środa, 26 października 2016

Rozdział 18 - Made in heaven


Głos miał chłodny, oziębły, usiłujący zbyć mnie niezliczonymi westchnieniami, cmoknięciami bez wyrazu lub z wyrazem przesadnym. Mój wzmożony oddech przytrzymywał go na telefonicznej linii.
-Nie ma mowy, Bieber. Zapomnij. Pracuję od dziesiątej do osiemnastej i ani minuty dłużej.
-Stary, proszę cię. Błagam. Ten jeden raz. Będę ci wisiał przysługę.
-Nie zliczysz, ile przysług wisisz mi do tej pory.
-Ta będzie ostatnią - ciągnąłem. - No, bądźże człowiekiem, przyjacielem.
-Nie jesteśmy przyjaciółmi.
-Puśćmy to w niepamięć, dobrze? Puśćmy to i... Jezus, chłopie, zgódź się. Postawię ci piwo.
-Jestem na odwyku - oznajmił.
-Więc dziwkę.
Raz jeszcze basowe westchnienie potrząsnęło moim telefonem.
-Dwie - utargował.
-Jesteś wielki, stary.
Pokój Viv opuściliśmy z nienagannym złudzeniem snu: zmięliśmy jedną kołdrę pod drugą w drobnym kształcie jej ciała i zgasiliśmy wszelkie przebłyski światła, a okno skleiliśmy  gumą  do żucia, tak by nie rozwierało się i by wiatr nie poniewierał  zasłoną z prawa na lewą. Wyszliśmy z ogrodu tylną furtką oplecioną bujną roślinnością, dzikimi pnączami o barwie równie dzikiej zieleni. Stamtąd nawet bliżej było samochodu mrugającego do nas reflektorami z oddali. Z chłodu nocy wpadliśmy w nagrzane wnętrze auta i tam splot dłoni z dłonią nie był już ewentualnością - był koniecznością; długo wyczekiwanym obowiązkiem. Ucałowałem ją z każdej strony i dopiero po spełnieniu tych powinności wyruszyliśmy, wpierw przy zgaszonych światłach, dla niepoznaki, przy zapalonych dopiero od krańca dzielnicy.
-Co ty wymyśliłeś, Justin? - dopytywała, nie pierwszy już raz.
-Dowiesz się w swoim czasie, kruszyno.
Przypatrywała mi się podczas pozostawianych za plecami kilometrów drogi. W szarych dresach i czarnej koszulce wyglądała doprawdy zjawiskowo i wolałem ją nawet w tym zestawieniu, aniżeli miałaby podkreślać wschodzącą kobiecość. Teraz bowiem, gdy jej nogi splątane na fotelu, gdy ręce przeskakujące ze spirali włosów na wyziębione ramiona, była dostępna mi; temu, którego dresy wiszą równie luźno. Wszelkie wsparcie piękna doskonałego byłoby nietrafnym przepychem.
Chłodne palce przebiegły po moi ramieniu, gdy dłonią osiadłem na dłużej na dźwigni zmiany biegów.
-Każdy twój tatuaż ma jakieś głębsze znaczenie czy historię? - spytała zafascynowana biegiem naskórnych korytarzy.
-Większość. Tylko nieliczne były błahą zachcianką - wyjaśniłem. - Wiele ma bezpośredni związek z Amy. Ten na przykład - uniosłem koszulkę i wetknąłem palec w skowronka na żebrach - powstał niedługo po jej narodzinach. Był pierwszy dzień wiosny i notorycznie dźwięczały mi w uszach ptasie śpiewy. Ten z kolei - to powiedziawszy, dotknąłem koronę okalającą żyły prawego przedramienia - zrobiłem tego samego dnia, w którym przestałem być prawiczkiem.
-Czyli kiedy? - dopytywała.
-Całe wieki temu, kotku - odparłem ze śmiechem na ustach, rozciągając ramię za zagłówkiem jej fotela. - Ale to niebywale fortunny zbieg okoliczności, że zainteresowałaś się moimi tatuażami akurat teraz. Łatwiej będzie ci oswoić się ze swoim.
-Z jakim moim? - Przyjrzała mi się z chmurą w oku. - Przecież ja nie mam tatuażu. Ani jednego.
Oślepiłem ją blaskiem chciwego uśmiechu.
-Jeszcze nie masz. Ale za godzinę już będziesz miała.
-Chyba się nie zgadzam.
-Chyba cię nie słucham. Nie ściągnąłem kumpla z łóżka nadaremnie. Ale może opadnie jego złość, gdy cię zobaczy.
-Czemu miałaby?
-Ponieważ, choć może nie zdajesz sobie z tego sprawy, podobasz się facetom i to podobasz bardzo.
Nie całkiem zrozumiałe zdenerwowanie wkradło się w Viv, wgryzło się w nią boleśnie. Słyszałem ocieranie ubrań o tapicerkę, słyszałem wyciszony trzask kości, ale nic, co płynęłoby od niej, z niej: słowo, westchnienie, może pomruk. Moim jedynym pragnieniem było zamknięcie furtki tego  milczenia, by znów nie zapędziło nas w kąt bez wyjścia. Od początku jasnym było, że moje życie przy Viv będzie pasmem rozsianych trudów i z jakichś względów to sprawia, od tygodni, że tak mnie do niej ciągnie. Choć etap, w który na nowo wkraczamy, dajemy się wciągnąć za jego próg, jest jednocześnie tym, którego unikamy, którego ja unikam.
I, o zgrozo, co dziś za dzień, skoro północ wybiła, a miejsca parkingowego szukać ze świecą? Znałem zaciemniony przejazd w bramie kamienicy. Wyprowadził nas na obskurne podwórze pod hasłem skrajnego ubóstwa, dziecięcego zgiełku za dnia, brzęku szkła pod osłoną nocy, całorocznej woni wilgoci i stęchlizny, powietrza gęstego od dymu. Zaparkowałem pod skruszoną balustradą, z obawą sypiącego się na dach tynku. Chłód nocy obmywał nas, gdy stąpaliśmy po opustoszałym podwórzu. Kroki wzlatywały pod skosy dachów, rozbrzmiewające i dźwięczne, moje długie, pociągłe, jej krótkie, goniące. Doczłapaliśmy się do schlapanych farbą drzwi, ciężkich i monumentalnych, ze starej drewnianej dykty bez klamki. Zadzwoniłem dzwonkiem i czekaliśmy.
Czekaliśmy.
I czekaliśmy.
Miałem już nawet sięgnąć po komórkę i wybrać ostatni numer z nieobszernej listy połączeń, kiedy w nocną martwotę śpiewnych za dnia dźwięków wdarło się skrzypnięcie. Skrzypnięcie przeraźliwe i rozległe. Skrzypnięcie to pociągnęło za sobą dyktę. A zza dykty wyłonił się tyczkowaty wielkolud o włosach w barwie najczarniejszej czerni, obsypany kolczykami jak gęś pierzem. Nie wiadomo było, czy tatuaże okrywały jego skórę płaszczem, czy to nieliczna skóra wdarła się na terytorium wytatuowanego królestwa. 
Kościste palce Viv odnalazły moją dłoń, chwytając się jej kurczowo. To dobre uczucie - wiedzieć, że pełna jest przy mnie zaufania.
-Mam cholerną nadzieję - przemówił - że to coś niecierpiącego zwłoki, Bieber, bo inaczej...
I wtedy dostrzegł skuloną u mojego boku Viv i jego gniewne brwi znów były dwiema liniami poprzecznymi, nie jedną splecioną.
-Okay - rzekł. - Rozumiem, że to naprawdę nagły przypadek.
-Do innego bym cię nie wzywał - przyrzekłem i weszliśmy do ciasnego wnętrza studia tatuażu. - Mike, poznaj Viv, miłość mojego życia - przedstawiłem ją, skrytą w moich objęciach.
-Skoro sam Justin Bieber robi ci taką reklamę, mała - przerwał, by pociągnąć dymek z papierosa - zdaje mi się, że warto było w środku nocy zrywać się dla ciebie z łóżka.
-W zasadzie poproszę cię tylko, żebyś przygotował sprzęt. Z resztą sobie poradzę. Idź się zdrzemnąć, zabawimy tu chwilę. 
Wprowadził nas na zaplecze. Stamtąd co prawda prowadziły kolejne drzwi do głównej sali okalanej w czerń i czerwień. Tym razem jednak zostaliśmy w pokoju o ścianach w licznych lustrach i jednej kozetce obitej w skórę po środku. Posadziłem Viv na jej krawędzi i oboje przyglądaliśmy się Mike'owi, gdy ten wyczyniał cuda z igłami niosącymi większy i mniejszy postrach. Winien jestem także słowo wyjaśnienia odnośnie moich zdolności artystycznych na ludzkim ciele. Swego czasu interesowałem się nieco tą osobliwą sztuką, barwnym ujawnianiem ludzkich osobowości w kształtach i symbolach. Przychodziłem do Mike'a nierzadko, nierzadko też siedziałem mu na głowie, zerkając to zza prawego ramienia, to zza lewego, podpatrując, jak prowadza igłę po moim ciele. Jak rysuje, jak wraz z atramentem wlewa we mnie swoją pasję. I zafascynował mnie tym oddaniem do tego stopnia, że któregoś razu, gdy pozostawił mnie i swoją kochankę osamotnionych, wykonałem na podudziu krechę, później kolejną. I tak zostałem mianowany artystą amatorem. 
Tatuaż Viv, jeszcze nieokreślony, jeszcze nieprzemyślany, nieumiejscowiony, miał być dziełem moich rąk, płynąć ode mnie, być pamiątką, wieczną, i przypomnieniem jej wartości. 
Dlatego gdy Mike zakończył przygotowania, a wraz z nimi trzeciego papierosa, odpalając kolejnego od poprzedniego, poprosiłem go, by wyszedł, choć na chwilę, i oczekiwał moich gorących próśb wsparcia za ścianą, żebym w tym czasie ja, niczym artysta z prawdziwego zdarzenia, mógł oczyścić umysł, później otworzyć go na Viv i wychwycić tę część płynącą ode mnie, która miałaby osiąść na niej na stałe.
-Więc tak, kwiatuszku - przemówiłem, kładąc dłonie na jej udach. - Chcę, żebyś miała coś, co każdego dnia będzie ci przypominać, ile jesteś warta i ile znaczysz dla mnie. Tandetne wisiorki z serduszkami to nie mój gust. Poza tym zawsze możesz taki zdjąć. A kiedy zrobię ci dziarę, nie pozbędziesz się jej tak łatwo.
-Zabawny paradoks - stwierdziła. - Ze względu na moje skaleczenia chcesz mnie pokaleczyć jeszcze bardziej.
Ucałowałem ciepłe zmarszczone czoło, stanąwszy pomiędzy jej nogami.
-Nie paradoks, a już w szczególności nie śmieszny. Podchodzę do tego poważnie, Viv. Podejdź tak samo.
-Ja nie podchodzę w ogóle. To głupi pomysł, Justin. I kolejny pretekst dla mojego ojca, żeby sprzedał ci kosę prosto w brzuch - to powiedziawszy, wtuliła pięść w moje podbrzusze.
-Kto powiedział, że twój ojciec zauważy ten tatuaż?
-A jak miałby nie zauważyć? Chcesz mi wytatuować tyłek?
Otoczyłem ją swawolnymi muśnięciami dłoni o ramiona. 
-Tyłek nie. Ale myślę, że tutaj pasowałby ci jak mało komu. - Dłonią zbiegłem przez klatkę żeber i talię, przez gęsią skórkę skrytą pod bawełną ubrań, przez spiczastą kość biodrową, aż niemal w zagłębienie pachwiny; tam, gdzie gumka majtek wstrzymywała się obręczy bioder. I tam ją pogładziłem. Nagą skórę. Nagą skórę owocującą w gładkość i wrzenie.
-Miałeś mnie nie dotykać, pamiętasz?
Nie pamiętam. Skądże. O czym miałbym pamiętać? I z jakiej racji miałbym?
-Podejdź do tego profesjonalnie, mała. Ja tu pracuję, a ty jesteś moją klientką. Czy wolisz, żebym zawołał kumpla? Jemu dasz się dotykać?
-Jesteś głupi - skarciła mnie. - Rób, co masz robić. Tylko żeby nie bolało.
-Gdzie ci się tak spieszy? 
Pocałowała mnie w pierś i zapłonąłem, nie będąc godzien tych kąśliwych szczypt pojednania.
-Jeszcze tego nie wiem.
Zdjąłem koszulkę i odrzuciwszy ją w kąt zaplecza, na stertę kartonów pełnych klaserów z utartymi wzorami tatuaży, przysunąłem taboret, siadając na nim okrakiem. W chłodzie praca szła owocnie. Ale w skwarze, który wyparł chłód, równie efektywnie. Skupienie rozpaliło mnie jeszcze zanim rzeczywiście się skupiłem - stwórca dzieła tuż przez zamiarem realizacji wizji o rozmytych konturach. Nie widziałem tego, co grało mi w głowie, co tańczyło za oczyma. Największym rozproszeniem był zapach bliskości jej ciała, słodka dziewczęca woń igrająca z moim rozdrażnieniem. Zapaliłem papierosa i wątły dymek pieścił mi podniebienie, gdy ten kołysał się w moich wargach.
-Podwiń bluzkę - poprosiłem. - I opuść spodnie. 
-I rozłóż nogi - dołożyła.
Zakrztusiłem się popiołem papierosa, który zamiast obsypywać mi kolana, pościelił przełyk warstwą pierzyny.
-Nie prowokuj mnie, bo o to poproszę.
Gdybym zwiesił głowę i nachylił się nieco, odrobinę, jeszcze bardziej, położyłbym ją na kolanach Viv. I tak leżałbym pół ostałej nocy, do szarego światu, do białego poranka, i uzależniałbym się od tych bezwiednych fal, którymi mnie napromieniowuje. Trzymałem więc głowę dzielnie uniesioną. Podwinąłem jej koszulkę pod żebra, dwa obwody bawełny w kilkucentymetrowym pasie. Zsunąłem dresy wraz ze skrajem majtek. Pole do artystycznego popisu tętniło wrzącym ciepłem. Łagodny puch okrywał delikatność i nagle własne dłonie wydały mi się nieprzyzwoicie szorstkie przy tym jedwabiu. A jednak zaryzykowałem. Znieczuliłem kciukiem dziewczęce terytorium poniżej i na lewo od prawej kości biodrowej; jeden marsz, jeden odcinek wędrówki po tajemnicy jej ciała.
-Mogę zaufać twoim zdolnościom artystycznym? - spytała.
-Okaże się po fakcie.
-A powiesz mi chociaż, co zamierzasz?
Zerknąłem na nią z dolin.
-Powiedziałbym ci - haust dymu - gdybym sam wiedział.
Chwila skupienia, skupienia wysiłkowego, chwila rzeczywista. Fala złączonych w zmartwieniu brwi, głęboka bruzda zmarszczonego czoła i nagle rozluźnienie, bo pomysł wkradł się we mnie jak Viv w serce i wzniosła wizja zabłądziła mi przed oczy. Widziałem to w powietrzu i widziałem w szczelinach jej ciepłego ciała. I chciałem to wszystko przenieść, żeby nie uciekło, szybko, tak szybko jak przyszło. Założyłem żarzący się papierosa za ucho, bo nie przeżyłbym ewentualności, w której krzywdzę moje słońce, promienie mojego życia. I zabrałem się do pracy.
Wpierw ospale, leniwie, pocałunkami na skórze, pieszczotami igły. Obserwując ubogą gamę reakcji Viv, rzadkie zmarszczki w znużonych kącikach jej oczu, widziałem w niej siłę, albo gorzej - odporność na ból. I była to odporność nabyta, nie wrodzona. Sięgnę wgłąb niej i wydobędę kaleczące przyzwyczajenia, wyrwę je, choćbym miał rozsypać ją w pył. Wiem bowiem, że poskładam ją na nowo. Mam w sobie tę siłę, gromadzę ją. I gdy tak wypierałem podziw dla jej siły, choć rozrastał się we mnie wraz z pieszczotą igły pod skórą, skupienie artysty tworzyło nową ją. Wąska struga potu wiła się po moim czole, w dół, ku brwiom. Śniada połać skóry hipnotyzowała i czasem, w tych długich mozolnych staraniach, zdawało mi się, że nachylam się nad tą oazą i obcałowuję, i czerpię natchnienie.
Swawolnym ruchem ręki otarła zwinne krople z mojego czoła.
-Wyglądasz seksownie, gdy jesteś tak skupiony.
Zerknąłem na nią z ukosa.
-Nie denerwuj mnie. I nie prowokuj.
-Czym cię prowokuję?
-Istnieniem.
-Przepraszam, że żyję.
-Wybaczam.
Ale o dalszym skupieniu nie mogło być mowy, zwłaszcza gdy Viv zabrała mojego papierosa i kosztując dym cmoknięciem, uniosła go pod sufit, odchylona, jej naga szyja pulsowała wrzącą krwią. I ja wrzałem czymś, ale krew to zdecydowanie nie była. Ta wsiąkła w piekło mojego ciała lata świetlne temu. 
-Jesteś nieznośna, Viv. Próbuję się skupić, być artystą z prawdziwego zdarzenia. A moja muza co rusz wywabia ze mnie diabła - powiedziałem, wstając i ocierając z czoła brak wytchnienia.
-Pocałuj mnie - poprosiła. Nie musiała prosić. Pocałunek wisiał nad nami jak deszcz skryty w chmurze.
Naparłem na nią i wkrótce jej łopatki, przylegając do prowizorycznej kozetki, zachęcały mnie, bym wkroczył między jej nogi i zbliżył się dosadnie, tak dosadnie, jak jeszcze żadne poprzednie zbliżenie nie przyzwoliło. Wsparłem się na drżących ramionach po bokach jej głowy i pocałowałem krótko, łapczywie, dźgnąłem pocałunkiem jej wargi, tchnąłem z rozpędzeniem i znów ukłułem zachłannym erotyzmem. Krótkie nierozsądne szarpnięcia.
-Całujesz coraz lepiej i lepiej - wyznałem. - Nie masz pojęcia, ile bym dał, żeby móc się z tobą kochać, teraz i tutaj.
W najśmielszych fantazjach nie wzniósłbym za kurtyną myśli kształtu bardziej ponętnego, głębiej zatopionego w seksie, niż Viv z pasem nagiego ciała, z papierosem swawolnie wyglądającym przez wargi. Wzrok miała dziki, kryła w sobie nieschwytane zwierzę. Chciałem je ujarzmić i nie chciałem zarazem. Nie sposób schwytać wolności. Można co najwyżej czerpać garściami jej wdzięki.
Przez kurtynę na zaplecze przedarł się Mike. Wydał zażenowany okrzyk i rzekł:
-Powiedziałem: żadnych orgii w moim salonie.
-Och, stary - rzuciłem. - Gdybyśmy rzeczywiście urządzili orgię, te ściany nie miałyby już farby.
-Chłopiec, skończyłeś to swoje dzieło, czy dalej dziewczynę kaleczysz?
-Rozproszyłem się w trakcie. Ale jestem na dobrej drodze. Niebawem kończę.
Osiadłem na powrót na stołek, a Mike rzucił okiem na kontury i zuchwały zarys kursywy zdobiącej tereny moich miłostek.
-Przynajmniej wiem, nad czym tak ślęczysz.
-A ja nadal nie - wtrąciła Viv.
-Dowiesz się, gdy skończę. Teraz nie ruszaj się i daj mi pracować, na Boga. Mówiłem ci już, że jesteś nieznośna?
-Owszem.
-A mówiłem, jak bardzo cię kocham?
-Dziś jeszcze nie.
-Więc mówię. - Pocałunkiem skradłem swojego papierosa. - A teraz naprawdę się nie wierć. Pół godziny i będzie po krzyku.
Uwinąłem się nawet w dwadzieścia osiem minut. Każdej literze trafnej sentencji towarzyszył nieduży zbiór zaciągnięć dymem w jej słodkim smaku. Przypatrywałem się swojemu dziełu i oczyma wyobraźni widziałem, ile pocałunków złożę na tych wyrytych prawdach. Teraz jednak ledwie otaczałem kciukiem, by nie podrażnić zaognionej skóry.
-Powiem nieskromnie: wyszło wyśmienicie. Nie wiedziałem, że mam taki talent.
-Dowiem się w końcu, co to takiego?
Wziąłem ją za rękę i stanęliśmy przed lustrem, ja za nią, w drżącym oczekiwaniu, ona na przodzie, dłońmi przytrzymując koszulkę. Wczytywała się w zarumieniony tatuaż i drobny wyraz emocji spłynął jej po policzku.
-Made in heaven - przeczytała. - Naprawdę tak sądzisz?
-Inaczej bym cię tym nie obarczył, na wieki wieków, amen.
-Amen powiesz dopiero przed ołtarzem. - Odwróciła się i jej dłonie spoczęły na moich barkach. - Powiedz mi, Justin, za co ty mnie tak kochasz? Przecież ja na to nie zasłużyłam.
-Pierdolisz od rzeczy - zarzuciłem i dopiero wkrótce zorientowałem się, co za wulgarność wypłynęła mi z ust. Szybko je zakryłem i spojrzałem na nią ogromnymi w niepewności oczyma. - Wybacz, wyrwało mi się.
-Wybaczam, ale tylko dlatego, że sprezentowałeś mi to. - Dotknęła tatuażu i odsunęła palec, oparzony. - Jeszcze nie wiem dokładnie, jak to nazwać. Tatuaż: to zbyt płytkie. Może cząstka ciebie?
-Certyfikat zapewniający o moich uczuciach.
-Nie musisz mnie o niczym zapewniać - wyszeptała w moje wargi, pocałowała i, mój Boże, ja nie całowałem, tylko poddawałem się tym torturom, bo zdawało mi się, że gdy zacznę całować, zniszczę wszystko, co rozkwitło. Bowiem nie całuję tak jak ona. Nie dobrze i nie źle - całkiem zwyczajnie przy magii jej ust. - Zbierajmy się stąd, bo zastanie nas świt.
Viv oznajmiła, że zaczeka na tyłach budynku, ale musieliby wyciąć mi połowę mózgu, bym pozwolił jej wyjść w ten gaj niebezpieczeństw. Czekała więc przy drzwiach, kiedy ja dziękowałem Mike'owi, wychwalając jego nauki. 
-I masz na te swoje dziwki - zakończyłem akcentem, wsuwając w kieszeń na jego pośladku zlepek banknotów złożonych w pół. - Porządny z ciebie gość. Nie zawiodłeś w potrzebie.
-A co miałem zrobić? Jęczałeś mi do słuchawki, jakby wiercili ci w kolanach.
-Jak widać, skutecznie. - Męskim ruchem dłoni klepnąłem go dwukrotnie w ramię. - Do zobaczenia następnym razem. Mam u ciebie dług wdzięczności. Pamiętaj o tym, ale staraj się nie wykorzystywać. Mam dość napięty grafik.
-Pozdrów ode mnie Amy. Uroczy z niej bąbel. Tylko czekać, aż sama przyjdzie po swój pierwszy tatuaż.
-Pozdrów - powtórzyłem jak cień, odwracając się ku wyjściu. - Naprawdę bym chciał.
Viv nałogowo zahaczała paznokciem gazę okrywającą świeży symbol uczuć. Trzymając się za ręce, wyszliśmy przez drzwi roznoszące zawodzące skrzypnięcia wokół zamurowanego podwórza. Jej dłoń była chłodna i mała, cała skryta w mojej. Wpuściłem ją do samochodu i przypiąłem pasem, dopiero po wielu, wielu chwilach przypominając sobie, że Viv to nie Amy, nie moje dziecko, nie moja potrzeba bezwarunkowej opieki. Ale wyglądała tak bezbronnie, zupełnie jakby pas bezpieczeństwa był szeroką rzeką bez mostu. Pijana w swej nieprzerwanej trzeźwości. Usiadłem obok i zamknąłem nas w milczeniu.
Opierałem czoło o kierownicę i wpłynąłem w wiadro myśli, w całą wannę myśli. Myśli zlepionych z drobnych cząstek. Drobnych pięcioletnich cząstek, z których każda nosi imię Amy.
-Muszę ją odzyskać, Viv - odezwałem się głosem stłumionym w tapicerce kierownicy. - Szlag mnie trafi, jeśli nie sprowadzę jej z powrotem do domu. - Viv spoglądała na mnie inteligentnymi milczącymi oczami. Wiedziałem o tym, choć sam przypatrywałem się wyłącznie butom przez otwory w obręczy kierownicy. - Nie widziałem jej od dwóch dni i już dostaję świra. Na Boga, nigdy nie rozstałem się z nią na tak długo.
-Co zamierzasz zrobić? - spytała, chwytając moje ramię, na wpół nagie, na wpół pod osłoną rękawa, i gładziła pieszczotliwie, zarażając spokojem.
-Nie wiem. Nie mam pojęcia. - Wyrwałem się, ramionami pod sufit. Wkrótce jednak powróciłem, bo jej dotyk to złoto w kopalni węgla. - Gdybym wiedział, nie siedziałbym bezczynnie.
-Im bardziej intensywnie myślisz, tym mniejsze są szanse, że wymyślisz coś sensownego. I rozsądnego.
-Rozsądnego - parsknąłem. - Jestem coraz bliżej strzelenia w ten tępy łeb Chloe. Nie będzie jej, nie będzie problemu. 
-Daj spokój, Justin. Jestem nieletnia, nie wpuszczą mnie do więzienia na widzenia.
Zerknąłem na nią z ukosa.
-Nie zostawiłabyś mnie?
-Musiałabym się poważnie zastanowić. Ale kto inny by ze mną wytrzymał?
Poklepałem ją po kolanie.
-Słuszna uwaga.
I wyruszyliśmy spod zadaszenia, wpierw powoli, w ociężale toczącym się aucie. Na jezdni prędzej, szybciej, koło pędziło za kołem, goniąc to co niezbadane przed nami. Światła wirowały wkoło, obdzierając mrok tej bezgwiezdnej nocy z nabytego strachu. I Viv była obok, pogromczyni wszelkiej bojaźni. Dobrze było wiedzieć, że gdy zadrżą mi dłonie, ona chwyci je i ucałuje. Dobrze było wiedzieć, że choć na ogół jej obecność była tylko świadomością cudzego istnienia, jej wsparcie podtrzymuje mnie, cięższego, o ciężkich problemach. Jak się jednak okazało, kruche wątłe dziewczątko może dźwigać ciężar, którego sam bym nie poruszył.
Tak jak ja tworzyłem na niej niedawno, tak teraz ona kreśliła intymne kształty na moim prawym profilu, zwróconym ku niej podczas jazdy. A to drażniła linię szczęki paznokciem. A to znów zataczała pętle opuszką na policzku. I cały czas siedziała na kolanach, bokiem na fotelu. I przez cały ten czas odbierała mi skupienie, którego w pełni nie odzyskałem nadal. Odnoszę wrażenie, że głębokie męki, w których mnie podtapia, męki rozkoszy, są rozkoszą i dla niej. Podczas jednej z tych mąk, w trakcie przejazdu przez skrzyżowanie, ukradłem niecierpliwy pocałunek huśtający się na jej wargach.
I wtedy też rozdzieliło nas uderzenie od północnego zachodu auta. Prędkość nie była duża, więc jedynie odwróciło nas w poprzek jezdni i rozpaczliwy wrzask wgniatanej blachy przeciął powietrze. Chwilę trwało, nim otworzyłem oczy. Chwilę trwało, nim stwierdziłem, że mogę, i nie wliczając stłuczonego o szybę barku, nie dolega mi nic prócz narastającej furii. Wspinała się z prądem krwi wzdłuż moich kończyn, rozbiegała się chyłkiem. I zamiast upewnić się, że Viv dolega tak niewiele jak mi, wyskoczyłem przez drzwi, które podczas zderzenia, niemalże czołowego, choć o lekkim zarysie ukosu, zdążyły się rozszczelnić. 
Nie byłem jedynym, który wygramolił się z auta spiesznie. Drzwi drugiego czarnego wozu, niezidentyfikowanego, bowiem znak firmowy skrył się we wgnieceniu w blasze mojego, rozwarły się energicznie i facet przybrany w obszerny kaptur zakrywający mu czoło stanął na jezdni. Postury byliśmy podobnej, może i o podobnym wieku. I oboje nastawieni wrogo. Dwa samce w okresie godowym w pełnej gotowości do bitwy o symbol męskości - samochód. Zbliżając się ku mnie, na około, okrążając samochód, podwijał rękawy pod łokcie. Ramiona miał wytatuowane. Wojna tatuaży z tatuażami - moje również zalśniły, gdy uniosłem skamieniałe pięści.
-Patrz, kurwa, jak jeździsz, szczylu - rzuciłem wrogo.
-Ja mam patrzeć? - krzyknął. - To ty zajmij się drogą zamiast swoją dupą. - Machnął podbródkiem, z oddali dźgając Viv, która wyłoniła się niemrawo z auta, z ręką na pulsie, z sytuacją w ryzach przyzwoitości.
Jednakże cała przyzwoitość niknie, gdy w grę wchodzi dziewczyna - moja dziewczyna i bezgraniczny szacunek do niej, a w tym przypadku jego brak. Bowiem nie godzi się o dziewczynie - mojej dziewczynie - mówić w sposób choć dotknięty wulgarnością. I, gdyby zastanowić się głębiej, właśnie to, nie wyszczerbiony samochód, był głównym powodem, dla którego rzuciłem się na niego z pięściami. Skotłowany dym wniósł się wokół nas, pył spod kół, powietrze było zamglone, widoczność ograniczona. Coś ukłuło mnie w bok, coś ostrzejszego niż jego pięść - świadomość, że trafiłem na równego sobie i nie mam przewagi w sile. Jesteśmy irracjonalnie porównywalni.
Obtarte kostki, rozcięte wargi, rwący ból kości pod skórą policzka, obtłuczone ramiona i zmięte wnętrzności pod ogrodzeniem mięśni - ten skrót odzwierciedlał ból tańczącego w nas walca.
-Przestańcie! - Viv uniosła głos. Był to pierwszy raz, gdy usłyszałem jej krzyk. - Justin, zostaw go! Nie warto!
Ale byłem innego zdania i gdy wzmagałem ofensywę, przy jednoczesny braku osłabienia jego defensywy, Viv weszła pomiędzy nas i przypłaciła za to krwotokiem z nosa. A wzburzenie było tak ogromne i oplatające nas zewsząd, że nie było nawet wiadomym, z czyjej strony padł nieumyślny atak na Viv.
-Mój Boże - wychrypiałem. - Mała, nic ci nie jest?
Uniosła opuszczoną dotąd głowę, krew o barwie intensywnego bordo otoczył jedną z dziurek nosa. Wziąłem jej twarz w dłonie i łudząc się, że pieszczotą cofnę to niedopuszczalne zaniedbanie, począłem wygładzać grymas bólu na jej skroniach.
-Nie byłoby mi nic, gdybyś mnie posłuchał i nie wpychał się bezsensownie w bójkę.
Naraz poczułem chłód czyjejś dłoni na ramieniu i znów - określenie, do kogo ta dłoń należała, nie przyszło mi z łatwością. Dopiero gdy zorientowałem się, że obie ręce Viv trzymają się kurczowo urażonego nosa, przypisałem je młodemu mężczyźnie, któremu pęd awantury strząsnął z głowy kaptur.
-Twój tatuaż - wymamrotał głosem odrętwiałym w przejęciu. Stanął ze mną ramię w ramię, wyciągnął rękę i ukłuł swój, identyczny, w identycznie dopasowanym miejscu. - Mam taki sam. 
A istnieje jedna osoba, która uzyskała prawo powielenia mojego wzoru, muzyki mojej duszy.
Spojrzałem mu w oczy, w odbicie własnej twarzy o drobnej różnorodności zarysów. I doprawdy nie mogłem uwierzyć, jak mały jest świat, w którym genetyczne podobieństwa spajają maski swoich samochodów w jedną z bezgwiezdnych nocy zarządzających Oklahomą.
-Justin Bieber - wygłosił wymownie. - I pomyśleć, że ostatnim razem widziałem cię w czasach, w których oglądaliśmy porno tylko pod nieobecność rodziców, bracie.






~*~


Nah, z tym rozdziałem miałam o tyle problem, że w tym tygodniu jakoś się straaasznie rozleniwiłam hah. W każdym razie mamy nową postać, chyba moją ulubioną, która nie zniknie tak szybko, o ile w ogóle zniknie :-)
ask.fm/Paulaaa962



środa, 19 października 2016

Rozdział 17 - Ocean of scars


Połyskująca krwistą czerwienią Honda z rocznika 2015; felgi okalane czarnym matem; wąskie szpary w uchylonych oknach jako nieustanna wentylacja w czasach panującego nad światem skwaru - to wszystko pochłonęło nas tak dogłębnie, że przez dziesięć minut siedzieliśmy w aucie przy wyłączonym silniku i uśpionej klimatyzacji i dopiero ten ukrop wywabił nas spod ognistych oddechów. Uchyliłem  drzwi. Wstęga wiatru wdrapała się przez szczelinę. Ale nie wysiadłem, bowiem skromny ciężar dłoni Viv na ramionach cofnąłby mój krok nawet z piekieł.
-Jeśli życie ci miłe, lepiej nie pokazuj się tak mojemu ojcu - rzekła.
-Co jest ze mną nie tak, jak być powinno?
-Nie masz koszulki - przypomniała. - A ja spodni.
-Fakt - przyznałem. - Mógłbym nie wyjść z tego starcia zwycięsko. Jakieś pomysły, propozycje, zażalenia?
-Zamknij oczy - poleciła natychmiast. - Zamknij oczy, muszę się przebrać.
Byłbym głupcem, gdybym rzeczywiście zamknął się na światło jej piękna. Rozsiadłem się wygodnie na fotelu, dostosowałem lusterko do tylnej kanapy i w drżącym podnieceniu oczekiwałem nadchodzącego. I chociaż Viv usiadła tyłem do moich spragnionych  oczu, do drżących warg pragnących całować wszystko to co widoczne, i to co jeszcze skryte, nie ochłonąłem, a ciepło we mnie wzbierało. W gruncie rzeczy radowałem się tym powolnym tempem ospałych odkryć. Głód wzmagał apetyt, a ja pragnąłem być niedorzecznie niezaspokojony.
Gdyby spytano mnie, gdzie trzymam dłonie, opowiedziałbym o przyjemnym chłodzie skórzanej tapicerki kierownicy. Tymczasem spuściłem wzrok i oczom mym ukazał się przezabawny widok - zaalarmowana dłoń pieszcząca mnie z iście dziewczęcą delikatnością.
Zdjęła bluzę. Ku mojej uciesze wypłynął nagi skrawek talii wspominającej moje lodowate pod wodami zatoki dłonie. I choć podejrzewałem, że to nie koniec moich radosnych drobnostek, zaschło mi w ustach i na dłonie wstąpił pot, gdy zdjęła i koszulkę. Zgodzę się, że powinienem być oswojony z nagością swojej dziewczyny (ps. przez następne milion lat nie przywyknę do piękna tego brzmienia); nie zgodzę się jednak z rzeczywistym oswojeniem. Byłem gówniarzem z okiem wlepionym w szczelinę drzwi damskiej szatni w liceum.
Ona z kolei obrazem. Gładkim płótnem, po którym spływają śniade barwy brązów, beżów i mlecznych kaw. Prowadził je kształt opanowanych fal spotykających się ponad biodrami. Ileż bym dał, by teraz, tutaj, w tym momencie, i w każdym kolejnym, rozsiewać swoją miłość poza usta, poza granice okalane kolczastym żywopłotem, tam gdzie nie dotarł jeszcze nikt i wiem, że nikomu dotrzeć nie pozwolę.
I pomyśleć, że każdą z tych skrajnie silnych emocji wydobyły ze mnie jej plecy. Kształt szczupłych łopatek. Zarys talii. Pędził nimi szlak przyszłych pocałunków i szlak ich przeszłych wyobrażeń.
Ubrana ponownie w bluzę, powróciła na przedni fotel. Ubrany na nowo w koszulkę, nie wyswobodziłem się spod sieci paraliżu.
-I tak wiem, że podglądałeś - rzuciła.
-Za kogo ty mnie masz? - obruszyłem się. - Nie byłbym sobą, gdybym nie uszczknął sobie tego i owego. - Spoglądaliśmy po sobie dłuższą chwilę. - Ja mam bluzkę i spodnie. Ty masz bluzę i majtki. Proporcje  wciąż są zachwiane. I wciąż istnieje obawa, że zginę spod rąk twojego ojca.
-Jest lepiej niż było.
-Viv - chwyciłem ją głosem, nim się spod niego wyrwała. - Pocałuj mnie.
-Poproś - szepnęła.
-Proszę. Proszę bardzo.
Dotyk jej dłoni na policzkach był jak sen po tuzinie bezsennych nocy. A pocałunek porankiem po ostatniej przespanej godzinie.
-Kocham cię. - Chwytałem ją, teraz w palce, ale wykradała się jak rwący potok.
-Nie zliczę, ile razy mi to powiedziałeś.
-I z każdym kolejnym ta miłość rośnie. Boli mnie.
-Co cię nie zabije, to cię wzmocni.
-Tego się trzymam.
Wysiedliśmy. Piorunujący odruch splątał nasze dłonie i rozplótł je równie błyskawicznie. Oklahoma była jak przeźroczysta poświata, a pod nią jaskrawy splot uczuć. Nie do opisania jest ból, jaki mi towarzyszył - czyż to nie prawdziwy skandal: w sposób nieunikniony zbliżać się do trzydziestki, mieć u boku dziewczynę, przy której niknie blask paryskiego wybiegu, i nie móc nawet chwycić ją za rękę.  Gorąco nad tym ubolewałem. Tak gorąco, że sparzyła mnie wytarta klamka w nieustannie rozwieranych drzwiach. Zatrząsłem się w śmiechu na widok Viv drepczącej niemrawo o bosych stopach, mokre tenisówki kołysały się na wyciągniętych sznurowadłach. Naprawdę nie dziwię się swojemu sercu - zakochałbym się w niej, nawet gdyby go nie było.
Chwyciła mnie za rękę w progu, łapczywie, szepcząc:
-A co, jeśli się czegoś domyślą?
-Wtedy porywam cię na drugi koniec świata, zapuszczam włosy do pasa, a ty farbujesz się na blodn.
-Chcesz blondynkę? - spytała podejrzliwie.
-Chcę ciebie. Nawet łysą.
Salon tętnił życiem, znajomym mi i nieznajomym. Na widok szefa skamieniałem natychmiast, blady i zesztywniały jak posąg. Zabawne - był naszym wspólnym ojcem, wspólny refleks oplatał nas na jego widok. Dalej za szefem Mia toczyła bój z nieokiełznanym zamkiem błyskawicznym walizki. Napęczniała od czasu ostatniej eksploatacji. Nieznany ciąg gości rozpoczynał się na prawo od ucieleśnienia moich przeszłych fantazji. Kobieca łydka zwieńczona pantoflem na wysokim obcasie podrygiwała na skraju dywanu. Od tej łydki w liczbie dwóch sztuk rozpocząłem wędrówkę wzdłuż jej smukłego ciała. Cienkie czarne rajstopy wkradały się pod ołówkową materiałową spódnicę, nieco ponad ugiętym kolanem. Krótki wiosenny płaszcz zwężał ją w talii. Całkiem obfity biust rozchylał jego skrzydła. Tam też falowały równo przycięte krawędzie czarnych włosów, płynęły po długiej szyi, okalały policzki o nieco ponad trzydziestoletniej cerze, zadbanej i kobieco podkreślonej makijażem. Słowem, Mia w starszym wydaniu. Nie powiem, że nie ociekała seksem, bo bym skłamał. Rodzina wspaniałych kobiecych doskonałości.
Ale był jeszcze jeden element, pochmurny, zgarbiony nad moją gazetą pełną wynalazków technologicznych ostatniego kwartału. (Kartkuję tę gazetę, gdy moje BMW nie zaspokaja chłopięcych marzeń motoryzacyjnych.) Gęsty zarost, dziś jednak zgolony, odsłaniał spod gęstwin szczękę. Pociąłbym ręce, gdybym próbował jej dotknąć - tak ostry był ten wyraźny zarys. I źle mu z oczu patrzyło, przede wszystkim dlatego, że tym zachłannym wygłodniałym wzrokiem chwytał Viv, jej nagie nogi, kościste kolana, uda o łagodnym zarysie mięśni. Chwytał się wszystkiego, czego prawowitym właścicielem mogę się nazwać. Nie wzbudził mojej sympatii. Rozognił za to hormon ogiera, który co prawda powrócił na swoje terytorium, ale wyczuł nutę obcego zapachu. 
Ubrany był w elegancką koszulę z wywiniętymi mankietami w odcieniu śnieżnej bieli, włożoną w spodnie od garnituru, zwieńczone wypastowanymi skórzanymi półbutami. Złoty zegarek, ni to opięty, ni to luźna bransoleta, wisiał na szerokim nadgarstku. Dłonie miał męskie, silne, i zawstydziła mnie myśl, że postrzegam je z dziewczęcą precyzją. Twarz przystojna, opalona, na Boga, konkurencyjna. 
Ulga zalała mnie dopiero w chwili, w której ujrzałem, jak ogromna wrogość wylewa się z oczu szefa i że nie jestem jedynym, który spisał wspomniany element ludzki na straty.
-Czemu mnie to nie dziwi? - zawołała śpiewnie Mia. - Każda wyprawa z Bieberem kończy się brakiem spodni.
-Zdarzył się mały wypadek - wtrąciła Viv, jej niedawna śmiałość ulotniła się z wiatrem.
Tytoniowy oddech szefa otarł się o moje ucho, gdy ten szepnął:
-Wypadkiem nazwę twoje życie, synu, jeśli nie dasz mi jednego konkretnego powodu, dla którego znów znikasz gdzieś z moją córką na całe noce.
-Porozmawiamy o tym później - odezwała się matka obu dziewcząt. Głos miała dystyngowany, muśnięty chłodem, rzekłbym nawet podniecający. Ta ostrość rozochociła mnie i przez chwilę wszystko wkoło tej dojrzałej piękności zaszło mgłą; ona za to połyskiwała jaskrawym światłem. - A teraz zbieraj się, Viv. Wracamy do domu.
-Nie zgadzam się - bezwiednie wychyliłem się przed szereg. - Mam na myśli... Dziewczyny miały zostać u mnie do końca miesiąca. Skąd ta nagła zmiana planów?
Kobieta wychyliła się zza masywnego szklanego stolika kawowego i podeszła do mnie na krok. W odległości tego jednego kroku mieściły się wszystkie moje fantazje. Figurę miała doprawdy zjawiskową, w szpilkach była ze mną niemal na równi. Jej zapach splótł mnie sidłami.
-Pan jest zapewne tym wielkodusznym człowiekiem, który zgodził się zaopiekować dziewczynkami, gdy mój były mąż - to powiedziawszy, odwróciła się ku drugiemu zaaferowanemu z pogardą wschodzącą na twarz jak słońce o poranku - nie miał w sobie za grosz przyzwoitości i podrzucił własne córki obcym. Nazywam się Stella Moore. - Wyciągnęła dłoń i wtedy pojawiła się zagwozdka. Stosownym było ująć ją i ucałować szarmancko, i byłaby to pierwsza ucałowana w moim życiu dłoń. Ale ze względu na okoliczności przyznam, że stosownym BYŁOBY musnąć ten powabny jedwab dłoni, gdybym nie był ubrany w dresy i gdyby moja dziewczyna, och tak, właśnie moja, nie spoglądała na nas spod byka.
Dlatego jedynie uścisnąłem ją niemocno. Byłem zmuszony zadowolić się tym krótkim impulsem.
-To dla mnie żaden kłopot - ciągnąłem, a panika we mnie wzbierała. Powoli tracę wszystko, co wpada mi w ręce. - Dziewczyny nie sprawiają problemów, są grzeczne, prawdziwe aniołki.
-Czasem tylko gubią spodnie - parsknęła Mia. Spacyfikowałem ją chłodem spojrzenia; błyskiem ostrzegawczym mówiącym "jeszcze moment, a wyśpiewam twoim starszym, z jaką wprawą ciągnęłaś mi na tyłach samochodu". Czego oczywiście bym nie zrobił. Otaczał mnie zbyt duży wianek osób nastawionych gniewnie do moich intymnych kontaktów z nieletnimi.
-Decyzja zapadła - postanowiła Stella. - Ja i mój partner - w tym miejscu z czułością zwróciła wzrok ku mężczyźnie wstającemu z kanapy - wróciliśmy wcześniej, więc nie ma dalszej potrzeby, by pan się nimi zajmował.
-Ale...
-Bieber - wtrącił szef warknięciem. - One mają matkę. Nie musisz ich dłużej niańczyć.
-Ale z chęcią to zrobię.
-Nie pogrążaj się, synu. Bardzo cię proszę.
Więc zamilkłem. Dalsza heroiczna walka, dalsze bycie tarczą, mosiężną kłódka w drzwiach, przez które nie chcę wypuścić ostatniej drobiny szczęścia, nie doprowadzi mnie do sukcesu.
Viv wbiegła po schodach na piętro. Walczyłem ze sobą jak lew z drugim lwem o panowanie nad stadem lwic, by nie pobiec za nią, wpierw samym wzrokiem, zamglonym czułością i miłością do niej. Odczekałem chwilę, aż opadnie niezrównana złość szefa, aż ojczym rozpieszczonych księżniczek zasiadł z powrotem na sofie, aż ściany wchłonęły całe napięcie seksualne, które, jak Boga kocham, zapuściło we mnie korzenie i wrosło w matkę rodem z Victoria's Secret. Potem sam wspiąłem się po stromych stopniach i gdy nie było wokół mnie nikogo, żadnej pary wścibskich oczu, wskoczyłem za próg pokoju gościnnego zajmowanego przez Viv.
Płakała. Róż policzków wzmógł się, podrażniała je sól gnających łez. Zlepek barwnych nieszczęść prędko wpadł mi w ramiona i zamknąłem wszelkie szczeliny, przez które mógłby się wyswobodzić. Objąłem ją stanowczo, splatając palce z jej włosami. I ona mnie przytuliła, pierwszy raz z taką szczerością uścisku. Ale było w nas nieco rezerwy, na wypadek gdyby drzwi rozwarły się na oścież i cały korowód przeciwników naszych uczuć wkroczył na niestabilne grunty, na których stoimy. Lubiłem chwytać jej łzy; chciałem, by we mnie wsiąkały. Zdawało mi się wtedy, że jest ich w niej mniej i że płacz będzie nawiedzał ją rzadziej i rzadziej.
-Kochanie, uspokój się - poprosiłem łagodnie, półgłosem. - Mieszkasz na drugim końcu miasta, nie kraju. Poradzimy sobie. 
-Chcę, żebyś cały czas był przy mnie.
-I będę - obiecałem. - Będę. Tego możesz być pewna. Przyjadę do ciebie najszybciej jak to możliwe.
-Ale najpierw się prześpij, skarbie - powiedziała, pieszcząc moje policzki dłońmi. Czułe słówko będące podkreśleniem jej troski zalało mnie słodkim ciepłem. - Jesteś wycieńczony.
Pomogłem jej spakować walizkę. Nie była napęczniała i zamek gładko przeszedł przez szyny. Ponaglające krzyki dobiegały nas z parteru, kradły ostatnie wspólne chwile. Tuż za drzwiami, nieopodal poręczy schodów, przyparłem ją do ściany i ostatni raz nasyciłem się intensywną słodkością jej ust. Westchnęła cicho i drobna rozkosz rozbiegła się po jej ciele. Więc musnąłem jeszcze jej szyję i przygryzłem wrażliwy obojczyk. Tyle smaków było mi dane skosztować.
-Prześpię się i pod wieczór jestem u ciebie, tak?
Zgodziła się skinieniem. Zniosłem jej walizkę, wymieniłem parę kąśliwych złośliwości z Mią i odprowadziłem całą czwórkę do drzwi. Lodową skorupą przykryło mnie krótkie spojrzenie ojczyma dziewcząt. Jakby chował w sobie urazę i upuścił ją wprost pod moje stopy. Samochód prowadziła Stella. Sprawnie wycofała i wkrótce zniknęli na końcu osiedlowej alei. Wtedy ja mogłem przeparkować samochód spod krawężnika na podjazd o zarysie niknącego za budynkiem słońca. I kiedy pędziłem do domu, by chwycić najszybsze przyszłe godziny, okalać je niespokojnym stęsknionym snem, by następnie czym prędzej czmychnąć na powrót w ramiona Viv, posępna twarz szefa spędziła mi ten sen, i każdy inny, z powiek cięższych i cięższych w miarę upływu czasu. 
-Zamknij drzwi - polecił. Ślepo, niemo i głucho podążałem za jego poleceniami.
-Szefie...
-Zamknij drzwi i chodź tutaj, synu.
Odniosłem wrażenie, jakby tym synem próbował wpędzić mnie w poczucie winy odnośnie moich zażyłych relacji z Viv.
Usiadłem na oparciu fotela, stopy postawiłem na siedzeniu, tak, by w razie konieczności móc zerwać się na równe nogi i osłonić przed furią szefa.
-A teraz powiedz mi, co łączy cię z Viv. Tylko szczerze. Dostaniesz po mordzie i na tym się skończy. Wiesz, że nie toleruję kłamstw.
-Nic mnie z nią nie łączy.
-Przecież widzę, kiedy nie jesteś ze mną szczery.
-Szefie, Viv jest wspaniałą dziewczyną i to już nie raz żeśmy sobie wyjaśnili. Ale po pierwsze: jest szefa córką, po drugie: jest szefa córką, i po trzecie: jest szefa córką. I to wciąż dziecko. Nic głębszego mnie z nią nie łączy.
-Nic głębszego - powtórzył z grozą. - Seks jest dość płytkim rodzajem relacji, sam przyznasz.
-Szef raczy żartować: Viv i seks bez zobowiązań? Mia owszem, ale Viv?
-Od Mii również trzymaj się z daleka. 
-Trzymam się, trzymam.
-Wracając do Viv, mam nadzieję, że mnie nie okłamujesz, Justin. Wiesz, do czego jestem zdolny i że lubię cię, ale nie lubię aż tak, żeby podarować ci jakąś bliższą zażyłość z Viv. I naprawdę nie chcę dopytywać, co stało się z jej spodniami. Na tyle mam do ciebie jeszcze zaufania, by wierzyć, że nie jesteś takim głupcem.
-Nie jestem - rzekłem, patrząc mu w oczy. Ominęły mnie impulsy nerwowe odpowiadające za brak prawdomówności. Mogłem bez skrępowania zgłębiać wachlarz barw jego tęczówek, nie wzbudzając podejrzeń. - A teraz naprawdę chciałbym uciąć sobie krótką drzemkę, więc jeśli ma szef ochotę, w lodówce stoi schłodzone piwo, pilot od telewizora jest ogólnodostępny... Proszę się częstować.
-Obejdzie się - stwierdził, wstając, gotów do wyjścia. - Powiedz mi jeszcze, tak na marginesie, gdzie ta twoja młodsza dziewczęca połowa ciebie?
Ciężkie głazy potoczyły mi się po sercu. Machnąłem ręką i było to pierwszym, co mogłem zrobić, bowiem obawiałem się drgań głosu. 
-Szkoda gadać - przyznałem. - Zabrała mi ją.
-Ta blond suka, którą ostatnio u ciebie widziałem?
-Widzę, że nadajemy na tych samych falach - westchnąłem smętnie. - Ale naprawdę nie mam dzisiaj siły o tym rozmawiać. W skrócie, nasłała na mnie opiekę społeczną, zabrała mi dziecko i przysięgam, że gdy się w końcu wyśpię i dorwę ją w swoje łapy, włos jej na głowie nie zostanie, tak ją urządzę. 
-Nie pogarszaj swojej sytuacji, Justin. Jeśli sprawa trafi do sądu, czego ci gorąco nie życzę, będziesz musiał porzucić ten łach i wskoczyć w garnitur. To nie żarty, chłopie. Albo wykaż się odpowiedzialnością przed wymiarem prawa, albo wiesz, gdzie strzelać, żeby nie zostawić po sobie śladów. Swoją drogą, jak to się stało, że odebrali ci małą?
-Wypiłem pół piwa i odpłynąłem jak po pięciu. Musiała mi czegoś dosypać.
-Więc gra nieczysto - podsumował szef, chwytając już klamkę. - Zagraj tak samo, Justin. Wiem, że cię na to stać.
Ale pytanie brzmi, czy stać mnie na odbiór Amy tej jednej jedynej części, której jej brakowało i którą po latach pięciu chwyciła w dłonie?
Nie wierzę w gwałtowne ludzkie przemiany. Nie wierzę w przemiany na skalę taką, jaką próbuje przedstawić Chloe. Nie wierzę w jej przemiany. Jakiekolwiek. Nie wierzę w zmianę jej krzywdzących nawyków. Nie wierzę w ubytek wagi jej egoizmu. Nie wierzę, bo i nie chcę uwierzyć. Nie wierzę, że mógłbym. 
Zmęczenie sięgało już zenitu. To kolejna kwestia przyłączająca się do kręgu niewiary - nie wierzę, że mógłbym być bardziej zmęczony. Nie wierzę też, że sen po tylu bezsennych godzinach nie będzie miodem okalającym wargi, śpiewem ptaków w podziemiach, zapachem wanilii odległe mile od Vivien. Położyłem się na łóżku, jak stałem - w butach, dresach i zmiętej świeżością minionych wydarzeń koszulce. Bez prysznica, bez wymaganej zmiany bielizny, o pustym żołądku i głowie tak pełnej, że gdybym zanurzył w niej rękę, chwytałbym samo powietrze. Poduszka pieściła mnie miękkością pierza. Ciało wrzało, więc odrzuciłem kołdrę. Usnąłem, nim powieki okryły mój świat płaszczem ciemności.
A gdy się ocknąłem, pierwsza osiedlowa latarnia mieniła się już za oknem. Słońce było tylko odległym wspomnieniem i zapowiedzią powrotu dnia następnego, a krótsza wskazówka zegara zatrzymała się na dziewiątce. Te parę spokojnych  godzin po drugiej stronie świadomości było odkryciem we mnie nowego człowieka, który wstał, by ten drugi mógł czerpać siły. I ten nowy człowiek, stosownie wypoczęty, gotów na podbój świata, drgnął w fałdach kołdry na myśl, że następną kołdrą, jaka go okryje, będzie kołdra okrywająca i jego skryte w dziewczęcej posturze szczęście.
Tym razem nie zszedłem na parter bez prysznica. Topiłem się w gorących strumieniach wody. Namydliłem się cały, po najeżone włosy. Szorstkimi dłońmi jak gąbką ścierałem z twarzy niedowierzanie ostatnich dni. Świeżość odkrywała we mnie coraz to nowe oblicza. Ileż siły przybyło mi po wyjściu z tej fontanny wrzątku, ileż nowych sił do walki ze wszystkimi, którzy do tej walki stawali. Ubrałem się raz jeszcze w dresy,  ale inne, nie mniej świeże niż skóra, którą ciepło okryły. Zarzuciłem męsko pachnącą koszulkę z bawełny i pognałem po schodach na parter, do kuchni, by ostatecznie stworzyć się na nowo. Kratery żołądka zapełniłem szybką jajecznicą z czterech dorodnych jaj. A potem zapełniłem fotel kierowcy w samochodzie wyczekującym nocnej eskapady nawet bardziej niecierpliwie niż ja sam.
Była już dwudziesta druga, gdy opuszczałem umowne granice dzielnicy i wyruszałem w pościg za swoją miłością układającą się do snu, z którego ja przed momentem się wyswobodziłem. Jeśli dalej będziemy tak funkcjonować, moim codziennym rytuałem stanie się poprawianie jej poduszki na dobranoc i malowanie jej portretu kolorami myśli. Jednocześnie obraz Amy, wił się pomiędzy tymi pięknymi drobinami, obraz szary, nakreślony pozornym i tylko pozornym szczęściem jej, w obcym miejscu, w obcych rękach, rzekłbym podstępnych sidłach. Zawsze podążam za wskazówkami szefa. I tym razem nie zamierzam zboczyć z kursu. Obrałem go na nieczyste wody pełne nieczystych zagrań.
W ciemnościach trudniej było odnaleźć drogę do dzielnicy wysuniętej na wschód. Mało tego, gdy już znalazłem się na ziemi pachnącej wanilią, zaplątałem się w sieci uliczek i alejek, krążyłem od przecznicy do przecznicy, bowiem dachy nie różniły się skosem, kolorem i rodzajem dachówki, ściany domów w pożółkłym świetle latarni miały zaskakująco wiele wspólnego, a na ogrody nie patrzyłem. Ostatnim razem, gdy stałem w progu domu Viv, zajęty byłem kwiatami obrastającymi ją samą, nie altany z lakierowanego drewna. 
I gdyby nie serce ściągane jak haczyk na żyłce wędkarskiej, nie wiem, czy nie wspomógłbym się krótkim telefonem do ukochanej. Ono jednak, to inteligentnie nieinteligentne serce, poprowadziło mnie skrótem uczuć, prostą drogą ku fontannie jej wdzięków. Zaparkowałem nieco dalej, na podjeździe wycofanego domu o spadzistym dachu i rozrośniętej dziurze na pół szyby w oknie. Zarzuciłem na głowę kaptur, napełniłem kieszenie komórką i paczką papierosów i ruszyłem na pieszy podbój dziewczęcego serca z plasteliny - ugina się i ugina, aż w końcu pod moim ciepłem zmięknie na tyle, by skleić się z moim.
Zakradłem się na tyły, wąską ścieżką wrastającą w fundamenty. Księżyc przebijał się przez sklepienie bujnej roślinności i doprowadził mnie pod okryte przewiewnymi zasłonami okno, otwarte, choć nieco przymknięte. Kontury postaci majaczyły za przeźroczystymi obrazami z jasnego różu, nakreślone światłem choinkowych lampek będących nieodzownym elementem całorocznej dekoracji. Oparłem plecy o mur nieopodal okna, zapaliłem papierosa i w kłębach dymu wychwytywałem strzępy dziewczęcego głosu w starciu z dojrzałym kobiecym.
-Nie potrzebuję ich, mamo - powiedziała łagodnie, moja drogocenna księżniczka.
-Lekarz twierdzi inaczej. I ja też tak twierdzę.
-Oboje się mylicie - brnęła w głębiny, które wchłaniały moje wzmożone zainteresowanie. - Teraz będzie już lepiej, zobaczysz.
-Mówisz tak średnio trzy razy w tygodniu. W pozostałych czterech dniach cofamy się do punktu wyjścia. Znów i znów, i na nowo. Więc teraz proszę cię, weź te leki i zakończmy już tę niepotrzebną kłótnię. To nie jest wymysł czy kaprys. To konieczność. I doskonale zdajesz sobie z tego sprawę, Viv. 
Odczekałem trzy rozległe dymne oddechy. Zgasiłem papierosa w skropionej rosą trawie, wepchnąłem niedopałek podeszwa w miałką ziemię i zniknęła pozostałość popiołu. Zastukałem zziębniętymi kostkami w szybę, dwa razy, szybkie stąpnięcia po szkle. Po tym usiadłem na parapecie, przełożyłem nogi i wyłoniłem się zza przeźroczystej poświaty zasłon. Viv siedziała na łóżku z wciśniętymi pod pośladki stopami. Miała na sobie ciepłe dresy ze ściągaczami wokół kostek i czarną dopasowaną koszulkę z krótkim rękawem; włosy wzburzone jak chmury przed burzą, czułem w palcach ich miękkość. Na jej kolanach leżała książka o pożółkłych stronicach, a pod pachą sterczał pluszowy królik z oklapniętym uchem. Nie pomyliłbym się wiele, gdybym zamiast w jej uwite gniazdko, zajrzał do pokoju Amy. 
-O jakich lekach mówiła twoja matka? - spytałem, ściągając najsampierw kaptur, później ściągając i bluzę.
Nachyliłem się nad jej głową i pocałowałem czubek. Świeżość szamponu wkomponowała w gamę wanilii więcej owocowej intensywności.
-To nie ma znaczenia - zbyła mnie krótko.
-Ma znaczenie. Ma znaczenie wszystko, co wiąże się z tobą.
Zamknęła książkę, wzniósł się znad niej kurz długich lat.
-Antydepresanty - oznajmiła.
-Masz depresję? - zaniepokoiłem się i natychmiast byłem przy niej, pośladkiem na krawędzi pościelonego łóżka.
-Nie mam. To wymysł lekarza i mojej matki.
-Z całym szacunkiem, ale lekarze na ogół wiedzą, co mówią. I co diagnozują.
-W takim razie w moim przypadku popełnił błąd. Zdarza się, mam rację?
-Teoretycznie masz. - Usadowiłem się wygodniej, obejmując jej szczupłe ramiona. - Ale jakby się tak głębiej zastanowić, jesteś pewna, że tym razem jednak nie zawiodła go intuicja zawodowa? - Milczała, wpatrzona w drzwi niedużej łazienki. - Bierzesz te leki, tak?
Sięgnęła pod łóżko i wydobyła małe pudełko po kremie do twarzy. Odkręciła wieczko i wysypała na moją dłoń małe stadko różowawych pigułek.
-Nie jem, kiedy nie jestem głodna. Nie śpię, kiedy nie jestem zmęczona. Nie biorę prochów, kiedy nie czuję się chora - podsumowała.
Polizałem jedną powlekaną tabletkę. Wierzchnia warstwa miała posmak gumy balonowej.
-Może łykniemy po jednej? - zaproponowałem.
-Nie przekonasz mnie, Justin. Nie przekonasz mnie do tych małych różowych robaków. - Splotła ramiona na piersi. - I nie mam depresji.
-Masz tylko syndrom posiadaczki bardzo zmiennych nastrojów. Ale jakoś to razem przetrwamy.
-Bez różowych robaków.
Westchnąłem pokonany.
-Bez.
Wtuliłem się w jej małe piersi. Przygrywał mi rytm uderzeń rozkojarzonego serca. Pachnące ciepło jej ciała kołysało mnie do snu, ale nie uśpiło. Przespać czas spędzony z nią to gwałt na ogóle ludzkości. Więc tylko, tylko i aż, poddawałem się pieszczotom jej dłoni mierzwiących mi włosy, i ust skubiących z czułością czoło, podczas gdy górowała nade mną, zwiniętym w jej objęciach. 
-Lubię twój zapach, Justin - szepnęła. 
Uśmiechnąłem się w jej dekolt, ale nie odpowiedziałem. Słowa przy niej były srebrem, lecz milczenie złotem. Oddychałem nią, wpajałem w siebie jej zapach i urok. Czułością zastępowała mi cały szereg seksualnych fantazji i doprawdy wolałem te pocałunki we włosach niż wulgarne pieszczoty, których mógłbym od niej wymagać. Wyciszałem się przy niej. Mój wewnętrzny krzyk gasł, rozpalał się za to drżący szept. I nagle definicją szczęścia były te ciche wieczory w jej ramionach. Ciekaw jestem, czy miłość do niej wydobyła prawdziwego mnie, czy zmieniłem się w kogoś, kim zawsze chciałem być.
Nie wytrzymałem długo bez jej widoku. Uniosłem się i górując, pochwyciłem w ramiona. Skryła się w nich cała, zwinięta w kłębek, z zapasem kołdry i pościeli.
-Jesteś taka piękna - szepnąłem ciepło. - Niesamowity ze mnie szczęściarz, że cię mam.
-Nie jestem piękna - zaoponowała, potrząsając głową. - Nie jestem.
-Nie wiesz, co mówisz, Viv.
-To ty nie wiesz - brnęła. - Nie widzisz wszystkiego.
Wyprostowałem się i spojrzałem na nią ponaglająco, kiedy ona spoglądała na mnie, drżąco, niespokojnie. Dalej rozmawialiśmy niemo, bez słów. Ja zażądałem, by odkryła przede mną wszystko, co chowa. Ona z kolei pragnęła kryć się przed zachłannym wzrokiem.
-Viv - nacisnąłem na nią.
Wtedy poddała się, skapitulowała. Rozplątała skrzyżowane przedramiona i odsłoniła ich spód pod światło lampy. Zatrzęsienie płytszych i głębszych, ze wskazaniem na głębsze, blizn rozbiegło się po śniadej skórze. Jaskrawe w swej bieli, wyblakłe i blade. Prawdziwe multum dowodów niezrozumienia, albo braku choćby próby wysłuchania. Symbol szczególny jej wrażliwości wrodzonej i mojej, koniecznej do nabycia.
-Widziałem je, Viv - przyznałem. - Już wcześniej. Dużo wcześniej. Ale nie pytałem.
-To nie wszystko - wyznała cicho. - Nie wszystkie.
-Pokaż mi je - poprosiłem, czy może zażądałem. - Teraz.
Usiadła na skraju łóżka, dłonie jej drżały, warga także. Łzy były nieodzowną kwestią czasu. Złapała gumkę dresów i powoli, powolutku zsuwała spodnie wzdłuż chudych nóg, przez kolana, po łydkach, aż do bosych stóp. Tam upadły na ziemię i oplotły nogę łóżka z surowego drewna. Uklęknąłem przed nią na podłodze, twarde panele upijały mnie w kolana, ale ból stał poza bramą, która otaczała mnie i Viv. I jedynym, co czułem, był, racja, ból, ale jej, nie mój. Rozchyliła lekko nogi i przyłożyła dłonie do wnętrza ud, ich wierzch, trąc łagodnie i pocierając. A kiedy zabrała ręce, okryłem delikatną poranioną skórę swoimi. Wyraziste blizny po głębokich skaleczeniach biegły pod moimi palcami, pełzły jak podstępne węże, rozrastały się. Zobaczyłem je, te liany bólu, te nici smutku, i natychmiast zapragnąłem porozcinać nimi i siebie, by wiedzieć, co czuła, gdy tworzyła na sobie tę niemą sztukę. By choć raz móc ją zrozumieć.
Ucałowałem wierzch jej nagiego uda. Wystraszyła się i cofnęła gwałtownie. Koszulka odsłoniła pasek czarnych gładkich majtek, skąpo wyciętych.
-Nie bój się mnie - poprosiłem. - Tylko się mnie nie bój.
Ucałowałem raz jeszcze, teraz wnętrze uda, zapiski blizn, zapiski ran. Wspinałem się po drabinie niezrozumienia. Ostatkiem sił chwytałem się tych szczebli, choć wolałbym spaść, nie mając za co chwycić następną ręką. Obcałowałem każdą z osobna i zajęło mi to wieki - tyle ich było. Ale po tych wiekach zdawało mi się, że nie dobiegła końca minuta, w której zacząłem i że poświęcona jej uwaga była niedorzecznie płytka w porównaniu do głębin, jakich wymagała. A gdy dotarłem do ostatniej, niemal skrytej w pachwinie, głębokiej i śmiertelnie bladej, tak jak niegdyś krew, teraz spłynęły po niej moje rzewne łzy.
-Nie płacz - wyszeptała, całując mnie w głowę. - Nie płacz, proszę. - I ona również zaczęła płakać.
A potem splótł nas długi pocałunek i nie wiedziałem już, które łzy są moje, a które jej.
-Viv, dlaczego? - wychrypiałem gardłowo. - Nie mogę tego zrozumieć. Nie umiem. I nie wiem nawet, czy chcę.
-Nie próbuj rozumieć. Pogódź się.
-Nie pogodzę się z tym, że cierpisz.
Bezgłośnie poprosiła mnie, bym zbliżył się i wkrótce byłem z nią na równi. Dotknęła dłonią mojego policzka, wkradła palce we włosy, z miłością, tak, z miłością zajrzała mi w oczy. I ucałowała kącik ust, szepcząc: 
-Chciałabym cię teraz prosić, żebyś się ze mną kochał, ale nie zrobię tego, bo się boję.
-Odmówiłbym ci - wyznałem z ciężkim sercem. - Zabijanie rozpaczy seksem to akt desperacji, nie miłości.
Skinęła szybko głową, raz i drugi. Później splataliśmy warkocze z naszych oddechów, tak bliskich i ciepłych. To doprawdy nie do pojęcia: miałem ją, dotykałem, trzymałem w ramionach, a zdawała się być odległą wyspą Nowej Zelandii, której nigdy nie ujrzę na oczy.
-Mam pewien pomysł - odezwałem się niebawem. - Pomysł, jak ci pomóc. A wtedy ty pomożesz mi. Chyba powinniśmy doprowadzić niektóre sprawy do końca. A innym pozwolić się narodzić.







~*~




Także kolejny rozdział za nami, a w następnym pojawi się nowa postać, chyba najbardziej pozytywna w całym tym opowiadaniu. Przyda się trochę takiego radosnego stworzenia :))

piątek, 14 października 2016

Rozdział 16 - Eyes wide closed


Chciałbym wnieść ją do pokoju pełnego luster, ustawić przed pożądliwym obiektywem, okalać jej wdzięki w niezliczone fotografie, które blaknąc, nie wygryzą najistotniejszego. Nie ma takiej siły, która obdarłaby ją, okradła z tego, co najbardziej wyraziste - moja uległość.
Siedziała na piasku. Było jej mało, jak mało było światła w magii tej nocy. Widziałem z oddali jej przygarbione plecy pod osłoną mojej koszulki i bluzy. I nagie nogi ugięte na przodzie. Jej ubrania dotknęła nuta słonej fali, bowiem wchodząc w głębiny zatoki, pozostawiła je na granicy suszy i morskiego żywiołu. A żywioł ten współgrał ze mną i dał szansę rozdzielenia moich ubrań na nas dwoje - jej przypadła koszulka i bluza, która przytuliła Viv tak, jak Viv przytuliła ją; która chłonęła zapach Viv tak, jak Viv chłonęła zapach mojej pozostałości w szparach tkaniny; mnie trafiły się bokserki i dresy, i oddałbym i je, bo co mi pod spodniach i bieliźnie, gdy oddałem Viv całego siebie?
Więc stałem tak, pośród nocy ubranej w płaszcz zaskoczenia, na łagodnym wzgórzu, na którym zaparkowany stał mój samochód, i wzdychałem, i pojękiwałem, i upajałem się tym widokiem mojej niedoścignionej własności. Aż upajać się mogłem również jej głosem, który zawołał:
-Proszę pana, co z tym kocem? Marznę.
Otworzyłem więc bagażnik, wylało się z niego światło mniej i bardziej użytecznych drobiazgów. Pęk szmat, na których smar tworzył sztukę, pęczniał, przykrywając zapasową oponę. Skrzynka z narzędziami i samochodowa apteczka wiły gniazdko w obrębie koła. Było tam również wiele innych przedmiotów niekoniecznie codziennego użytku i nie chciałem zagłębiać się w ich pochodzenie. Najważniejsze, że koc w rzadką kratę leżał na skraju i aż palił się do rozsądnego wykorzystania jego grzewczych atutów.
Pomknąłem na plażę, ześlizgując się z uskoku jak po lodowej tafli wprost na rozległe piaszczyste tereny. Viv siedziała w połowie drogi od urwiska do zatoki, więc przebrnąłem przez tę długość cichym krokiem. Opadłem miękko na kolana i kocem, czekającym w gotowości w moich rozpostartych rękach, osłoniłem jej plecy, na początek, następnie ramiona, i opatuliłem ją całą.  I już nie tylko bluza była jej sposobnością do lękliwych uścisków. Przytulała również koc. I moje dłonie splecione na jej powabnej szyi.
-Wiesz - rzekła głosem zlęknionym całej zatoki uczuć wschodzącej przeciw zatoce spiętrzonych fal. - Zastanawia mnie, co by się stało, gdybyśmy nie wrócili. Już nigdy.
-Tak to wygląda z mojej strony: jeśli tylko sobie tego życzysz, zakasam rękawy i jeszcze dziś zabiorę się za budowę jakiegoś niedużego przytulnego domku na tej plaży, do którego wprowadzimy się z naszym wąskim dobytkiem. Piśnij tylko słówko.
-Piszczę.
Wraz z jej obiecanym piskiem, a fale były membraną zarządzającą barwą wciąż dziewczęcego głosu, zerwałem się na równe nogi. Chwyciła za nogawkę mój wychylony w stronę lądu krok.
-Dokąd idziesz? - spytała, gniotąc w piąstce pęk sznurowadeł.
-Jak to dokąd? Po kamienie, gałęzie, cokolwiek. Nie znam się na budownictwie. Jedyna budowla, którą kiedykolwiek wzniosłem, to Empire State Building z klocków lego. Ze wsparciem szczegółowej instrukcji.
-Och, siedź tu. Ze mną. Koc to nie wszystko. Poza tym, nie masz koszulki. Zamarzniesz mi i jak wrócę do domu?
-Założę się, że jakiś sympatyczny pan w kwiecie wieku z chęcią zboczyłby ze swojej trasy, żeby podwieźć twoje drobne cztery litery do Oklahomy - powiedziałem ze śmiechem, z powrotem siadając na piasku. 
-Chcę, żebyś to ty podwiózł wszystkie moje litery. Myślisz, że dasz radę jakoś temu zaradzić?
-Myślę - odrzekłem i położyliśmy się łagodnie na piasku, pod dywanem gwiazd, ja w miałkich ziarnach, ona policzkiem na mojej piersi. Całowała drobne pieprzyki, których kamuflażem był mrok. Drżące napęczniałe namiętnością wargi rozochociły mnie i dreszcze wspomagały się moją skórą, by krążyć i zataczać koła. - Nie przestawaj - wymruczałem gardłowo. Jak kot. Pieszczony niecierpliwymi palcami. Niecierpliwymi ustami z jedwabiu. 
-Nie przyzwyczajaj się - zaznaczyła.
-Za późno. Uzależniłaś mnie od siebie.
-W pół godziny?
-W przeciągu wielu tygodni, skarbie. Moje uzależnienie sięga wielu tygodni wstecz.
Wpełzła na mnie bardziej, bardziej w moją wyobraźnię. Głowę położyła mi na obojczyku i ziębiły mnie jej mokre splątane włosy, w których topiłem salwy pocałunków i nieświadomych łez; ona ich nie czuła. Ocean sprzymierzył się z moją niegodziwą wrażliwością i łzy były tylko szczyptą soli. Chłód podrygiwał nią w uprzęży mych ramion o wyrazistym celu - odnowa jej ciepła. Gdyby tak można było ogrzać miłością, Viv stałaby w niezagasłym ogniu.
Raptem spostrzegłem, że gdy odegnę rąbek koszulki, opuszki moich palców nawiązują intymną relację z gęsią skórką jej ud i podnóża pośladków. A gdy zaczerpnę głęboki oddech i poruszę się, niby bezwiednie, naturalna wędrówka kończyn, skryję dłoń w cieple ponad gumką skromnych majtek, w dolinie okalającej kość biodrową, w źródełku moich fantazji bez ujścia. Wtedy i ona poruszyła się, ale już nie bezwiednie, a ze wspinającym się po drabinie jej ciała niepokojem. Ten ruch odsłonił spod chmur sedno mojej wyprawy - i wprowadził moją dłoń w krainę niezbadanych pragnień; tam, gdzie jej spięte uda wstrzymywały oazę wymagającą moich pieszczot, pocałunków bardziej czułych nawet od tych skrytych pod włosami, dotyku szorstkich palców i świadomości, że wszystko to czeka na swój ruch w grze po najwyższą wygraną. Bowiem jej cnota takową była.
-Justin - szepnęła, a głos jej podrygiwał. - Justin, przestań.
-Co takiego robię? - tchnąłem pytaniem w jej słone ucho, smagając je łagodnie językiem. Tymczasem wierzch mojej dłoni, jej chłód i męska nieutemperowana delikatność, pogłaskała dziewczęce wcięcie w pachwinie. 
-To. Właśnie to. - Skurczyła się wokół przystani mojego odprężonego ciała. - Przestań. Proszę cię, przestań.
-Przecież nie dzieje ci się żadna krzywda - rzekłem z drżącym śmiechem w ustach. - Rozluźnij się, maleńka, a zobaczysz, jaką siłę zbawczą mają moje dłonie.
-Nie chcę - powiedziała z wahaniem.
-Ależ chcesz. Oboje dobrze wiemy, że chcesz. Tylko niepotrzebnie blokujesz te chęci w sobie.
-Bo nie jestem gotowa - wymamrotała, przykrywając dłonią moją dłoń, więc również przykrywając wierzch majtek.
-Na co nie jesteś gotowa? Na orgazm? Na rozsadzającą przyjemność?
-Och, cicho bądź. - Przyszpiliła mi usta, zamknęła w nich dalsze grzechy. - Nie jestem gotowa, by ktoś dotykał mnie tak, jak robisz to ty. Więc bądź łaskaw wyjąć łapę z moich majtek.
-Ale tam jest tak ciepło. I przytulnie. Nie odbieraj mi tych drobnych rozkoszy.
-Włóż ją w swoje majtki. Założę się, że jest tam równie gorąco.
Z westchnieniem opuściłem niezdobyte tereny, ale kiedy Viv położyła się na moim torsie na brzuchu, nagie skrzyżowane kolana zakopała w piasku nieopodal mojego krocza, nadarzyła się doskonała sposobność, by umieścić dłonie na nagich plecach o zarysie wyrazistych łopatek. Ich gładkość zawstydziła wszelkie moje dotychczasowe wyobrażenia o gładkości. I te plecy, te piękne śniade plecy, które obiecałem sobie całować co ranek, nie znały tak rygorystycznych zasad skrępowania. Gdyby posiadały usta i gdyby te usta wyrażały błahe radości uśmiechem, teraz uśmiech ten rozcinałby jej kręgosłup głęboką szramą.
Oparła łokcie po obu stronach mojej głowy. Z kolei ja na łokciach się wsparłem. I tak nasze twarze gotowe były do bezpośredniego starcia w pocałunku. Jej bliskość raz jeszcze zesłała na mnie przekonanie, że my jako jedność jest terminem zaskakująco nieodległym. I pocałowałem ją krótko, króciutko, by tym razem ona zastanawiała się, czy to podmuch wiatru, czy wyraz mojej miłości.
-A gdy będziemy już dorośli - powiedziałem chrapliwie - to znaczy, kiedy ty będziesz dorosła i wypłyniesz spod czarnych skrzydeł tatusia, porwę cię któregoś dnia i wywiozę na drugi koniec świata. Będę żywił się miłością do ciebie, a na deser brał twoje śliczne ciałko. 
-A co jeśli wprowadzę dietę i ograniczę liczbę deserów do zera?
-Wtedy będę miał ręce pełne roboty. Dosłownie.
-Świnia - parsknęła w moje usta. 
-Nie świnia, a zaradny facet na diecie.
-Tak się tłumacz.
Pocałował mnie jej uśmiech, centymetry rozciągniętych ust. Scaliliśmy czoła. Pod tym kocem, i kocem z gwiazd, było nam ciepło jak nigdy dotąd. I było jasno jak nigdy dotąd, choć ledwie widziałem zarys jej kości policzkowych. Wstrzymywaliśmy uczucia w pocałunkach, swawolnych muśnięciach warg o wargi, by nie zalały swym ogromem całej plaży, by nie konkurowały z płynnym ruchem zatoki. Jej usta wciąż smakowały kawą, teraz z domieszką morskiej soli, i nagle był to smak najwspanialszej kawy, i nagle zapragnąłem spędzić lata świetlne na trywialnym spijaniu tej kawy z jej warg.
-Chcę, żebyś o czymś wiedział, Justin - powiedziała, gładząc mój policzek. - Powiem ci, że cię kocham, kiedy będę miała niczym niezmąconą pewność. To nie tak, że nic do ciebie nie czuję. Bo czuję. Po prostu nie  chcę się pomylić. Wolę poczekać. I nie chcę cię skrzywdzić. - Patrzyła mi smutno w oczy. Jej smutek, zupełnie niewskazany, bolał mnie w kościach. - Jeszcze nigdy nikogo nie kochałam i nie wiem, nie wiem na pewno, jak to jest. Nie wiem na czym polega cała istota miłości. Ale chcę się dowiedzieć. Nauczysz mnie?
-Nauczę - obiecałem. - Nauczę cię miłości psychicznej. I miłości fizycznej też.
-Nie przepuściłbyś takiej okazji, co?
-Żartujesz? Twoje kobiece wdzięki śnią mi się po nocach. Od paru tygodni chodzę z cholernie twardym głazem w bokserkach. A nade wszystko gnębi mnie świadomość, że jeszcze pół godziny temu miałem cię nagusieńką tuż obok. I ty pytasz, czy przepuściłbym taką okazję?
-A przepuściłbyś?
Odpowiedzią był ponętny ruch bioder ku górze powodujący krótkotrwałą kopulację naszych stref erogennych. Przyjemność była impulsem rodzącym w Viv strach, toteż zapiszczała donośnie i prędko wyprostowała się na klęczkach. Dusiłem się odległością mórz i gór stojących pomiędzy nami.
-Świnia - stwierdziła raz jeszcze.
-Nie żadna świnia. Po prostu dawno nie uprawiałem seksu. - A ostatnim razem posiadaczką moich atutów była Mia, dołożył podrygujący głos w mojej głowie.
-I jeszcze długo tego nie zrobisz.
-Nie strasz mnie, bo się z tobą rozwiodę.
-To doprawdy najkrótsze małżeństwo, jakie zaistniało. Jesteśmy rekordzistami. - Rekord uczciliśmy niemrawym pocałunkiem spierzchniętych pieszczotami warg. - Swoją drogą, chciałbyś w przyszłości mieć żonę?
-Tak, Viv. Chciałbym, żebyś została moją żoną.
-Nie o to pytałam.
-Ale ja na to odpowiedziałem. Myślę, że w mojej odpowiedzi zawiera się dosadne wyjaśnienie wraz z bonusem.
-Przerażają mnie twoje daleko wybiegające plany. Ja nawet nie wiem, co do ciebie czuję. - Raz jeszcze padliśmy w piasek, cali w nim byliśmy; jego miałkie ziarna urzeczywistniały tę noc i materializowały moje złudzenia.
-Dlatego właśnie daję ci czas, mnóstwo czasu, byś mogła się dowiedzieć. Zakładając, że nie padnę ofiarą meksykańskiej mafii, zostało mi jakieś pół wieku życia. Na przemyślenia daję ci połowę z tego. Wątpię bowiem, że po siedemdziesiątce będę jeszcze dostatecznie sprawny, by skosztować, jak moje słońce smakuje. 
Wtedy smakowała mną. A ja smakowałem nią. Połączenia naszych rozkosznych słodkości opiewało mi usta. Skóra jej szyi była niedorzecznym afrodyzjakiem, w który wgryzałem się podstępnym pocałunkiem. Tak samo obojczyk. I wychudzone ramiona. A gdy sałatka różnorodnych smaków zawirowała moim światem, padliśmy na piach odwróceni, rozgrzani pod tym kocem niecierpliwych ciał.
-Zamknij oczy - poprosiła, a gdy to zrobiłem, ucałowała moje powieki. - Wyobraź sobie życie za 10 lat. Co widzisz?
-Co widzę - powtórzyłem. - Widzę jakiegoś pierdolonego frajera odprowadzającego Amy do domu. Za rękę. I, na Boga, co on sobie wyobraża? Nie ma prawa jej całować.
-Takim samym frajerem będziesz dla mojego ojca - stwierdziła.
-Jestem w stanie to zaakceptować. - Ucałowałem ją na oślep. - I wiesz, co jeszcze widzę? Widzę ciebie, jak karmisz nasze maleństwo, małą dzidzię o moich oczach a twoim uśmiechu.
-Nie poniosła cię fantazja?
-Kazałaś mi wybiec w przyszłość. Więc wybiegłem. 
-Rozpędziłeś się w tych swoich wyobrażeniach.
-Naturalnie.
Choć w jej oczach moje słowa brzmiały drżącym żartem, z moich ust wymaszerowały pełne powagi. Powagą była nasza wspólna przyszłość, powagą plany i dojrzała czerwień uczuć. W niej widziałem rok bieżący i rok przyszły, i cały szereg lat rozpostartych w przyszłości przed nami. W jej oczach mroczny brąz witający mnie o poranku. W jej zapachu pełne dotkliwego napięcia wieczory w siatce splątanych ramionami uścisków. I, na Boga, w tych wyobrażeniach trzymam Viv na smyczy, sadystycznie krótkiej smyczy, bo samotność z nią jest niebem, a samotność bez niej deszczem wraz z którym boleśnie wracam na ziemię. I doprawdy kaleczy mnie wizja świata bez niej nawet bardziej niż świat z nią, beze mnie.
-Może powinniśmy już wracać - szepnęła mi do ucha. Leżeliśmy wtedy oddzielnie, jeden obok drugiego, choć złączeni uczuciem, które nie daje chwili wytchnienia. 
-Spędziliśmy tu tyle czasu - odrzekłem. -  Zaczekajmy choćby do wschodu słońca. Nie zbawi nas godzina czy dwie.
-Nie zbawi - zgodziła się i na nowo wpoiliśmy się w z wolna zachodzący księżyc. 
Wiele w tym czasie myślałem. Myślałem o paśmie górskim, jakim jest moje życie. Myślałem o kuli zbawczego światła ponad nami. O skarbie, pod którego policzkiem w osłupieniu i namiętności nocy drętwiało mi ramię. O łagodnym oddechu, zastanawiając się, czy powoduje nim sen, czy przemożna chęć odesłania wszystkich trosk za ocean. 
Tymczasem niebo było coraz jaśniejsze. Łagodna pomarańcz wspinała się po odnogach pudrowego różu splątanego wstęgami z błękitem i cytrynową żółcią. Wiał rześki podmuch od południa, morska poranna bryza smagała nas po zmęczonych twarzach. Skrzydła rozmaitych ptaków rozcinały pociągłe promienie wschodzącego słońca, godnego następcy księżyca, choć o mniejszym uroku osobistym. Fale rozbijały się na przybrzeżnych kamieniach, rosnących w miarę odległości wzdłuż plaży. Wtedy też uwierzyłem, że coś tak pospolitego jak wschodzące słońce, że coś tak pospolitego jak miłość, może odebrać mi siłę. 
I właśnie wtedy, gdy chciałem podzielić się z Viv spostrzeżeniem o swojej słabości, ona powiedziała:
-Jestem inna. - Szum wody zawiesił ponad nami intrygującą pauzę. - Jestem inna, Justin.
-Wiem - odparłem. - Właśnie za to cię kocham. Myślisz, że poczułbym tyle do ciebie, gdybyś była taką Mią? Przeciętną szesnastolatką, która odwiedza galerię trzy razy w tygodniu, bo wciąż nie ma się w co ubrać? Masz o mnie zbyt niskie mniemanie. - Wstrzymałem jej słowa, ciągnąc dalej: - Nie pokochałbym cię, Viv. Owszem, byłbym dogłębnie zafascynowany twoją urodą i pewnie wtedy kombinowałbym, jak tu zaciągnąć cię do łóżka, żeby nie ubyło ci z moralności. Jestem zakochany w twojej inności, Viv.
-Nic nie rozumiesz - pokręciła głową, roztrzepując ziarna piasku chwytające się sprężyn jej włosów ostatnim tchnieniem. - Być może fascynuje cię to, że nie potrafisz mnie zrozumieć. I nie zrozumiesz. Ale z czasem ta fascynacja zaniknie. Zostanie frustracja. A potem zwykłe poirytowanie. Bo to nie jest inność, jaką chciałbyś zgłębiać. Nie jestem inna dlatego, że bycie pospolitym mnie przerasta. Ta inność, odrębność, jest ponad wszystkim. I poza wszystkim. A w szczególności poza mną. 
-Co masz na myśli? - spytałem sennie. 
-Nie chcę, żebyś wiedział cokolwiek więcej. Zapomnij, że w ogóle zaczęłam to roztrząsać.
Największym błędem, jaki mogłem popełnić, i popełniłem, było zbagatelizowanie jej rozpaczliwych prób ucieczki przed samą sobą. Ucieczki do mnie, w moje ramiona, tak szczelnie na nią zamknięte.
-Wracajmy już - zadecydowała. - Proszę.
Doprawdy nie wiem, dlaczego bojaźń w tym słabym głosie nie rozogniła we mnie sygnałów alarmowych. Bo na takie zasługiwała. Jaskrawe światła odstępstw od norm. Jakkolwiek rozchwiane i zaburzone były normy Viv.
Objęta ramionami wyczekiwała mnie na uboczu, gdy składałem koc, kratka do kratki. Złożonym w prostokąt, metr na pół, okryłem nim ramiona Viv i pojmałem jej dłoń w swoją, wiedząc boleśnie, że po powrocie do Oklahomy, gdy przykryjemy nasze uczucia peleryną niewidką, będę mógł potrzymać ją za rękę potajemnie, pod stołem, albo sporadycznie pod kołdrą: wtedy, kiedy zapragnę trzymać wszystko inne aniżeli ręce.
Kroczyliśmy powoli wzdłuż plaży, zapadaliśmy się łagodnie w miałkim piasku. Wtedy też spostrzegłem, jak chłodne są jej palce i jak rozpalony nadgarstek. Przyłożyłem kościste bryłki lodu do ust, obcałowując z wolna ciepłym oddechem. Nie odezwała się słowem. Pozwoliła milczeniem prowadzić się ku wydrążonej ścieżce wspinającej się na skarpę, a stamtąd brnęła już prosta droga do samochodu. Splotła się z kocem w ciasny węzeł na przednim siedzeniu, bose stopy wetknęła pod pośladki. I tak rozpoczął się wiek jej niemo spowitych szarością słów, bo nie było w niej już nic ze szczęśliwych drobnostek.
Wycofywałem obrócony ku tylnej szybie, z ręką zapartą na zagłówku jej fotela. Ale niełatwo było wymijać rozrośnięte drzewa, gdy wzrok nieustannie chwytał się jej. I tego bolesnego smutku, w którym pozwoliła się podtopić. I dziwne było, że nie miałem ani siły, ani ochoty rozrzedzać chmur na niebie zmuszonym do bladoniebieskiej czystości. Dlatego w ten rześki upstrzony słońcem dzień obmywał nas deszcz milczenia.
Nadziałem się na pierwszą igłę zawiłości jej nastrojów i doprawdy nie chcę konfrontacji choć jeden raz więcej.
Odbiły się na mnie dwie bezsenne doby. Wybitnego skupienia wymagało utrzymanie kierownicy na wodzy, kół na właściwym pasie ruchu. Co rusz potrząsałem energicznie głową, odganiając sen jak stado much  i wkrótce zabłysnęły efekty, a przemożna potrzeba drzemki recytowała wyraźnie, że dopnie swego dopiero po przebyciu kilkuset mil, jakie dzielą nas od domu. Od domu, w którym czeka pustka. Pustka na płaszczyźnie, którą pragnąłbym zapełnić i która do niedawna była pełna: przepełniona dziecięcą radością i świergoczącym o poranku śmiechem.Teraz zabrakło tego, co podlewałem i pielęgnowałem ogromne pięć lat. Przeszywała mnie grubą nicią złość na samego siebie - nie wypada mi zapełniać świeżego ubytku nową radością. 
Tymczasem ta nowa radość w dalszym ciągu wyglądała tak, jakby rzeczywistą radość oglądała wyłącznie na ekranie kinowym i to w wyjątkowo sporadycznych okolicznościach. Była tą Viv, na którą zdarzało mi się niekiedy natykać. Ale teraz nie była Viv, zwyczajną Viv w tłumie innych, bądź co bądź, nielicznych Vivien. Była moją Viv. A w kodeksie obowiązków mojej Viv spisany jest paragraf o ciągłości uśmiechu.
I byłbym gotów przetrzymać ten stan wyczerpującej chandry, gdyby z trzaskiem nie spadły na jej nagie kolana dwie łzy, parujące wrzątkiem, rozlewające strugą po nodze czerń. Jak atrament bólu. Tylko skąd w niej ból, skoro gotów byłem scałować z niej cały?
Ukróciłem ten niezrozumiały prąd pchający nas ku zamkniętym wrotom. Gwałtownie zjechałem na pobocze, wznosząc pod niebo chmarę przydrożnego pyłu spod niezliczonych kół. Wyłączyłem silnik. Ten odsapnął z wdzięcznością, zawył na pożegnanie i zamilkł. Tak jak zamilkł cały świat dokoła. Zdobycie się na strzępy słów, które nie zawiązały nawet fundamentów w moim gardle, było wyzwaniem ponad moje siły.
Dlatego też wydobyłem papierosa z połowicznie opróżnionej paczki i podstawiłem Viv pod nos. Jakież było moje zdziwienie, gdy ta wyjęła i papierosa, i zapalniczkę skradającą się tuż obok. Jakież było moje zdziwienie, gdy wychyliła się przez otwarte okno i tam uleciał z niej pierwszy dym. Jakież było moje zdziwienie, gdy znalazłem swojego papierosa na kolanach, bowiem gdy oszołomienie rozwarło mi usta, uciekł i drobny dowód uzależnienia.
Zaciągnęła się raz. Wąska wstęga dymu wypłynęła w teksańskie równiny za szybą. Dłoń Viv z tlącym się papierosem między palcami odskoczyła w bok i zawisła tam, i wisiała, i popiół gotów był upuścić swoje wdzięki tuż nad dźwignią zmiany biegów. Przekaz był prosty - wystarczył jej jeden przemyt nikotyny przez gardło. Reszta papierosa przypadała na mnie, na moje wzmożone potrzeby zasnute dymną mgłą. 
Nawet papieros miał smak jej ust. Nagle zapragnąłem ją pocałować, choć pragnąłem tego przez większość ostatnich tygodni. Ta potrzeba była jednak wzmożona, bowiem seksapil ostatków dymu w jej ustach pulsował jaskrawym płomieniem na jej wargach, krzycząc i wijąc się, i wołając mnie, i prowokując. Chwyciłem jej podbródek w palce i pocałowałem raz, ale treściwie. I byłem skory spić więcej tego nieświadomego seksu, gdyby Viv nie odwróciła głowy. Pustkowia rozciągnięte na połaci hektarów i ja, nieposkromiony i spragniony - tę walkę przegrałem. Dym tlił się dalej, ale łykałem go nerwowo i zapominałem uwalniać.
-Powiedz mi - poprosiłem, a ostrzem głosu ciąłem powietrze, gęste, rozwarstwiające się pod powagą tego brzmienia - o co chodzi.
Zlekceważyła mnie dotkliwie. Doskonały egzamin mojej wątpliwej samokontroli.
-Nic nie powiedziałem. Nic nie zrobiłem. Na Boga, sam ledwie czuję, że w ogóle tu jestem. Zapytam więc raz jeszcze: o co ci chodzi, Viv?
Odpowiedzią był poprzeczny ruch jej głowy. Jak gdyby miał być odpowiedzią na rój pytań stawianych w kolumnach, piętrowo, jedne podłożem drugich.
-Viv, na miłość boską, pytam poważnie. Rozmawiaj ze mną, zamiast milczeć.
Ruch głowy powielił poprzedni i wkrótce szamotała się z lewa na prawą, rozbryzgując wkoło łzy, wielkie rozpędzone łzy. Mój wzrok zdawał się być zbyt natarczywy, odbierał jej swobodę, toteż wdrapała się na kolana i czmychnęła na tylne fotele. Miejsca miała więcej, natomiast sama skuliła się w tak ciasną pętlę rozpaczliwie niemych krzyków, że obok niej zmieściłaby się cała drużyna zapaśników sumo. Pochlipywała, wciąż kręcąc głową. Co rusz zawadzała skronią w szybę, jej ból czysto fizyczny podrygiwał mną rytmicznie. Nie mogąc dłużej się temu przyglądać, wychyliłem się z fotela i chwyciłem ją żelaznym uściskiem w przegubie nagiej kostki.
-Viv - powiedziałem łagodniej - uspokój się. Nic się nie dzieje.
Para jej wielkich oczu - dosadny obraz smutku i rozpaczy. Ta rozpacz wypchnęła mnie z samochodu. Okrążyłem auto i otworzyłem drzwi, na których wsparte było chude ramię Viv. Zrobiłem to na tyle gwałtownie, by szybko pochwycić rozkołysaną Viv chylącą się ku zapiaszczonej jezdni. 
-Słyszysz mnie, skarbie? - Potrząsnąłem nią niemrawo. Ale nie słyszała. Każdy zmysł podpowiadał mi, że jej otwarte oczy nie widzą, że nastroszone uszy nie słyszą, a wrażliwa dziewczęca skóra nie czuje szorstkości mojej. - Kochanie, jestem tutaj. - Oparłem jej czoło o obojczyk. - I będę. Chociaż za Boga nie rozumiem, co się właśnie dzieje.
-Nie podnoś na mnie głosu - wyszeptała ostatnim tchnieniem, wpatrzona w dal zatrzymanego w czasoprzestrzeni krajobrazu. 
-Nie będę - obiecałem. - Już w porządku?
Ale Viv, która na ułamek sekundy do mnie powróciła, z kolejnym pytaniem znów była daleko, daleko w zaświatach.
Więc i ja powróciłem. Na fotel pasażera będący ucieczką od problemów, które mnie przerosły. Od problemów, których nie potrafię nazwać i umiejscowić. Od problemów osiadłych w zadymionych okopach. Od problemów duszących tę, do której miłość dusi mnie.
Dłuższą chwilę spędziłem z głową wpojoną w kierownicę, dogłębnie przerażony ciszą zbyt cichą, by można było przypisać ją oddychającemu światu. Potem zerknąłem w lusterko i uderzyła mnie niesprawiedliwość: niesprawiedliwe jest jej piękno, nawet ubarwione całym morzem łez. 
Żadne słowo nie przecięło międzystanowej, choć odprawiałem niezliczone modły nad ich zalążkami. Viv przysnęła na tyłach, skryta pod kocem cała, nawet pnącza włosów nie wychylały się poza równomierną kratę polarowego materiału. Jej sen jeszcze bardziej zmorzył mnie. Widziałem nas oboje w wielkim łożu o białej pościeli pachnącej naszą miłością i zastanawiałem się, kiedy dane mi będzie oglądać ją w tej śnieżnej satynie. Miałem bowiem świadomość kolejnej nurtującej niesprawiedliwości: tak jak setki mil od Oklahomy Viv jest moja i nikt nie narusza tego poczucia przynależności, tak w Oklahomie będę zmuszony cieszyć się tym, co uszczknę z Viv dostępnej wszystkim. 
Gromkie podziękowania cisnęły mi się na usta, gdy w końcu przekroczyliśmy granicę Oklahomy i czułem zapach domu, zapach sypialni czekającej na mnie w przyćmionej barwie słońca w starciu z zasłonami. Cierpliwie znosiłem godziny szczytu, cierpliwie niezaradność licznego grona kierowców. Kiedy koła przywitały nawierzchnię drogi osiedlowej, a do domu ciągnęło mnie wszystko to, co znajome, byłem pewien, że nie ma takiej siły, która odbierze mi szczyptę spokoju i wyciszenia fal wzbierających we mnie od tygodni. A jednak podjazd zdobił lakier dwóch lśniących samochodów: jeden szefa, drugi pielęgnowany jeszcze gorliwiej.
-Mamy gości - powiedziałem, wierząc w ciszę odzewu. - W dodatku nieznajomych.
-Znajomych - powiedziała słabo Viv. Ulga zalała mnie dogłębnie: znów była ze mną, tutaj; tu, gdzie mogę dotrzeć sam. - To samochód mojej mamy, Justin.
-Czy twoja matka nie miała być na urlopie do końca przyszłego miesiąca? - upewniłem się zaalarmowany.
-Miała - zgodziła się i wkrótce powtórzyła ze strachem rozłożonym na nas dwoje: - Miała.







~*~



Ajajaj, z końcówką rozdziału trochę się naszarpałam, ale oto mamy kolejny, wciąż 100% Viv. Muszę się zastanowić, czy zamieszać trochę tę sielankę, czy dać Justinowi ciut szczęścia :D

piątek, 7 października 2016

Rozdział 15 - Can you feel the love tonight


Zamierzenie było względnie proste: otworzę oczy dopiero wtedy, gdy słońce na powrót wzejdzie nad każdym moim dniem. Ale ileż można tkwić w tej obezwładniającej ciemnicy? Jak wymagać słońca i nie chylić powiek ku jego nieśmiałym promieniom? Muszę chwycić je sam; opleść się jak bransoletą i szarpnąć słonecznymi lejcami. Dowodzę armią odpadków przeciwko urozmaiconej artylerii dział i pocisków. To doprawdy siermiężny sposób na obycie z życiem; walka wiatraków z wiatrakami.
Nie byłem sam. Czuwały nade mną ciepło i charyzma anielskich skrzydeł owiewających rytmicznie moją twarz, smagających ją trzeźwością. Odrętwienie wkrótce odeszło, spełzło po posadzce w najgłębsze czeluści. Wraz z tą ucieczkę odzyskałem swoje ciało. Przywitałem je gorączkowo i poprosiłem szarmancko, by więcej nie poniewierało moim duchem po parterach życia. Razem zdecydowaliśmy, że pragnąc słońca, musimy wpierw rozpalić je z jego tchnienia. I od razu zrobiło się jaśniej. I natychmiast odzyskałem wór agresji noszony na barkach.
-Podstępna mała zdzira - zakląłem, dźwigając się z podłogi na ospałych ramionach. - Mogłem się tego domyślić. Na Boga, mogłem się tego domyślić. Przecież jasnym było, że zrobi wszystko, żeby postawić na swoim. Dałem się podejść jak dziecko. Jak dziecko!
-Nie obwiniaj się, Justin - poprosiła Viv stłumioną pewnością. - To nie twoja wina. Jesteś najbardziej walecznym ojcem, jakiego poznałam. Odzyskasz ją.
-Kiedy? - zaatakowałem pytaniem.
-Nie umiem na to odpowiedzieć. Ale wiem, że odzyskasz. Świat nie jest aż tak niesprawiedliwy. Jeśli w to uwierzysz, będzie ci łatwiej.
-Jeśli uwierzę - zakpiłem. - A jeśli nie uwierzę?
Sięgnęła po moje policzki. Posiadła je. Na własność.
-Wtedy postawisz przede mną niewybaczalnie trudne wyzwanie.
Był taki moment, ułamek sekundy, ułamek jednostki czasu odmierzanej w skali Viv, kiedy to jej usta, pełne, mieniące się w świetle dnia, emanujące barwą, jakiej nie zna świat, chciały mnie pocałować. Bez zwątpienia we własny zmysł. Bez ubytku w wierze. Pragnęły pocałunku, tak go bliskie. A ja chciałem być oddechem, ukojeniem jej pragnień. I samym pragnieniem. Kimże ja nie chciałbym dla niej być?
Dziś jednak nie potrafiłem uosabiać się ze szczęściem, choć zdaje mi się, że miałem ku niemu palące powody. Odtrąciłem Viv. Może nie fizycznie, fizyczną siłą, fizycznym marmurem twarzy. Ale odtrąciłem. Wkrótce klatka jej dłoni nie zdobiła już moich policzków, a uczuć było we mnie po same szczyty, bo nie miałem kogo zatopić w nich połowicznie. Obiecałem sobie zawisnąć we własnoręcznie skręconej pętli, jeśli oddałem przypadkowi jedyną szansę tego tysiąclecia na szczęście w zatrważającym nieszczęściu. To nie przejaw głupoty - jedynie skrajnie nieodpowiedzialna rozpacz, w której rozpaczliwie niknąłem.
Niebawem tercet kolegów najechał na dom druzgocącym optymizmem, jednakże moich, stawianych cegła po cegle, murów odizolowania od wszystkiego, co wciąż pamięta cień uśmiechu, nie dotknęła ich niszczycielska siła. Co najwyżej zagrała na moich nerwach. To doprawdy niedorzeczne - smutku nie okrywa się postrzępionymi łatami szczęścia, tylko zszywa grubą nicią czasu. I wsparcia. Wsparcia, do którego odwróciłem się plecami. 
Och, Viv, wróć.
-Wyglądasz tak, jakby cię coś, za przeproszeniem, wysrało - stwierdził David, nie szczypiąc się z pozorami względnego współczucia.
-Bo wysrało - odrzekłem. - Życie mnie wysrało. I ta jego przeklęta panna też - to powiedziawszy, wskazałem Tysona. Miał fałsz wypisany paletą barw na twarzy. W tym fałszu się dopełniają. - Ta przebiegła suka odebrała mi dziecko. Dosypała mi czegoś do piwa i nasłała opiekę społeczną.
-Skoro pijesz przy dziecku, małym dziecku, nie dziwię się, że ci je zabrali.
Zerwała się smycz wzburzenia utrzymująca mnie bez ruchu. Zgubiłem kaganiec i pękła obroża. Wolny był mój sadyzm. Pięści upoiły się kofeiną i dalekie były stosownemu porządkowi dnia powszedniego.
Rzuciłem się ku ospałemu Tysonowi.
-Masz zamiar odgrywać przykładnego ojca mojego dziecka? MOJEGO. Nie jesteś głupi, Tyson. Zastanów się, będziesz bulił na nie swojego dzieciaka? W dodatku dzieciaka swojego kumpla? Wiesz, jak kocham tę małą. I wiesz, że taka z Chloe matka, jak z żaby przekąska. Masz świadomość, że ona nie wie o Amy nawet procenta tego, co wiesz ty. TY, który nigdy nie pałałeś do Amy przesadną sympatią.
-Jest jej matką - szedł w zaparte. - Ma prawo poznać własną córkę. I ze wzajemnością.
-Gdzie była przez te wszystkie lata, gdy Amy tak bardzo jej potrzebowała?
-Właśnie teraz Amy potrzebuje jej najbardziej.
Uderzyłem pięścią w skraj komody.
-Wiesz doskonale, że nie o to pytałem. Amy lgnie do Chloe, bo jest mała, głupia i naiwna. A ona to wykorzystuje. Jaka matka tak robi? Pytam, do cholery, która matka mści się kosztem własnego dziecka?
-Ty się boisz - stwierdził Tyson, z resztą bardzo słusznie. - Boisz się, że zostaniesz sam.
-Nic ci do moich słabości. Zajmij się tą dwulicowością, którą w sobie wyhodowałeś, pieprzony gnoju.
Łzy kłujące kąciki oczy wypchnęły oszalałego mnie za drzwi i wkrótce siedziałem za kierownicą pędzącego stałym rytmem samochodu. Płacz jest ostatecznością, której się jednak nie wstydzę. I dziś nie wstydziłem się ostateczności. Płakałem: nie jak bóbr, nie jak rozhisteryzowane dziecko; płakałem powolnie sączącymi się łzami zaczerpniętymi ze studni trosk i smutków. Nie miało znaczenia, że tonąłem, bo tyle ich było. Nie miało znaczenia, że zamiast pływać, dryfowałem, bo wypłakałem wszystkie siły.
Wyjechałem na południe za miasto i rozwinąłem skrzydła. Dzień chylił się ku połowie, więc słońce zahaczało mnie niemrawo od szyby pasażera. Szosa była pusta - zrezygnowałem z autostrady na rzecz swobodnie mknącej drugorzędnej asfaltówki. Z biegiem kilometrów zdawało mi się, że radio zasypia, więc podkręcałem głośność i podkręcałem, aż głuche były moje myśli w tym natłoku dźwięków minionych epok. Mocne brzmienia alternatywnego rocka przeplatane z dosadnym tekstem starodawnych ballad z czasów, w których miłość miała nadrzędne znaczenie, z czasów, których chciałbym być stałym bywalcem. Płynne dźwięki prowadziły mnie tunelem czasoprzestrzennym, wyrwanym z życia. Słońce było moim zegarem, a wskazówka pojemności baku wyznacznikiem przebytych mil w drodze donikąd. W drodze dokądkolwiek.
Potrzebowałem snu. Więc potrzebowałem kawy. Skręciłem na przydrożną stację benzynową. Dwa dystrybutory dotknięte korozją odstręczały podróżnych. Neonowy szyld na gmachu walczył o ostatnie tchnienie. Foliowe opakowania po niegrzeszących świeżością kanapkach pomykały wzdłuż parkingu w rytmie, jaki dyktował mi wiatr. Płaskie stosy rozsądnie wykorzystanych prezerwatyw piętrzyły się to tu, to tam. Bezkresne równiny za plecami budynku pachniały grozą i następstwem nadchodzących zmian. Niebo poszarzało i zerwał się porywisty wiatr, który pokaleczył mi twarz mocnym wydechem, gdy tylko otworzyłem drzwi.
Ale nagle, kiedy stałem już po kostki w przydrożnym pyle, na pustkowiach, w izolacji przed ludzkim duchem, moich uszu doszło kichnięcie. Ciche prędkie kichnięcie o wysokim dziewczęcym tonie. Omiotłem niespokojnym wzrokiem wnętrze samochodu i plac wokoło. I gdy byłem pewien, że pustka jest moim kompanem w samotności, kichnięcie ponowiło się. Dobiegało od zachodu moich pleców. Z bagażnika.
Dłonie drżały mi na klapie, gdy unosiłem ją skonsternowany. I, na Boga, w najśmielszych snach nie przypuszczałem, że gromkimi wodospadami może wypływać z niego tyle światła.
-Słodki Jezu, Viv, co ty tutaj robisz? - spytałem, a serce podskakiwało mi jak na trampolinie. Viv przeturlała się na obolały bok. - Wyłaź stąd, dzieciaku. Ale to już.
Chwyciłem ją stalowym uściskiem w żebrach i wyciągnąłem z przepastnego bagażnika. Otrzepałem drobiny kurzu, które wykorzystały ją, obsiadając zewsząd, by uwolnić się z samochodowej wykładziny. Smuga smaru zdobiła jej policzek i starłem ją jedynie połowicznie, ścierając tym samym ułamek wyjątkowego dziewczęcego uroku.
-Ja - zająknęła się. - Ja tylko pomyślałam, że nie powinieneś być teraz sam.
-Jesteś niesamowita, Viv - parsknąłem sucho, okrążając samochód z uniesionymi do karku rękoma. - Kiedy pragnę cię przy sobie, ty uciekasz na drugi koniec świata. A gdy rzeczywiście chcę pobyć sam, chcę, niekoniecznie powinienem, ty podążasz krok w krok za mną. Nie wiem, kim musiałbym być, żeby za tobą nadążyć.
-Przepraszam, ja... chciałam dobrze.
Wiatr rozwiał wkoło moje westchnienie z głębi piersi. Viv była taka zagubiona: zagubiona w świecie i zagubiona w sobie. Jej włosy wirowały jak w próżni, raz po raz smagały mnie spiralami po policzku. Stałem bowiem tak blisko, by wstęgi jej zapachu, upragnionego, utęsknionego, uderzały mnie w twarz silniej niż włosy.
-Chcesz kawy? - spytałem. Odmówiła. -  Wsiądź do samochodu i zaczekaj na mnie.
Rozwierane na dwie strony świata drzwi wpuściły mnie do klimatyzowanego wnętrza stacji benzynowej. Czas w niej zatrzymał się lata temu. Razem z wizytami ekipy sprzątającej. Regały z przygwożdżonych do siebie aluminiowych blach; wyszczerbione kafle wałęsały się gdzieniegdzie po posadzce, po której kurz przechadzał się jak rój mrówek; ekwipunek nie sięgał szczebla podstawowych potrzeb: cola, chipsy i słone przekąski, obok wódka, papierosy i szeroka gama prezerwatyw. Za ladą młody chłopak o bujnej grzywie skotłowanych włosów. Popełniłbym błąd, mówiąc, że on jeden czuł pogoń czasu.
Spojrzał na mnie wzrokiem rozmytym i zbolałym.
-Co podać? - spytał sennie, a gdy ziewał, widziałem jego zaplombowane ósemki.
-Kawę. Dużą. Czarną.
Ospale operował ekspresem do kawy, wystukując pokrętny rytm dnem papierowego kubka. Wtedy ja spojrzałem na regał prezerwatyw, może ukradkiem, może bezwiednie. Dopasowywałem smaki do nastrojów Viv, etykiety do szerokości jej uśmiechów i tak wsiąkłem w te seksualne rozporządzenia, że nie poczułem, jak usta okrywa mi uśmiech stęsknionego seksu szaleńca, swoją drogą nad wyraz trafny. Kędzierzawy sprzedawca ulitował się nad nim i spytał:
-Doliczyć?
Ostatnie tęskne spojrzenie na bezpieczną przystań przyjemności, ostatni niemrawy żuraw zapuszczony ku Viv czekającej w samochodzie.
-Dzięki - odrzekłem - ale jednak się nie przydadzą. Zostanę przy kawie.
Kawa natomiast przyrządzona była niekoniecznie ze wsparciem wody; gęsta kofeinowa smoła chłonęła z wolna dwie torebki cukru trzcinowego, a kiedy chciałem połączyć gorycz samej kawy ze słodyczą, mieszadełko wyprężyło się na baczność i stanęło. Podziękowałem gromko za oblepiony zewsząd żołądek i wyszedłem na powietrze, teksańskie powietrze pachnące nadciągającą wichurą. Swym płaszczem otulił mnie chłód. I nagle zrzuciłem go, widząc te dziewczęce 160 centymetrów zwinięte w przygarbiony łuk na fotelu. Ona jedna oblewała mnie wrzątkiem z dystansu.
-Wietrznie dzisiaj - oznajmiłem, wsiadając do auta. Wstawiłem papierowy kubek okryty szczelnie wieczkiem w uchwyt na pograniczu foteli. - W taką pogodę nic, tylko zaszyć się przy kominku. I zdrzemnąć. - Viv wciąż milczała, odłączona; niewidzialne dłonie zakrywały jej uszy. - Zamierzasz cokolwiek powiedzieć? Proszę, cokolwiek.
Ale nie zamierzała. Jedynym, czym mogłem się upoić, była jej obecność. Żadnych słów, żadnych westchnień tłumiących stonowaną pracę silnika. Skręciła tułów ku drzwiom, za oknem nawet intensywne słońce opadające za horyzont nie skropiło szarych równin kolorem. Dziś zlała się z tą przygnębiającą barwą świata. I ja się z nią zlałem. Paleta spranych odcieni blaknących, wypalanych czasem. Viv oparła skroń o szybę, bezwiedna głowa chyliła się wraz ze zrywami pędzącego za odległy horyzont samochodu. Z biegiem kilometrów uświadamiałem sobie, jak bardzo chcę zostać dziś sam. I jednocześnie jak wspaniała jest samotność z Viv. Jak samotna jest ta samotność, jak trafiona w punkt, którego mi trzeba. Chciałbym, by bardziej w tę samotność wsiąknąć, chwycić Viv za rękę, i zmaterializować swoją samotnię.
Nie odezwała się ani razu. Przez setki mil. Prawdziwie niewybaczalne setki. Więc i ja nie pozwoliłem słowom zaistnieć. Były chwile, pośród bezkresów rozpierzchłych wkoło terenów, kiedy to nie byłem świadom jej obecności. Wiedziałem, że jest, czułem wanilię i ciepło jej profilu topiło mnie, ale odniosłem wrażenie, że gdybym wyciągnął ku niej rękę, przeszłaby przez gęste powietrze, aż dotknęłaby szyby.
Z każdym uniesieniem kubka do ust czułem, że kawy jest mniej. Nieproporcjonalnie mniej. Jakby na jeden łyk, który pamiętam, przypadały dwa obce. Aż któregoś razu przyłapałem Viv na kradzieży, z kubkiem przy ustach. Zimna kawa, jeszcze gęstsza, kapała ciężko jak rozrobiony w nieodpowiednich proporcjach beton.
-Mam cię - powiedziałem ochoczo. Być może to koniec niemych konwersacji. - Jesteś jak Amy. Ile razy spytam ją, czy ma ochotę na pączka, nie ma nigdy. A potem zjada pół mojego. Ale powinienem być ci wdzięczny: nie będę jedynym, który pochoruje się po tym syfie.
-Marudzisz - stwierdziła. - Przynajmniej jest konkretna. Treściwa.
-Mdła, lepka i kwaśna. Ale swoją rolę spełniła: nie pamiętam, kiedy ostatnim razem byłem tak rozbudzony. Odtańczę taniec deszczu. Kiedy już w końcu się zatrzymamy.
-Jeśli się zatrzymamy.
-Przewiduję, że kiedyś skończy nam się paliwo, a nie jestem pewien, czy wziąłem portfel. A jeśli wziąłem, zatrzyma nas granica kraju. Kiedyś.
I tak pędziliśmy przed siebie w ciszy kolejnych godzin. Wyznacznikiem czasu były łagodnie wymieniane uśmiechy, jeden przypadał na kwadrans. I nie wiem doprawdy, czyj uśmiech krył w sobie więcej nieśmiałości. Dziś to ja byłem drobiną oblepioną jej urokiem i gdy nasze dłonie spotkały się przy kubku z ostatnim łykiem, moja ręka odskoczyła pierwsza, odurzona prądem jej dotyku. Czy gdyby dotknęła mnie pełnią dłoni, żyłbym nadal? Niezwykle wątpliwe.
Długo, długo po tym droga zaczęła się zwężać. Aż nagle, gdy zabrakło słońca i zabrakło światła, zabrakło również asfaltu. W ogóle zabrakło drogi wydrążonej w coraz rzadszej ziemi. Wyjechaliśmy na przeciw księżycowi; z początku sądziłem, że na polanę. Kiedy jednak koła dotarły do całkiem stromego uskoku, wysiedliśmy badając nieznane na własną rękę. I nogę. Nogę, która ześlizgnęła się z niedużego urwiska. Wylądowaliśmy w objęciach chłodnej miękkości przesypującej się niemrawo przez palce. Szum ogłuszył nas i zapach soli zakwitł we włosach.
-Na Boga - powiedziałem, podchodząc i podchodząc z wolna, zbliżając się ospale. Aż przypływ zalał mi czubki palców w znoszonych adidasach i już wiedziałem. I VIv też wiedziała. - Widzisz drugi brzeg?
-A ty widzisz?
Pokręciłem głową. Brzegu nie było.
-Że też nasze eskapady zawsze kończą się jakimś mocnym akcentem. Na przykład Zatoką Meksykańską. Chociaż mogłem się tego spodziewać. Wyruszyliśmy w południe. A mamy noc. Czy nie mówiłem, że zatrzyma nas nie tyle granica stanu, ile całego kraju?
Viv objęła się ramionami, chłodny morski wiatr obiegł ją wkoło. Mnie też przeszył na wskroś zimny prąd z południa. Staliśmy tak nad samym brzegiem, schyłek fal obmywał nam podeszwy. Szukaliśmy krawędzi oddzielającej niebo od wzburzonej tafli wody. Księżyc górujący na niebie ogromem bieli wyglądał tak, jakby ktoś rozlał go od nieba po ocean, zwężał się ku dołowi i topił w otchłani wód zatoki. Dawno nie spotkało mnie tak niewyobrażalne piękno natury. Wojna światów, starcie nieba z ziemią. W dodatku w podwojonej dawce. Księżyc i woda nie były bowiem jedyną konfrontacją.W starcie weszły również dwa równoległe światy ostałe na brzegu: ziemia moja i niebo Viv.
-Ładnie tu - odezwała się gdzieś w głębi mojej głowy. - Tylko chłodno.
I był to dla mnie pretekst, by stanąć za jej plecami, zawiesić ramiona na jej barkach i oddać ciepło. Splotłem dłonie na jej mostku, brodę schyliłem ku sklepieniu głowy.
-Tak lepiej? - wyszeptałem do ucha.
Chwyciła się łagodnie moich rąk i tchnęła w nadgarstek:
-Lepiej. O niebo lepiej. Jak ty to robisz, że zawsze jesteś tak ciepły? - spytała z dźwięcznym śmiechem.
-Gorąco mi, gdy na ciebie patrzę. Stąd ta wrząca krew w żyłach.
-Mógłbyś choć raz być poważny?
-Nie lubię być poważny. Powaga skraca życie. I w głębi duszy wiem, że ty też nie lubisz, gdy jestem poważny. Gdybyś się tylko postarała, mogłabyś śmiać się wniebogłosy razem ze mną. - Ucałowałem płatek jej ucha, skraj, wrażliwą krawędź. - Umiesz się śmiać, Viv, prawda?
-Umiem.
-Chciałbym się o tym przekonać.
-Kombinuj - prowokowała. Twarz miała pogodną w tę niepogodną noc.
-A łaskotki pani ma?
Oczy jej się powiększyły; dwa rozwarte spodki konkurencyjne dla gwiazd.
-O nie. To wbrew zasadom.
-Nie przypominam sobie, żebyśmy jakiekolwiek ustalali.
Dłońmi wpłynąłem pod jej kurczowo zaciskane ramiona. Może było we mnie nieco z brutalności, może zryw siły prześcignął swoje kwalifikacje, może Viv była oddanym mi okruchem, a ja wiatrem, który nią poniewiera. Ale niebawem perlisty śmiech płynął po zatoce wraz ze spiętrzoną pianą fal. Nasze przemoczone buty - wpadliśmy bowiem w wodę po kostki - były godziwą i należytą zapłatą za te parę decybeli szczęścia.
-Powinnaś robić to częściej. Do twarzy ci z uśmiechem - wyznałem.
-A ja najbardziej chciałabym zobaczyć, jak opuszcza cię pewność siebie. Choćby na moment. Jedną krótką chwilę.
Raz jeszcze tchnąłem w jej ucho, tym razem jej własną prowokacją:
-Kombinuj.
Chwilę staliśmy w bezruchu. Lecz naraz Viv zwróciła ku mnie głowę i krótki czuły pocałunek osiadł na prawym kąciku mych ust. Zadrżała ziemia, zatrząsł się świat, a mnie wraz z nim zmiękły nogi.
-Gdzie twoja pewność siebie? - spytała odległym szeptem.
-Gdzie twoja niewinność, Viv?
-Wciąż na swoim miejscu - odrzekła, a głos jej drżał. Nie mniej niż mi. I nie bardziej.
A potem odeszła. Tak nagle. Jak podmuch wiatru, nie do schwytania. Była już w połowie drogi do skarpy, do uskoku, pod którym ciemność skradła plażę. A jakbym wciąż obejmował jej szyję, miękką jak dotyk gołębich piór. Bowiem jej usta chwyciły mnie bezpowrotnie. Czuły nacisk w kąciku był, wciąż był, nieprzerwany. Ale wyszarpywał się z tych sideł, wysuwał płynnie, pomalutku. Aż zacząłem go gonić, na złamanie nóg i karku. I dopadłem tam, gdzie piasek był najbardziej miałki, a kolana strapione ucieczką. Nogi splątały nam się w krótkim charyzmatycznym incydencie i padliśmy w piach, ona na plecy, ja na dłonie. I na nią.
-Kocham cię, Viv - wyznałem chaotycznie w jej łagodnie rozwarte wargi, przez które wymykał się urywany kawowy oddech. - Kocham cię tak cholernie mocno.
-Przestań - szepnęła. - Nie wiesz, co mówisz.
-Wiem. Doskonale wiem. Właśnie to zrozumiałem. - Jej oczy krzyczały niemą niewiarą. - Nie mam piętnastu lat. Wiem, co to znaczy być zakochanym. A teraz właśnie jestem. Boleśnie zakochany.
-Gadasz głupoty. Zejdź ze mnie i wykąp się w tej lodowatej wodzie. Może to cię otrzeźwi.
-Nie chcę być trzeźwy. Chcę upić się miłością do ciebie.
-Przestań ze mnie żartować, zanim zacznę ci wierzyć.
-Masz uwierzyć - rozkazałem surowo. - Viv, odkąd cię zobaczyłem, wtedy, pod kołami, byłem tobą niedorzecznie zafascynowany. Jesteś absolutnie najpiękniejszą, najdelikatniejszą istotą, jaką kiedykolwiek ujrzałem i ujrzę. Anioł, nie dziewczyna. Anioł. Nie wiem, kiedy zacząłem cię kochać, ale wiem, że teraz kocham na pewno. I mocno. Za mocno. Co mam zrobić, żebyś mi uwierzyła?
Moje słowa wpływały w nią głębiej i głębiej, przewiercały na wylot, dźgały uczuciowe szczeliny, które zwolniły wąskie strumienie łez. Obiecałem sobie, że nie mrugnę, dopóki nie mrugnie ona, toteż oczy piekły mnie, boleśnie wyschnięte. Ta niewierząca twarz dotknięta wątpliwością rozrzedzała z wolna chmury i było na niej coraz więcej światła.
-Co mam zrobić, żebyś mi uwierzyła, Viv? - ponowiłem niecierpliwie.
A ona odparła szeptem tak cichym, że tylko jej ciepły oddech był drżącą obietnicą oddźwięku:
-Pocałuj mnie. Teraz.
Przez długie tygodnie od naszego pierwszego uczuciowego razu wyobrażałem sobie ten drugi - gołębia delikatność niemrawych muśnięć pod opanowaniem i głębokim spokojem stłumionego bicia serca. Tymczasem huraganowa namiętność poniewierała naszymi pożądliwymi ciałami i tak oto wpadliśmy w zaklętą pętlę pocałunku. Usta miała wilgotne i chłodne, ale rozpylały przeraźliwy żar na moich. Całowała zachłannie, scałowała ze mnie wszystkie zmysły. Pieściłem jej zapiaszczone policzki, a ona nanosiła ziarna piachu w moje włosy, masowała ich szorstkością wrażliwą skórę. Jej kciuki wędrowały przez szczękę i zalążki uszu po rozpalone skronie. Ubrania mieliśmy zmięte i przemoczone wilgocią chłodnej ziemi pod naszymi scalonymi ciałami. Wkrótce uniosłem się nieco, unosząc ją razem ze sobą. Wtedy klęczeliśmy oboje, nie mniej zaabsorbowani nowością, która wybuchła między nami i wybucha wciąż na nowo. A potem Viv straciła równowagę, osunęła się na mnie. I całowaliśmy się nadal, z uwzględnioną zmianą miejsc. Piasek ziębił mnie od spodu, natomiast jej drobne ciało, które przywarło do mnie ochoczo, było ogniskiem na węglach mojego.
-Kocham cię - wyśpiewałem poruszonym szeptem, scałowując z niej wszystko to, czego jeszcze nie scałowały moje wargi, te absurdalnie spragnione wargi.
Przywarła opuszkami chłodnych zapiaszczonych palców do moich ust.
-Nic nie mów - rzekła. - Tylko mnie całuj.
Nie śmiałem jej się sprzeciwić. Całowałem, pełen oddania. W zasadzie nie miałem już co oddawać - cały byłem jej. Posiadła moje oczy zaślepione jej pięknem, posiadła włosy i policzki tak łapczywie pieszczone, i ramiona, których chwytała się, gdy było jej dobrze - wciąż trzymała je kurczowo. Siedziała na moich powyginanych nogach i chociaż mało było mnie we mnie, w jakiś sposób czułem, że i jej było w niej mało. Okradliśmy się nawzajem i była to dobra kradzież, bezpowrotna. Ja jej, ona moja, byliśmy swoi, niczyi więcej. Czułem to w spierzchniętych ustach, w drżącym sercu, w parującej piersi. I w głowie. Wiedziałem, że proces żywej darowizny został zaaprobowany. 
-Czy teraz mogę coś powiedzieć? - spytałem cicho, gdy pocałunek, na skraju wyczerpania regenerujący siły gdzieś ponad nami, rozwiązał nam gardła.
-Tak - odparła. -  Teraz możesz mówić. I we wszystko ci uwierzę.
-Kocham cię - wyrzuciłem krótko; to jedno zdanie paliło mi usta. - Kocham cię, Viv. To szczerozłota prawda.
-Wiem - wtrąciła pospiesznie. Dotykała moją twarz jak ślepiec; widziała mnie zachłannymi dłońmi. - Mów jeszcze.
-Kocham cię - powtórzyłem. Pocałowałem ją w skraj skroni. - Teraz jesteś tylko moja.
Skinęła spiesznie głową. Własność została zalegalizowana. Miałem ją, choć wymykać mi się przez palce będzie jeszcze długo, długo w przyszłość. Czułem na skórze powiew jej uciekającego ciała, choć gdy rozwierałem oczy i przenikałem ciemność, okrywała młodym ciałem moje kolana. Nie uchwycę wiatru, a ona była wiatrem, moim podmuchem, ulotnym, niesubordynowanym, niknącym i powracającym, donośnie obnosząc się ze swoim nadejściem. 
-Kocham cię - ponowiłem raz jeszcze. Nie mówiłem, by ona słyszała. Mówiłem, bym słyszał ja, bym upoił się wydźwiękiem tej obietnicy.
-Przestań - zachichotała dziewczęcym śmiechem; opuszki jej chudych palców raz jeszcze zagrały na moich wargach jak na gitarowych strunach. - Wyczerpałeś swój limit na dziś. 
-Biorąc pod uwagę, że dopiero co minęła północ, mam czekać okrągłą dobę, by znów powiedzieć, jak bardzo cię kocham? To wprost niewykonalne.
-Znowu to zrobiłeś - zauważyła. - Za dużo. Nie potrzebuję tyle. - Błysk w jej oku mówił mi, że to jeszcze nie koniec. - Wysil się na coś ambitniejszego, bardziej pomysłowego.
Wysiliłem się. Choć z początku wysiłki te udowadniały, jak niewiele we mnie oryginalności. Wysiłki niezmiennie prowadzące ku mojej uciesze, choć jeszcze nieodkrytej. Wygłaszałem pod kopułą myśli wszelkie zamienniki miłości, synonimy kochania, choć zapewniać ją chciałem tym jednym, pospolitym, w moich ustach ponadczasowym. I gdy głowa - niczym mieszkanie na minuty po przeprowadzce: nagie ściany, nagie posadzki, pustka hucząca pośród nich - przekonała mnie, że drążę tunele w złym kierunku, wypłynąłem w mrok z pytaniem:
-Rozebrałabyś się przede mną?
Konsternacja wkroczyła na jej buzię.
-Proszę?
-Czy  rozebrałabyś się przede mną, gdybyś wiedziała, że nie mogę cię zobaczyć?
-Co to za pytanie? - speszyła się.
-Bardzo proste, z jedną z dwóch możliwych odpowiedzi: tak lub nie. Więc zapytam raz jeszcze: rozebrałabyś się przede mną?
-Nie - szepnęła.
-Nawet, gdybym nie mógł, nie miał najmniejszych szans cię zobaczyć?
-To chyba mijałoby się z celem.
-Nie doszukuj się celu. Bierz tak, jak ci to podaję. Rozebrałabyś się? - Chciwy uśmiech wstąpił mi na usta.
-I na pewno nie mógłbyś mnie zobaczyć?
-Nie mógłbym - potwierdziłem.
-Więc chyba tak. Chyba. Może. Tak. Raczej tak.
Wyswobodziłem się spod jej uścisków i wdzięków. Stanąłem na równych nogach na miałkim piasku rozwiewanym powiewami.
-Więc zrób to - poleciłem. - Niemalże nie widzę cię w tych ciemnościach.
-Ale - zająknęła się, wierząc, że powiem coś więcej.
Tymczasem milczałem jak zaklęty, wcale nie bezcelowo.
-Justin, powiedz coś - poprosiła cicho.
-Rozbierz się - ponowiłem z łagodnym uśmiechem.
-Nie ma mowy. - Otoczyła się spiralą niespokojnych ramion.
-Więc może ja rozbiorę się pierwszy, od tak, żeby dodać ci otuchy.
-Słucham? - Jeśli napoiła się jakąś dozą zaufania, zdawać by się mogło, że to zaufanie właśnie utraciłem.
-Nie mów, że nie masz ochoty na kąpiel w tej irracjonalnie lodowatej wodzie. Kto by nie miał?
Nie wstydziłem się jej. Czymże byłby wstyd w oczach ukochanej osoby? Jak nagi by był, jak niewłaściwy? Toteż ściągnąłem koszulkę przez głowę i zdjąłem spodnie; opadły w lepki wilgotny piach. Stała przede mną w mroku, obejmowała się ramionami. Ledwie widziałem ją w ciemnościach, więc i ona ledwie mnie widziała. Mimo to, kiedy prostym ruchem ku ziemi zsunąłem po nogach bokserki, Viv spuściła głowę, z ukosa przywierając podbródkiem do obojczyka. Niewinność wzbierała w niej falami i wypływała, konkurując z falami wzburzonej zatoki.
-Zdaje mi się, że to ja powinienem czuć skrępowanie - powiedziałem ubawiony.
-Jesteś bezwstydnym człowiekiem - rzuciła.
-Potwierdzam. - Uśmiechnąłem się na widok jej dłoni przykrywających oczy. A między palcami plątały się rozchylone szczeliny. - No ładnie - zagwizdałem. - Miałem cię za taką grzeczną dziewczynkę, a tymczasem grzeczne dziewczynki nie podglądają nagich chłopców.
-Wcale nie podglądam. Po prostu kontroluję, co robisz, co głupiego znów wymyśliłeś.
-Nie tłumacz się - poprosiłem. - Lubię, gdy patrzysz na mnie w ten wygłodniały sposób. A teraz rozbieraj się, czekam na ciebie w wodzie. I nie bój się, nie będę podglądał. Poczekam, aż nie będę musiał.
Wszedłem w wodę, wpierw po kostki, które wykręcił przenikający do szpiku kości chłód. Potem to samo zimno zajęło mi łydki, zjeżyło włosy na nich. Wgryzło się w kolana, wspięło po umięśnionych udach. Wkroczyłem w wodę po czubek fiuta i zawyłem żałośnie; bolało, ale nie wiedziałem gdzie. Stwierdziłem, że ból nie odejdzie, ale i nie wzrośnie, bo już sięgał szczytów, toteż zanurkowałem głęboko pod wodę, hacząc o kamieniste dno. Wypłynąłem tuż obok z rozdzierającym krzykiem na ustach; mój krzyk niósł się po wodzie w odległe zakamarki zatoki. I rzeczywiście ból był równomiernie identyczny, tylko bardziej oszałamiający. Darłem się jeszcze długo, zwrócony twarzą do głębi wód, dopóki łagodne fale powracające w morze nie obiegły mnie zewsząd. 
Rozchlapywała cicho wodę, wchodząc w nią boleśnie powolnie. Brak pośpiechu miał mnie powstrzymać. I powstrzymał. Wstrzymałem oddech, czując, jak drobne drgania zwiększają swą częstotliwość. Była coraz bliżej; zwolniła, gdy woda sięgała jej po piersi; zwolniła, gdy była bezpieczna w kręgu swoich własnych zawstydzeń i lęków. Kamienie na dnie przeplatane miałkim piaskiem raniły jej bose stopy, a gdy przestały, stała tuż obok, ramię w ramię ze mną, nagie ramię w nagie ramię. Woda sięgała jej nieco pod obojczyki, nieco ponad bajeczny zarys piersi. Jeszcze nigdy nie była tak naga i tak bliska mnie. Nagle zdałem sobie sprawę, że nikt nigdy nie krępował mnie tak swoją nagością i że niczyja nagość nie rozporządzała moim sercem. I że jej nagość jest pierwszą, na którą boję się spojrzeć.
-Stąd księżyc wydaje się być jeszcze większy - powiedziała cicho; woda wokół niej nie poruszała się, wstrzymała oddech. Jak ja.
-Czy to w ogóle możliwe?
-Chciałabym w to wierzyć.
Wtedy na nią zerknąłem. Kędzierzawa głowa, gładka śniada szyja i wyraziste obojczyki wychylały się ponad taflę wody. Resztę wchłonęła czerń niezbadanych wód. Opuszczałem wzrok z wolna po jej ramieniu niknącym w morskiej toni. Później wznosiłem go na policzek i profil wydętych ust. Kolorem na nich był pocałunek moich. Włosy zahaczyła za ucho i wkrótce je uwolniłem, by powąchać, by uderzył mnie dowód jej rzeczywistej egzystencji. Czy możliwa jest tak niewyobrażalna swoboda wyobraźni?
-Jesteś taka piękna - szepnąłem; ocean był wzmocnieniem mojego złamanego głosu. - I czy możliwe, że wyłącznie moja? Aniołów nie da się, od tak, schwytać, pojmać.
-A jednak - odrzekła, jej wzrok daleki był mojemu. - Przytul mnie, Justin. Proszę. Chcę wiedzieć, że jesteś tu ze mną. Słuchać ciebie to za mało.
Postąpiłem za nią, na krawędź jej łopatek rozcinających coraz to gładszą taflę wody. Łagodnie dotknąłem jej ramion i sam ten ruch drgnął nią niepotrzebnie. Prędzej oswoi się z moją wzbierającą miłością niż z dotykiem cielesnym. Niemniej jednak, gdy ramiona odetchnęły ulgą przyzwyczajenia, objąłem jej nagą talię, tylko ją, wrażliwą, lecz nie tak intymną. Położyłem policzek na kościstym barku i pragnąłem zapłakać donośnie szczęściem, smutkiem; wypłakać wszystko to, co narastało we mnie i pragnęło miejsca, a tego miejsca już we mnie nie było. 
Człowiek to wielka misa płynnych uczuć zamknięta pod szczelnym wiekiem.
-Jesteś spięta - szepnąłem jej do ucha. Mięśnie brzucha pod moimi dłońmi utwardzały się wraz z przypływem namiętności wędrujących palców.
-Naturalnie - przyznała krucho. - Jesteś pierwszą osobą, która dotyka mnie... tak. W dodatku nagą. To krępujące.
-Nie widzę cię, Viv - zapewniłem.
-Ale czujesz. A to jak widzieć dotykiem: nawet bardziej osobliwe niż rzeczywiste spojrzenie.
-Widzę cię tak na twoją wyraźną prośbę.
-Wiem - odrzekła natychmiast. - Właśnie dlatego jest mi tak dobrze.
Nuciłem jej do ucha ponadczasowy przebój Eltona Johna, Can you feel the love tonight, gdy odchylała głowę, a wszystko po to, by eskapada moich niecierpliwych pocałunków dotarła szczęśliwie do jej młodego dziewczęcego ciała. To młode dziewczęce ciało wrzało potwornym pragnieniem, przed którym jednak broniło się zawzięcie. Sam fakt żaru, jaki z niej ulatywał, był mi dowodem przyczajonego w niej drapieżnego zwierzęcia. Największe skrępowanie tej nocy zrzuciło na mnie płaszcz, gdy pomyślałem o wszechstronnej przyjemności, jaką mnie obdarzy, choćby i w odległej przyszłości.
-Wiesz - odezwała się cicho, chwytając się moich rąk. - Nie sądziłam, że potrafisz być taki.
-Jaki? -  dopytywałem.
-Czuły, delikatny, całkiem wrażliwy i, jakby to ubrać w słowa, poskromiony.
-Poskromiony?
-Znasz granice, do których nie chcę się zbliżać. Nie pchasz mnie do nich siłą.
-Masz szesnaście lat, Viv - rzekłem. - Nie śmiałbym cię do czegokolwiek namawiać.
Wykręciła szyję tak, by jej twarz zawędrowała ku mnie. Dotknęła pełną dłonią policzka, który zapłonął pod tym dobrobytem, potem ucałowała łagodnie wierzch dolnej wargi. I powróciła do pogoni za rozpływającym się w wąskie strumienie księżycem górującym wysoko nad horyzontem. 
-Wiesz, Viv - odezwałem się gładko - cieszę się, że jesteś tu ze mną. Naprawdę, naprawdę nie powinienem być teraz sam. I naprawdę, naprawdę powinienem być z tobą. 
-Też tak sądzę - powiedziała drżącym półszeptem, odchylając głowę na moją pierś. Patrzyłem z góry w jej wielkie oczy wpojone we mnie. Tak bardzo chciałem ją całować i nie całować, bo gdy całuję, nie mogę się jej przyglądać. Z kolei gdy całuję, nie muszę patrzeć. Sprzeczny konflikt interesów o zaskakująco pożądliwym zwieńczeniu problematyki.
Jednakże oszczędzę sobie dalszych słów. Szczęście mnie przerosło.






~*~



No, w końcu całkiem całkiem mi wyszło. NO I W KOŃCU MAMY TEN PRZEŁOMOWY MOMENT. Już myślałam, że nigdy się go nie doczekam hah :)