sobota, 25 lutego 2017

Rozdział 35 - Sztuka sypiania samemu


Budzę się w sypialni, wyczerpany nocnym szaleństwem, a Viv wykorzystuje to, że jestem nagi i gotowy, i znów się kochamy.
Tym razem jest inaczej. Oboje odkrywamy przed sobą drugą stronę, jest szept i są pocałunki. Są splecione palce i wytrwałe spojrzenia w oczy, i kołdra. 
Leżymy w łóżku do południa, oszczędzając słowa. Przytulamy się i mogę namacalnie wziąć w garść jej szczęście, a ona może dotknąć mojego. Nie kradniemy pocałunków, bo wyłożyliśmy wszystkie otwarcie i teraz jedynie się nimi częstujemy. Viv ślini moje ucho, leżąc między moimi nogami, a ja obrysowuję kształt jej kościstej łopatki i wącham swoje perfumy, które czuję w jej włosach. I tak płyną długie minuty, a ja pragnę je spowolnić.
-Jesteś strasznie napalona – mówię, całuję ją w głowę. 
-Przepraszam – szepcze w moją pierś, leży na niej naga i ciepła. - Po prostu jest mi z tobą tak dobrze.
-Zwariowałaś, jeśli myślisz, że oczekuję twoich przeprosin. Taka dziewczyna to skarb. - Całuję ją znów i znów, i jeszcze. - Nie dość, że piękna, to jeszcze tak dzika i perwersyjna. Marzenie każdego faceta.
Usta Viv całują mnie z wdzięcznością i wiem, że pragnie dać jej dowód nie tylko w pocałunku.
Więc kochamy się raz jeszcze.
A kiedy po wszystkim dochodzimy do siebie i napomknę, że albo trwa to niebywale długo, albo czas spowolnił, by więcej go nam zachować, stajemy nadzy przed ogromnym lustrem zajmującym spory ułamek ściany łazienkowej. Widzimy krzywdy cielesne, którymi wzajemnie siebie obsypaliśmy i których przybywa pod naszą wyraźną uciechą.
-Wyglądam tak, jakbym zderzyła się z tirem – mówi Viv, kiedy koję jej siniaki nachalnymi palcami. Zgubiłem strach przed dotykaniem jej.
-A ja, jakby napadł na mnie wściekły kot. - Pokazuję jej plecy zalane kolorem pod krwistoczerwonymi pręgami. Viv kładzie dłonie na moich biodrach i całuje te jawne dowody jej przyjemności. - I na bank będę miał zakwasy. Jesteś wymagająca, kochanie.
-Bywaj częściej na siłowni, a nadążysz za moim tempem.
Szczypię ją w pośladek i zaganiam do kabiny prysznicowej jak zbłąkaną owcę do zagrody.
-Gdybym częściej bywał na siłowni, byłabyś jednym wielkim siniakiem. - Wchodzę za nią w strumień gorącej wody. Skóra płonie pod jej temperaturą, ale mięśnie doznają odprężenia. - Miałbym do ciebie maleńką prośbę, Viv. Postaraj się nie obnosić z tymi siniakami, dopóki odrobinę nie zbledną, bo wsadzą mnie za nadmiar testosteronu.
Obklejamy swoje ciała bezwonnym żelem pod prysznic i jestem nieco zawiedziony, że zmywamy z siebie cały pot i wspomnienia, ale umacnia mnie myśl, że na jego powrót nie będę musiał czekać długo. Być może to rodzaj zboczenia, ale uwielbiam scałowywać pot z jej czoła i uwielbiam, gdy ocierając się o nią, czuję go na piersi. Próbuję tego samego z wodą, ale nie działa. W wodzie nie ma tyle erotyzmu co w pocie. 
-Gdybym nie był chwilowo obdarty ze wszystkich sił, wziąłbym cię i tutaj – oznajmiam, zapowiadam prysznic jutrzejszego poranka.
-Gdybyś nie był chwilowo obdarty ze wszystkich sił, wzięłabym cię i tutaj – przekształca i uśmiecha się niezrównanym uśmiechem.
Wkrótce woda stygnie i wychodzimy na chłodne kafle owinięci wspólnym ręcznikiem. Rozgrzewam się pierwszy, pomagam Viv i porzucamy ten biały puch, by raz jeszcze zmierzyć się z odbiciem w lustrze. Tym razem okrywam dłońmi jej brzuch, mieści się w nich cały. To jedyne obawy, jakie odczuwam po nocnych, porannych, południowych, wszelkich szaleństwach z nią.
-Zrobiliśmy jakąś małą fasolkę? - pytam, głaszczę jej podbrzusze i wrzynam brodę w zagłębienie w obojczyku.
-Nie tym razem – odpowiada. 
-Skąd pewność? Jeśli do tej pory nie skojarzyłaś faktów, Amy to moje dziecko, nie jestem bezpłodny.
Wyciąga dłoń do mojego policzka i całuje mnie w szczękę.
-Jakiś czas temu zaczęłam brać tabletki. Niczego nie spłodziliśmy, Justin.
-Jestem ci wdzięczny za te tabletki – mówię. - W przeciwnym razie prezerwatywy skończyłyby nam się jeszcze na dywanie. A potem już tylko od tyłu – parskam donośnie.
A potem przypominam sobie, że wcale nie musiałem być tym, dla którego Viv zaczęła brać tabletki. Bo nie byłem jej pierwszym. Myśl ta wstrząsa mną nerwowo i wypleniam ją z głowy jak chwasty, ale one notorycznie powracają i w efekcie nie mogę przestać zasłaniać się obrazem jej, nagiej, pod obcym nagim ciałem. Niczego tak nie pragnę, jak poznać jego imię i udział w jej życiu, ale nie pytam, bo gdybym zapytał i gdybym, nie daj Boże, otrzymał odpowiedź, potrzebowałbym potterowskiej myślodsiewni, by wyssać ten absurd. Bo absurdem jest moja Viv splątana w seksie z innym facetem.
Mam ogromną nadzieję, że nie było jej dobrze. Bo ze mną było. Chciałbym wiedzieć, że byłem pierwszym, który zaprowadził ją na szczyt, i pławić się dumnie w tej myśli.
Jak na razie dumnie pławię się w fakcie, że za sprawą może seksu, może rozmów, co wątpliwe, znów jest przypisana mnie, a ja jestem przypisany jej. Nasze działania otrzymały wspólny wynik, zakończyliśmy spór równaniem tożsamościowym.

Ale następnego dnia, gdy po zmroku przekręcamy klucz i zamykamy w pachnącym drewnem wnętrzu wspomnienia chwil ognistych bardziej niż płomień w kominku, gdy chowamy klucze w zwiędłej rabatce i nadal rumieńce pieką mnie w policzki, gdy wsiadamy do samochodu i wznosi się za nami chmura pyłu spod kół, nie umiem zatrzymać tego w sobie.
-Mogę cię o coś spytać, Viv? - zaczynam łagodnie. Od niechcenia patrzę w przednią szybę i mam nadzieję, że równie obojętnie wygląda to z jej perspektywy, choć ja tylko liczę sekundy, aż laser w tym spojrzeniu przetnie szkło.
-Wiem, o co chcesz spytać, a ja i tak nie odpowiem, więc po prostu zakończmy ten temat – odpowiada i wierci się na fotelu jakby usiadła na oset.
-My go nawet nie rozpoczęliśmy, Viv. To normalne, że chciałbym wiedzieć, kto dotykał moją dziewczynę przede mną.
-Nie chcę o tym rozmawiać – zapiera się.
-Ale ja chcę o tym rozmawiać. Viv, jestem twoim facetem. Czego się boisz? Albo wstydzisz? Chciałbym wiedzieć, z kim straciłaś dziewictwo. Z kim to zrobiłaś. I dlaczego mi nie powiedziałaś.
-Bo nie pytałeś.
-Pytałem, czy ktoś cię skrzywdził. I teraz pytam raz jeszcze. Viv, ktoś cię zgwałcił? Zmusił do seksu?
Viv wzdycha nerwowo, a ja nie żałuję rozpoczęcia tego trudnego tematu, ale żałuję toru, jakim zmierza.
-Nie – odpowiada ostro. - Nikt mnie nie zgwałcił. 
-Miałaś chłopaka? - dopytuję. Wciąż żyje we mnie nadzieja, że pociągnę ją za język i coś z niej wydobędę.
-Justin, powiedziałam, że nie chcę o tym rozmawiać. Czego nie rozumiesz? I czemu tak w to wnikasz, przecież ty też nie byłeś prawiczkiem.
-Mam dwadzieścia sześć lat.
-A ja szesnaście, w czym problem?
Ściskam kierownicę tak, jak chciałbym ścisnąć jej nadgarstek i wydobyć wszystko, co skrywa. Jak węgiel. Albo diament.
-Ile miałaś lat, gdy to zrobiłaś?
-Czternaście, teraz dasz mi spokój?
Czternaście lat. Na koleinach gaśnie mi silnik i chwilę trwa, nim podnoszę z kierownicy głowę i ruszam ponownie. Czternaście lat. Liczba ta mrozi mi w żyłach krew, bo nigdy bym nie pomyślał, że Viv uchodząca w moich oczach za wzór cnót, mogła zapaść się w grzech tak wcześnie.
-Powinieneś się cieszyć, że nie leżę jak kłoda i nie chcę się kochać pod kołdrą, przy wyłączonym świetle. 
Przyznaję jej rację, jeszcze zanim dociera do mnie, że to zrobię.
-I możesz mi obiecać, że nikt nie dotknął cię wbrew twojej woli? - upewniam się.
Viv przytakuje i wstępuje jej na usta uśmiech szczenięcia, które wzrokiem próbuje zmyć z siebie winę za obsikane kapcie.
-Kocham cię, mój mały łobuzie – mówię, całuję ją w głowę, a potem wyjeżdżamy na drogę asfaltową w stronę Oklahomy i godzę się z myślą, że być może nigdy nie poznam jego imienia. Ale może to i lepiej. Moją dewizą życiową jest ograniczenie liczby potencjalnych wrogów.



Przeszukuję internet w nadziei na praktyczne wskazówki w kwestii naturalności. Znajduję artykuł wykazujący wpływ alkoholu na ludzkie działania i nim wchodzę do magazynu za miastem w poniedziałkowe południe, upijam z piersiówki dwa łyki.
Ale kiedy już decyduję się wejść, jestem zesztywniały jak kij od miotły i niemal czuję, jak moje kończyny poruszają się z precyzją robota, a ja kołyszę się na boki i idąc, przypominam niemowlę odbijające się z nogi na nogę, by pomieścić między nimi pieluchę. Przy tym czuję się nienaturalnie napompowany, koszulkę mam tak opiętą, że gdyby dźgnięto mnie szpilką i uszłoby ze mnie całe powietrze, zostałbym marnym flaczkiem, w jakie pakuje się parówki na taśmie produkcyjnej. Może to seks z Viv tak mnie napompował, jestem naprężony męskością i jej wyraźnym potwierdzeniem we wspomnieniach ekstatycznych okrzyków. Viv, która niegdyś zburzyła tę moją męską osłonę, minionego weekendu odbudowała ją na nowo.
-Albo mnie wzrok myli, albo promieniujesz blaskiem szczęścia – rzuca na powitanie Jason.
Kiedy wróciłem wczorajszego wieczoru, zabarykadowałem się w pokoju Amy, by spędzić z nią szczyptę czasu, a dzisiejszego poranka, po odwiezieniu jej do przedszkola, udawałem sen do czasu, aż Jason wyfrunął z domu. Nie chcę rozmawiać z nim, dopóki emocje wciąż we mnie kipią.
-Wydaje ci się – burczę ze spuszczoną głową, ale niektórych rzeczy nie jestem w stanie ukryć. Na przykład uśmiechu szaleńca przemykającego mi przez twarz. Albo dumnej postawy, która jak pan i władca tego świata kroczy przez rozległe obszary magazynu.
Zanim siadam na przesiąkniętej zapachem rozkładu i stęchlizny sofie, szef przyczajony w rogu kiwa na mnie głową i wiem, że wypada mi do niego podejść. Nie mam czasu, by zaczerpnąć pomocy z piersiówki, więc jedynie wyobrażam sobie, że wtykam ją w usta i wierzę, że wizualizacja pomocy okaże się wystarczająca. Opieram się o betonowy filar o wschód od jego opartego ramienia.
-Nie miałem okazji ci podziękować – mówi wprost. - Nie chcę nawet myśleć, do czego by doszło, gdyby nie twoja szybka interwencja. Zachowałeś się bardzo trzeźwo, Justin. Dziękuję ci za to. Jak ojciec ojcu. 
-Jest moim wszystkim – mówię i czuję, jak zaciska mi się gardło. - Nie mogłem postąpić inaczej. 
-Powiedziała ci, dlaczego chciała to zrobić? Razem z żoną, byłą, odchodziliśmy od zmysłów. Żadne z was nie odbierało telefonu.
Kiedy mam do wyboru seks i rozmowę telefoniczną, wybieram seks. 
-Szefie, doskonale wiem, jak to zabrzmi, bo samemu chciało mi się śmiać z tej rozpaczy, ale ona wcale nie chciała skoczyć. To znaczy, skoczyć może i chciała, ale z całą pewnością nie chciała się zabić. Jej wersja brzmi, że chciała... polatać. I jakkolwiek irracjonalnie to brzmi, ja bym temu uwierzył. Viv należy do ludzi, którzy chcą skoczyć z dachu wieżowca tylko po to, żeby sprawdzić, czy fenomen latania jest słuszny. - Patrzę w jego oczy, widzę w nich troskę i nie wiem, czy owa troska jest jego własną, czy moją odbitą w jego spojrzeniu. Przyglądam się temu zjawisku chwilę i dochodzę do wniosku, że każdy z nas wytwarza własną. - Szefie, tak jak ją kocham, tak mam świadomość, że Viv ma jakiś problem. Ze sobą. Szukam łagodnych słów, w które mógłbym ubrać to, co chcę powiedzieć, ale nie znam ani jednego. Szefie, Viv ma coś z głową. Kocham jej popieprzoną główkę jak wszystko inne w niej, ale ona nie jest do końca normalna. Niech szef nie mówi, że nigdy tego nie zauważył.
Spuszcza głowę i ten gest jest jak wystrzelenie racy z szalupy ratunkowej pośrodku oceanu. Niemy krzyk o pomoc, bo niekiedy krzyk nie dociera tam, gdzie powinien dotrzeć. Na jego czoło wstępują głębokie zmarszczki sugerujące powódź w myślach, ale ja wiem, że pod tym wyrytym atrybutem nie kryje się nic głębszego. Wiem też, że swoim wyznaniem zdobyłem w jego oczach i że, być może, w końcu uznał zwierzchność mojej miłości do Viv nad jakąkolwiek inną miłością.
-Porozmawiaj o tym z matką Viv – prosi szef. - Ona jest bardziej na bieżąco. I wie o Viv znacznie więcej niż ja. 
-Ale ty jesteś jej ojcem – nie unoszę się, ale przyjmuję surowszy ton. - Ona potrzebuje oboje rodziców. Wasz rozwód niczego w tej kwestii nie zmienił. 
-Co powinienem twoim zdaniem zrobić? Zabrać ją na lody i spytać, dlaczego w wieku szesnastu lat wciąż wierzy, że nauczy się latać?
-Ona nie wierzy w naukę latania – oponuję. - Wierzy, że już dawno ją pojęła. 
Szef zostawia mnie z przeźroczystym wiaderkiem niewypowiedzianych zdań u stóp i odchodzi do niewielkiego gabinetu z wnęką na drzwi, ale bez ich materialnej postaci. Przerzuca stosy papierów, a ja wiem, że to gra dla zabicia drżenia dłoni. Nie przeszkadzam mu w poszukiwaniu odpowiedniej drogi ojcostwa, bo sam zaczynam zbaczać z własnej, i wracam do kolegów rozłożonych na dwóch sofach ustawionych prostopadle tak, że ich zagłówki dotykają się krawędziami. Siadam na wolnym miejscu obok Zayna i krzywię się z bólu, opadając na niegrzeszące miękkością siedzisko.
-Masz minę, jakbyś odczuwał skutki gejowskich orgii – mówi niedyskretnie Zayn. - Ktoś cię wziął od tyłu?
-Po prostu mam zakwasy – mamroczę i nie kłamię. Zakwasy od wczorajszego popołudnia odbierają mi komfort życia. 
-Zakwasy? - Jason poddaje to wątpliwości. - Od czego?
-Ostatnimi czasy sporo ćwiczyłem – odpowiadam i raz jeszcze nie mijam się z prawdą. Seks to trening ogólnorozwojowy.
Nie porzucają tego tematu, ale porzucają mnie jako jego założyciela. Nawiązują dyskusję dotyczącą cen karnetów na siłownię i gęstości sprzętu na paru metrach kwadratowych, co w efekcie prowadzi do niecelowego wąchania potu sąsiadów. A potem pada żart, którego nie słyszę. Czuję jednak jego efekty, gdy pełna puszka piwa, która dotąd jedynie kołysała się w długiej małpiastej ręce Zayna, pod wpływem śmiechu przechyla się i ćwierć litra oblewa mi koszulkę od obojczyka, przez pierś, aż spływa z krawędzi na zawilgoconą betonową podłogę. Ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzył, był odór piwa otaczający mnie jak aureola świętego.
-Zawsze musisz coś spierdolić – mamroczę kapryśnie, wyrzynając brzeg koszulki. - Nie byłbyś sobą, gdybyś wypił piwo bez uprzedniego wylani go, co?
-Chrzanisz jak baba – mówi. - Zdejmuj ten mokry łach, prędko załatwimy ci coś nowego. 
Z chwilą, w której kończy mówić, David wraca już zza narożnika ze świeżą koszulką w ręku.
-Obejdzie się – oznajmiam wymijająco. - Po prostu poczekam, aż ta wyschnie.
-Nie wygłupiaj się, nie będziesz siedział w mokrej. To nie tak, że nigdy dotąd nie widzieliśmy twoich nagich cycków, Bieber.
Wiedząc, że brak mi mocnych kontrargumentów, że brak mi jakichkolwiek argumentów, chwytam koszulkę i z powolną niechęcią wyswobadzam się z jej sideł. A gdy jestem już połowicznie nagi, szef i jego czterej przyszywani synowie patrzą w moje plecy jak w namacalny dowód istnienia szatana. Chcę zakryć purpurowe pręgi i jednocześnie nie chcę ich niczym przyćmiewać, bo same w sobie są pięknem, którego oni nie rozumieją.
Pierwszy wyrywa się Jason.
-Dużo ćwiczyłeś, powiadasz. - Ironia wstępuje mu na twarz. - A czy ta sztanga nie miała przypadkiem na imię Viv?
-Zaliczył – mamrocze Zayn. - Mój Boże, zaliczył.
Jestem zażenowany i podekscytowany jednocześnie i ta ekscytacja coraz gorliwiej wypiera wszelki rodzaj onieśmielenia. Wkrótce dochodzi nawet do tego, że pragnę stanąć na wezgłowiu kanapy, napiąć muskuły i szczycić się tymi malowidłami stworzonymi na potrzeby sztuki pod hasłem 'kobieca przyjemność'.
-Co to jest? - pyta nerwowo szef. - Co. To. Kurwa. Jest – cedzi słowa.
-Co mam powiedzieć? - Wzruszam niedbale ramionami. - Jestem w tym dość dobry. Pomimo kosmicznie długiej abstynencji.
Lukas otwiera usta, żeby zasypać mnie lawiną niewybrednych słów, ale ich potok zatrzymuje sygnał telefonu. Zagłębia szorstką tytoniową dłoń w kieszeń i odbiera połączenie, nie spuszczając ze mnie wzroku. Ale prędko odsuwa telefon od ucha i krzywi się, bo ze słuchawki dobiega nas wszystkich dziki kobiecy wrzask i wcale nie jestem zdziwiony, podejrzewając Stellę o ten krzyk rozpaczy. Szef słucha jej wyziewów przez dłuższą chwilę, nie okazuje zniecierpliwienia i albo nie doceniłem jego zdolności aktorskich, albo to, co mówi, nie wznieca zniecierpliwienia. 
-Jest ze mną – mówi, patrzy na mnie przez wąskie szparki w oczach. Czuję niemały niepokój, wiedząc, że rozmawiają o mnie i że nie jest to rozmowa wychwalająca stos moich zalet. - Przekażę mu – kończy i wiem, że jego złość sięga zenitu. Słucham uważnie tego, co nadejdzie, a Jason, Zayn, David i Tyson słuchają równie wnikliwie. - Dzwoniła moja była żona – mówi, ale to wiem. - Rozmawiała z nauczycielką Viv. W szatni przed lekcją wychowania fizycznego zobaczyła na ciele Viv od groma siniaków. Chcesz mi coś powiedzieć, Bieber?
-Twoja córka lubi na ostro – mamroczę. Nie słyszy mnie, albo nie chce usłyszeć, i podrywa brwi. - Viv lubi na ostro. A ja nie mam nic przeciwko temu.
Orientuję się, że szef ceni sobie szczerość, ale nie w każdym zakresie. Patrzy mi w oczy nieodgadnionym spojrzeniem i jestem pewien, że w jednej chwili mógłby poklepać mnie po ramieniu i dać wskazówki dotyczące szybszego zakładania prezerwatywy, a w drugiej rozciąć mi jelita szybkim skokiem noża, który zawsze nosi w kieszeni na piersi. 
-Powiedziałbym ci coś, synu – przemawia, a my wszyscy wypuszczamy długo wstrzymywane oddechy. - Ale wiem, że moja była żona, która wybiera się do ciebie z wizytą, zrobi to lepiej. I skuteczniej. A teraz zejdź mi z oczu, zanim zrobię ci krzywdę.
Odchodzi do prowizorycznego biura, a ja puszczam się biegiem za nim. Doganiam go w progu i jego złość nie eksploduje, więc obaj wchodzimy do ciasnego zagraconego wnętrza. Silę się na przymilny ton niewinnego, choć wiem, że to nie przejdzie.
-Szefie, nie zrobiliśmy nic złego.
-Viv jest cała posiniaczona – cedzi przez zęby.
-Owszem, trochę nas poniosło, ale... Nie zrobiłem nic wbrew jej woli. Po prostu... Po prostu się kochaliśmy. Poszliśmy ze sobą do łóżka. Słodki Jezu, chyba szef nie myślał, że do końca życia będziemy trzymać się za ręce. Potrzebowałem tego, a Viv wcale nie okazała się taka słodka na jaką wygląda. W łóżku jest tak dzika, że ledwie ją poznałem. To kolejna rzecz, na którą nie mam serca narzekać.
-Nie łudziłem się, że doczekacie śmierci w czystości. Aczkolwiek mogłeś dać sobie na wstrzymanie. Gdyby chodziło o jednego siniaka, nauczycielka nie dzwoniłaby do Stelli. Ja mimo wszystko nadal ci ufam i wiem, że nie zrobiłbyś Viv krzywdy. Nie ty. A jednak moja była żona może nie mieć tyle wiary i zaufania. 
-Z całym szacunkiem, ale sam również nie zakończyłem tego weekendu bez szwanku. - Myślę o podrapanych plecach i wiem, że szef zna te myśli, więc nie dodaję nic do tego wyznania.
-Nie potrafię sam siebie zrozumieć – wyznaje niespodziewanie. - Kiedy na ciebie patrzę, czuję odrazę i wstręt i mimowolnie widzę, jak twoje napakowane cielsko ją przygniata. A mimo wszystko nadal żywię do ciebie sympatię. Więc teraz dla własnego dobra zejdź mi z oczu, żebym nie zmienił zdania. Zapytam się jeszcze tylko o jedno. - Bierze głęboki oddech, czuję jego napięcie. - To była jej świadoma decyzja?
-Nie dotknąłem jej siłą przez pół roku – tłumaczę spokojnie. - Gdybym chciał to zrobić, nie czekałbym sześciu miesięcy.
Moje zapewnienia brzmią logicznie, więc szef kiwa głową. Wiem, że pomimo całej złości, pomimo całej niechęci i odrazy, jaka spływa na mnie z jego spojrzenia, cieszy go myśl, że to moje, nie obce dłonie przyczyniły się do siniaków na ciele Viv; że to mój dotyk był tym, na który przyzwoliła. Raduję się wraz z nim i wychodzę z gabinetu, kiedy dociera do mnie ostatek jego głosu mówiący:
-Groźba z moją byłą żoną w tle nie była żartem, Justin. Nawiedzi cię. Jak duch. Przy czym jej siarczysty policzek jest zupełnie zmaterializowany.



Nie powiem, że siedzę jak na szpilkach, wyczekując jej nalotu, ale bezsprzecznie zdarza mi się zerkać w okno i wyglądać przez nie na podjazd. Odkąd wyszedłem z magazynu natychmiast po zakończonej rozmowie z szefem i odebraniu ułamka swojej puli z ostatniego napadu, dzwoni mi w uszach złość Stelli wyrażona krzykiem w słuchawce telefonu i zastanawiam się, ile decybeli przyjmuje jej wrzask na żywo. Ukrywam przed sobą i przed światem, że w przypadku kobiety pokroju Stelli nawet takie darcie mordy ma coś wspólnego z erotyzmem.
Dopijam kawę, gdy do kuchni wbiega Amy w antypoślizgowych skarpetach w jeże. Wdrapuje się na moje kolana, mimo że kilkakrotnie zsuwa się po łydkach. Nie ułatwiam jej zadania i czekam, aż wespnie się na dolną poręcz barowego krzesła, a potem, omal nie ściągając mi z pośladków dresów, wspina się, za podporę mając moją stopę w białej skarpetce.
-Za pięć miesięcy mam urodziny – oznajmia, siada mi na udach okrakiem i obejmuje policzki. Zgniata je w małych palcach i śmieje się, gdy moje usta bezwiednie kształtują się w kaczy dziób.
-Poważnie? - pytam, szczypiąc ją w pośladek. - Nie miałem pojęcia.
-Wiem już, co chcę dostać – oznajmia, ignorując moje wtrącenie, bo wie, że skoro nie zapominam o walentynkach, mikołajkach i innych drobiazgach i wraz z każdym z nich przy jej łóżku ląduje wór słodyczy, nie pominąłbym czegoś tak istotnego jak data jej narodzin i data mojej przemiany. Bo tego dnia i ja urodziłem się na nowo. 
-W kwestii jednorożców i dmuchanych pałaców zajmujących cały ogród nic się nie zmieniło – ostrzegam.
-Tamto to stara sprawa, już z tego wyrosłam. Przecież skończę sześć lat. Sześć lat, tata – piszczy radośnie, wijąc się na moich udach jak piskorz. - Chcę dostać samochód. Swój własny. Żebym mogła jeździć nim do szkoły, kiedy już zacznę do niej chodzić.
-Poczekaj dziesięć lat, a możesz być pewna, że zaparkuję przed domem nowiutką różową furą z obłędnym przyspieszeniem. A teraz porozmawiajmy lepiej o tym, że do szkoły nie są przyjmowane małe flądry, które sikają nocą do łóżka.
Dłoń Amy lgnie do moich ust z prędkością światła. Wzrok ma groźny, a w miejscu oczu pozostają jedynie szparki, wąskie jak u Voldemorta. 
-To był wypadek – syczy, a w jej oddechu tak bliskim mojego nosa czuję mandarynkę. - Śniło mi się, że jestem w toalecie. A poza tym mam tylko pięć lat.
-Jeszcze przed chwilą wybiegałaś daleko w przyszłość i domagałaś się samochodu. Może zamiast tego chciałabyś na urodziny paczkę pampersów? - droczę się z nią.
-Tata, przestań. To musi zostać między nami. I nie mów wujkowi Jasonowi. Będzie się ze mnie śmiał tak długo, aż sam nie zacznie sikać w majtki ze starości.
Naraz naszą pogawędkę o sekretnym zarysie przerywa odgłos prędko zgniatanej blachy na podjeździe. Wysyłam Amy na piętro i sam wybiegam na podjazd, gdzie oczom mym w promieniach popołudniowego słońca ukazuje się zarys nędzy i rozpaczy. Prawy tylny błotnik mojego samochodu nadaje się co najwyżej do gabloty w muzeum furii przyszłych teściowych. I sam wpadam w furię. Nasza wspólna, moja i Stelli, miesza się na podjeździe, a w oknie dwojga domów naprzeciwko lśnią połyskujące łysiną zainteresowane głowy.
-Kto dał ci prawo jazdy, do cholery? - krzyczę na nią, gdy parkuje obok, już bez większych szkód, i wysiada. Powtarzamy tę samą mantrę: mnie zapiera w piersi dech, a ona jest tego doskonale świadoma. 
-Uszkodziłeś moje dziecko, więc ja uszkodziłam twoje – mówi podniesionym głosem i rusza do domu. Patrzę, jak znika w progu i nie mogę się nadziwić prędkości, z jaką udaje jej się poruszać na morderczo wysokich szpilkach. Bieg w nich powinien być jedną z dyscyplin olimpijskich.
Puszczam wiązankę przekleństw pod nosem, zaciskam zęby, żeby nie wypowiedzieć któregoś z epitetów głośniej, i idę za nią do domu, uprzednio wykonując znak krzyża nad pokiereszowanym błotnikiem BMW. Stella położyła torebkę na zamszowej kanapie i stoi teraz pośrodku salonu z rękoma zapartymi na apetycznych biodrach. Jesienny płaszcz zwęża jej talię i ledwie wystaje spod niego rozporek czarnej spódnicy na lewym udzie. Myślę o sobie, w dresach i obcisłym T-shircie, i wiem, jak bardzo niedopasowani jesteśmy w kwestii elegancji, a jednak mam nieodparte wrażenie, że gdyby nadarzyła się sposobność, ta elegancja zeszłaby na tak daleki plan, że nawet podświadomość przestałaby nam o niej przypominać.
-Jest cała posiniaczona – wyrzuca słowa z wrzącymi w nich oskarżeniami. - Co ty jej, do cholery, zrobiłeś? Wiedziałam, że nie powinna ufać dekadę starszemu, napakowanemu, zarozumiałemu cwaniakowi, który macza palce w brudnych interesach mojego eks męża. - Dźga mnie w pierś palcem wskazującym, czuję jej paznokieć pod obojczykiem. - Jeśli się dowiem, że podniosłeś na nią rękę, zgnieciony błotnik samochodu będzie twoim najmniejszym problemem. Podam cię na policję. Wsadzą cię do więzienia razem z innymi zwyrodnialcami, którzy nie wiedzą, czym jest szacunek do...
-Uprawiałem z nią seks – przerywam jej wywód. - Nie byłem delikatny, bo tego nie chciała. Siniaki są jedynie dowodem, jak dobrze jej było – ciągnę spokojnie, patrzę w jej oczy i uświadamiam sobie, że nie mają nic z oczu Viv. Nie mają tajemnicy. Są jak oczy Mii. Otwarte na wszystko wokół zanim wspomniane wszystko otworzyło się na nie. - Nie rozumiem tylko twojego odegranego oburzenia. Doskonale wiesz, jak powstają siniaki na udach, biodrach i nadgarstkach. Nie uwierzę, że nigdy takich nie miałaś. - Zyskuję pewność siebie i cień uśmiechu podnosi prawy kącik moich ust. Szczycę się powagą, którą nad nią zyskuję.
-Ty cholerny zboczeńcu. - Palec wskazujący zmienia się w całą pięść i to ona powoduje głuche tąpnięcie w moim torsie.
-Jestem zboczony dlatego, że czekałem pół roku, żeby przypadkiem niczego na niej nie wymusić? - Parskam śmiechem w jej twarz i chwytam jej nadgarstek. Pomimo mojej słabości do Stelli, tylko piąstki Viv są upoważnione do zadawania mi ciosów.
-Powiedziałeś, że z nią nie sypiasz – syczy, a syk ten gubi matczyną troskę. - Że jej nie dotkniesz.
-Niczego ci nie obiecywałem. Powiedziałem, że z nią nie spałem i nigdy nie dodałem, że nie zamierzam zrobić tego w nieodległej przyszłości. Nie dopowiadaj sobie czegoś, czego nie usłyszałaś.
Patrzę w jej oczy głębiej, niż dotychczas sądziłem, że to możliwe, i wtedy to do mnie dociera. Widzę w jej spojrzeniu czerń tak czarną, że zawstydziłaby noc. Widzę zawziętość jej twarzy o łagodnych kobiecych rysach, teraz napiętych i walecznych. Widzę jej dekolt pod rozpiętym płaszczem, dwa centymetry oddalony od standardowej moralności i przyzwoitości. Widzę zakończenie spódnicy i myślę, jaką sumą należałoby ozłocić moją matkę, by założyła coś tak krótkiego. Stoi przede mną ucieleśnienie kobiecej zazdrości.
-Nie wierzę – mówię cicho, uśmiecham się, a uśmiech ten opływa złośliwość. - Doprawdy w to nie wierzę. - Ujmuję w dwa palce jej podbródek. - Kicia, ty jesteś o mnie zazdrosna.
Pierwszy raz widzę, jak oblewa ją rumieniec. Trzymam ją stanowczą, więc nie ma drogi ucieczki, którym mogłaby go upuścić.
-Jesteś niezaprzeczalnie i nieodwołalnie zazdrosna. Zazdrosna o to, że pieprzę twoją córkę, a nie ciebie. - Śmieję się i żadne z nas nie mruga. - Chciałabyś, żebym to ciebie przeleciał, co?
-Jesteś bezczelny – cedzi przez zęby.
-Jestem bezpośredni. Od samego początku patrzysz mi w bokserki zamiast w twarz. A ten dekolt – podrywam jednym palcem skrzydło jej płaszcza – to przynęta?
Sklejam jej usta i wkrótce rozwiera już wargi jedynie jak ryba rozpaczliwie pragnąca powrotu w wodną toń. Kradnę wszystkie jej słowa. Zacieram linię obrony. Nie jest przygotowana na moją śmiałość i otwartość, a ja brnę po omacku w ten absurd, bo wiem, że tworzy go czysta nieskalana prawda. Jestem obiektem erotycznych fantazji matki mojej dziewczyny. Myśl ta napawa mnie dumą i przerażeniem jednocześnie i uprzytomniam sobie to szczęście w nieszczęściu. Ileż bym dał, by trafić na taką Stellę przed Viv. Czyż jej matka nie mogła być naszą swatką zamiast ojca?
W końcu odzyskuje głos i mówi:
-Irytuje mnie to, jak przystojny jesteś.
-Ja też jestem tym niekiedy zmęczony. Widzę się w lustrze i mam ochotę zrobić sobie dobrze.
-Nie zapominaj, że nie mam dwudziestu lat i nie śmieszą mnie żarty na twoim poziomie.
-Tak? - chichoczę. - Więc dlaczego się uśmiechasz?
Stella uderza mnie otwartą dłonią w mostek i odwraca głowę, a soczysty uśmiech wpełza na jej usta.
-Tylko się nie zarumień, bo pomyślę, że działają na ciebie sprośne żarciki.
Doprowadzamy się do porządku. Stella patrzy na mnie łagodnie i już, już mi się zdaje, że wyciągnie rękę i pogładzi mnie po policzku, ale jest zbyt dystyngowana, by sobie na to pozwolić.
-To zwyczajnie denerwująca, że jedna moja córka znajduje sobie faceta, za którego sama chętnie bym się zabrała, Mia prawdopodobnie też się z kimś spotyka i nie zdziwiłabym się, gdyby sporo od ciebie nie odstawał.
Wyobrażam sobie nasze wspólne zwycięstwo, moje i Jasona. Wyobrażam sobie, jak przytłaczamy ją ogromem seksapilu. Wyobrażam sobie jej zażenowanie i wypełza ze mnie diabeł, bo chcę znów zobaczyć, jak jej policzki wkraczają w ogień.
-Chcesz go poznać? - pytam zadziornie.
-Kogo?
-Faceta Mii. - Jeszcze zanim odpowiada, wyciągam w powietrze szyję i krzyczę: - Jason! Pozwól tu na chwilę!
Oboje zwracamy się w stronę schodów i z dumą patrzę, jak mój młodszy brat, bez koszulki, z mokrymi po prysznicu włosami, zbiega lekko po schodach i obdarza Stellę zaciekawionym męskim spojrzeniem. W jego oczach widzę odbity własny błysk, jego uśmiech pożyczył chochliki, które na co dzień rozciągają mój. 
-Cóż to za piękność nawiedziła nasze skromne progi? - mówi, używając głosu naszego dziadka, naszego ojca, tego, którego ja nigdy nie musiałem używać. - Wiedziałem, że pieprzysz kogoś na boku, bracie. Ale nie wiedziałem, że masz względy u tak wysokiej ligi.
Przerywam jego wywód znaczącym chrząknięciem.
-Poznaj swoją przyszłą teściową, Jason – mówię i doskonale się bawię, widząc, jak przez moment panika opanowuje jego oczy, ale prędko reflektuje się i doskakuje do oniemiałej Stelli. 
-W takim razie bardzo przepraszam i całuję rączki. - I rzeczywiście ujmuje obie jej dłonie i na każdej zostawia pocałunek, a ja żywię głęboką nadzieję, że nie ślini jej skóry tak, jak niegdyś obślinił mnie. A potem pędzi do mojego ucha i szepcze: - Miałeś rację, stary. To mamuśka z rodzaju tych, które mogą rywalizować z córkami. Zaopiekowałbym się nią. Przykryłbym ją swoją kołdrą, żeby nie zmarzła. A potem...
-A potem poprosiłbyś, żeby possała ci fiuta – kończę za niego i przybijamy piątkę w szczelinie między naszymi biodrami.
-A więc bracia – odzywa się Stella i patrzymy na nią oboje, chyba nawet nie próbujemy kryć głodu, z jakim ją połykamy, atut po atucie. - Mogłam się tego spodziewać. 
-Obaj wżenimy się w waszą rodzinę – informuję. - Będziesz miała najprzystojniejszych zięciów na świecie. Tak przystojnych, że samo spojrzenie na nich zmoczy ci majtki.
-Nie pozwalaj sobie, szczeniaku – zagroziła, choć wiem, że groźba ta nie ma pokrycia. - Ale nie mogę zaprzeczyć, że moje córki to szczęściary. Odliczając walkę z siniakami – dodaje i patrzy na mnie wymownie, a potem zwraca się do Jasona. - Mam nadzieję, że ty nie zmienisz Mii w śliwkę. 
-Bez obaw, nie jestem tak nieokrzesany jak moja starsza kopia.
Stella mamrocze coś o głębokim zażenowaniu i obowiązkowej dyskrecji, jakiej od nas wymaga, a potem oznajmia, że na nią już pora i że pęka w szwach od wstydu, który uwił na niej gniazdo. Wychodzimy wspólnie na podjazd, a słońce nabiera wypieków i jarzy się ciemnopomarańczową kulą w oddali, pomiędzy żywopłotem sąsiedniego domu a dachówką ponad moim strychem. Popołudniowe promienie mrużą oczy Stelli, gdy z gracją wsiada do samochodu. Stoję na wycieraczce w tych samych białych skarpetkach, które od spodu utraciły swoją niedawną biel, opieram się ramieniem o futrynę i krzyżuję na piersi ręce. Wiem, co nastanie, jeszcze zanim to rzeczywiście się dzieje, bo srebro świateł w samochodzie Stelli błyszczy jasno pomimo uśpionego silnika. Stella próbuje parę razy, przekręca w stacyjce kluczyk, miota się w poszukiwaniu zapasowego kompletu, aż w końcu poddaje się, stawia obie stopy na podjeździe i nie wysiadając z auta woła:
-Jeśli naprawiasz samochody tak samo dobrze, jak pieprzysz, bądź łaskaw zajrzeć pod maskę.
-Nie muszę – odpowiadam z zadziornym wyrazem twarzy. Wciągam na stopy buty i wychodzę do niej na podjazd. - Bo widzisz, moja droga, na ogół tak w naturze bywa, że kiedy nie wyłączasz świateł w samochodzie, akumulator pada. I twój właśnie padł. - Otwieram pilotem drzwi swojego samochodu. - Zapraszam na fotel obok. Odwiozę cię. A wieczorem pogrzebię przy twojej furze. - Jednak zanim ruszamy, kopię gwałtownie w pofałdowany błotnik, ten odrywa się z jękiem i zostaje pod kołami Hondy Stelli. - Wystawię ci rachunek za wizytę u mechanika, zobaczysz.
Podróż dwojga ludzi jednym samochodem zawsze wydawała mi się aktem naszpikowanym napięciem, w tym przypadku seksualnym. Uspokaja mnie jednak świadomość, że gdy patrzę na nogi Stelli, mam ochotę zagłębić między nie dłoń, a kiedy na tym samym fotelu wiozę nogi Viv, odczuwam nieodpartą potrzebę i przeważnie nie przeciwstawiam się jej. W ciszy wyjeżdżamy z plątaniny dwupiętrowych domów, boleśnie ze sobą bliźniaczych, wbijamy się w popołudniowy zator na dwupasmówce, która tak często bywa ucieleśnieniem motoryzacyjnych grzechów, gdy pędzę nią na złamanie karku i sprzeciwiam się wszelkim ograniczeniom. Bo Viv. Jej imię jest dowodem, że zlepek dwóch liter w odpowiedniej kombinacji jest odpowiedzią na wszelkie pytania.
Dlaczego szczęście? Bo Viv.
Dlaczego miłość? Bo Viv.
Dlaczego życie? Viv.
Milczenie Stelli nie pokrywa się z normami rządzącymi zażenowaniem. Gdy zatrzymujemy się na światłach, pozwalam sobie owiać ją wnikliwym spojrzeniem. Wpatruje się lirycznie w okno, jak poeta zagłębiający się w żałobny nastrój przed napisaniem poematu. Albo jak kobieta przeżywająca kryzys w związku. Nie chcę pytać, bo nie chcę znać odpowiedzi, bo nie chcę wysłuchiwać zażaleń dźgających męską rasę, bo nie chcę spoufalać się z damskimi wywodami. A jednak pytam i ściągam na siebie tę lawinę.
-Nie układa ci się z tym twoim... Jak mu tam... Tym pod krawatem?
Zerka na mnie podejrzliwie.
-Przecież nie chcesz o tym słuchać.
-Ale ty chcesz o tym mówić – stwierdzam. - A po wszystkich dzisiejszych wyznaniach mogę uznać, że jesteśmy kimś na kształt kumpli.
-Kumpli – powtarza i parska śmiechem. - Nigdy bym nie pomyślała, że znajdę kumpla w facecie mojej córki, który kręci mnie tak nieprzyzwoicie mocno, że czuję potrzebę wyspowiadania się z tego.
-Cała przyjemność po mojej stronie – zapewniam. - A teraz spowiadaj się. Co mam w sobie ja, czego jemu brakuje. 
Bierze głęboki oddech. Tak głęboki, że zasysa całą Europę i Azję. Tak głęboki, że mieści w sobie miliardy słów, na które jestem skazany.
-Nie umiemy ze sobą rozmawiać – żali się. - Zapomnieliśmy, jak to robić. Zapomnieliśmy, o czym moglibyśmy rozmawiać. To dość powszechne, gdy jest się ze sobą od lat – mówi to takim tonem, jakby ostrzegała mnie przed monotonią. Nie mogę wyrazić swojej opinii. Mój najdłuższy związek trwał rok i zakończył się burzliwym rozstaniem z nadmiaru słów. - W dodatku, co jeszcze bardziej powszechne, wciąż ogląda się za młodszymi. Może nie mam dwudziestu lat, ale nie wyglądam jak emerytka i drażni mnie, kiedy muszę konkurować z jakimiś siksami. Powiedz mi, Justin, jak to jest, że nie potraficie sprzeciwić się pokusie i oglądacie się za tymi roznegliżowanymi gówniarami jak za jednorożcem. 
Chichoczę na dźwięk jej porównania. 
-Ja się nie oglądam. Byłoby niebezpiecznie, gdybym oglądał się za młodszymi niż ta, którą mam. 
-Ty oglądasz się za tymi przed czterdziestką – wytyka mi.
-Bo te przed czterdziestką oglądają się za mną – kwituję, ale wyczerpaliśmy limit sarkazmu na jeden dzień i prędko powracamy do sedna.
-Większość czasu spędza w pracy i kiedyś nawet podejrzewałam go o romans z sekretarką, dopóki nie dowiedziałam się, że jego sekretarką jest facet.
-Jedno z drugim nie koliduje – wtrącam, ale orientuję się, że szczerością ją nie wesprę, i znów milknę jak zaklęty.
-Nie kochaliśmy się od trzech miesięcy, a wcześniej, kiedy już dochodziło do zbliżenia, byłam raczej bezpłatną prostytutką wypożyczoną na dziesięć minut i nie zliczę, jak często musiałam udawać, żebyśmy oboje nie czuli się zażenowani.
-Nie rób tego – pouczam ją. - Wtedy przyzwyczaisz go do myśli, że robi ci dobrze, i zupełnie przestanie się starać. Ja na przykład wolałbym, żeby laska wprost powiedziała mi, co było nie tak, niż żeby później obrabiała mi dupę w tłumie psiapsiółek. Albo kumpli. - Klepię się w pierś.
-Tak myślisz?
-Bez dwóch zdań. To jemu powinno być głupio, że nie jest w stanie zaspokoić własnej kobiety, nie tobie. A jeśli chcesz wiedzieć, co tak naprawdę myślę, posłuchaj mnie uważnie właśnie teraz. - Zatrzymujemy się na kolejnych światłach, drudzy w kolejce do dalszej  drogi. Nachylam się ku Stelli, a ona zbliża się do mnie, jakbyśmy wymieniali sekrety z sali obrad Kongresu. - Kopnij tego impotenta w dupę. To śliski typ. Jesteś piękną kobietą i z całą pewnością rasa męska nie pozwoli ci długo być samej.  
Widzę kosmyk włosów pałętający się po jej policzku i zakładam go za ucho Stelli w czysto przyjacielskim geście. Dopiero po chwili uprzytamniam sobie, że wpędziłem ją tym gestem w jeszcze większe skrępowanie, bo pukiel włosów wyciszał dorodny rumień na jej kości policzkowej. Wiem, że równie przyjacielskim gestem powinienem uderzyć ją teraz pięścią w ramię, ale moja ręka nie potrafi się na to zdobyć.
-Masz moje błogosławieństwo – mówi nagle i klepie mnie po udzie. - Opiekuj się Viv, bo coś mi mówi, że jesteś jedynym, którego do siebie dopuszcza. A kiedy już się jej oświadczysz, sama wybiorę ci garnitur. Fajny z ciebie facet, Justin – mówi z żalem, który charakteryzuję, ale który od siebie odpycham. - I całkiem dobry człowiek.
-Tego się trzymajmy – dokładam. - Nie dam ci okazji do zmiany zdania.
-Nie dawaj – potwierdza. - Pracujesz dla mojego byłego męża. Samo to odbiera ci anielskie skrzydła, choć nie mam bladego pojęcia, co za tym stoi, bo nigdy nie zwierzał mi się ze swoich osiągnięć cichego karierowicza.
-Bo widzisz, piękna, tak to czasem w życiu bywa, że niewiedza wychodzi człowiekowi na dobre. Ale dzięki temu możesz być pewna, że twojej córci, czy to jednej, czy to drugiej, włos z głowy nie spadnie. 
-Tylko przybiorą kolor dojrzałej figi – ironizuje. - Nie jestem pewna, czy to mnie pociesza.
-Musisz nauczyć się odróżniać pospolite krzywdy od krzywd z przyjemności. A krzywdy Viv niewątpliwie były tymi drugimi. Żebyś tylko wiedziała, ile sprośnych zdań wyszło przez jej usta tego weekendu.
-Nie chcę wiedzieć, bo byłabym zmuszona dać jej szlaban – wchodzi mi w słowo. - W ogóle nie chcę wiedzieć, co robiliście, oprócz tego, czego jestem już boleśnie świadoma. Twoja córka dorośnie, a wtedy zrozumiesz, o czym mówię. Życie seksualne własnych dzieci nie jest tym, o czym rodzice chcieliby słyszeć. Zwłaszcza szesnastoletnich dzieci. Zwłaszcza dzieci takich jak Viv.
-Od początku intryguje mnie ten podział. To wybór przypadku, że Viv trzymacie pod kloszem, czy po prostu wiecie, że Mia puszcza się na prawo i lewo?
-Właśnie cię polubiłam, więc nie trać tej sympatii, chłopie.
-Nie powiedziałem nic, co nie byłoby prawdą. Znam Mię dobrze, powiedziałbym nawet zbyt dobrze, i wiem, że traktuje seks jak mycie zębów. To jej zasługa, że na Viv chuchacie i dmuchacie? Nawet Lukas któregoś dnia, krótko po tym jak przywiózł do mnie dziewczyny, powiedział: Mię ci wybaczę, ale Viv nie waż się tknąć choćby małym palcem.
-Posłuszny z ciebie pracownik – drwi.
-Nie rozmawiamy teraz o moim posłuszeństwie. Rozmawiamy o Viv. I o powodach, dla których taktujecie ją jak wyrzutka. 
W Stelli coś się budzi. Nie nazwałbym tego poczuciem winy czy skruchą, raczej głęboką zadumą nad tym mrowiskiem, w które właśnie wetknąłem kij i pobudziłem do życia. Zastyga na fotelu i znów wpatruje się w okno. Tym razem głowę ma tak okręconą, że nie dostrzegam jej spojrzenia, jego cień nie odbija się nawet w szybie i irytuje mnie ta niewiedza, choć jeszcze tak niedawno twierdziłem, że bywa zbawienna. Moje niedawne pytanie zastyga w powietrzu i powoli wymyka się z samochodu otworem wentylacyjnym. Zanim zupełnie ulatuje, kładę dłoń na udzie Stelli i zataczam dwa nieduże kółka kciukiem na powłoce cienkich cielistych rajstop.
Prawie przeżywam orgazm, ale zatrzymuję go dla siebie.
-Znasz kobiety, Justin – przemawia na wydechu. - Nie sądzę, żebyś kiedykolwiek miał problem ze zrozumieniem ich. I nie sądzę, żebyś nie dostrzegł różnicy między nimi wszystkimi a Viv.
-Oczywiście, że ją dostrzegłem – odpowiadam. - Pokochałem Viv, a nie je wszystkie. Pokochałem to, co jest w niej inne.
-Wiesz, o czym mówię, Justin. Viv nie jest łatwa w obejściu. Nie jest typową szesnastolatką, nie zachowuje się jak one.
-I wcale nad tym nie ubolewam – wtrącam. - Stella, doskonale wiem, do czego zmierzasz. Viv bywa oderwana: od rzeczywistości, od ludzi, od wszystkiego. Myślisz, że mało razy się z tym zetknąłem? Myślisz, że rzadko kiedy mówię do niej, a ona zdaje się mnie nie słyszeć? Jestem tego świadom. Jestem boleśnie świadom jej odmienności. Ale nie traktuję jej w inny sposób, bo nie chcę dać jej do zrozumienia, że to dostrzegam. Boli mnie to, że ma przede mną całe Himalaje tajemnic, że tak często płacze i za nic w świecie nie chce powiedzieć z jakiego powodu, ale, na Boga, nie będę jej tego wytykał. Może Viv jest po prostu bardziej wrażliwa. Delikatna. Zamknięta w sobie.
-Powiedziała ci, że podejrzewali u niej chorobę dwubiegunową i że przez kilka miesięcy leczyła się na depresję?
Pytanie Stelli kołysze się w powietrzu i wysysa cały tlen, bo nagle niesłychanie ciężko jest mi oddychać. Zjeżdżam z drogi dwupasmowej, mimo że nie dotarliśmy jeszcze do właściwego zjazdu, ale czuję, że zabiłbym nas oboje, gdyby na drodze ekspresowej noga opadła mi na pedał gazu. Nie miałbym siły, by ją unieść, więc wpełzamy w jednokierunkową aleję przecinającą elewacje starych kamienic. Wiem, że przyspieszam i samochodem szarpie, gdy gwałtownie hamuję tu i ówdzie. Nie spowalniają mnie prośby Stelli, coraz bardziej rozpaczliwe błagania. Dopiero gdy kładzie rękę na wnętrzu mojego uda, czyli robi to, co w każdej innej sytuacji napięłoby mnie tak mocno, że szwy w jeansach byłyby zagrożone, teraz rozluźnia mnie i zjeżdżam w zatoczkę dla autobusów.
-Jak to depresję? - pytam w końcu, nie odrywam oczu od przedniej szyby. To rodzaj tej niewiedzy, która rozdziera mnie na pół. - Czyli te tabletki, których nie chciała brać i które chowała pod łóżkiem, były na depresję?
-Powiedziała ci o tabletkach?
-Siedziałem u niej w szafie, gdy przyniosłaś jej porcję. Zbyła mnie, gdy o nie spytałem. Ale ostatnio przyłapałem ją, gdy połknęła jedną czy dwie. 
-Duże przeźroczyste kapsułki?
-Maleńkie białe... guziki nacięte w połowie.
Stella wzdycha głęboko.
-To tabletki antykoncepcyjne, Justin. Mniej więcej pół roku temu, co zbiegło się z poznaniem ciebie, powiedziała, że czuje się dobrze. Zdaje mi się, że zamieniła tabletki na ciebie. Odtąd ty byłeś jej własnym antydepresantem.
Przez moment piękno tego brzmienia śpiewa mi w uszach, aż dociera do mnie, że nie chcę być antydepresantem, bo nie chcę, by istniała konieczność jego przyjmowania. 
-Ale skąd depresja? - pytam, próbuję zrozumieć coś, czego Stella nie jest w stanie mi wytłumaczyć.
-Nie każde podłoże depresyjne jest zrozumiałe. Jej nigdy nie było. Dlatego chcę cię prosić, żebyś zastanowił się, czy jesteś w stanie to udźwignąć, jej lęki, jej łzy, jej stany depresyjne, wątpliwie wyleczone. Ona cię kocha, Justin. Jeśli nie jesteś pewien, nie brnij w to głębiej i wysadź mnie na pierwszej przecznicy. Złapię taksówkę.
Przez chwilę pałam ogromną niechęcią do Stelli i nastawienia, które wokół niej krąży. A potem, w ramach odpowiedzi, przyspieszam, mijam wszystkie przydrożne zjazdy, którymi mógłbym uciec, i dostrzegam w oczach Stelli podziw, gdy kiwa głową jakby utwierdzona w tym, co podejrzewała.
Wszystko to, co niespodziewanie spadło na moje barki, teraz krąży mi po głowie jak rozszalałe tornado. Samo hasło 'depresja' wpędza mnie w lęk, bo należy do grupy czynników, których nie znam, z którymi jakikolwiek rodzaj walki jest mi obcy. Myśl, że ten niepoznany element siedzi w Viv, że zapuścił w niej korzenie już długie miesiące przed naszym pierwszym spotkaniem, wydaje mi się teraz dziecinnie oczywista, a jednak nie chwyciłbym jej sam. Może i coś podejrzewałem. Wcale temu nie zaprzeczam. Tak łatwo jest odpędzać myśl o tym, co rozsiewa strach. Boli mnie, że dowiaduję się tak późno, bo równie późno podejmuję walkę z tym paskudztwem. I równie późno dam do zrozumienia Viv, że nie jest w tym sama. Że nigdy nie będzie. Musiałbym postradać zmysły, by samotnie wysłać ją na pole bitwy.
Dom Moore'ów i niemoore'ów wyłania się w połowie ulicy i jeszcze zanim zajeżdżamy na podjazd, wiemy oboje, że nadciąga kataklizm. Parterowe okno, na prawo od drzwi wejściowych, rozwarte jest na oścież i przez firanę co i rusz przelatują zmięte kartki, podarte strzępy, niekiedy całe ich usztywniane teczki i segregatory z nazwą dziedziny na grzbiecie wypisaną czarnym markerem. Z wnętrza domu dobiegają krzyki i trzaski, na podłogach pękają wazony i szklanki. Jeśli ziemia się nie trzęsie, to tylko dzięki wspaniałym amortyzatorom. Nie wiem, czy to przypadek, czy celowość Boga, ale nad ich domem wisi chmura najczarniejsza ze wszystkich chmur na niebie.
-Viv – mówimy jednocześnie i wybiegamy razem ze Stellą z samochodu, który cudem zaparkował pomiędzy slalomem kartek i teczek.
Nie czuję zimna na nagich ramionach późną październikową porą. Nie czułbym go i w grudniu, i w styczniu, i w lutym. Pędzę za Stellą do domu, przetaczamy się przez próg i zanim dostrzegam cokolwiek przez wzburzony bitewny pył, Mia uwiesza się na moim ramieniu i mówi:
-Zrób coś z tą swoją miłością życia, zanim rozniesie nam cały dom i zostaną z niego jedynie strzępy.
Wpadam jak oszalały do gabinetu na parterze. Już wcześniej zwróciłem uwagę na potężne regały zagradzające dwie naprzeciwległe ściany, po brzegi wypełnione najróżniejszymi dokumentami, od umów kupna i sprzedaży, przez rachunki telefoniczne, aż po akty urodzenia i chrztu. Viv w przypływie szału ściąga je wszystkie z półek, przegląda chaotycznie i puszcza w powietrzny tan. Część z nich ląduje na podłodze, inna wpełza pod meblościanki, jeszcze inna wyfruwa przez okno z przyspieszeniem rakietowym. Viv rzuca się po gabinecie, od segregatora do segregatora, rozrywa koszulki, w których schowane są co ważniejsze akty, a dzikość jej oczu i niewidzące spojrzenie przeraża mnie już od progu.
-Viv – mówię i silę się na łagodny ton, ale sam nie wiem, kiedy zaczynam krzyczeć. Zdaje mi się, że jeśli coś ma do niej dotrzeć, to tylko wrzask, który zagłuszyłby bojowe okrzyki w jej głowie.
-Musi gdzieś tu być – mamrocze do siebie, rozrywa rachunki za gaz i wodę z zeszłego kwartału. - Musi gdzieś tu być.
Kartki świszczą mi w uszach, gdy zataczają kręgi pod sufitem i opadają gdzie popadnie. Przedzieram się przez ten deszcz papieru i chwytam Viv za nadgarstki, a potem niemalże rzucam na swoją pierś, by unieruchomić jej ramiona. Trzymam ją w ciasnym uścisku i nie rozluźniam go, chociaż miota się, próbuje wyrwać i ma nawet więcej siły i krzepy niż pod kołdrą. Mijają lata, nim przestaje zadawać mi ból, uderzając mnie w pierś i plecy, gryząc w odsłonięte przedramiona, kopiąc w piszczele. Za nic mam ten ból, gdy widzę, jak ona cierpi, oddając kontrolę nad sobą czemuś, z czym nigdy mnie nie zapoznała.
-Uspokój się – mówię do niej łagodnie. Powtarzam to kilkakrotnie i wydaje mi się, że zaczynam do niej docierać. - Spokojnie, Viv. 
W jednej chwili czuję, jak uchodzi z niej powietrze, cała para i moc. Jest jak lokomotywa, która na wydechu wjeżdża do skansenu. Kładzie policzek na mojej piersi i szepcze.
-Musi gdzieś tutaj być. 
-Co? - dopytuję. - Co musi być? Czego tak namiętnie szukasz, że zdemolowałaś cały pokój, a Mia ze strachu omal nie popuściła w majtki?
-Musi gdzieś tu być – powtarza znów. 
Słyszę jej głos, tak odległy i obcy, i wiem, że wciąż jej ze mną nie ma, i jestem naiwny, łudząc się, że poznam obiekt jej poszukiwań.
Całuję jej usta i sam nie wiem, dlaczego robię to akurat teraz. Chyba jestem nieco zawiedziony, że nasze pierwsze spotkanie po tak ekstatycznych chwilach ma w sobie tak mało namiętności. Oddaje pocałunek, ale porusza wargami tylko raz, zupełnie jakby chciała, żeby moje ześlizgnęły się z jej i dały jej święty spokój. Nie jestem nachalny i prędko odpuszczam, nie pcham się z pocałunkami tam, gdzie ich nie pożądają, choć przychodzi mi to z trudem, bo sam pożądam bardzo. 
Wyprowadzam Viv z gabinetu. Za progiem czekają przerażone Mia i Stella. Żadna z nich nie miała odwagi, by zajrzeć do gabinetu, nim wypleniłem z niego tornado.
Zapominam trzymać Viv obiema rękoma, na kilku smyczach, i omija mnie, gdy zatrzymuję się pośrodku salonu. Wciąga trampki, kurtkę przeciwdeszczową z kapturem, pędem opuszcza dom i ku mojemu zaskoczeniu rzuca w pełni przytomne:
-Muszę się przejść.
I jak zapowiada, odchodzi pospiesznym marszem w górę ulicy, tam gdzie pną się numery domów. Chcę iść za nią, w zasadzie nawet nie wiem, czy chcę, ale przychodzi mi to samoistnie. Zatrzymuje mnie dłoń Stelli, która chwyta mnie za koszulkę na piersi.
-Nie potrzebuje twojego towarzystwa przez całą dobę – mówi, a Mia skromnie kiwa głową. 
-Potrzebuje – upieram się.
-Ale go nie chce. 
Z tym nie potrafię się spierać. Choć targa mną niepokój, obiecuję, że nie popędzę za nią i pozwalam odprowadzić się wzrokiem do samochodu. Wychudzonej postaci Viv nie ma już na horyzoncie i nie ma za nim.
A wtedy na stertę myśli, która pojmała mnie dzisiaj - depresja Viv, świadomość jej porażającego rozchwiania i obiekt westchnień, jaki Stella odnalazła we mnie – nadciąga jeszcze jedna, najstraszliwsza, najbardziej gnębiąca, tryskająca ze mnie testosteronem i najbardziej pamiętliwa myśl, jaka może zaatakować zakochanego mężczyznę: Gdzie, do licha, podziało się dziewictwo Viv?
Nie chodzi o zawód. Nie jestem zawiedziony, że nie byłem jej pierwszym, choć miło byłoby wiedzieć, że jednak byłem. Nie chodzi o złość na nią, nie chodzi o te nieszczęsne czternaście lat, które powinny być jeszcze częścią dzieciństwa. Nie chodzi niedosyt, bo bliżej mi przesytu. Teraz wiem, co czuje Jason, który za wszelką cenę chciałby się dowiedzieć, kim był pierwszy facet Mii. Oddałbym równie wiele, żeby poznać sekret Viv.
Więc piszę sms'a do Mii i proszę ją, by wyszła na podjazd, a gdy pojawia się na nim niespełna minutę później, w długiej bluzie i puchatych kapciach, objęta szczelnie ramionami, mrugam do niej światłami i w chwilę później siedzi obok mnie na fotelu, drżąc na wspomnienie nadciągającego huraganowego wiatru.
-Co jest? - pyta. - Masz ochotę na szybki numerek na tyłach, jak za starych dobrych czasów? Nic z tego, skarbie, od niedawna jestem wierna.
-Mam nadzieję, że jesteś – odpowiadam. - Jason zakochał się po wariacku.
-Wcale nie jesteś lepszy – wytyka mi.
Nie brnę w te idiotyzmy, bo pytanie, które chcę zadać, powoli spala mi język. Zadaję je, gdy Mia przypatruje mi się nagląco.
-Viv jest twoją siostrą – mówię, wybitnie inteligentnie. - Chodzicie razem do szkoły. Musisz wiedzieć.
-I pewnie wiem – odrzeka. - Ale nie wiem, co miałabym wiedzieć.
-Czy Viv miała przede mną chłopaka, faceta? Rozumiesz, czy była z kimś na poważnie.
Boję się odpowiedzi, ale zaskakuje mnie, jak bardzo jestem jej ciekaw. Czuję się jak Sherlock Holmes na tropie zagadki stulecia. Wchłania mnie i zagłębia się we mnie. Nie mogę spać, nie mogę jeść, nie mogę myśleć o niczym innym, dopóki nie poznam odpowiedzi, która na dobrą sprawę nie jest mi do niczego potrzebna, nie zmieni niczego między nami, nie wpłynie na to, co już zbudowaliśmy. Chcę ją postać, bo jestem egoistyczną świnią, która nie wyobraża sobie podziału istoty tak cennej jak kobieta. Jednocześnie wychodzi ze mnie nieludzki hipokryta. Nie uznaję podziału kobiety, kiedy mężczyznę, którym jestem, dzieliłbym pośród wiele pięknych dam.
-Upadłeś na głowę? - pyta rozgoryczona. - Viv? Faceta? Gadasz jak pomylony. Jej związek z tobą to największe zaskoczenie XXI wieku. Mogę cię zapewnić, że nikogo przed tobą nie miała. Nie ukryłaby przede mną czegoś takiego. Jedynym, co kryje przed całym światem, jest ona sama. Właściwie czemu mnie o to pytasz? Nie byłoby rozsądniej zapytać Viv o ewentualność jej zakończonych związków?
Wzdycham głęboko. O ile rozsądniej.
-W piątek pierwszy raz ze sobą spaliśmy – mówię cicho. Jestem zbulwersowany myślą, że Mia wyprzedza Jasona i że to do niej pierwszej płyną moje zwierzenia. - Była tak rozogniona i namiętna, że nawet ty przy niej wymiękasz, kochaniutka.
-Jesteś fiutem, Bieber – burczy urażona.
-Nie mówię, że było mi z tobą źle, bo absolutnie nie było. Po prostu przy tobie sypały się iskry. A przy Viv wszystko staje w ogniu. Ale nie do tego zmierzam. Mia, ona nie była dziewicą. Nasza mała urocza Viv nie była dziewicą. Próbowałem ją o to wypytać, ale mnie zbyła. Spytałem, czy ktoś ją, nie daj Boże, skrzywdził. Viv nie umie kłamać. I nie skłamała, mówiąc, że mając czternaście lat oddała się jakiemuś facetowi dobrowolnie. - Opieram czoło o kierownicę i próbuję wyprzeć z głowy obrzydliwą myśl, która w niej rozkwitła. Bo przez chwilę wydaje mi się, że wolałbym, aby ktoś zrobił jej krzywdę. Łatwiej jest mi się pogodzić z jej krzywdą niż z przyzwoleniem.
Mia milczy, a gdy spoglądam w jej twarz, widzę dwie ogromne kule prawie w całości pochłonięte przez źrenice. Jakby źrenice pożywiły się wszystkim, co dotychczas je otaczało.
-Co ty powiedziałeś? - pyta, a głos jej drży.
-Viv nie była dziewicą.
Dłoń Mii z prędkością uderzającej błyskawicy podlatuje do ust. Przywiera do nich szczelnie i przez chwilę mam wrażenie, że Mia dusi się, ale jest zbyt oszołomiona, by się do tego przyznać. A potem, po stłumionym szepcie, w którym słyszę wyraźne 'mój Boże', drzwi otwierają się i Mia wypada z samochodu jak rażona prądem. 
-Mała, zaczekaj! - krzyczę za nią przez otwartą szybę. - O co chodzi?
-Muszę już iść – odkrzykuje, prawie tak nieprzytomnie jak Viv w czasach jej nagłego napadu. - Naprawdę muszę iść.
Jestem boleśnie świadom, że ona już wie. 
I że ja wiem jeszcze mniej niż dotychczas.
I jestem pewien tylko tego, że dzisiejszej nocy zasnę samotnie.





~*~



jakoś tak wyszedł mi rozdział w stylu Jella zamiast Jiv, ale jeszcze to nadrobimy, no nie:)
chyba w końcu mam pomysł na zakończenie i możliwe że powoli będziemy zmieniać front opowiadania, zresztą sami zobaczycie
i coś jeszcze miałam tu napisać, ale nie mam bladego pojęcia co....










czwartek, 16 lutego 2017

Rozdział 34 - I feel it coming


Viv spełnia moje marzenia.
Chciałbym stanąć za barierką na dachu drapacza chmur, spojrzeć w dół, na drobiny ludzkie wyglądające mnie w niebiosach, i nie  czuć strachu. Jak ona.
Tymczasem strach obrywa moje krawędzie, jeszcze zanim zbliżam się do barierki. Strach o nią. Czyli strach o wszystko, bo Viv jest moim wszystkim.
Na prawo za plecami Viv stoi szef, jego mięśnie spięte są pod garniturem i notorycznie ociera z czoła pot, choć temperatura chyli się ku dolnym wskaźnikom. Negocjator i psycholog stoją najbliżej barierki, po jej lewej, jeden z nich wyciąga rękę w przestrzeń i szuka nici, na której mógłby ściągnąć Viv na właściwą stronę. Zapomina, że pomimo kolosalnych chęci nie przeciągnie jej pomiędzy szczeblami barierki. A liczy się czas, bo jej palce zdają się pocić na metalowym pręcie i osuwać się dalej i dalej. Aż w końcu trzyma się jej tak niemrawo, że nie pozwalam sobie mrugnąć, bo mrugnięcie mogłoby trwać zbyt długo.
Nie pozwalam sprawom potoczyć się swoim biegiem. Wyrywam naprzód, przedzieram się przez urwane krzyki wszystkich tych, którzy chcą mnie zatrzymać. Przekładam ręce przez barierkę, chwytam Viv w talii tak mocno, że natychmiast ozdabiam ją siną obręczą, a przenosząc na bezpieczne terytorium, mówię:
-Nie będę się z tobą pieprzył, Viv.
Gdy stoimy po tej samej stronie, gdy nie dzieli nas żadne niebezpieczeństwo, przyciskam jej głowę do piersi i chwytam jej włosy w napastliwe garści.
-Co ci strzeliło do głowy, wariatko? - pytam złamanym głosem, obcałowuję jej głowę wartą wszystkich pocałunków świata. - Przecież wiesz, że skoczyłbym za tobą. Dlaczego chciałaś to zrobić?
-Chciałam zrobić co? - pyta zduszonym w mojej koszulce szeptem.
-Skoczyć, skończyć, zabić się.
-Nie chciałam się zabić – mówi i wpada w trans, bo jej oczy przestają mrugać. Niezmiennie boję się tego stanu. - Chciałam tylko przekonać się, czy latanie rzeczywiście jest tak wspaniałe.
Najbardziej przeraża mnie myśl, że w wyznaniach Viv nie ma sarkazmu. Nie ma ironii jest jej osobista niebezpieczna oryginalność. Dla jej dobra powinniśmy urządzić przytulny pokój w piwnicy i zmieniać się na wachtach przy drzwiach.
-Jeśli chciałaś latać, mogłaś się czegoś naćpać, choćby, ale nie skakać z dachu, na miłość boską.
Nie mogę przestać całować jej skroni. Moje usta przylepiają się do nich, zachodzą na brwi i powieki. Chcę obcałować ją całą, by mieć pewność, że i całą przeniosłem zza barierki. Przytulam ją do torsu łapczywie i nie wiem, ile w tym trwamy, ale nikt nie ma odwagi nam przerwać i po pewnym czasie przychodzi skrępowanie ich wnikliwością. Odnoszę wrażenie, że wiedzą, oni wszyscy, że prawy kącik moich ust kończy się milimetr powyżej lewego, i że widzą, jak krople mojej śliny osadzone na twarzy Viv drżą pod rozpędem hulającego wiatru.
-Jesteś skończoną kretynką, Viv – płaczę w jej włosy. Płaczę ze strachu. Jeszcze nigdy nie byłem tak bliski utraty. Drżą moje dłonie i z wolna zaczynam drżeć cały, choć uścisk ramion mam tak mocny, że niemożliwym jest, by Viv spomiędzy nich wypełzła. Zatem jest bezpieczna. A mimo to serce rozsadza mi pierś i drżenie Viv jest powodowane jego uderzeniami. - Przecież ja bym nie przeżył, gdyby cokolwiek ci się stało.
-Nic mi nie jest – szepcze.
Czuję, jak toczy walkę z samą sobą. Rzuca ją ku mnie i jej ręce podrygują ku mojej szyi. Jest zdystansowana, ale wypełnia się moim zapachem częściej, niż jakimkolwiek innym. I nade wszystko osnuwa ją rozluźnienie. Po raz pierwszy czuję, że osunie się, jeśli ją puszczę. Dlatego nie upuszczam. Nie mogę pozwolić, by coś tak cennego upadło, bo niełatwo jest  ogromną wartość dosięgnąć z dna.
-Nic ci nie jest, bo mam pieprzony dar do przewidywania twoich chorych pomysłów. A gdybym go nie miał? Zostałaby z ciebie mokra plama na chodniku pod wieżowcem, przy której ludzie zapalaliby świeczki.
-Przepraszam.
-Nie chcę twoich przeprosin, do cholery. Gdybyś umarła, na nic mi twoje 'przepraszam'. Nie umiesz latać, Viv. Wybacz, że niszczę ci dzieciństwo, ale nie umiesz i nigdy się tego nie nauczysz.
-Nie krzycz na mnie – prosi łagodnie, znów jest tą Viv, którą poznałem pół roku temu: przestraszoną, niewinną, nieodgadnioną.
-Nie krzyczę. - Wypuszczam świszczący oddech. - Po prostu się martwię, bo nie wiem, co jeszcze wpadnie ci do głowy.
Patrzę na nią i nie wiem, co zrobić. Bo gdy ona patrzy na mnie, tym wzrokiem konającego szczeniaka, topi się we mnie wszystko, co powinno zostać nieuszczknięte. Jej oczy są łagodne i mam przemożną ochotę pocałować jej gałki oczne. A zaraz po tym usta, rozchylone i miękkie, by nie poczuły się zaniedbywane. Zbyt wiele moich myśli okrąża Viv i przekonuję się o tym, gdy na moich oczach wyrastają jej skrzydła, białe i silne.
I wtedy to następuje. Viv wspina się na palce, obejmuje lodowatymi dłońmi mój kark, wplata palce w skrzydła wytatuowane na nim, i przytula się do mnie, a trwa to tak niebywale krótko, że ciepło jej policzka na obojczyku byłoby wyłącznie złudzeniem, gdybym nie przejął inicjatywy i nie zapętlił się wokół jej talii. Przytulamy się po szczeniacku i czuję, że dopiszę tę chwilę do listy najznakomitszych wydarzeń w dziejach ludzkości, że ten uścisk sam się na nią wpisał i że tworzy historię. Bo jesteśmy ludźmi i jak wszyscy pozostali tworzymy własne odrębne historie. Najwyraźniej przesądzonym jest, by nasza fabuła zahaczała niekiedy o niezdrowe kino akcji.
-Idziesz ze mną – oznajmiam, a mój głos nie uznaje wszelakich form sprzeciwu. - Nie spuszczę z ciebie oka.
Biorę ją na ręce i myślę, że lgnie do mojej piersi bezwładnie. Ale i tak cieszę się z tej maleńkiej okazji do zbliżenia. Podchodzę do szefa, któremu zmartwienie natychmiast dodało lat, i mówię półgłosem:
-Zabieram ją na weekend za miasto. Chcę, żeby od tego wszystkiego odpoczęła.
Kiwa głową i on również nie zna słów, którymi mógłby się sprzeciwić. Nie dziś.
-Tylko pilnuj jej – prosi tubalnym głosem.
-Zawsze pilnuję – oznajmiam i odchodzę powolnym krokiem, bo zdaje mi się, że sen krąży nad Viv jak mucha.
-I jeszcze jedno, Justin – zwraca się do mnie szef. Okręcam kark o dziewięćdziesiąt stopni, a brwi drżą mi na szczycie czoła. - Dziękuję.
Kłębi się między nami waga tych słów.
-Zrobiłem to w szczególności dla siebie – odpowiadam, a potem zamykam drzwi światu, który ingeruje w mój setką obcych istnień. Jestem ja, jest Viv i jest to, co nie ma szans między nami uschnąć.
Tym razem wybieram windę. Wchodzę do ciasnej klatki, a nieprzerwany widok absolutnej definicji piękna pomaga mi pokonać klaustrofobię. Opieram się o okrytą lustrem ścianę i jestem przygnębiony myślą, że wykorzystałem wszelkie możliwe sposoby okazywania miłości i jestem zmuszony powtarzać się w tych zabiegach. Przez resztę podróży na parter, a trwa ona całe lata świetlne i nie narzekam, bo każde z tych lat spędzam z Viv, całuję ją ostrożnie w czubek zimnego nosa. Nie ma takiej siły, która oderwałaby od niej moje spojrzenie. Moja miłość została przepiłowana połowicznie. Jestem zakochany w Viv, we wszystkim co się na nią składa. I jestem osobno zakochany w jej urodzie. Mógłbym ją czcić, mógłbym modlić się do obrazów z jej podobizną.
Wychodzimy na chłodny dwór. Tłum gapiów nie ustaje w poszukiwaniu zbawienia pod niebiosami, a ja wyszukuję bocznej ulicy, którą mógłbym potajemnie przemycić Viv do samochodu. Jak heroinę. Jak dzieło sztuki. Jak wszystko, co swą wartością przewyższa zwyczajny materializm. Prędko wtapiam się w tłum tych niezainteresowanych cudzą tragedią i docieramy do samochodu jeszcze zanim policja wznawia ruch i odwołuje akcje ratunkową, jakże nieistotną. Wierzę w niezwykłość Viv ale nie jestem przekonany, czy ona wystarcza, by przeżyć upadek z trzydziestego piętra. Kierując się egoizmem, wybieram dla Viv miejsce na fotelu pasażera, dla własnej uciechy i jej niewygody, i odjeżdżamy z tego zbiorowiska nieszczęść i sekundowych nierzeczywistych uścisków.
-Masz jakiś koc? - pyta, zwija się w kłębek na fotelu, drży, szczękając zębami.
-Jasne. - Wkładam rękę między nogi, zagłębiam ją pod fotel i wyciągam polarowy koc w szkocką kratę. Na pierwszych światłach owijam nim Viv, a ona dziękuje niemrawo, podkurcza nogi i wlepia we mnie spojrzenie. Przez drobną chwilę mam wrażenie, że patrząc tak wnikliwie, dostrzega wszystkie niedoskonałości, i uświadamiam sobie, że przecież je wszystkie zdążyła już pokochać. - Mam coś na policzku? - pytam w końcu.
-Zarost – odpowiada, a ja przeklinam tych wszystkich ludzi, którzy jej nie kochają, bo niekochanie jej jest wbrew naturze. - Gdzie jedziemy?
-Na północ za miastem stoi nieduży dom, schowany w lesie. Z dala od wszelkich niebezpieczeństw.
-A ty oczywiście masz klucze i prawne przyzwolenie na pobyt w nim?
Uśmiecham się półgębkiem.
-Wystarczy, że wiem, gdzie chowa je właściciel i że nie przyjeżdża tam od października do kwietnia.
Przed wyjazdem z miasta zajeżdżam na stację benzynową, zadziwiająco pustą jak na tę porę dnia. Ustawiwszy się pod dystrybutorem, głaszczę Viv po głowie i staję przed dwojaką decyzją. Nie chcę przerywać jej odpoczynku i nie chcę też zostawiać jej samej. Boję się zostawić ją samą. Kiedy jednak przyrzeka, że ma zbyt mało miejsca, by rozłożyć skrzydła, wysiadam samotnie, tankuję do pełna, choć połowa baku czuła wciąż smak benzyny, i wbiegam do sklepu. Zaopatruję nasz weekend w prowizoryczną ewentualność żywieniową i ekspedientka do ceny benzyny dolicza również ciastka maślane i słone krakersy.
Ale nie są jedynym, co dolicza. Bo gdy jej palec ze znudzeniem przeskakuje po klawiszach na kasie fiskalnej, przyglądam się prezerwatywom zdobiącym półkę na lewo od kasy. I nie kończę na przyglądaniu się. Biorę najcieńsze i kiedy zostają doliczone do końcowej sumy, jest już za późno, żeby odłożyć je z powrotem na miejsce. Biorę je, bo niegdyś po to zajeżdżałem na stację z niespełna połowicznie pustym bakiem. Biorę je, bo rękę wyciąga samo przyzwyczajenie. Biorę je, bo lubię czuć komfort samego posiadania ich. Nie biorę ich, bo mam nadzieję i chęć.
Pudełko ląduje w kieszeni na udzie. Ciastka i krakersy na wycieraczce pod nogami Viv. Wkrótce pierwsze znikają, a dowód zbrodni pozostaje w kąciku jej wargi. Strzepuję okruch kciukiem i wykorzystuję moment, by zwiedzić opuszką trasę obu jej warg.
To pierwszy raz, gdy milczenie nie stanowi problemu. Myślę, że to oznaka stopniowej dojrzałości. Nie wiem, kto w naszym duecie schwytał jej więcej.
Ale miłość nie zamyka mi ust.
-Dlaczego ze mną zerwałaś? - pytam niespodziewanie. Viv nie przestaje analizować mojego prawego profilu i czuję, że widzi więcej mankamentów, niż ja kiedykolwiek się dopatrzę. - Nie mogę tego zrozumieć. Nie umiem.
Odwołuję wszystko, co powiedziałem o bezproblemowym milczeniu. To, które zalega teraz, nieprzesiąknięte żadnym wstydem, ciąży w małej przestrzeni samochodu.
-Po prostu chciałbym wiedzieć – ciągnę.
-Bo tak powinnam była postąpić – mówi tak cicho, że proszę silnik o moment bez szumu. - Jedyne słuszne rozwiązanie.
-My jesteśmy jedynym słusznym rozwiązaniem, Viv. My. Jako całość. Co ci się nie zgadza w tym równaniu?
-Za dużo niewiadomych.
-Więc pytaj – proponuję. - Jeśli czegoś o mnie nie wiesz, pytaj, a odpowiem na wszystko. W liceum nosiłem aparat na zęby i łykałem tabletki przeciwko trądzikowi. Moja pierwsza dziewczyna miała na imię Waverly i nosiła o dwa rozmiary za mały stanik, bo sądziła, że to dobrze wygląda. Nie wyglądało. Pin do mojej karty kredytowej to rok urodzenia Amy, hasło do konta bankowego to połączenie waszych imion oddzielone kropką, a pieniądze w torbie w piwnicy to fałszywki, radzę po nie nie sięgać – spowiadam się przed nią ze wszystkich tych bzdur, które przyjmują irracjonalne znaczenie w zamkniętych ludzkich oczach.
A wtedy Viv wzdycha cicho, zmienia pozycję i mówi:
-To nie ty jesteś w tym zestawieniu niewiadomą. Nie umiem szczerze rozmawiać. Boję się tego, co się ze mną dzieje. Boję się tego, co dzieje się ze mną, gdy jesteś przy mnie.
I niczego więcej nie wyjaśnia. A kiedy przez związane gardło proszę ją o jeszcze jedną chwilę szczerości, mówi:
-Kocham cię.
I rozumiem jeszcze mniej, niż rozumiałem dotychczas.
Ale ciepło tego wydźwięku niesie nas aż do skrętu w leśną ścieżkę, kilkanaście mil za obwodnicą. Wjeżdżam w gęstwinę drzew, sunę wolno, by jak najmniej skrzywdzić niskie zawieszenie. Uschnięte konary drzew opadają gdzieniegdzie na drogę i odnóża drzew tworzą slalom, przez który przebijamy się z płynną gracją. Docieramy do przerzedzenia drzew i wyrasta przed nami dom z drewnianych lakierowanych bali, a wokół niego drzemiące różane krzewy. Parkuję u samego wejścia i orientuję się, że po jej wyznaniu zgubiłem wszystkie poznane dotąd słowa i nie mam jak otworzyć ust.
Wyręcza mnie Viv.
-Czy w środku jest ogrzewanie? - pyta. - Albo chociaż ciepła kołdra?
-Jest kominek – odpowiadam i już czuję zapach spalanego sosnowego drewna. - I jestem ja.
Ze szczególnym naciskiem na moją obecność.
Gdy otwieram drzwi, do samochodu wpełza chłód wieczoru i odległości od miasta. Temperatura jest znacznie niższa niż w miejskim zgiełku. Ale wciąż jestem rozgrzany myślą, że jestem tu z Viv i że mam ją na cały weekend dla siebie. Przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Viv wychodzi z samochodu oplątana kocem od szyi po kostki stóp. Dotykam jej biodra ledwie wyczuwalnie, bojąc się, że skrzywdzi ją sama poświata dotyku moich palców. Prowadzę ją do drzwi i proszę, by zaczekała sekundę, a wtedy chowam się za rogiem chaty i wyciągam spomiędzy uschniętych rabatek klucze do drzwi. Wchodzimy do wnętrza, zatapiamy się w zapachu żywicy, drewna i lasu. Czuję, że w woni tej zapłonie również drobny posmak naszej miłości. Bo nie przestaliśmy się kochać. Nadal tym pachniemy.
Środek domu jest definicją weekendu zakochanych. Kanapa obita zamszem stoi pośrodku małego salonu, na podłodze z lakierowanego drewna przed sofą leży ogromny, puszysty, biały dywan i brakuje stolika kawowego. Na kuchnię składa się jeden blat, a pod ścianą stoi stół z dębowego drewna i dwa krzesła po przeciwnych stronach. W powietrzu czuć klimat, który połączyłby nawet rozłączonych i zastanawiam się, do której kategorii należymy.
-Rozpalisz w kominku? - pyta Viv, zrzuca koc z ramion na dywan i z wolna zwiedza resztę chaty. Przystaje w progu sypialni, opiera stopę na łydce, a policzek na futrynie. Wpatruje się przez dłuższą chwilę w drewniane wnętrze pokoju i zatrzymuje się na łóżku, jedynym, co stanowi jego wyposażenie.
-Oczywiście – odpowiadam. - O ile nie przypalę sobie palców. Sama rozumiesz, nie mam w tym wprawy.
Uśmiecha się tym szerokim, nieprzytomnym uśmiechem.
-Pomogę ci. Najwyżej poparzymy się oboje. Nie będziesz jedynym, który marudzi.
I znów jest połączeniem dwóch osobowości. A ja, korzystając z tego jak mogę, pragnę być pod jej dłońmi, pod jej ciepłem, pod jej czułością, bo to wszystko mnie umacnia.
Klękam przed kominkiem. Pozostały w nim odłamki drewna. Biorę strzęp gazety, przypalam go zapalniczką i oboje patrzymy, jak ogień z wolna zajmuje drwa. Wpatruję się w tańczące płomienie jak zahipnotyzowany i wiem, że nie zdołam otrząsnąć się z tego stanu, zwłaszcza kiedy Viv delikatnie opiera się na moich plecach i obejmuje moją szyję. Brakuje jeszcze tylko jej pocałunku na karku i w chwili, w której kończę tę myśl, zjawia się i on, soczysty, ciepły, wilgotny. Boję się jej zmian, tak potwornie nieprzewidywalnych, ale dzięki temu wciąż mam nadzieję, że spomiędzy chmur zawsze może wyjrzeć promień słońca. To najpiękniejsze, co może być w miłości – niewiedza.
-Skąd to wszystko, Viv? - pytam skołowany. - Mam na myśli... Jeszcze chwilę temu dajesz mi do zrozumienia, że nic z tego nie będzie, a teraz jesteś tak czuła i ciepła.
-Jestem skostniała – zaprzecza. - Zobacz, jakie mam lodowate palce. - Wsuwa je centymetr pod moją koszulkę. Tyle wystarcza, żebym skamieniał. I zapłonął prędzej, niż gazeta w kominku.
-Wiesz, o czym mówię – upieram się. - Jeszcze dziś w południe, w szkole, sprawiałaś wrażenie, jakbym był ci całkiem obojętny. Ot, kolejny kretyn, który myśli, że ma jakiekolwiek prawo do twojego serca. A teraz przytulasz mnie, całujesz. Viv, żeby nie było wątpliwości, nic mnie bardziej nie cieszy. Ale boję się ciebie. Boję się tego, jak zmienna jesteś. Zrozum, ja po prostu nie chcę kolejny raz cierpieć. To dla mnie za wiele.
Z ust Viv wyskakuje westchnienie. Odpuszcza uścisk na mojej szyi, przestępuje parę kroków i kładzie się na wznak na dywanie naprzeciw kominka. Kładę się tuż obok niej, a nasze dłonie nie dotykają się pomiędzy ciałami. Widzę na suficie słoje drewna, jest ich multum, ale liczba ta nawet nie próbuje dogonić liczby wyrażającej tego, jak skołowany jestem Viv i wszystkim, co się na nią składa.
-Zrobiłeś kiedyś coś, czego nie chciałeś zrobić? - pyta zagadkowo.
-Nie zliczę, ile razy – odpowiadam i rośnie we mnie nadzieja, że szczerość otworzyła Viv usta i być może nie poznam odpowiedzi na pytania, które chciałbym zadać, ale poznam odpowiedzi na te wszystkie, o których nie mam odwagi pomyśleć.
-Na przykład co?
-Krzyk – mówię. Żadne z nas nie patrzy na drugie. - Nigdy nie chciałem podnieść na ciebie głosu.
-Myślałam raczej o czymś jak... - urywa i zakręca kosmyk włosów wkoło nosa. - Byłeś nieuczciwy i wydawało ci się, że jak zrobisz coś wbrew sobie, nagle nabierzesz wiarygodności. Albo... - Wiem, jak ciężko jest jej mówić, więc wstrzymuję oddech i pozostawiam ją w absolutnym milczeniu. - Poczułeś kiedyś, że musisz coś zrobić, ale sam nie wiesz, dlaczego? Że sumienie kazało ci postąpić tak, a nie inaczej.
-Tak było, gdy zabierałem Amy ze szpitala po jej narodzinach – wyznaję. - Nie chciałem mieć dziecka. Ale coś nie pozwoliło mi zostawić jej samej pośród tych obcych ludzi.
-A czułeś kiedyś, że musisz zrobić coś, cokolwiek, żeby nie skrzywdzić drugiej osoby? A poniewczasie uświadomiłeś sobie, że ranisz samego siebie i że jesteś egoistą, bo nie potrafisz przyjąć całego cierpienia na siebie?
Chcę zadać jej tyle pytań, a nie potrafię nawet otworzyć ust.
-Możesz mi obiecać, że kiedy cię to przerośnie, sam odejdziesz?
-Viv, nic z tego nie rozumiem – mówię panicznie.
-Pokochałbyś mnie, gdybyś wiedział, że jestem inna? - Nie umiem dłużej zwlekać ze spojrzeniem w jej twarz. Brzmienie jej głosu mówi mi, że jej oczy zachodzą łzami. I rzeczywiście – zaczynają w nich pływać. - Albo gdybyś miał nigdy nie dowiedzieć się, jaka jestem naprawdę? Że płaczę, chociaż nie mam powodu. Że nie zawsze jestem czuła, choć na to zasługujesz. Że sama nie wiem,  kim jestem i jaka jestem.
Nie porusza się, leżąc na plecach jak przyklejona do dywanu. Tylko jej dłonie biegają po twarzy i ocierają z kości policzkowych coraz to nowe i nowe łzy. Nie mogę patrzeć, jak się męczy, więc przytulam ją nieporadnie, podkładam dłoń pod jej łopatkę i łączę policzek z jej uchem, chowam twarz w jej włosach. Pozwalam, by jeszcze chwilę wstrząsał nią płacz, bo doprawdy nie wiem, czego mam użyć, by cały wsiąkł, a gdy w ciszy wolnej od moich słów przestaje łkać, wiem, że nie ma bardziej właściwego miejsca, w którym mógłbym się znaleźć.
-Jedyne, czego chcę – mówię łagodnie, nie chcąc jej spłoszyć – to abyś rozmawiała ze mną tak szczerze, jak dzisiaj. - Całuję jej wszystko, na czym zahaczają się moje usta. - Co się dzieje, aniołku? Masz jakieś problemy? Jestem tu, żeby ci pomóc. Zawsze ci pomogę, pamiętaj o tym.
-Nie możesz mi pomóc – szepcze do mojego ucha.
-Nie ma problemów, którym nie potrafilibyśmy zaradzić.
-Moim największym problemem jest to, jak cię kocham. Jak cholernie mocno cię kocham.
Mimo że miałem tego świadomość nie od dziś, jej wyznanie sprawia, że puchnie mi serce. Nigdy bowiem nie czułem się tak dumny z posiadania czyjejś miłości. Nigdy nie pragnął wedrzeć się tak głęboko w czyjeś serce, by aż sprawiać ból. Sadysta i masochista zamknięty w jednym ciele to tajemnica, jakich mało.
-Nie musisz nazywać mnie swoim facetem – oznajmiam, pewien tych słów. - Nie musisz nawet przyznawać, że jesteśmy razem. Po prostu pozwól mi być przy tobie. Kochać cię. Przytulać. Całować. Dotykać.
Wtedy Viv całuje mnie w szczękę i wiem, że jeśli nie wygrałem, nie jestem przegranym.
Wracam do poprzedniej pozycji i znów leżymy na plecach, oboje, być może nawet bliżej siebie niż dotychczas, choć wciąż nie splatamy palców. Oddycham jej zapachem i ciepłem kominka, które rozgrzewa dom.
-Wczoraj w wiadomościach mówili o napadzie na bank w centrum – mówi niespodziewanie. - Masz z tym coś wspólnego?
-A co chciałabyś usłyszeć?
Wzdycha głęboko.
-Że nic ci nie grozi.
-Nic mi nie grozi.
-Przynajmniej spróbuj być ze mną szczery.
Zaczynam się zastanawiać nad tym wszystkim, co od niej usłyszałem. Nad tymi wszystkimi niedopowiedzeniami i powodami do niepokoju. Pierwszy raz mam okazję uczestniczyć w bezpośredniej krwawej walce połowy Viv z jej drugą połową i jestem tym pojedynkiem głęboko poruszony. Głęboko przerażony. Nagle chciałbym być absolwentem psychologii, by wiedzieć, jak z nią rozmawiać. Bo potrafię ją całować, potrafię przytulać, jestem prawdziwym mistrzem w głaskaniu po głowie i kołysaniu na kolanach. Ale gdy mam otworzyć usta, jestem niemowlęciem bez doświadczenia i słów. Chciałbym choć raz mieć w ustach mądrą sentencję, uwagę czy zapewnienie. Chciałbym wyróżniać się mową. Chciałbym, aby to do mnie należało ostatnie słowo.
Viv skubie palcami dywan i obsypuje mnie białymi kłaczkami, a te przylepiają się do moich jeansów i wkrótce wyrasta mi zimowe futro. Tak bardzo chciałbym ją pocałować, ugryźć w ucho, obślinić jej pępek, albo zrobić jedną z tych boleśnie infantylnych rzeczy, które zdarzają się między nami, ale coś mi mówi, że zachowanie dystansu jest jedynym, na co mogę sobie pozwolić.
Aż nagle Viv pyta:
-Pojechałeś na stację benzynową po to, żeby kupić gumki, prawda?
Ze wszystkich możliwych pytań na to jedno nie znam odpowiedzi. Na to jedno nie potrafię odpowiedzieć pierwszą myślą, jaka kwitnie mi w głowie, choć aktualnie nie kwitnie żadna i mój mózg jest rozległą pustynią wolną od żyznych gleb.
-Co mam ci powiedzieć? - Pocieram twarz dłońmi, chcę zetrzeć z niej cały niezrozumiały wstyd. - Pojechałem na stację, żeby zatankować, ale gumki...
-Wziąłeś na wszelki wypadek.
-Wziąłem na wszelki wypadek – powtarzam i spoglądam na nią, by wiedzieć, czy jest mną zażenowana tak, jak ja sobą jestem.
-Więc zróbmy z nich użytek – mówi, a wtedy myślę, że z tej miłości tracę rozum.
Przestaję tak myśleć, przestaję w ogóle myśleć, gdy Viv staje przede mną i zmusza mnie, bym podparł się na łokciach. Zdejmuje przez głowę sweter. Rozbiera się z kolejnych warstw odkrywających jej piękno absolutne. Kępa jej ubrań rośnie, otacza ją jak widnokrąg, aż nie ma jak się powiększać, bo wszystko, co mogła zdjąć, zdjęła. Stoi przede mną ubrana w nagość tak nagą i piękną, że czuję, jak płoną mi policzki. Włosy opadają jej miękko na twarz i z każdym jej oddechem podskakuje lok. Jej ciało gra na moich nerwach, a grę stanowi odległość. Kiedy przez trzaski w ogniu kominka przebija się tylko jeden oddech, uświadamiam sobie, że przestałem kontrolować swój i duszę się, ale nie mogę zaczerpnąć powietrza, bo jestem zbyt skamieniały. I nie mrugam, chociaż wyschnięte oczy zaczynają szczypać. To nie tak, że nie widziałem Viv nago i nie pojmowałem jej piękna. Ale dzisiaj przestałem je pojmować. Wykroczyło poza racjonalizm.
Viv siada okrakiem na moich udach i uśmiecha się uśmiechem tak niewinnym, że przez chwilę mam obawy w kwestii moralnego podejścia do seksu.
-Zdejmij koszulkę – prosi szeptem.
Poddaję się jej rozkazom jak niewolnik. Paraliżuje mnie myśl, że poddałbym się im, nawet gdyby dotyczyły obnażonego tańca w ogniach kominka.
-Jak miała na imię ostatnia dziewczyna, z którą spałeś?
-Jennifer – odpowiadam, oddech mi przyspiesza.
-A przedostatnia?
-Nie chcesz wiedzieć – mówię i przywieram do jej ust rozemocjonowanymi ustami.
Zagłębiam się w jej wargach i łaskoczę czubkiem języka jej podniebienie. Napieram na jej piersi torsem i przez chwilę podtrzymuję łopatki, bo odchyla się i pozwala zasiać rabatkę pocałunków na swojej szyi. Czuję jej palce we włosach i wiem, że jestem spełniony, tutaj, wraz z nią, wraz z jej niewytłumaczalnym napadem pożądania, którego nie pozwalam stłamsić.
Kiedy pocałunek dobiega końca i jego epilog jest obietnicą, że nadejdzie kolejny, opadam miękko na dywan, głową w stronę podnóża kanapy, a Viv pochyla się i podejmuje próbę bitewnego zdobycia mojego torsu. Upuszcza pocałunki pomiędzy zarysami mięśni i na nich, błądzi szlakami, nie odrywając ust od drżącej skóry. Jestem tak spięty, że moje mięśnie wzrastają dziesięciokrotnie i przez chwilę widzę w oczach Viv strach przed nimi. Ale twarz mam łagodną i nie mogę poradzić zupełnie nic na swoją chwilową śmierć. Kiedy zmartwychwstaję, by zrozumieć, w czym, do diabła, uczestniczę, Viv odpina moje spodnie i rozsuwa rozporek, a wraz z jego wędrówką ku kroczu, całuje z wolna białe bokserki. I jest w niej tyle naturalności, że nie mogę zamknąć oczu i chłonąć tej chwili, bo równie bardzo pragnę cieszyć oczy jej szaleństwem.
-Nie rozpędzaj się, koteczku, bo dojdę, nie będąc tego świadomym – mówię, oddychając spazmatycznie.
Wciąż nie wierzę. To nie tak, że brak wiary spowodowany jest zaślepieniem, jej pięknem, wszystkim co rozprasza. Nie wierzę, bo wciąż czuję, że się wycofa. Gdyby nasze życie seksualne było obiektem gier hazardowych, obstawiłbym wszystkie oszczędności.
Ale kiedy patrzę w jej oczy, orientuję się, że przegrałbym ostatni cent.
Chce się ze mną kochać.
Chce mi się oddać.
Chce mi zaufać.
Już mi ufa.
-Powiedz to – proszę głęboką chrypą.
-Chcę się z tobą kochać – orzeka i nie ma w niej krzty niezdecydowania. - Chcę poczuć się jak księżniczka. - Nachyla się, szepcze w moje usta: - I chcę, żeby było ci dobrze.
Gdyby tylko wiedziała, że uczuciowo dochodzę za każdym razem, gdy patrzy mi w oczy.
Chwytam jej biodra i kładę pośrodku dywanu. Nie wiem, co myśli, mówiąc o byciu księżniczką. Ale jestem zdesperowany, by nauczyć się tego dziś wieczór. Widząc jej uśmiech, uśmiecham się samoistnie, a gdy całuję i liżę jej pępek – czyli robię to, co od wieków krzątało się między moimi marzeniami – oboje zaczynamy chichotać. Pragnę przelać na nią tak wiele uczuciowego erotyzmu, że wspólnie się w nim potopimy.
Zaczynam więc od pocałunków. Całego stada pocałunków. Całego roju pocałunków. Całej nawałnicy pocałunków.
Pierwszy jest jak jej wygięte okulary, które zostały pod moimi kołami pierwszego dnia naszej wspólnej przygody. Obojczyk.
Drugi jest jak jej urokliwa nieśmiałość, którą zdołała mnie zarazić. Obie piersi. Po pocałunku na każdego przyjmującego tę nieśmiałość.
Trzeci jest jak jej bezsprzeczna niewinność. A jest jej tyle, że nie starcza żeber na pokazanie tego ogromu.
Czwarty jest jak stukot kół pociągu z Oklahomy do Dallas, jak kęs naleśnika w przydworcowym barze i jak dżem, który został w kąciku jej ust. Pępek.
Piąty jest jak plaża nad Zatoką Meksykańską. Rozciągnięty tak, że zahacza obie kości biodrowe.
Szósty jest jak kamuflaż, który tak często przyjmowaliśmy. Kostka prawej stopy.
Siódmy jest jak pościg i suchy klimat Kolorado. Lewe kolano.
Ósmy jest jak wichura kłótni i awantur ściśnięta w pokojach hotelowych. Prawe udo.
Dziewiąty, dziesiąty, setny są jak burza, jak chemia, jak my. Ona. Epicentrum.
-Stop – oddycha spazmatycznie. Wyłaniam się spomiędzy jej nóg. - Chcę dojść razem z tobą.
Wtedy nadchodzi najgorszy moment. Nie umiem, klęcząc, zdejmować bokserek w sposób jakkolwiek związany z seksem i wyglądam jak młody żółw podejmujący pierwszą próbę przewrócenia się ze skorupy na łapy.
Nie dzieli nas już nic. Żadna zasłona dymna. Żaden wymysł kreatorów mody. Żaden wstyd. Wychylam się po spodnie splątane nogawkami jak kokarda, wyjmuję z kieszeni prezerwatywy. Rozrywam folię zębami, bo nie potrafię oderwać ręki od piersi Viv. Ale ona wyjmuje mi gumkę z ręki, wyjmuje całe pudełko, i wsuwa pod kanapę.
-Chcę bez – mówi, pewna swego. - Chcę poczuć ciebie, nie kawałek folii.
-Chyba jeszcze nigdy nie kochałem się bez gumki – wyznaję. - Gdybym zemdlał albo coś, zrób mi sztuczne oddychanie. Albo loda.
Całujemy się przez śmiech i miłość. Wiem, że po seksie pokocham ją jeszcze mocniej, choć wizja ta jest tak niewyobrażalna, że nawet nie próbuję zmieścić jej w głowie. Kiedy miłość zaczyna boleć, nie da się kochać mocniej. Ból nie jest wartością wymierną.
-Justin – szepcze nagle, głaszcząc mój policzek. - Nie chcę, żebyś był delikatny.
Patrzę na nią w seksualnym amoku.
-Jesteś popieprzona, Viv – orzekam. - Ale za to cię kocham, moja wariatko.
I docieramy do Pandemonium grzechu.
Pozwalam jej chwycić się moich ramion, więc wbija opuszki w mięśnie i tatuaże. Jedną dłonią o rozczapierzonych palcach opieram się po boku jej głowy, drugą naprowadzam się na nią, by nie zbłaźnić się po półrocznej, mój Boże, półrocznej abstynencji. Czuję, że jestem we właściwym miejscu, gdy czubek mojego fiuta zatapia się w jej wilgoci i kiedy prąd potrząsa mną jak błyskawica. Zanim jednak w nią wchodzę i spełniają się moje marzenia, bo skłamałem, mówiąc, że nie marzę o czymś tak przyziemnym jak seks, podciągam jej kolano na swoje biodro, a ona wczuwa się w ten rytm i podkurcza drugą nogę. Tak więc klęczę pomiędzy jej nogami, nachylony do niej tak, by nie tracić tego cennego kontaktu, by nie zamknął się przede mną portal, przez który chcę się przedostać do sąsiedniej galaktyki, i patrzę w jej odprężoną twarz, której nie maluje żadna nerwowość ani stres, i w każdym jej zrelaksowanym mięśniu czuję zaufanie.
-Pastwisz się nade mną – mówi ze śmiechem, zakrywa przedramieniem twarz, odcina mnie od tego piękna.
Śmieję się również i wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewa, i kiedy ja także najmniej się tego spodziewam, wchodzę w nią nie przesadnie mocno - choć nie silę się też na wybitną delikatność - ale do końca, cały naraz, cały wraz z naszym wspólnym konwulsyjnym wdechem. I jestem w miejscu, w którym nikt nie odbierze mi tego, co otrzymałem. Kładę się na niej, przywieram mocno i zachwycam się miękkością jej skóry, jej piersi. Przez chwilę walczę z głosem, bo coś, co zbiera się w mojej piersi, grozi wylotem w postaci głośnego wycia, może nawet zwierzęcego ryku. A chociaż nie jestem jeszcze zaznajomiony z potrzebami Viv, coś mi mówi, że dreszcz na jej skórze wznieci mój zachrypnięty szept.
Następuje moment, w którym znoszę pozwolenie Viv na kurczowe trzymanie się moich ramion. Chwytam jej nadgarstki, wbijam w podłogę na pograniczu dywanu i podnóża kanapy i ten jeden raz nie żałuję siniaków, które na niej tworzę. Jestem jej wdzięczny, że nie prosiła o delikatność, bo przekonuję się, że nie jestem w stanie jej z siebie wykrzesać. Cofam biodra i wbijam się w nią mocno, aż nie jestem pewien, czy nie przesadziłem z tą siłą, a jednak jestem oczyszczony z wyrzutów sumienia. Nie umiem żałować czegoś, czego nie potrafię. A nie potrafię być aniołem, kiedy zwiedzam piękno piekła.
Czuję ją tak cholernie dobrze. Z początku sądzę, że to zasługa braku zabezpieczenia. Jednak po kolejnych pchnięciach orientuję się, że zaciska się na mnie tak mocno, jakby nieświadomie chciała zaznaczyć moją przynależność do niej, i przez chwilę jestem pewien, że nie dam rady, że dojdę przed kolejnym pchnięciem, najpóźniej w jego trakcie. Tracę kontrolę nad tą rozkoszą, choć to ja jestem na górze. Więc przestaję myśleć. Na ten moment, mam nadzieję nieskończenie długi, jestem bezmózgim neandertalczykiem żądnym przyjemności i mimo wszystko pamiętającym, że to duet i że nie jestem sam.
Viv dość prędko pozwala mi się zorientować, czego ode mnie oczekuje i czego potrzebuje do spełnienia. A wcale nie potrzebuje wiele. Mniej więcej tyle samo, ile potrzebuję ja. Przekonuję się, że jej podbródek unosi się, a usta rozwierają, gdy zagłębiam się w niej szybkim pchnięciem, i otrzymuje czas, by dojść do siebie, kiedy wycofuję się z wolna. Ale zaczynam przyspieszać i przerwy między tymi ekstazami są coraz krótsze, aż usta Viv przestają się zamykać, a ja wgryzam się w jej wargi i wypluwam z siebie najbardziej ordynarne strzępy zdań, jakie spływają mi na język. Przez chwilę obawiam się jej zgorszenia, ale obawy te odchodzą, gdy odpowiada równie obscenicznymi komentarzami.
-Moja mała słodka dziewczynka wcale nie jest taka grzeczna – mówię, gdy zaskakuje mnie, uciekając nadgarstkami spod moich dłoni, odpycha mnie, więc ląduję plecami w samym środku dywanu i to ona przejmuje dowodzenie nad naszym szaleństwem. Nadziewa się na mnie i pojękuje, nie ma w niej delikatności, powiedziałbym nawet, że jest jej kompletnie obca i powiedziałbym również, że tracę głowę dla tego, co udaje jej się ze mną wyczynić.
-Byłoby nie w porządku, gdybyś ty się zamęczał, a ja jedynie leżała i pachniała. - Całuje mnie w szyję. Zawodzę jak pies, któremu pułapka na myszy zakleszczyła jądra. - Odznaczam się całkiem sporą wyobraźnią, wiesz?
Nie jestem w stanie tego kwestionować, bo robi to tak dobrze, bo otacza mnie tak ciasno, bo patrzy na mnie tak perwersyjnym spojrzeniem, że wszystko w głowie mi się plącze i nagle odnoszę wrażenie, że moje imię nie jest moim imieniem, moje bezwiedne dłonie nie są moimi dłońmi, a cała ta chwila nie dotyczy mnie.
Ale wkrótce odzyskuję nad sobą panowanie i postanawiam wnikliwie zapoznać się z najdrobniejszym szczegółem piersi Viv. Ugniatam je w dłoniach i choć wiem, że w tej kwestii delikatność i wyczucie byłyby miłą odmianą, chcę poczuć je równie mocno, jak ją całą, chcę je przeniknąć. I ilość siniaków wzrasta. Zakwitną też na udach, które chwytam, a może których się chwytam, i wiem, że po wszystkim będzie obolała i że zafunduję jej tygodniowe noszenie na rękach.
Masuje moją pierś małymi rękoma, dla których górami i dolinami są mięśnie mojego torsu. Co i rusz bierze w dłonie moją twarz i całuje mnie tak oszałamiającym pocałunkiem, że rozkwita jej nad głową aureola. Być może chcę jej pomóc. Albo wykazać skłonności sadystyczne. Albo zwyczajnie się z nią drażnić. Ale kiedy wbija paznokcie w moje podbrzusze i odchyla się nieco, chwytam ją za pośladek, a opuszką kciuka drugiej dłoni masuję ją tam, gdzie łączy się ze mną z każdym pchnięciem i rozłącza z chwilą mniej skrupulatnego kontaktu.
Siadam prosto, trzymam ją tak blisko swojej piersi, że odbieram nam obojgu wentylację.
-Nadal jesteś taka dzielna? - pytam zadziornie, krępuję jej ruchy i mam ochotę rozpłakać się przez tę chwilową przerwę w dostawie jakiegokolwiek tarcia. Ale robię to, by usłyszeć, jak Viv, moja mała Viv, która zawsze jest dwa kroki przede mną, dwa słowa przede mną, dwa życia przede mną, wygłasza płaczliwe błagania do mojego ucha. Sprawia mi przyjemność to emocjonalnie-fizyczne pastwienie się nad nią. - Czego być chciała, moja śliczna?
Całuje mnie w skroń i ucho, mówiąc niewyraźnie:
-Pozwól mi dojść.
Seksualna męka na jej twarzy nie pozwala mi dłużej jej krzywdzić. Kiedy trzyma się mnie mocno w biodrach, klękam na moment, a potem na powrót kładę się na niej i tym razem jesteśmy tak bajecznie ściśnięci, że nigdy dotąd nie byłem tak blisko nawet z samym sobą. Chyba jesteśmy jednym ciałem, które wychodzi sobie naprzeciw i zderza się w kulminacyjnych momentach. Wciąż klęczę, przyssany do niej piersią jak wielka żarłoczna pijawka, ona oplata mnie w biodrach nogami i zdrapuje z pleców stary naskórek i nowy naskórek, i chyba wszystko, co znajdzie pod skórą, bo czuję głębokie szramy po jej palcach i jestem z nich szalenie dumny. Na ostatniej prostej, gdy tempo jest tak szybkie, że pchnięcia do wewnątrz zlewają się z tymi odwlekającymi, wyciągam rękę i chwytam się kanapy, bo wiem, że tego siniaka na ciele Viv mógłbym sobie nie wybaczyć. Zaciskam palce z siłą prasy hydraulicznej i kiedy dewastuję lewe wezgłowie kanapy, ścianki Viv zaciskają się na mnie tak mocno, że poddaję się w tej walce rozciągania ekstazy w czasie i spuszczam się w nią, i widzę przed oczyma gwiazdy, a ryk, który wydobywa się z mojej piersi, konkuruje z niedźwiedziem grizzly w okresie godowym, ale nie konkuruje z jej pięknym, nadzwyczajnym, zawstydzającym krzykiem.
Osuwam się na nią z wolna, biorę w dłoń jej kędzierzawą głowę i przytulam do szyi, ona głaszcze opuszkami mój kark. Wkrótce opadam po jej prawej na dywan i oboje równocześnie wypuszczamy przez usta długo wstrzymywany, świszczący oddech. I znów liczymy słoje drewna na suficie, ale teraz wirują przed oczami i są ich setki, tysiące, miliony niemożliwych do zliczenia.
I tym razem trzymamy się za ręce.
-No to polataliśmy – mówi, a jej pierś unosi się łagodnie i opada.
-A ja nie spytałem cię nawet, czy chcesz iść sypialni.
-Pożarłeś mnie w całości na podłodze. - Splata nasze palce, przykłada do swoich ust i całuje, kłykieć po kłykciu. - I dobrze zrobiłeś.
Długo leżymy obok siebie, a w powietrzu grają trzaski z kominka. Głowę mam pustą i pełną zarazem i uśmiecham się uśmiechem tak zaabsorbowanego sobą szaleńca, że nie otwieram oczu, bo nie chcę wiedzieć, czy Viv patrzy na ten obraz dewiacji.
Aż nagle coś wypędza mnie z tego stanu hibernacji i budzę się dla tej chwili.
-Justin? - odzywa się cicho. Wpierw na słuch bada, czy śpię, a gdy ściskam jej palce, mówi: - Ja chcę jeszcze raz.
Przyznaję sobie rację. Nie wiem, jak tego dokonałem, ale kocham ją jeszcze mocniej. Aż sam nie dowierzam tej miłości.
I dopiero późną nocą, po ogromie ekstatycznych uniesień, gdy wyczerpana zasypia w moich ramionach, uświadamiam sobie, że nie była dziewicą.





~*~


dzięki Abel za tę piosenkę, tekst się doskonale wpasował 
dlaczego nazwy ludzkich genitaliów brzmią tak beznadziejnie, że jak mam je napisać, to zamiast zachować powagę, parskam śmiechem...
tak w ogóle to czuję się jak dumna mama, że w końcu ich bzyknęłam ahahahahahah
nie umiem powiedzieć, kiedy pojawi się kolejny rozdział, bo wyjeżdżam i nie wiem jak będzie z czasem 
jeśli nie rozumiecie Viv, to luzik, kiedyś zrozumiecie:)