiemu uściskowi  kościstych dłoni, który wykręcił mi ręce na krzyżu i wyprowadziły z baraku wprost pod rozgwieżdżone niebo otulone ciepłem księżyca. Ich decyzje były bezwzględne - rzucili mnie i Davida na tyły jednego radiowozu, resztę posadzili w drugim. Gdy silnik z łoskotem zawarczał przy starcie, a szum policyjnych krótkofalówek zawrzał pod dachem czterokołowca, nachyliłem się nad uchem Davida i warknąłem:
-Wielkie dzięki, stary. Zafundowałeś nam pobyt na dołku. A obiecałem córci, że wrócę szybciej.
-Przepraszam - burknął, poczucie winy tańczyło w nim walca. - Nie wiedziałem, że wciąż to mam. Gdybyś wypalił ze mną, nie byłoby kłopotu. A tak została nadwyżka.
-Nie ćpam.
-Ja też nie - usprawiedliwił się. - To tylko element mojej kultury. Wychowałem się na Bronxie, chłopie.
Gdy wbiliśmy się na zatłoczoną obwodnicę, moje powieki najadły się ołowiu i opadły w ociężałym zmęczeniu. Drzemałem kołysany pracującymi amortyzatorami radiowozu, usypiał mnie pęd powietrza ślizgający się po opływowych kształtach. Przylgnąłem policzkiem do wyziębionej szyby, światła miejskiej aglomeracji zlewały się w połyskujący pas jezdni. Potrzeba odpoczynku pojmała mnie w swoje silne ramiona i czułem się w nich jak w matczynym uścisku ociekającym spokojem.
Płynny stukot kół zagłuszały łagodne nuty wymykające się z głośników. Tracy Chapman śpiewał uśmiechniętym głosem Fast Car, głowa przeskakiwała mi z lewa na prawą, znów spokój obklejał mi duszę miodem i zapomniałem już, że pędzę w radiowozie i mijam jedyny skręt do domu, do córki, do bezpiecznej przystani, którą pragnę jej zapewnić.
-Stary. - David poklepał mnie po udzie; zbyt wysoko jak na mój gust. - Stary, założysz się?
Zwróciłem ku niemu zaspaną twarz.
-O co?
-Sto dolców, że gliniarz nie przekroczy prędkości do samego komisariatu. Na razie jedzie jak ja na kursie prawa jazdy.
Zerknąłem przez bark mundurowego, wskazówka prędkościomierza ledwie drgała w miejscu, knykcie zbielały mu na zaciskanej w palcach kierownicy, ramiona napinały się, zdobione wyrazistymi żyłami.
-Wchodzę - zaryzykowałem.
Od tamtej pory radiowa nuta przygrywała nam w zawziętych obserwacjach wskazówki. Ściskaliśmy kciuki na oparciach przednich foteli, przekrzykując się w niemych prośbach. Samochodem drgało coraz mocniej; gdzieś wewnątrz duszy czułem, jak stopa policjanta pali się na pedale, jak muska go, jak kończy się jego zapas czułości; opada coraz mocniej, z coraz większą stanowczością. Błysnęły przed nami światła komisariatu, ostała ostatnia prosta ku zwycięstwu lub ku przegranej. Aż w końcu wskazówka przekroczyła niedoścignioną granicę i ryknąłem przepełniającą mnie radością, aż zatrzęsły się szyby w oknach radiowozu.
-Wisisz mi sto dolców, pieprzony fiucie, przez którego spędzę noc na dołku.
David przeklął pod nosem.
-Zabiorę Amy do zoo, do kina i na lody. Akurat się zwróci.
-Trzymam cię za słowo. 
Następne czynności zatopione w profesjonalizmie oficerów policji przebiegły gładko, powiedziałbym nawet nużąco. Za progiem komisariatu czekała już na nas świeża delegacja mundurowych; potraktowali moje ramiona z równie potężną dozą brutalności, choć ich twarzy nie przykrywał kamień. Przemierzyłem w objęciach jednego długość korytarza, potem wspięliśmy się krętymi schodami wyłożonymi postrzępioną wykładziną; metalowe poręcze krzyczały łuszczącą się farbą. Korytarz na piętrze przerażał swym zaciszem; wstrząsał mną dreszcz, chlupot moich płynów ustrojowych wplatał się w równy rytm kroków. 
Rozpoczynałem kolejkę. Reszta chłopaków pojawiła się dopiero na schodach, kiedy mnie upychali w pokoju przesłuchań. Wkrótce twarde obicie krzesła przypomniało mi, jak daleko jest dom, jak daleko wygoda, do której przywykłem.
-Nie będę prosił cię o dowód, Bieber - odezwał się oficer siedzący za biurkiem. - Jak to jest, że siedziałeś tu tyle razy i jeszcze nic na ciebie nie znaleźliśmy?
-Jestem jak kameleon - odpowiedziałem spokojnie, odchylony jak pan i władca świata tego i świata równoległego. - Mam niezawodny kamuflaż. I wrodzoną inteligencję.
-I wysoko postawione ego.
-Nie sposób się nie zgodzić. Poza tym, panowie, o czym my w ogóle rozmawiamy? Kolega miał odrobinę zioła; ja za jego karygodne postępowanie nie odpowiadam. - Pociągnąłem łyk kawy z filiżanki mundurowego. - Nie bawię się w dragi. W życiu nie wziąłbym tego świństwa do ust.
-Masz ochotę na testy narkotykowe?
-Z rozkoszą - odrzekłem. - Do którego kubeczka mam nasikać? Do czego napluć?
-Jesteś bezczelny z natury, czy na takiego się kreujesz?
-Jestem sobą, panie władzo: prawym obywatelem z czystą kartoteką. I, na Boga, nie mogę zostać na dołku.
-Powód?
Złożyłem ręce na blacie przed sobą, spojrzałem po twarzach duetu policyjnego, znudzenie kotłowało się w nich po sam sufit.
-Otóż zostawiłem w domu córkę, samą. Obiecałem wrócić wcześniej. Obiecałem w ogóle wrócić. Obiecałem nie pakować się w tarapaty. Wiedzą panowie, ma pięć lat, a czasem odnoszę wrażenie, że mam upierdliwą żonę na karku. Czemu wróciłeś tak późno? Gdzie byłeś? Z kim byłeś? Te baby, żyć mi nie dadzą.
Klimatyzator podwieszony nieopodal brzegu regału na kartoteki, czyste i czystsze, prawdziwe łzy społeczne, wessał westchnienia policjantów. Ukłuli się spojrzeniami, ich dwubiegunowość poruszyła mnie na krześle, wyprężyłem plecy na oparciu i w niemym oczekiwaniu chwytałem się kurczowo ich reakcji.
-Masz córkę? - spytał gliniarz. - Pięcioletnią? I zostawiasz ją samą w domu? 
-Gdybym został ministrem, moją pierwszą ustawą zgłoszoną do sejmu byłaby propozycja pracy przedszkoli również nocną porą. Nie mogę jej wszędzie ze sobą taszczyć, jej potrzeba kontroli jest czasem przesadnie uciążliwa. - Ciemne światło padło na mnie gęstą smugą, więc dodałem: - Chociaż kocham ją miłością nie z tego świata. W końcu nie mam nikogo innego, kogo mógłbym kochać; automatycznie na tym zyskuje. I tak, wiem, nie podejrzewalibyście, że siedzi we mnie taka miękka pizda. Ale co zrobić? Pieluchy jej przewijałem. Zmieniałem pampersy. To do czegoś zobowiązuje.
Między ich zasępionymi twarzami nie doszukałem się różnic; tylko zdumione podobieństwo ściągniętych brwi i zasupłanych na piersi ramion. Speszyłem się ich dociekliwymi spojrzeniami, na dłonie wstąpił pot, więc ocierałem go i ocierałem w nogawki jeansów.
-Dobra, synu - orzekł starszy. - Zjeżdżaj stąd. Leć do córci i, na Boga, nie zostawiaj jej samej po nocach, bo naślemy na ciebie opiekę społeczną.
-Podziękował. - Ukłoniłem się nisko i już mnie nie było.
Korytarz pęczniał zarysem solidnych męskich mięśni, chłopcy starsi i młodsi obsiedli krzesła pod ścianą na przeciw drzwi, mundurowi przechadzali się wzdłuż parkietu, krzyżując drogę w połowie. Olśnił ich błysk mojego uśmiechu.
-Bez bransoletek? - zagaił szef, potrząsając parą srebrzystych kajdanek zdobiących jego nadgarstki poniżej pozłacanego zegarka.
-Zwolniony, bo ma dziecko - zakomunikowałem. - Mówię wam, panowie. Róbcie sobie dzieciaki, a ominie was dołek.
Szczęście i bezwzględna radość zniosły mnie po schodach, przemknąłem tuż obok policjantów, a błysk w moim oku głosił nowinę, że ja wychodzę, a oni nie. Świeć, panie, nad ich krętą drogą ku emeryturze.
Zaskakujące, jak szczelnie druga półkula okryła słońce. Gdy wyszedłem przed komisariat, granat z głębią osłaniał Oklahomę. Był na jezdni, na chodniku, w moich oczach. Prowadził mnie ślepo za rękę, od skrzyżowania do skrzyżowania, piechotą przez centrum, piechotą przez labirynt osiedli. Kaptur kołysał się na mojej głowie, kroki ciężko ugniatały chodnik; pewny chód wyróżniał mnie w tłumie powłóczących nogami. 
Miasto nocą miało swój niepowtarzalny urok. Księżyc spływał z nieba, gonił światło latarni i samochodowe reflektory. Nocą ludzkie myśli krążyły nad moją głową; niektóre kłuły mnie w skroń; takie, których sam nie byłbym zdolny wyprodukować. Owiewałem nieokreślonym uśmiechem ulicę, to znowu ściągałem usta w cienką nić. I szedłem, wciąż szedłem, do Amy, do swojego szczęścia, do strapionych wyrzutów, którymi obsypie mnie jak lody posypką, do jej radosnych oczu rozpędzających nade mną chmury, do jej uśmiechu kłującego mnie słonecznymi promieniami pod deszczowym niebem. Ach, ta ojcowska miłość kurczy mnie i kurczy, górując nade mną.
Dom wyrósł przede mną po szybkim godzinnym marszu. Piętro tonęło w mroku, salon emanował światłem przemycanym przez szczeliny zasłon w oknach. Wszedłem do przedpokoju, a tam przesiąkłem zapachem łagodnie duszonej jajecznicy na maśle. Wpierw zauroczyła mnie bajeczna woń. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że nie wyszła spod niezdarnych dłoni Amy.
Siedziała na kanapie, w objęciach zamszowej tapicerki, wykąpana, okryta świeżą piżamą. 
-Cześć, dziubelku. - Nachyliłem się nad sofą i cmoknąłem jej czoło. - Co to za piękne zapachy?
-Nie lubię cioci Jennifer - powiedziała Amy - ale robi przepyszną jajecznicę. Ty takiej nie umiesz.
Wkrótce i ciocia Jennifer wyłoniła się z kuchni. W każdym razie wyłoniły się jej nogi, długie do nieba, przyprószone opalenizną i kształtnym zarysem łagodnych mięśni. Wyłoniły się jej krągłe pośladki opięte jeansem szortów. Wyłoniły się biodra pod obręcz moich dłoni i wyłoniły się dwa obłoki pod skąpym dekoltem. Wyłoniły się falujące włosy, które oplatają mnie jak smyczą. I wyłoniła się cała reszta, która przemyka obok i nie zahacza o mnie nawet pędem powietrza.
Ciocia Jennifer była nikim innym jak moją wieloletnią przyjaciółką, jedyną, która tak wnikliwie poznała specyfikę mojego łóżka i szczegółową anatomię ciała.
-Witam piękną panią. - Rozłożyłem ramiona, skryła się w nich cała. - Co panienkę do mnie sprowadza?
-Byliśmy umówieni, nie pamiętasz?
-Umówieni? - Zmarszczyłem brwi. - Przypomnisz?
-A czy kiedykolwiek byliśmy umówieni na coś poza seksem? Jesteśmy do bólu przewidywalni, Justin. Do bólu.
-Czas to zmienić.
-Jak? - spytała. - Zaczniemy chodzić na romantyczne kolacje przy świecach?
-Ależ skąd. Przeniesiemy się z sypialni do salonu.
-Wariat.
Zasiedliśmy na kanapie: ja po środku; kobiety, starsze i młodsze, po mojej prawicy i lewicy. Bariera odgradzająca je od siebie była przykrą koniecznością. Profil Amy wrzał zazdrością, profil Jen oświetlała syrena pogotowia seksualnego; oba te płomienie uderzały we mnie. Podobało mi się bycie ujściem ogniska; rzeką, którą zalewa to ciepło.
-Skończyłaś już kolację, Amy? - zaćwierkała Jennifer. Jej dłoń niechybnie wędrowała ku moim potrzebom. - Ja i twój tatuś potrzebujemy chwili dla siebie.
-Jeszcze nie skończyłam - zaoponowała dosadnie.
Sytuacja wyglądała nieprzychylnie: na dnie kubka Amy piętrzyły się fusy herbaty, a mi ogień zajmował bokserki.
-A ja sądzę, że już skończyłaś - oznajmiłem. - Chodź, położymy cię do łóżka. A potem położymy niecierpliwą ciocię Jen.
Wziąłem, ją na ręce, parę kilo bezwzględnego szczęścia. Jej włosy przyprószone kolorem moich muskały mój policzek; jej oczy wytopione z moich, oblane smutkiem, którego nie potrafię przepędzić, nie dawały mi czasu na wytchnienie. Objęła rękoma moją szyję, wsparła brodę na barku i dałbym obciąć sobie obie nogi i obie ręce, że jej język wysunął się spomiędzy zaciśniętych w wąską nić warg, pozdrawiając wesoło Jennifer.
Skromny pokoik Amy tętnił dziecięcym życiem. Zabawki oblegały wnętrze jak fortecę: lalki o włosach splecionych w warkocze; niekształtne pluszowe figury o uszach naderwanych czasem. Tęczowe zasłony falowały w łagodnych podmuchach wiatru, muskając krawędziami futryny upstrzone naklejkami. Na narzucie łóżka śpiąca królewna wygrzewała miejsce; za drzwiami otwartej szafy swoje wdzięki prezentowały kwieciste kolory skaczące z sukienki na sukienkę. Wchodziłem do jej pokoju  i tonąłem w łagodnym dziecięcym zapachu, w fali kotłującej się miłości, w świątyni respektowanych zasad o braku dymu tytoniowego, ulicznej łaciny, zła, przemocy i moich zmarszczonych brwi. 
-Przeczytasz mi bajkę, tata? - spytała sennie; ciepło jej policzka rozpalało mi szyję. - Albo lepiej, opowiedz mi bajkę. Albo nie. - Zawiązała supeł między naszymi spojrzeniami. - Opowiedz o tym, jak poznałeś mamusię. I dlaczego mamusia nie chciała poznać mnie. 
Historia wyrodnej matki ubarwiona różem i czerwienią to temat częstszy niż Kopciuszek, częstszy niż Czerwony Kapturek, częstszy niż moje bajkowe improwizacje; nieprzyzwoicie pożądany.
-Opowiadałem ci już tyle razy - westchnąłem. - Zlituj się nade mną.
-Opowiadałeś - przyznała. - I za każdym razem inaczej. A ja bym chciała, żebyś raz, tylko jeden raz, tata, opowiedział prawdziwie. Wtedy dam ci spokój.
Okryłem ją przytulnym ciepłem kołdry; senne zmęczenie wpłynęło na jej twarz. Sam przysiadłem na podłodze, plecy wsparłem na bocznej ramie łóżka i usypiałem z drobną dłonią wędrującą poprzez głębiny moich krótko ściętych włosów.
-Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...
-Daj spokój - przerwała. - Jesteś stary, ale nie aż tak.
-Dzięki, kochanie. - Pogłaskałem jej stopę zasnutą bawełną białej skarpetki. - Poznałem twoją mamę, gdy chodziła jeszcze do szkoły. Wynajmowałem wtedy niedużą kawalerkę w centrum, chwytałem się różnych dorywczych fuch, od pierwszego do pierwszego. Co tu wiele mówić - wpadła mi w oko. To nie było żadne uderzenie pioruna, ulewny deszcz miłości czy inna bzdura. Po prostu była ładna, przyjemnie nam się rozmawiało. Zaczęliśmy się spotykać, szybko, za szybko. Szczeniackie randki, łóżko, kłótnie, łóżko, łóżko na zgodę, następnie znów kłótnie, i znów łóżko. Później się rozstaliśmy. A jeszcze później, całe dziewięć miesięcy później, pojawiła się moja mała myszka.
-Ja - wtrąciła.
-Owszem, ty.
-Co się stało z mamusią?
Wyciągnąłem długie nogi w poprzek dywanu, znów poruszyło mną westchnienie.
-Sam chciałbym wiedzieć, Amy. Ale nie wiem. Nie wiem, gdzie podziewa się twoja pieprzona matka. Nie wiem, dlaczego, do cholery, nie odwiedziła cię od przeszło pięciu lat, ani razu, ani jednego pieprzonego razu. Nie pytaj mnie, czy mama cię kocha, bo nie odpowiem, a nie chcę więcej kłamać. Musisz pamiętać, że masz mnie, masz tych swoich porąbanych wujków, masz nawet nieszczęsną ciocię Jennifer, która, choć nie pała do ciebie sympatią, zrobiła ci pyszną jajecznicę.
-I kanapki z sałatą i pomidorkiem.
-Sama widzisz, nie zginiesz. Rozpieszcza cię każdy, komu wpadniesz w ręce. Moja mała najukochańsza gwiazdeczka. - Ucałowałem oba jej zarumienione policzki. - A teraz tatuś znika. Jest potrzebny komuś innemu.
-Ciocia Jennifer nie potrzebuje bajki na dobranoc.
-Bajki nie - przyznałem. - Ona potrzebuje całego mnie. A teraz śpij. Zostawić ci światło?
Spojrzała na mnie spod krawędzi kołdry.
-Nie jestem już dzieckiem, tata.
-Mój błąd.
Dom zawiązał sojusz z ulicznym mrokiem, schodami w dół prowadził mnie tylko błysk wychylający się z salonu. Jennifer leżała na kanapie, zwrócona do schodów, rozpięta koszula spływała po jej piersiach. Uśmiechnęła się chytrze na mój widok; choć byłem daleko, ujrzałem iskry krążące w jej oczach. To wspaniałe uczucie - widzieć ją i wiedzieć, że jestem jej pragnieniem, oczekiwaniem i katem jej cierpliwości.
-Co tak długo? - marudziła, bawiąc się guzikiem jeansów. - Już niemal zdążyła wystygnąć.
-Z całym szacunkiem, ale dzidzia na pierwszym miejscu, seks na drugim, a potem reszta świata.
-Jaka dzidzia? Ona ma już pięć lat.
-Właśnie: pięć, nie piętnaście. Potrzebuje bajki na dobranoc, buziaka w czółko.
-Ja też potrzebuję buziaka. - Wydęła wargi muśnięte naturalną barwą brzoskwini. - Ale nie w czółko. Moje potrzeby sięgają nieco bardziej erotycznego podłoża.
-Możesz mi wierzyć, pamiętam jeszcze, czego ci trzeba. - Otworzyłem szeroko ramiona. - Mnie.
-Twoja skromność jest doprawdy onieśmielająca. 
-Na ogół jestem dość skromnym człowiekiem. Ale my znamy się jak łyse konie, czuję się przy tobie nieprzyzwoicie swobodnie. Chcesz dowodów? - Skinęła głową. - Ile razy sikałem, gdy ty byłaś w łazience? Ile razy służyłem ramieniem, by połknęło wszystkie twoje łzy? Tu nie ma już miejsca na skromność, mała.
-Jesteśmy przyjaciółmi z przywilejami ze zdecydowanym podkreśleniem hasła przyjaciele.
-Nie sposób się nie zgodzić - przyznałem. - A teraz chodź już do mnie, wolę rozmawiać po niż przed.
Pochwyciłem ją w objęcia głębokiego pocałunku; kolana jej zadrżały i osunęła się w moje ramiona. Dłonie, te rozszalałe dłonie nie pozwoliły mi mrugnąć - tak szybko nabyły prawo do jej piersi, jeszcze osłoniętych, jeszcze okrytych tajemnicą. Zdawało mi się, że jeszcze czarniejszy mrok połknął salon, bo nagle ledwie ją widziałem; czułem tylko ciepło mięty jej oddechu na twarzy i raz po raz kształtne ślady pocałunków na obojczyku.
Ręce wpełzły mi pod jej jeansy. Wtedy zaoponowała:
-Przestań. - Ucięła rozpęd mojego pocałunku, niezliczonego w maratonie po wciąż cnotliwe wdzięki. - Twoja córka jest na górze. Chodźmy do sypialni.
-Na górze - powtórzyłem.
-Ale w każdej chwili może zejść.
-Śpi - stwierdziłem rzeczowo.
-Może się przecież obudzić. 
-Ale się nie obudzi - westchnęła irytacja mojego rozpalonego ciała. - Kicia, przyszłaś się tu pieprzyć, czy poszukiwać sensu życia w rozmowach pod księżycem?
-Głupie pytanie. - Jej wielkie oczy zatoczyły równie wielki krąg. - Ale jeśli Amy zacznie wypytywać, co robimy nadzy na kanapie, na której ona przeważnie ogląda Kubusia Puchatka, nie zamierzam cię wspierać w rozmowach wychowawczych.
Związałem jej usta sidłami pocałunku, notorycznie powtarzanego i powtarzanego, urywanego, zachłannego i emocjonującego w równym stopniu na mecie, co na starcie. Wstrząsani śmiechem, wyruszyliśmy na podbój kanapy; zamsz pieszczotliwie muskał nagie plecy Jen, a jej włosy pieszczotliwie okrywały mnie. Zaskakujące, ile ciepła pragnę przelać na ludzi, do których nie żywię żadnych głębszych uczuć. Zaskakujące, że mieści się we mnie to, co pragnę przekazać ukochanym, na razie w jednej sztuce śpiącej dziecięcym snem na piętrze.
W przypadku Jen tego ciepła było aż w nadmiarze i gdy po pełnym obrocie wskazówki na zegarze padłem zziajany twarzą w poduszkę, pragnienie porywistego wiatru smagającego nasze wyczerpane ciała zakwitło we mnie boleśnie.
-Z tygodnia na tydzień coraz doskonalsza - przyznałem wycieńczonym głosem. - Albo się starzeję.
-Zostańmy przy opcji, że nabieram wprawy. Nie chcę obsypywać cię komplementami, bo doprawdy nienawidzę dowartościowywać ludzi, którzy są przesadnie dowartościowani, ale mam świetnego nauczyciela. Co się dziwić, że jestem lepsza i lepsza?
-Kochana jesteś, Jen. - Ucałowałem jej obojczyk. - Przypomnij mi, dlaczego ja cię jeszcze, w przeciągu tylu lat, nie zaprosiłem na kolację?
-Bo wiesz, że bym odmówiła - odrzekła, zakładając bieliznę; musnęła mnie zwiewną koronką. - Mam świetnego kumpla i pierwszorzędny seks, czego chcieć więcej?
W mojej głowie kłębiła się cała masa rzeczy, których mógłbym pragnąć, bo nie wstydzę się przyznać, że chętnie przekonałbym się, jak to jest być zakochanym i mieć w sobie mniej z gówniarza. Ale nie powiedziałem nic, bowiem moje moje słowa cofnęło w krąg myśli donośne pukanie do drzwi; czyjaś męska pięść próbowała swoich sił w starciu z solidną dyktą. Wkrótce po tym opadła na klamkę i szef wyrósł przed nami w progu.
-Cholera - zakląłem, zrywając się na równe nogi, w pośpiechu upychając całego siebie w bokserkach, które nagle zrobiły się nieznośnie obcisłe. I, jak mi się wydawało, równie nieznośnie przeźroczyste.
-Synku - odezwał się niskim basem. - Czy ty naprawdę sądzisz, że nigdy w życiu nie widziałem twojego nagiego fiuta?
-Wiem, że szef widział i to wcale nie stawia mnie w bardziej komfortowej sytuacji. A teraz proszę, pół obrotu na pięcie, twarzą do drzwi. Wystraszył mi szef koleżankę.
Tymczasem Jennifer zaśmiewała się niedyskretnie. W porywach tego śmiechu wciskała się w ubrania i wkrótce byłem najbardziej nagim człowiekiem w salonie.
-Będę już lecieć - powiedziała; rząd jej białych zębów świecił głęboką radością. 
-Odprowadzić cię? Już późno.
-Daj spokój. - Machnęła ręką. - Wiesz, że mieszkam dwa kroki stąd. - Potem ucałowała mój policzek i uśmiechnęła się półgębkiem do szefa. - Do zobaczenia.
Wstęga mojego wzroku płynęła za nią do drzwi. Później zamknąłem oczy i jedynym, co widziałem, były kłęby pary mojego rozochoconego oddechu spieszącego niczym koń wyścigowy.
-Ładna dziewczyna - stwierdził szef ze znawstwem w głosie. - Coś między wami iskrzy?
-Tak - westchnąłem. - Materac na łóżku.
Skinął głową ze zrozumieniem.
-Szef nie na dołku? - spytałem po chwili.
-Zwolniony, bo ma dziecko - zacytował moje słowa, a siadając, wybrał dębowe krzesło; nieprzyzwoite obrazy kroczyły mu przed oczami na widok kanapy.
-Moment. To szef ma dziecko?
-Owszem - przytaknął. - Nawet dwójkę. Dwie córki, bliźniaczki. I poniekąd z ich powodu tu jestem.
-Zamieniam się w słuch.
-Otóż - rozpoczął; cygaro przemknęło przez jego usta - matka Mii i Vivien, moich małych dziewczynek, a moja była do kwadratu żona, postanowiła odpocząć od trudów codziennego życia. Sam rozumiesz: fryzjer, kosmetyczka, bankiety u przyjaciół - to ją zwyczajnie przerosło. - Kpina jaśniała w jego głosie. - W każdym razie, podrzuciła mi te dwa małe urwisy, a ja jestem dobrym ojcem tylko na odległość. Nie mam zielonego pojęcia, jak się nimi zajmować, jak organizować im czas, jak, mój Boże, jak zachowywać się w ich towarzystwie. - Przerwał. Czekał na odzew. Nie otrzymał go, więc ciągnął dalej: - Pomyślałem więc, że skoro ty masz córkę i nabyłeś jako taką wprawę w opiece nad nią, dwa dodatkowe urwisy nie powinny stanowić dla ciebie problemu. 
Przetarłem zmęczoną twarz rękoma. Prosiłem kolory, by powróciły na nią, by zdobiły ją jeszcze przez moment.
-Do czego szef zmierza? 
-Posłuchaj mnie, synu. Często wyjeżdżam, nie poradziłbym sobie z opieką nad nimi, poniekąd i z kontrolą. 
-Wie szef doskonale, że żaden ze mnie przykład. Na dobrą sprawę Amy wychowuje się sama. Ja ją tylko karmię. I kocham. I pilnuję, by była bezpieczna.
-I o nic więcej cię nie proszę. Oczywiście kochać ich nie musisz. - Uśmiechnął się spod przystrzyżonego wąsa. - Bieber, u ciebie będzie im lepiej niż u mnie. Nie proszę cię, żebyś zaadoptował je na stałe. To kwestia raptem kilku tygodni. 
To pierwszy raz, gdy widzę tak wyrazistą determinację w jego oczach. I myślę, że gdybym nie spojrzał w te dwa zapadnięte obrazy rozpaczy, odmowa spłynęłaby na moje usta. Ale spojrzałem. Kształt słownej zgody już się przeze mnie przedzierał.
-Niech będzie - westchnąłem. - Niech stracę.
-Wiesz, że jestem twoim dłużnikiem, prawda? 
-Wiem - przyznałem.
-Nie bój się, synu. Nie narozrabiają w twoim spokojnym życiu samotnika. To małe dzieciaki.
Nie wspomniał jednak, że dysponujemy różną definicją wielkości.
I że wszczepią się we mnie jak chwasty, których nie chcę wypielić.








wtorek, 3 maja 2016

Prolog + zwiastun


Moja osobista definicja szczęścia przyszła na świat dwudziestego piątego dnia marca; 2800 na 46 centymetrów; z płaczem na ustach i strachem w oczach; z początkiem dwudziestej pierwszej wiosny mojego życia; tuż po telefonie brzmiącym gromką nieodpowiedzialnością mojej byłej dziewczyny; tuż po jej krzykliwych zarzutach o szkodliwym wpływie braku gumki; tuż po szoku, w którym się zatopiłem.
Byłem jedynym, który wyciągnął ręce po niespełna półmetrowe szczęście; jedynym, który uniósł je ku drżącej ciepłem piersi; jedynym odważnym, który spłonął strachem. Samotny ojciec podejmujący niezliczone próby zapięcia pierwszego pampersa; samotny ojciec toczący bój z wyżynającymi się mleczakami; samotny ojciec przeklinający egoizm matki, która zrzekła się tego zaszczytnego przywileju.
Ojciec, któremu wygodę odbiera broń za skórzanym paskiem. Ojciec, którego głos rozplenia po świecie groźby. Ojciec tonący w desperacji. Ojciec, któremu bezpieczeństwo dziecięcego szczęścia przysłania słońce i odkrywa chmury nowego.
Aż w końcu spadł deszcz. Obmył moją głowę; wskazał czystość i piękno. Gdy ona stanęła w progu, to jakbym przestał istnieć; jakby wszystko wkoło przestało istnieć. Tęcza, która wyssała życie, ale sama go w sobie nie ma. Chciałem pielęgnować tę tęczę, by nigdy nie przyszło jej na myśl zagasnąć. A gasła mimowolnie, notorycznie, zbyt duże stężenie deszczu w starciu ze słońcem; zbyt silna fala uderzeniowa. Szedłem na pierwszy ogień zderzenia.
Była moją jedyną szansą na postęp szczęścia; na rozdwojenie krańców radości. Nie rozumiałem jej. Nie rozumiałem szczypt, które się na nią składają. Nie rozumiałem smutku okrywającego jej uśmiech jak pomadka. Nie rozumiałem strachu w spokojnej przystani moich ramion. Nie rozumiałem miłości i nienawiści pnących się po moich nogach i biodrach, i piersi naprzemiennie. Nie rozumiałem młodego ciała pragnącego mojego dotyku i odpychającego jak żar ognia.
A gdy w końcu zrozumiałem, wybierałem między słońcem a deszczem, gdy ona była tęczą - syntezą moich pragnień i moich lęków.







~*~


Rozpoczynamy kolejne fan fiction, przez które, mam nadzieję, przejdziemy razem. Bad boy i ojciec w jednym, niestandardowa mieszanka. Czekam na Wasze opinie i pomysły dotyczące rozwinięcia :)


Zapraszam Was też do obejrzenia zwiastuna opowiadania :)