czwartek, 26 stycznia 2017

Rozdział 30 - Lost in your mind


Mam powody przypuszczać, że przemoc jest nowatorskim sposobem okazywania zainteresowania płcią przeciwną.
Moje policzki płoną pod agresją jej dłoni i naprawdę chcę, by już przestała, bo zabiegi te dawno utraciły erotyczny strumień. Nie chcę patrzeć w lustro, bo obawiam się, że skóra łuszczy się ze mnie płatami. Czwarty podmuch przemocy przechyla szalę. Moja dłoń wyrywa się w górę i chwytam ją mocno za nadgarstek. Widzę w jej oczach przestrogę. Przestrogę, którą ona widzi w moich. Traci przewagę stopień po stopniu, kurczy się przede mną, maleje i usycha. Czuje siłę mojej dłoni w przegubie, żelazny uścisk palców hamujący przepływ krwi w żyłach.
Natomiast ja czuję, jak powstaje bariera. Ale nie pomiędzy nami. Wokół nas. Wielka bariera seksualnego napięcia.
-Moją córkę też tak traktujesz? - pyta i na nowo gubi strach. Szarpie nadgarstkiem. Wypuszczam go, by wyfrunął jak wróbel.
-Kiedy twoja córka daje mi w pysk, robi to raz, nie cztery razy - warczę jej w twarz. Jestem wdzięczny własnemu rozsądkowi, który zalecił mi rozgryzienie miętówki.
-Nie przypominam sobie, żebyśmy przeszli na ty.
-I nie musisz - odpowiadam. Atakuję ją wzrokiem. Nie ustępuje. Dzielnie wpełza na moje terytorium. Wbija w ziemię krwistoczerwone paznokcie i nie pozwala się wyprzeć.
Wygląda nieprzyzwoicie gorąco, gdy toczy ten bój i śni o wygranej. Napełniam płuca powietrzem i moje ramiona sprawiają wrażenie szerszych. Przytłacza ją ten ogrom, moja potęga. I widzę coś jeszcze. Widzę, że te ramiona nie pozostają jej obojętne.
Niekiedy myślę, że minąłem się z powołaniem. Powinienem zawodowo uwodzić kobiety, wypełniać je tym wszystkim, czego pragną doświadczyć, i otworzyć konto oszczędnościowe w banku.
Ale nie chcę zazdrości Viv. Cofam się na krok z dala od jej zjawiskowej matki i spoglądam na tę, która nie wie, jak stanąć w mojej obronie. Twarz mi łagodnieje i mięknie szczęka. Zdaje mi się, że gdy dotknę ją palcem, zapadnę się w miękki puch. Jestem jak płynny potok uczuć: choć ta miłość wciąż ze mnie wypływa, gdzieś wewnątrz mnie kiełkuje niczym niezmącone źródło.
Wtedy go widzę i dostrzegam w nim rywala. Nie wiedziałem, że potrafię być tak zaborczy. Pragnę mieć obie, choć przysługuje mi jedna.
Partner matki bliźniaczek, ich ojczym, wychodzi z gabinetu usytuowanego na parterze, mówiąc:
-Policja jest już w drodze. - Błysk satysfakcji mieni się w jego oczach. - Nie wywiniesz się - zwraca się do mnie.
-Nie wywinę się, bo nie mam przed czym uciekać - odpowiadam spokojnie. Mój spokój pochłania hektolitry wysiłku. Jego zdaje się być naturalny jak oddech. Złość byłaby wstrzymaniem powietrza. - Nie zrobiłem niczego, czego nie powinienem był robić. Oddaję ją całą i zdrową, w nienaruszonym stanie.
Błysk policyjnych kogutów w ciemni tej nocy wygląda jak taniec dyskotekowej kuli i muzyczny pęd ciał pod nią. Duet policjantów wkracza do domu na brzmienie zaproszenia ojczyma bliźniaczek. Mógłbym zamknąć oczy i recytować niewidzącymi oczyma sceny teatru rozgrywanego wokół mnie, we mnie. Nie stawiam oporu. Wiem, z której strony lizać im dupy, a kiedy pozwolić falom żalu spłynąć w dół ich podbródków. Co prawda uważam, że kajdanki są zbędnym posunięciem, ale nie protestuję. Proszę tylko, by nie spinali ich zbyt mocno i pozwolili mojej krwi przepływać swobodnie, a potem szukam znajomej nuty w zapachu radiowozu. Mandarynki. I piżmo potu. Pragnę stać się wielorybem i wstrzymać oddech na czas pobytu w tym egzotycznym przybytku.
Fotel pasażera wysunięty jest daleko ku tylnej kanapie, więc nogi cierpną mi nieznośnie. Próbuję rozmasować skurcz łydki spiętymi w obręcze kajdanek dłońmi, ale dosięgam najdalej wzgórza kolan.
Patrzę w okno i widzę nieznane miasto za szybą. Nieznany świat. Odkąd pokochałem Viv, jest wszystkim, co pragnę odkrywać.
Zmęczenie bierze górę. Spokojny rytm silnika usypia mnie, głowa pod bolesnym kątem ląduje na zagłówku. Wiem, że będę przeklinał tę pretensjonalną wygodę, ale nie mam czasu myśleć o jej wpływach na kark. Sen, który stał się dla mnie dawno nieodwiedzaną rodziną z Europy, wykopuje mi dół, wpycha mnie w niego, przysypuje ziemią i ubija wierzch szpadlem.
Budzę się raptownie, dźgany policyjną pałką pod żebra.
-Jesteś chyba pierwszym trzeźwym, który zasnął w radiowozie - oznajmia potężniejszy. Nie poniewiera mną. Czeka, aż wytoczę się sam. - Zwiedzałeś już niegdyś komisariat, mam rację?
Stawiam stopy na chodniku. Latarnie płoną jak pochodnie. Są iskrami tańczącymi wokół ogniska.
-Z doświadczenia wiem, że lepiej wychodzi wam straszenie i sypanie groźbami z rękawa, niż późniejsze działania - mówię sennie. Korzystam z siły ramienia oficera policji i opieram się na nim. Uczę nogi chodzić we śnie.
Wchodzimy po pięciu stopniach na podwyższony parter komisariatu. Chcę zdjąć kapelusz i szarmancko pokłonić się przed mundurowym w recepcji, ale stado innych ciągnie mnie wgłąb korytarza. Trafiam na twarde krzesło o czterech wygiętych nogach w pokoju przesłuchań ofiar. Nie recydywistów. Nie jestem zagrożeniem. 
Tęższy z dwojga przybyłych parzy kawę z ekspresu. Wydaje mi się, że proszę go, by zaparzył i mnie. Potem budzi mnie policzek od lewej. Trzeźwieję i uprzytamniam sobie, że pragnę snu, nie kawy. Snu z nią, obok niej. Na niej.
-Lada chwila przyjedzie tu dziewczynka, którą porwałeś, wraz z rodzicami - oznajmia zza biurka. Wąs mu drży, gdy próbuje dyskretnie dosięgnąć okruch z nastroszonego włosia.
-Dziewczynka, dziewczynka - mamroczę. - Co wy macie z tymi zdrobnieniami? To samo powtarza moja matka. To, że jest nieletnia, nie oznacza, że mamy do czynienia z dziewczynką. Dziewczynka to stan duszy i ciała, nie rocznika.
Nie mówię więcej, bo czuję, że pogrążam się i zapadam w ten dół absurdów. Próbuję poruszyć rękoma. Nie mogę. Łańcuchy łączące obręcze kajdanek oplatają pręty krzesła. Zastanawiam się, jak długo drzemałem. Nie przypominam sobie, żebym pozwolił się z nimi zespoić. Oba okna wychodzące na dwupasmówkę są uchylone. Słyszę życie miasta i czuję zapach upadku świata. Słyszę świst spadających gwiazd i czuję zapach rosy ze swojego ogrodu. Chcę zanurzyć w niej palce i twarz. Chcę wytarzać w niej Amy, żeby wiedziała, że wciąż potrafię być ojcem. Żebym sam uwierzył, że wciąż potrafię. Żarówka trzeszczy niespokojnie pod sufitem. Proszę, by wyłączyli światło, ale moje prośby są nieme. Padam twarzą na kolana i spijam ciemność z ud.
Liczę. Liczę westchnienia funkcjonariusza. Liczę siorbnięcia kawy. Liczę ilość uderzeń skuwki pióra o biurko. Liczę skurcze łydek. Liczę sekundy w krokach na korytarzu. Liczę jej kroki. Liczę smugi zapachu i liczę lata świetlne, nim jej usta opadają na mój kark w pocałunku tak krótkim, że stawiam jego rzeczywistość pod znakiem zapytania.
-Cieszę się, że udało się państwu dotrzeć tak prędko - mówi uprzejmie policjant. 
Okręcam głowę. Natrafiam na biust obficie wypływający z dekoltu. Nie może należeć do Viv. Biust Viv to przy tym ugryzienie komara.
Dzika rzeka śliny spływa mi po brodzie. Pochylam się i ocieram ją w jeansy. Jestem w filmowym kadrze. Te piersi jak dwie dojrzałe pomarańcze, nie, grejpfruty, nie, melony, jarzą się jasno, gdy wszystko wokół zasnuwa mgła. Znad nich błyszczy przyczyna ognia na moich posiniaczonych policzkach. Wyobrażam sobie, że Viv za dwadzieścia lat wygląda tak jak jej matka teraz i jeszcze bardziej pragnę przetrwać z nią całe życie.
-Usiądź, proszę - mówi policjant do Viv i podsuwa jej krzesło. Zanim opada na nie, wyciągam nogę, podcinam ją i miękko opada na moje kolana.
-Jestem oszczędny - tłumaczę. - Po co marnować dwa krzesła, skoro zmieścimy się na jednym?
Viv peszy się i nie jestem jedynym o rozpalonych policzkach. Podnosi się z powrotem, ale nim to następuje, całuję jeden ze środkowych kręgów jej kręgosłupa. Pachnie jak pianki marshmallow. Chcę wgryźć się w nią i zastanawiam się, czy na kanibalizm jest paragraf. 
-Miejmy to już za sobą - wzdycha funkcjonariusz. - Czy jesteś w stanie zeznawać w jego obecności - Zerka na mnie niedyskretnie.
Viv patrzy mu w oczy. Powieka jej nie drgnie. Nie odpowiada i nie wiem, czy to wyraz odwagi, bezczelności (co wątpliwe) czy podtopienia we własnych myślach.
-Dobrze więc - ciągnie, nie bacząc na jej milczenie. - Zostałaś uprowadzona.
-Uprowadzona - powtarzam. - Bez jaj. Czy kiedy pan zabiera swoją żonę na wycieczkę krajoznawczą, mamy do czynienia z uprowadzeniem?
-Moja żona jest pełnoletnia - informuje szorstko. 
-A moja nie i nikomu nic do tego.
-Moja córka nie jest twoją żoną - Stella unosi głos.
-Ale będzie. Pozwalam sobie wybiec w przyszłość.
-Wróćmy do sedna - prosi policjant, znudzony i strudzony nocną służbą. - Czy w czasie, który spędziłaś ze swoim...
-Księciem z bajki - podkładam.
-Ze swoim znajomym - kończy sceptycznie - zrobił ci krzywdę, wykorzystał cię, uderzył? - Poprawia tłuste pośladki w wąskim krześle. - Zgwałcił?
-Zgwałciłem - potwierdzam. - Językiem. Pod prysznicem. Czy pójdę siedzieć za to, że zrobiłem dobrze własnej dziewczynie? - pytam poważnie. Nie znam prawa. Może przyjemność, którą rozsyłam, jest tak piorunująca, że aby nie przynosiła strat w ludziach, wpisano ją w kodeks karny. - Możemy skończyć już tę farsę? Nie zrobiłem nic, co wykroczyłoby poza rozumienie nieszkodliwych działań. Nie porwałem jej. Sama wsiadła do mojego samochodu i sama kazała mi jechać. Nie przetrzymywałem jej siłą. Drzwi miała zawsze otwarte. Nie zamykałem ich. Nie uderzyłem jej, w żaden sposób się nad nią nie znęcałem. Nawet z nią nie spałem. Jest czyta jak łza. 
-Dostaliśmy informację od policji z Kolorado, że posiadasz broń i użyłeś jej, strzelając w radiowóz.
-Posiadanie broni w naszym kraju jest legalne, powiedziałbym nawet całkiem powszechne. I nie strzelałem w radiowóz. Po prostu nie umiem tej broni używać. Wystrzeliła sama. Wraz z kupnem broni nie otrzymałem krótkiego kursu przygotowawczego. To tak jakbym mógł kupić samochód i uzyskać zezwolenie na prowadzenie go, nie mając bladego pojęcia, który to gaz, a który hamulec. Nie mogę odpowiadać za luki w amerykańskiej konstytucji.
Może jednak znam prawo. Swoje prawo. 
A w każdym razie jestem wygadany.
Policjant patrzy na mnie przenikliwie. Jego oczy zwężają się i przez chwilę mam wrażenie, że powie coś, czego nie będę w stanie odeprzeć. Ale on wzdycha siermiężnie, chwyta długopis w tłuste palce i trudzi się, wklejając litery w rubryki na policyjnym raporcie.
-Nadal pozostaje sprawa jej młodego wieku. W takim przypadku decyduje prawny opiekun. Czy wnosi pani zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa? Uprzedzam, że takie sprawy, gdy zostało popełnione wykroczenie, ale nie przyniosło ono żadnych strat, krzywd i szkód, ciągną się miesiącami.
Viv budzi się ze swej hibernacji. Odwraca się na stołku tak, że czubki jej butów dotykają nosów szpilek jej matki. Patrzą sobie w oczy: Viv nieposłuszna córka z genem niewyrazistego buntownika, Stella królowa lodu, zimna i oschła, gorąca tak, że płoną mi uszy. Viv oblizuje wargi i nie wiem, czyj pożar mnie zajmuje, bo płonę cały. 
-Justin ma córkę - mówi cicho, choć głos jej nie drży. Pozwala słowom wypadać cząstka po cząstce, nie pozostawiając między nimi odstępu. - Nie widział jej od trzech tygodni. I ona tak samo długo nie widziała jego. Chyba nie chcesz tej kruszynce zabierać ojca - ciągnie, przyjmuje oskarżycielski ton.
Stella patrzy na mnie z góry. Rysy jej twarzy z wolna miękną, rozpuszcza się ta pokrywa lodowa, w którą ubiera się jak w płaszcz.
-Masz dziecko? - pyta łagodnie. Przytakuję. - Ile ma lat?
-Pięć - odpowiadam. Uświadamiam sobie, że siedzę na dołku połowicznie. Druga połowa mnie została rozgryziona i przełknięta przez tęsknotę.
-Od jak dawna się nią opiekujesz? - Wcześniej miękła. Teraz rozpuszcza się. Komedie romantyczne głoszą szczerozłotą prawdę: samotni ojcowie są smakowitą przynętą wędkarską na ryby żeńskiej płci. 
-Od pierwszego dnia jej życia - mówię i kryję dumę. - Matka Amy zostawiła ją w szpitalu. A ja nie mogłem. Ot, cała historia.
Widzę podziw w jej oczach. Ma ochotę wziąć mnie w ramiona, przytulić do tych zniewalających piersi i wygłosić pasjonującą mowę, jak to duma roztapia jej serce, wiem to na pewno. I prawie jestem już w tym biuście, zatopiony w nim, utopiony, dławię się jego onieśmielającą bliskością. I doznaję tego wszystkiego, gdy ona jedynie ugina nogę. 
Czuję gdzieś głęboko w majtkach, że któregoś dnia trafimy pod wspólną pościel. Jej wzrok mówi mi, że jest o tym równie przekonana.
Ostatecznie Stella rezygnuje ze złożenia doniesienia. Zabiera Viv i wychodzą, a ja jak cień za nimi. Obieramy swoje drogi, rozchodzące się na parkingu. Zanim Stella odpala silnik samochodu, podbiega do mnie Viv, ręce ma w kieszeniach, a twarz ściągniętą i pochmurną.
-Mogę mieć do ciebie prośbę? - pyta, grzebiąc butem w piasku. - Kiedy następnym razem postanowisz ślinić się na widok cycków mojej matki, rób to odrobinę mniej ostentacyjnie, dobrze?
Nie daje mi czasu na odpowiedź. W tej samej chwili odjeżdża wraz z matką spod komisariatu i przez chwilę nie jestem pewien, czy scena zazdrości miała miejsce w tym samym wymiarze. 



Czuję niepokój, gdy nie rozpoznaję zapachu własnego domu. 
Przekręcam klucz tak, jakbym chodził na palcach, choć wiem, że kliknięcie w zamku nikogo nie obudzi. Wchodzę w butach wgłąb salonu i nie zapalam światła. Wybuch bomby atomowej krzyczy do mnie nawet z ciemności. Potykam się o karton po pizzy i wykonuję piruet na bezpańskiej skarpetce. Wącham wino, mleko w proszku i spaleniznę. Ale spomiędzy wszystkich obcych zapachów wyciąga do mnie ręce ten jeden - dziecięca oliwka w zaparowanej łazience.
Nagle z siłą huraganu dociera do mnie, jak bardzo tęsknię za tym swoim pięcioletnim genem.
Wspinam się ociężale po schodach. Zaglądam do pokoju Amy, lecz nie spodziewam się jej tam zastać. Nie mylę się. Śpi tuż za ścianą, w pokoju gościnnym, wtulona w pierś Jasona. Udziela mi się jej spokój. Chcę wierzyć, że Jason nie ukradł mi zaszczytnego przywileju bycia ojcem. To tytuł, na który pracowałem latami. Nierzadko nieefektywnie. Ale pracowałem.
Zbliżam się do łóżka, siadam na krawędzi. Dotykam ramienia Amy i przekonuję się, że wciąż jest niewiele większa niż lalka. Ma zatkany nos i oddycha szeleszcząco przez usta. Jason śpi pod nią, szyję ma wygiętą w literę C, a jego telefon przytrzymuje na torsie ucho Amy. Jest w dresach i koszulce przylegającej do ciała. Nie kładł się więc z zamiarem snu. Kładł się, by obudzić ten zamiar w Amy. 
Czasem myślę, że jej dzieciństwo byłoby szczęśliwsze beze mnie.
Ale moja dorosłość bez niej już nie.
Chwytam ją w dłonie i łagodnie unoszę z Jasona. On budzi się pierwszy, uchyla oko i pociera oba, widząc mnie, niedowierzając. Przytulam Amy do piersi i zastanawiam się, czy mogę uronić łzę. Nie ronię, bo jestem pod obserwacją. Całuję jej główkę pachnącą dziecięcym szamponem i wrzynam palce w cienką piżamę. Najsampierw wtula się we mnie jak w poduszkę. Wkrótce otwiera senne oczy, widzi mnie i na nowo zapada się w sen. Nie rozpoznaje. Dopiero po chwili jej oczy wystrzeliwują z orbit, rozwierając się szeroko, a ich średnica przekracza drogę do ziemskiego jądra.
-Tata! - piszczy, aż drżą w moich uszach bębenki. Powtarza to jeszcze kilkakrotnie i po każdym z tych razów zastanawiam się, które z nas mocniej ściska drugie. Przekonuję się, że ona, gdy zaczyna brakować mi powietrza i zielenieję na twarzy.
-Tęskniłem za tobą, bąbel - mówię, bo wiem, że chce to usłyszeć, i mówię, bo chcę się tego pozbyć. Tęsknoty. Wyrzutów sumienia. I nawet mi się to udaje. Dopóki ona nie oznajmia:
-Już myślałam, że nigdy nie wrócisz. - Wyciera zakatarzony nos w moją szyję. Rozczula mnie ten drobny akt dziecięcych przyzwyczajeń. - Zaczęłam się nawet przekonywać do naleśników wujka.
Patrzę w nią przenikliwie. Jest przeźroczysta. Otwiera się przede mną. Nie zmieniła się, nie urosła, nie przytyła. A mimo to mam wrażenie, że coś mnie ominęło. Coś ważnego. Że pominąłem jakiś element jej wychowania, a czas nie nauczył się cofać i nie przewinę tego, co mi umknęło. Przyglądam się uważniej. Jej włosy są krótsze. Pytam więc, co za traumatyczne przeżycie doprowadziło do skrócenia ich.
-Rower - oznajmia Jason, choć chciałem usłyszeć Amy. To z jej głosem oswajam się na nowo. - Te piękne brązowe kłaki wplątały się w szprychy, a ja nie miałem cierpliwości, żeby je wyplątywać. Więc wspomogłem się nożyczkami.
-Wujek chciał obciąć mnie na łyso - żali się Amy i mocno ściska mnie kolanami w pasie. - Ale powiedział, że oszczędzi mnie, bo - odchrząkuje i przygotowuje się do wygłoszenia cytatu. Jason napina się. - Bo każda dupa powinna mieć włosy na tyle długie, by związywać je, zanim zacznie obciągać.
Nie ma słów, które wyraziłyby moje rozgoryczenie. Mówię więc tylko:
-Przed naszą matką będziesz się tłumaczył. Ona jest jak sąd ostateczny.
Ale w głębi duszy promienieję wdzięcznością. Jest ogniskiem, które własnowolnie zgodziło się stanąć pod rynną. Mógł zawieźć Amy do naszych rodziców. Mógł podrzucić ją któremuś z moich kolegów. Mógł posadzić ją na wycieraczce przed domem i ogrodzić budą, otulić szyję obrożą i przywiązać łańcuchem. A on robił jej naleśniki. I strzegł jej bezpieczeństwa, gdy podejmowała kolejne próby jazdy na dwukołowym rowerze. Może nawet nauczył ją tego, do czego ja nie mam cierpliwości i on z pewnością nie ma jej więcej. 
Podobno Jezus poświęcił się dla ogółu ludzkości. Nie umiem się z tym zgodzić. To jakby każdy skazany na śmierć poświęcał się, nie protestując na krześle elektrycznym.
Jasona nikt nie zmusił. Poświęcił się dla tej jednej drobiny. I poświęcił się dla całej półkuli mojego świata.
-Wiesz, na co mam ochotę? - pytam Amy, ocieram nosem o jej nos. - Mam ochotę na naleśniki.
Przez następne pół godziny kultywujemy tradycję i mieszamy w plastikowej misce jajka, mleko i mąkę. Amy plącze się u moich stóp, co i rusz obejmuje łydkę i okazuje jej swoją miłość, swoją dziecięcą miłość płynącą z rozpalonego serca. Gdy widzę jej zapał i entuzjazm, mam ochotę rwać włosy z głowy i wypuszczać je na wiatr. Co kieruje światem, że obdarza dzieci większym rozsądkiem niż dorosłych?
Nie wiem, co mogę zrobić, by zatrzeć winy. Pozwalam więc, by naleśnik był jedynie dodatkiem do wodospadu nutelli i nie unoszę się, gdy odciski czekoladowych palców tworzą mozaikę na tapicerce kanapy.
-Jak mają się sprawy z Viv? - pyta Jason, gdy zmywam talerze. Stoi oparty o blat odcinkiem lędźwiowym pleców i bada mnie jak w laboratorium przez szybkę mikroskopu.
-Nie jestem wystarczająco dojrzały, by spędzać z babą całe dnie. Albo odporny. Albo brak mi cierpliwości - tłumaczę to, co czuję, ale czego nie umiem ubrać w słowa. Wiem, co chcę przekazać, ale nie wiem, czy on nadąża za moimi wyjaśnieniami. - A jak mają się twoje sprawy z Mią?
Ma płynny wzrok. Żałuję tego pytania. Oznacza ono, że nie umiem odczytać tego, co zapisane jest w najprostszej obrazkowej formie.
-To miłość, stary - wzdycha. - Będziemy mieli dom z ogródkiem. I psa. Husky. Damy mu na imię Tajga. 
-Kiedy wy jesteście na etapie planowania rasy psa, my szukamy imion dla naszych dzieci. I doprawdy sam nie wiem, który z nas jest bardziej popierdolony. Jedno jest pewne. - Otrzepuję ręce i ocieram je ścierką. - Wkupiliśmy się w popieprzoną rodzinkę. Jej ojciec zrobi ci piekło. Takie same z resztą, jakie urządził mi. - Wtykam palec w siniaka na policzku. - Nasza matka wygłosi ci kazanie. Jesteś diabłem wcielonym, patrząc na szesnastkę jak na kawał mięsa. - Wygrażam mu palcem, tak jak powinienem wygrażać samemu sobie. - A jej matka - mówię i urywam. Roztapiam się w ciecz i pełznę po panelach. - Poznałeś ją?
-Nie - odpowiada. - Powinienem zainwestować w kamizelkę kuloodporną?
Kręcę głową i przylepiam dłonie do piersi. Chrząkam porozumiewawczo, ale on nadal śpi. Poddaję się, kończę ten teatr i szepczę:
-Ma takie balony, że cycki Mii to przy nich marne pagórki. To najgorętsza trzydziestka, jaką moje oczy widziały, koleś.
Jason oblizuje się zamaszyście. Jesteśmy jednością. Dwa diabły, którym ogony wyrosły po niewłaściwej stronie.
Umawiamy się na wspólne wyjście na siłownię jutrzejszego poranka. Potem Jason wychodzi, by upewnić się, czy pamięta smak nocnego życia. Zostaję wraz z Amy i cieszę się moim słońcem, które wyłoniło się do mnie zza chmury. A tak naprawdę to ja zdmuchnąłem obłok. Mam do siebie żal, że zrobiłem to tak późno.
Tej nocy nie idziemy spać. Urządzamy maraton filmowy i opychamy się popcornem z mikrofalówki. Amy wtyka bose stopy pod moje uda, by tam je rozgrzać, i wciąż trzyma moją dłoń. Nie jestem zaskoczony. Wie, że nie odejdę bez ręki. Trzymając się jej kurczowo, nie odejdę i bez niej.
-Kogo kochasz mocniej: mnie czy Viv? - pyta niespodziewanie i zamieram pod tym pytaniem. Paraliżuje mnie od szyi w dół. Niestety ust nie mam odrętwiałych. Mogę wypuszczać słowa.
-Tego nie da się porównać - tłumaczę ogólnikowo. - Kocham was na całkiem odmienne sposoby. Ty jesteś moim dzieckiem, Amy. Moją perełką.
-Ona też jest twoją perełką - zauważa.
-Jest. To prawda. Ale próbuję ci wyjaśnić, że miłości do córki i miłości do dziewczyny nie można postawić na jednej szali. Jesteś moim wszystkim. I ona też jest moim wszystkim, ale w innej kategorii, łapiesz? Jesteście jak książki. Ty jesteś moją ulubioną sensacją i komedią. Ona jest ulubionym romansem. 
-Czyli którą z nas kochasz mocniej?
-Czyli ciebie kocham najmocniej w kategorii dziecka. Nie mogę kochać Viv jak swoją córkę. Z kolei ją kocham najmocniej w kategorii dziewczyny. Bo nie mogę ciebie kochać tak, jak mężczyzna kocha kobietę. - Całuję ją w nos. - Zrozumieliśmy się?
-Zrozumieliśmy - potwierdza i dalej zabiega o moją ponadwymiarową miłość.
Wkrótce zamyka oczy i odpływa tam, gdzie ja chciałabym odpłynąć wraz z nią. Zapomniałem już, co oznacza sen. Bezsenność ciąży mi w piersi i nic z nią nie mogę zrobić. Jaka trudność zawiera się w zamkniętych oczach i policzku sklejonym z poduszką, że nie potrafię się jej przeciwstawić? Nie chcę być poniewierany od jednej bezsennej nocy do drugiej i przepychany przez nie jak przez maszynkę do mielenia mięsa.
Biorę ją w ramiona i wychodzę na taras. Księżyc odbija się w chlorowanej wodzie basenu. Ogród szeleści, jakby śpiewał, choć nie ma w nim ani jednego liścia. Myślę, że to skrzypienie kolców róż ocieranych o kolce. Albo pomruki trawy, która pragnie zwrócić na siebie uwagę i domaga się skoszenia. Siadam na bujanej ławce, przyklejam Amy do piersi. Kołyszę się w rytm wiatru i obsypuję głowę uśpionej Amy pocałunkami. Czuję, że Jason umył jej włosy swoim szamponem, bo szaleje w nich nuta męskiej świeżości, jaka utrzymuje się w łazience na siłowni.
Zaczynam si,ę zastanawiać, ile mnie ominie. Ile jej szczęścia, ile radości, ile łez i smutków. Ile powie mi, ojcu, gdy zacznie dojrzewać? Chcę być centrum jej świata, ale wiem, że centrum świata nie może być neutralne. Takie jaki jestem ja. Czy jest coś, co mógłbym zrobić, by bardziej intensywnie ingerować w jej życie, jednocześnie nie dając dowodów tej ingerencji?
Jej drobne ciało jest ciepłe i oddycha spokojnie. Czuję drżenie jej kręgosłupa, gdy wypuszcza oddech. Doprawdy nie wiem, w czym wyrazić swoją miłość.
Niespodziewanie dzwoni mój telefon. Jest tak głośny, że zatykam uszy i dopiero wtedy uświadamiam sobie, że aby umilkł, muszę odebrać połączenie. Imię Viv na wyświetlaczu niepokoi mnie. O godzinie trzeciej w nocy zaniepokoiłoby mnie każde imię.
Odbieram, odsuwam usta od ucha Amy.
-Justin, przyjedź do mnie - łka w słuchawkę. - Przyjedź, proszę. Justin, błagam.
-Viv, uspokój się - proszę chaotycznie. Narasta we mnie panika. Ona płacze, a mnie nie ma przy jej boku. Bo jestem przy boku swojego drugiego świata, życia i istnienia. Gdyby tak można było się rozdwoić, nikt nie czułby się zaniedbany. - Viv, proszę cię, uspokój się. Przestań płakać i powiedz, co się stało. Nie pomogę ci, słysząc sam szloch.
-Ktoś jest pod moim oknem - szepcze. - Ktoś tam stoi.
Frontową ścianę jej domu okrywają wielkie okna, przeszklone ściany. Wokół przebiega solidny płot i brama zamykana jest automatycznie. Boczne pręty ogrodzenia sięgają nieba i graniczą z sąsiednimi domami. Zatem wtargnięcie na posesję i sterczenie pod oknami Viv zbliżone jest do nieprawdopodobnego.
-Może to tylko złudzenie - uspokajam ją możliwie najwiarygodniej, na odległość. - Idź spać, kochanie. Jestem pewien, że nikogo tam nie ma.
-Nie kłamię - upiera się szlochem. - Justin, ktoś tu jest. Przyjedź, proszę. Przyjedź.
-Jason wyszedł. Nie mogę zostawić Amy samej - tłumaczę łagodnie. - Nie teraz. Nie dzisiaj.
-Justin - kwili. Moje serce pęka. Pragnę przytulić ją i uciszyć. Pragnę przytulać je obie. Właśnie po to otrzymałem parę ramion, nie jedną sztukę. - Proszę. 
Widzę drobne zmarszczki w kącikach jej oczu, gdy zaciska je. Widzę, jak jej łzy wypalają dziurę w pościeli, którą jest owinięta. Widzę, że drży, jakby posadzono ją w bieliźnie w centrum Alaski. Widzę to wszystko i wiem, że nie mam serca jej odmówić.
-Będę za dwadzieścia minut - obiecuję i połączenie zostaje zerwane. Ulegam jej. Wiem już, kto w naszym związku trzyma nogę na gazie, a kto jedynie majstruje przy kierownicy. Nie wiem, kiedy dałem się tak zdominować. Nie wiem, kiedy cudze łzy zaczęły mnie podtapiać.
Zanoszę Amy do swojego łóżka. Głowię się, jak przy pomocy rebusu dać jej do zrozumienia, że nie opuściłem jej, nie wyjechałem znów, nie uciekłem. Że dzieli nas raptem dwadzieścia minut pospiesznej jazdy samochodem i gdy jutrzejszego ranka wstanie, zastanie mnie w kuchni rozbijającego jajka na jajecznicę.
Całuję ją w czoło i przepraszam bezgłośnie. Nie chce mnie puścić. Przyssał ją do mnie sen i chwilę trwa, nim odkleję każdy mały palec od swojej koszulki.
Wsiadam do samochodu, drogę do pierwszej przecznicy przemierzam bez świateł. Zapalam je na końcu drogi osiedlowej i gnam przed siebie jak oszalały, spiesząc z wiadrem, do którego skroplą się wszystkie łzy Viv. Później spojrzę w lustro tej wody i zastanowi mnie, czy w jakimś ułamku jestem ich przyczyną. Nie jestem. Ale uznam, że jestem, aby nie szukać innych winowajców.
Przedzieram się ścieżką na tyły domu, docieram do zaciągniętych zasłon w sypialni Viv. Zamarły wszystkie lampy i żarówki. Robię obchód wkoło domu. Na palcach. Jakbym uwierzył jej fantazji. Choć nie wierzę. Wierzę za to w jej obłąkanie; wierzę, że jej kontakt ze światem wygląda jak alfabet morsa - pełen przerywników. Drzewa szumią, ale nie wychwytuję w przerwach ich zawodu żadnych innych dźwięków. Aż nagle dobiega mnie głuche tąpnięcie w ziemię i szelest kruszonego liścia za plecami. Odwracam się gwałtownie. Widzę postać. W ciemnościach nie dostrzegam jej konturów, więc atakuję porywczo i przypieram do ściany domu.
I czuję się jak w trakcie namiętnej kopulacji na tyłach mojego samochodu. Zapach jest ten sam.
-Mogłabyś łaskawie nie skradać się po nocy za moimi plecami? - pytam wstrzymującą oddech Mię. - Mam szybki refleks. I nierzadko myślę dopiero po fakcie.
-Co, do diabła, robisz w moim ogrodzie o trzeciej nad ranem? - syczy ochryple. W jej oddechu podryguje słodkawy alkohol i trawka. Dłoń, opadając wzdłuż mojego ciała, muska jej nagie udo.
-Mógłbym zapytać o to samo.
-To mój ogród - podkreśla.
-To nie ma nic do rzeczy. Jest środek nocy. Gdzie byłaś?
Prycha, odrzucając głowę na ścianę domu. Jej biodra wychodzą na spotkanie z moim udem.
-Zapytaj brata - rzuca i już rozumiem. 
Związek ze złym chłopcem wymaga poświęceń. Ale źli chłopcy kochają najmocniej. Jestem wolny ze wszelkich obaw o Mię.
-Skoro już tu jesteś - jej słowa zlewają się w bełkot - podsadź mnie. Nie opanowałam sztuki wspinania się na drzewo w szpilkach.
Podchodzimy do wspinającego się na trzy piętra orzechowca. Chwytam Mię w wąskich biodrach i podsadzam na stabilną gałąź, po której pełznie niezdarnie wprost za balustradę balkonu. Jej buty zostają na trawie. Odsuwam się na dwa kroki, celuję i mierzę wprost w otwarte drzwi tarasowe. Obcasy lądują miękko na dywanie, a Mia ubrana w miłość niknie za zasłonami.
Czasem chcę, by Viv była tak bezproblemowa jak Mia.
A wtedy uzmysławiam sobie, że skoro nie pokochałem Mii pomimo wielu atutów przemawiających na jej korzyść, nie pokochałbym takiej odmiany Viv. Kocham jej odmienność. I jej problemy. I jestem popieprzony, bo czuję, jak nasza miłość słabnie, gdy wstępuje między nas sielanka.
Wysyłam sms'a, żeby otworzyła okno. Słyszę za szybą dźwięk. Czekam w przysiadzie pod ścianą, aż wpuści mnie do swojego królestwa. Obawiam się, że gdy otworzy okno, wypłynie zza niego cały potok łez. Ale nic takiego się nie dzieje. Przeskakuję przez nisko osadzony parapet i jestem w krainie, w której zapach kwiatów przyjmuje wiosennie intensywną woń. Czy jej pot również pachnie bzem? Co ze skarpetami wyjętymi z zimowych butów? A co ze wszystkimi odrażającymi zapachami, które ona zdaje się niwelować?
-Justin, to ty? - pyta, jej loki wystają ponad kołdrę, którą obtoczyła się szczelnie.
-A zapraszałaś jeszcze jakiegoś chłoptasia?
Słyszy mój głos. Przepuszcza go przez filtry i rozpoznaje. Koję wszystkie jej lęki. Wyrywa się z pętli pościeli i wpada w moje objęcia. Wydaje się taka drobna, taka mała; mniejsza, niż ją zapamiętałem. Z początku nie wiem, jak ją objąć: czy ramieniem opleść żebra i wędrować palcami przez włosy; czy trzymać tę drobinę dłońmi, choć ten kontakt wydaje mi się nazbyt powierzchowny. Aż w końcu zapadam się w jej objęciach, niezdarnych i chaotycznych, i wiem już, że zerowe znaczenie ma jak. Ważne, bym w końcu ją chwycił, bo nie gnałem przez całe miasto tylko po to, by nawdychać się kwiatów.
Zapędzam ją do łóżka. Zdejmuję koszulkę i kładę się obok niej. Poprawka: kładę się pod nią. Leży pomiędzy moimi nogami, na piersi, i dygocze, choć jest rozpalona. Czuję mokre pocałunki na lewym sutku i proponuję, że odwdzięczę się tym samym, ale odpowiada mi głucha ciemna nicość.
-Sprawdziłem teren wokół domu trzy razy - szepczę do jej ucha. Gładzę jej plecy pod koszulką, a gdy wyjmuję rękę, prosi, bym włożył ją z powrotem. - Pustka, skarbie. Pustka. Nikogo nie ma.
-Słyszałam, jak rozmawiałeś z kimś w ogrodzie.
-Czujna jesteś - przyznaję. - Rozmawiałem z twoją siostrą. Wróciła z imprezy. Posłużyłem za dźwig, który wepchnął ją na piętro.
-Ale ja słyszałam kogoś wcześniej. Kroki. Skradanie się. Coś nawet jakby drapało w okno.
-Masz bujną wyobraźnię. - Całuję ją w zmarszczkę na czole.
-Czyli mi nie wierzysz - kwituje płaczliwie.
-To nie jest kwestia wiary, kochanie. Powtarzam: obszedłem dom trzykrotnie. Tylko róże, liście i twoja zalana siostra. Nic, czego powinnaś się obawiać.
Teraz uścisk przychodzi mi naturalnie. Mam węże w ramionach. Oplatam ją i zacieśniam się na żebrach, łopatkach, biodrach, na swojej miłości.
Wkrótce rozluźnia się i zapada w sen. Kolejna, której przychodzi to bez większego trudu. Patrzę w jej porcelanową twarz, obawiam się, że kiedy przesunę po niej palcami, rozharatam ten jedwab. Dlatego dotykam kciukiem jej dolną wargę. Jestem obolały. Obolały z miłości. Czy dotyk, czy wyrazistość skóry pod skórą, jest ostatecznym dowodem istnienia? Waham się nad odpowiedzią. Waham się nawet wtedy, gdy wypełnia mnie ciepło jej ciała i gdy jej włos wchodzi mi do ust.
Jest przyczyną mojej bezsenności.
Pogodzę się z nią, jeśli obraz tej śpiącej piękności jest moim zadośćuczynieniem.
Koło czwartej wypełzam spod Viv. Mam suche podniebienie i gęsta ślina rani mi przełyk. Przeszukuję pokój Viv, ale nie znajduję wody. Soku. Czegokolwiek. Wychylam się więc na korytarz i na oślep, w ciemni uśpionego świtu, wyznaczam drogę do kuchni. Wychylam szklankę za szklanką. 
Nagle wdziera się we mnie dreszcz. Dygoczę jak fala podczas sztormu. Prawą łopatkę owiewa mi ciepły podmuch. 
Wiem, jeszcze zanim się odwracam.
Wiem, ale nie wiem kto.
Wtedy paraliżuje mnie światło halogenów i ucieleśniony seksapil ubrany w zawstydzającą koszulę nocną z koronkowymi wstawkami wygląda zza moich pleców.
-Dlaczego mnie to nie dziwi? - pyta retorycznie Stella. - Założę się, że to nie pierwsza noc, którą u niej spędzasz. Gdzie chowałeś się dotychczas, kiedy wchodziłam do pokoju?
Obracam w palcach kubek. Czuję, jak pocą mi się dłonie. Nie jestem skrępowany. Jestem onieśmielony. 
-Ma sporą szafę - odpowiadam ochryple. Nie charakteryzuję głosu w tytoniowy nawyk. Sam obtacza się w męskość.
Jej dekolt jest pierwszym dekoltem, który buduje we mnie irytację nie cegła po cegle, a ściana po ścianie.
-Zawsze chodzisz tak rozebrana? - pytam, nie kryję fascynacji jej kobiecymi argumentami.
-Jestem u siebie w domu - zauważa i napełnia szklankę. Tej nocy uczę się, co oznacza upijanie wody z erotyzmem na wargach. - A ty zawsze chodzisz tak rozebrany u kogoś?
Postanawiam grać w jej grę. Nie przypisuję flirtowi zdrady.
-Viv lubi całować moje sutki. Wiesz, taka niegrzeczna zabawa grzecznych dziewczynek.
-Sypiasz z nią? - pyta. Opiera się biodrem o blat i jej nogi, te nogi, dławię się pustką w przełyku.
-Jest czysta jak łza - obiecuję. 
-Jak długo jesteście razem?
-Parę miesięcy - odpowiadam i boję się kontynuacji tej rozmowy. Nie zastyga mi przy niej język. Wręcz przeciwnie, robię się nieprzyzwoicie wylewny.
-Musi ci tego brakować - stwierdza i, jak Boga kocham, jej piersi unoszą się jak napompowane. W ten sam sposób unoszą się moje bokserki. - Albo masz inną na boku.
-Nie zdradziłbym Viv - mówię i mimo wszystko nie mam wątpliwości.
-Nie byłabym tego taka pewna. 
Kuchnia robi się ciaśniejsza. Albo ona się zbliża. Albo jedno i drugie. 
Albo jednak zasnąłem.
Parskam szeptem i opieram się o blat. Nie ma niczego interesującego w kolorystycznie dobranych filiżankach, ale są na tyle neutralne, że mój puls kłusuje, zamiast galopować.
-Podobam ci się - nie pytam. Stwierdzam. - Chciałabyś mnie zaliczyć, co?
Nie umiem czytać z kobiecych twarzy upstrzonych hieroglifami. Ale jej jest jak abecadło. Recytuję je przez sen.
-Masz ładną buzię - przyznaje. - I ciało. Ale jesteś jeszcze gówniarzem.
-Jedyne osiem lat młodszym - podkreślam.
-Pragnę ci przypomnieć, że tuż za ścianą śpi twoja dziewczyna, a moja córka.
-Nie zapominam o tym. - Omijam ją i powolnym krokiem wracam do sypialni. - Ale to, że jestem na diecie, nie oznacza, że nie mogę przejrzeć menu. - Puszczam do niej oczko. - Bez obaw. Nie tknę cię. Nie zaryzykowałbym miłości swojego życia dla czegoś tak błahego jak seks.
I w końcu zasypiam.







~*~


stwierdziłam, że nie będę czytać rozdziałów, bo nigdy po przeczytaniu mi się nie podobają hahahaha
przepraszam za zwłokę ale wyjazd + parę innych spraw = nie chcę zaniedbywać bloga i nienawidzę tego robić, ale tak niestety wyszło no i przepraszam. nie chcę nawet liczyć, ile zalegam z rozdziałem na drugim opowiadaniu, bo bym się załamała 
aaaaaa co powiecie na niebezpieczne zainteresowanie Justina hot trzydziestką?
ask.fm/Paulaaa962
twitter.com/Paulaaa962

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Rozdział 29 - Down to home


UWAGA, ROZDZIAŁ NIESPRAWDZONY!


Najgorszym ze skutków każdorazowego pobicia jest brud.
Krew nie przestaje płynąć. Wyginam się i wykręcam, by nie ściekała po moich rękach na kanapę. Spada na panele w kroplach wielkich i gęstych jak letni deszcz. Przytykam garść papieru toaletowego do nosa wciąż mocniej i mocniej, ale jedynie potęguję krwawienie. Viv, pod ofensywą pojękiwań, wulgaryzmów i nadszarpanej cierpliwości, bada pobieżnym okiem lekarza pierwszego kontaktu moją wargę i łuk brwiowy. Jej dłonie wyglądają tak, jakbyśmy oboje dopiero co zarżnęli świnię. 
-Mogłeś go zabić - zarzuca ojcu podenerwowana. Jej kolana drżą jak na mrozie, więc upycha je pod pośladki. 
-Z całym szacunkiem - rzecze szef - taki właśnie miałem zamiar. Darowanie mu życia jest wyłącznie odstępstwem, którego wciąż żałuję.
Jego agresja opada, gdy krępuje go złowroga nuta w oku Viv. Tego dnia dowiaduję się, jak wielką siłą spojrzenia dysponuje moja dziewczyna i postanawiam rzadziej patrzeć w jej oczy. Ale to jak rzadsze oddychanie. Nie skażę się dobrowolnie na cierpienie takich katuszy.
Ojciec Viv siada na przeciw nas na kanapie i bacznie obserwuje. Czuję ognisko tej  obserwacji na czole i czuję je na dłoniach Viv. Wiem, że płonie w wyrazie troski, w której mnie obtoczyła, i wiem, że w ogniu stają nasze ocierające się ramiona.
-Porozmawiajmy na spokojnie - mówi i próba tego spokoju w męczarniach wypiera wstręt do mnie. - Od jak dawna to trwa? Dwa tygodnie, trzy, miesiąc?
-Na dobrą sprawę - mówię, głowiąc się i kalkulując - przekroczyliśmy już trzy. Miesiące. 
-Nie wkurwiaj mnie - syczy i nagle odchodzi jego próba zażegnania konfliktu. - Od trzech miesięcy posuwasz moją córkę?
-Nie posuwam jej, na Boga - usprawiedliwiam się znów i wiem, że tych usprawiedliwień napłynie cała lawina. - Zabierz ją do jakiegoś lekarza, ten wymaca ją, wybada i przekonasz się, że jej nie tknąłem. 
-Ale chcesz - kontynuuje, a jego ręka szpera po kieszeniach, szukając ujścia nikotynowego nałogu. 
-Trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam - mówię, krzywiąc się w bólu. - Spójrz na nią. - Dźgam Viv kciukiem pod żebra. - Kto by nie chciał?
Viv podnosi się z kanapy i staje pomiędzy nami. Moja bluza wisi na jej łopatkach i kryje wzgórze ud. 
-Możecie przestać rozmawiać o mnie, jakbym była za ścianą? Justin, to mój ojciec. Bądź tak miły i nie opowiadaj mu, czy mnie dotykasz, czy mnie nie dotykasz. A ty, tato, daj sobie na wstrzymanie i nie wypytuj mojego faceta o sprawy, o których nigdy nie rozmawiałbyś ze mną.
-Więc teraz rozmawiam - mówi i widzę, jak pomiata nim zażenowanie. Widzę na jego miejscu siebie, na miejscu Viv Amy i głuchą martwotę w sprawach istotnych. Czy ja także będę miał opory przed rozmawianiem z nią o jej własny życiu? - Sypiasz z nim?
-Nie - odpowiada stanowczo, ręce splecione ma na piersi.
-Zabezpieczacie się?
-Tato, nie sypiam z nim - podkreśla dosadnie, a mnie aż boli ta szczerość.
-Ale gdy zaczniesz, pamiętaj o tym.
-Z całym szacunkiem - wtrącam, zmieniając opatrunek na nos - ale dbanie o gumki to moja działka. Nie planuję drugiego dziecka w przeciągu kilku lat.
-Mam rozumieć, że Amy była zaplanowana? - wcina się gruboskórnie.
-Zaplanowana - potwierdzam. - Tak samo zaplanowana, jak zaplanowana była Viv i Mia.
Parę westchnień później słyszymy chrobot klucza w zamku i Dave ze zwieszoną głową wchodzi do przedpokoju. Nadziewa się na ostre światło w salonie i mruży oczy. Wąskie szpary rozdzielają jego górne i dolne powieki. Osłania się przed tą jasnością, zrzuca buty i wchodzi w gęste od napięcia powietrze.
Patrzę na niego wyczekująco. To pierwsza nocna zmiana trwająca 2 godziny, o jakiej słyszałem. Wzrusza ramionami i bełkocze:
-Wylali mnie. - Po chwili dodaje: - Nie pierwszy i nie ostatni raz. - Unosi głowę. dostrzega ojca Viv i cofa się za próg przedpokoju. - Wujek tutaj? Ostatnim razem, kiedy wujka widziałem...
-Zawinąłeś mi portfel. Tak, pamiętam. Ale nie miałeś szczęścia, szczylu. Znalazłeś raptem pięćdziesiąt dolców. 
-Niech wujek będzie spokojny - mamrocze. - Wykorzystałem tę kasę mądrze.
-A teraz znów mi podpadasz. Przechowujesz ich tutaj jak zbiegów, zamiast zadzwonić do mnie i powiedzieć: 'wujku, Viv ze swoim przydupasem są u mnie; mówię to wszystko, by odrobić dług wdzięczności za twą solidarność i brak donosu na policję'.
-Ależ co wujek chce? - pyta, staje za kanapą i tarmosi moje włosy obiema dłońmi. Następuje era huraganowej fryzury. - Przecież to fajny facet. Ma na imię  Justin. Co prawda jest nieco starszy. Ale troszczy się o tę naszą gówniarę.
-Nie produkuj się, synu - upomina go szef. - Poznałem go, kiedy miał jeszcze mleko pod nosem. Dziewiętnastoletni szczeniak. Jak się z tym czujesz, Bieber, że kiedy my spotkaliśmy się po raz pierwszy, Viv czesała jeszcze lalkom włosy?
-Z pewnością wyglądała uroczo - syczę przez zęby. Mam dość złośliwości, jakbym nie wiedział, że tysiąclecie mojego urodzenia różni się od tysiąclecia jej. - A czy teraz moglibyśmy zakończyć tę bezsensowną dyskusję? Będę z Viv, bo ją kocham, choćbym miał dzień w dzień obrywać po mordzie. Na dobrą sprawę, niekiedy dostaję. -  Kładę dłoń na biodrze Viv i przyciągam ją bliżej. Całuję jej drugie biodro. - Ten niewinny aniołek jest niewinny tylko z zewnątrz. 
-Viv cię bije? - pyta szef, a tłumiony chichot rozsadza mu żebra. 
-Wcale nie biję - wtrąca się ona, mój kat, mój kat z wyboru. - Po prostu czasem, gdy mnie zdenerwuje, sama mi ręka leci.
A potem szef wraz z Davem śmieją się tak głośno, że drżą ściany. Śmieją się tak, że ten bas podryguje mną na kanapie. Śmieją się tak, że dwie pary pięści sąsiadek opuszczają na drzwi druzgocące siłą uderzenia. Śmieją się tak że ich twarze nachodzą barwą buraka; tak, że roztapiają się w kałużę własnych łez. Śmieją się tak, dopóki nie podrywam się z kanapy, chwytam Viv szarpanym uściskiem za pośladki i całuję pocałunkiem, którego obaj w swym życiu jeszcze nie widzieli. 

Wyruszamy w drogę powrotną do Oklahomy około czwartej nad ranem, gdy czerń nieba chyli się pod wpływami szarości. Żegnamy się z Davem w przedpokoju i wychodzimy na palcach na klatkę schodową. Szef kroczy na przodzie. Nasz duet za nim. Docieramy do schodów i zatrzymuje mnie westchnienie poprzedzające perspektywę utykania po pięćdziesięciu sześciu schodach. Pytam więc Viv:
-Masz silne nogi?
-Na tyle silne - odpowiada - by w razie konieczności skopać ci tyłek.
Nie satysfakcjonuje mnie ta odpowiedź. Ocieram nosem o płatek jej ucha i szepczę kojąco. Jest podatna na te impulsy odbierające niewinność i czuję drżenie jej nóg. Nie jestem więc pewien, czy utrzymają to, co zamierzam zaproponować.
-Zaniosłabyś mnie do samochodu na barana?
-Słucham? - cedzi przez zęby.
-Jestem kontuzjowany. Twój ojciec zrobił ze mnie miazgę. Jakby nie patrzeć, wyłącznie z twojego powodu. Może więc mała rekompensata za tę przelaną krew?
Viv patrzy na mnie i to spojrzenie przenika mnie na wylot. Nagle czuję się nieprzyzwoicie nagi. Otwarty tak, że wszystko, co kiedykolwiek chciałem w sobie skryć, teraz wypływa ze mnie wzburzoną falą. Nie wstydzę się nagości fizycznej. Tę z kolei spróbuję zaszyć grubą nicią.
-Jeśli spadniemy, powykręcam sobie kostki i złamię kark, to ty będziesz mnie do końca życia karmił kleikami i zmieniał mi basen w szpitalu. Chcę, żebyś miał tego świadomość.
-Specjalnie dla ciebie zrobię nawet kurs i zostanę pełnoprawną pielęgniarką. A teraz odwróć się, mój koniku. Czas, żebym wskoczył ci na plecy.
-Nawet w najśmielszych snach nie przypuszczałabym, że kiedyś to facet będzie ujeżdżał mnie - jęczy pod nosem, a ja wybucham śmiechem i trzęsę się, poniewierany nim, dopóki posiniaczone ciało nie mówi mi, że dość ma tej drżącej rozrywki.
Viv wchodzi wgłąb korytarza, odsuwa się od schodów, by pchnięta moim wskokiem na jej plecy, nie stoczyła się z nich jak kula śnieżna. Nabiera głęboko powietrza i nagle dopada mnie strach, czy ten jeden wyraz poufałości nie posadzi jej na wózku inwalidzkim. Postanawiam jednak zaryzykować. Gryzę płatek jej ucha, odbijam się od zawilgoconej posadzki kamienicy i ląduję przyczepiony jak małpa do jej pleców. Jej wargi wydają strudzony okrzyk, gdy chwyta mnie pod kolanami i walczy, toczy wysiłkową bitwę z chylącymi się ku parterowi kolanami. Obejmuję przedramionami jej szyję i zatapiam się w jej włosach, zatapiam się w niej. Chcę, by się mną opiekowała i uświadamiam sobie, że całe to pobicie jest mi na rękę, bo mam kolejny powód, by użalać się nad sobą i wysysać z niej troskę. 
-Jezu święty - dyszy w pochyle. - Jesteś tak potwornie gruby. Tak obrzydliwie przerażająco gruby - mówi, wlokąc się z wolna do schodów. - Dosyć tego, już ja się za ciebie wezmę. - Kolana jej drżą, gdy posuwamy się o jeden stopień i obserwuję je, wyczekując momentu, w którym oboje potoczymy się po schodach, splątani kończynami i włosami. - Przechodzisz na rygorystyczną dietę, mój drogi. Zero cukru. Zero piwa, od którego wyrasta wielkie brzuszysko. Będę przyrządzała ci surówki z sałaty i odtłuszczonego jogurtu, a gdy zgłodniejesz, zaczniesz obgryzać własne paznokcie, bo nic innego nie dostaniesz. 
-Nie strasz, nie strasz, bo ci uwierzę - mówię, chichocząc w jej ucho. - Swoją drogą, masz bardzo wygodne pośladki. Tak sobie myślę, że chętnie wziąłbym cię od tyłu.
-Zamknij się - mamrocze.
-I wiesz, co jeszcze myślę? Myślę, że gdybyś stwierdziła, że ograniczasz mi żarcie, ja powiedziałbym, że ograniczam ci seks. A potem sobie uprzytomniłem, że na ciebie to nie działa.
-Upiłeś się, czy mój ojciec uszkodził ci nie tylko nos, ale też mózg?
-Viv, koteczku? - ćwierkam do jej ucha i rozdmuchuję oddechem loki. - Pójdziesz ze mną kiedyś do łóżka?
-Tak, pójdę - sapie, stając na równym podłożu półpiętra. Może na odczepne, może by rozbudzić we mnie nadzieje. Ale mówi.
-Kiedy?
-Kiedy zasłużysz.
-Powiedz, co mam zrobić, a zrobię to od ręki.
-Najpierw przydałoby się, żebyś ze mnie zlazł - mamrocze do siebie. - A potem możesz kupić mi willę z basenem i lamborghini z rocznika 2017.
-Mówisz, masz - odpowiadam. - Nie jeden bank się w życiu okradło.
-Nie mów tak - prosi łagodnie.
-Tak się składa, że nie lubię kłamać. Spójrzmy prawdzie w oczy, twój ojciec nie płaci mi za ładną buźkę.
-A kto powiedział, że masz ładną buźkę?
Uśmiecham się chytrze i przyklejam ten uśmiech do jej obojczyka, by mógł ją wypełnić.
-Trochę ich było. Nie starczyłoby dnia, by wymienić wszystkie imiona.
-Czasem zachowujesz się jak narcyz, wiesz?
-Z całym szacunkiem - mówię podsumowująco - ale mam do tego warunki.
Wychodzimy przed kamienicę lata świetlne później, w rześkość wschodzącego słońca. Viv ledwie trzyma się na nogach. Chwieje się i kołysze, a ja razem z nią. Wcale nie pomaga jej moja masa i wcale nie pomaga jej moja mój upór w byciu wklejonym w nią, jakby chodnik był żarzącymi się węglami, a ja bosym.
Szef dostrzega nas u wylotu z bramy. Załamuje ręce i krzyczy:
-Zostaw moje dziecko w spokoju, gruba świnio, nim złamiesz jej kręgosłup.
A wtedy odlepia mnie od mojej miłości i sam bierze mnie na ręce. To strategicznie doskonała pozycja, bym ucałował jego policzek albo wygięty wąs. Mdli mnie na myśl o smaku jego skóry i jak nigdy pragnę polizać wargi Viv. 
Nie mam jednak czasu się nad tym zastanawiać. Docieramy do pobliskiego placu zieleni i kępy pokrzyw uśmiechających się do mnie ponętnie. Nie mam czasu, by chwycić szefa za szyję, i ląduję z trzaskiem kości na trawie pomiędzy tymi polnymi ladacznicami, aż drży pode mną ziemia i trzęsą się elewacje kamienic. 
Następuje chwila konsternacji. Gdy rana ramienia postradała mi zmysły, Viv obcałowała dziurę po kuli. Gdy pięści jej ojca pomyliły moją twarz z workiem treningowym, Viv obcałowała ją z uczuciem. Czy więc teraz, gdy upadek na pośladki spłaszczył je i wybił z drugiej strony, Viv połasi się i na nie?
Obraz Viv całującej moje pośladki jest zbyt perwersyjny nawet jak dla mnie, więc tylko zaśmiewam się z tego komicznego wyobrażenia. A potem skupiam się na bólu i przeklinam skalne podłoże Kolorado przyprószone ziemią.
-Dlaczego to zawsze ja muszę cierpieć? - pytam retorycznie. - Dlaczego zawsze ja? W czym leży problem? Jestem zbyt biały? Albo zbyt hetero? Albo...
-Albo zbyt blisko mojej córki. Nie łudź się, że wciąż będziesz moim pupilkiem.
Podnoszę się z ziemi, bo wiem, że nie pomagam pośladkom, wgniatając je w ziemię głębiej i głębiej.
-Może zdobędę u szefa parę punktów, prosząc, żeby zabrał szef tę małą ze sobą, a ja nacieszę się odrobiną samotności. - Przykładam dłonie do ust i mówię głośniej, by struga tego dźwięku dotarła do Viv. - Nie obraź się, słońce. Kocham cię i szaleję za tobą. Ale dwa tygodnie spędzone z tobą sam na sam to o prawie dwa tygodnie za długo.
-Popieram - odpowiada Viv. - Czuję potrzebę, by od ciebie odpocząć. A największe awantury rodzą się właśnie...
-W samochodzie - kończę i przybijamy piątkę jak kumple, którymi nie jesteśmy.
Nie wierzę w przyjaźń w związku. Jeśli takowa istnieje, nie dojrzałem jeszcze, by się za nią rozglądać.
Wnętrze samochodu pachnie słońcem i niewywietrzaną wódką. Rozsiadam się w fotelu i napawam samotnością, która opuściła mnie na dwa tygodnie. Cisza rozbrzmiewa tak nieprzyzwoicie pięknie. Tak nieprzyzwoicie mocno pragnę ją chłonąć. Ale gdy włączamy się do ruchu, zaczynam tęsknić. Tęsknię za jej irytującymi westchnieniami. Tęsknię za jej milczeniem, kiedy mam ochotę rozmawiać i słuchać szmeru jej głosu. Tęsknię za ciepłym udem, do którego lgnie moja dłoń i tęsknię za uściskiem tychże ud, gdy palce wyrażają wciąż wyższą i wyższą swobodę. 
Korzystam z pustki ulicznej nawierzchni, przyspieszam raptownie i z wrzaskiem opon hamuję tuż przed maską szefa. Wypadam z samochodu i nie pamiętam już, że obolałe ciało pulsuje sińcami. Docieram do klamki drzwi pasażera w samochodzie szefa i dokonuję napadu na moją cnotliwą własność. Porywam w ramiona i zanoszę do swojego mustanga, w którym przejmuję kontrolę nad jej bezpieczeństwem, nad jej niefrasobliwością. Ci w miłości powinni trzymać się razem. Nawet jeśli wiąże się to z ryzykiem wzajemnego poirytowania. Bo bardziej irytuje mnie jej brak niż jej istnienie.
-Jesteś szalony - oznajmia Viv. Ale nie musi tego mówić. Oboje wiemy, że miłość jest definicją szaleństwa. 
Odbieram telefon od szefa, gdy wyruszamy przed nim na południe stanu. 
-To była kradzież w biały dzień - mówi pretensjonalnie. - Zapłacisz mi za to.
-Wynagrodzę szefowi we wnukach - parskam głośno i nagle telefon ląduje na tylnym fotelu, gdy zachłanność poniewiera Viv i rzuca jej usta ku moim ustom. Jest niewinna. Widzę jej niewinność. Ale jej pocałunki wywodzą się z samego piekła. Zalewa mnie gorąc lawy i oboje płoniemy, dopóki szyba sama nie osuwa się ku futrynie i wiatr targa nam włosy.
-Przestań go prowokować - prosi łagodnie i nagle uzmysławiam sobie, że pocałunek służył jedynie zamknięciu mi ust. - Wciąż mam nadzieję, że pewnego dnia przestanie patrzeć na ciebie jak na zagrożenie, a tymczasem ty nie robisz nic, by mu w tym pomóc. 
-Nie zamierzam udawać kogoś, kim nie jestem, kim oboje nie jesteśmy, tylko po to, by on poczuł się lepiej. 
-Ale mógłbyś zapracować na miano ulubionego zięcia.
-Tego boję się najbardziej - oznajmiam, sięgając po papierosa w promieniach jej sceptycznego spojrzenia. - Żeniąc się z tobą, będę miał w nim teścia. To nawet gorsze niż perspektywa dożywocia z tobą. I gorsze niż dożywotnia sraczka.
Po tym anonsie Viv nie odzywa się do mnie przez następne 7 godzin podróży. Samotnie piję kawę, samotnie pławię się w raku, który zbliża się do mnie z każdym papierosem, samotnie zaczepiam ją i czuję, jak moja dłoń wciąż osuwa się z jej kolana. 
Mogę uznać, że zasłużyłem na ten odrzut. I to sprawia, że na każdej stacji, na której się zatrzymujemy, a zatrzymujemy się nad zwyczaj często, bo pęcherz Viv trzykrotnie zmieściłby się w moim, mam ochotę zanieść ją do samochodu szefa. Nie robię tego, bo wiem, że będę żałował choćby samego odcięcia się od jej zapachu.
Niedaleko za granicą Teksasu, wracamy bowiem inną trasą, kiedy Viv biegnie do toalety, wyciągam telefon i dzwonie do mamy.
-Ile piecze się ciasto marchewkowe? - pytam na powitanie. - Albo inaczej: ile tobie zajmuje upieczenie go?
-Pół godziny z hakiem. I aż nie wierzę, że to pierwsze, o co pytasz, znów omijając swój dom od kilku miesięcy. 
-Chcę to zmienić - oznajmiam. - Dzisiaj. Za dwie godziny. Z hakiem. I, och, byłbym zapomniał. Przyjadę z kimś. 
-Masz drugie dziecko, o którym nic nie wiem?
-Coś w tym rodzaju - odpowiadam, wykrzywiając usta w uśmiech, którego ona nie widzi. - Nie bądźcie zaskoczeni. Do zobaczenia przed szóstą. I naprawdę liczę na to ciasto.
Viv wraca ze stacji razem z ojcem. On gestykuluje nerwowo, ona obejmuje się ramionami i osłania przed wiatrem. Docierają oboje do mojego samochodu. Szef puka w szybę i uchylam ją, spoglądając na niego przez przyciemniane szkła okularów słonecznych. 
-W czym mogę pomóc? - pytam uprzejmie. Chwytam punkty u Viv i modlę się, by uraczyła mnie jednym słowem. 
-Podejrzewam, że to ostatni przystanek po drodze. Masz ją odwieźć pod same drzwi, odprowadzić do domu za rękę i tłumaczyć się przed jej matką.
-Odwiozę - obiecuję. - Ale po drodze mamy pewną sprawę do załatwienia. W Dallas. Zejdzie nam ze dwie godzinki. Ale potem oddaję ją nienaruszoną.
-Nigdzie dalej z tobą nie jadę - oznajmia Viv, sadowiąc się na fotelu. 
-Jedziesz - odpowiadam i powtarzam: - Jedziesz. Później dam ci spokój.
Rozdzielamy się z szefem na najbliższym skrzyżowaniu. Słyszę potok przekleństw wlekący się za nim jeszcze przez długie kilometry i czuję satysfakcję, że znów dopiąłem swego. Viv nadal próbuje się nie odzywać. Widzę jednak, że coraz częściej wierci się na fotelu, jej usta rozwierają się i zamykają pod bezsensownym przymusem. Bo jest taka jak ja. Uparta w swym braku racji. 
-Powiesz mi chociaż, dlaczego znów ciągniesz mnie gdzieś przez pół kraju? - pyta, udając nadąsaną. Zdradzają ją oczy wędrujące ku mnie spiesznie.
-Przekonasz się, jak dojedziemy na miejsce. A teraz przestań udawać obrażoną księżniczkę.
-Nie udaję księżniczki.
-Ale udajesz obrażoną. Kiciuś, widzę, jak na mnie patrzysz. Rozpiera cię nieprzyzwoita potrzeba pocałowania mnie, tylko znów chcesz postawić na swoim. Ale po co się tak męczyć?
-Wcale nie chcę cię pocałować. Chcę, żebyś odwiózł mnie do domu i pozwolił od siebie odpocząć. O niczym innym tak nie marzę. 
-Marzysz - mówię i pochylam się ku niej, bliżej i bliżej, i bliżej. - Nie zaprzeczaj samej sobie.
-Zaprzeczam tobie.
Wystawiam język i wyprężam go, by dosięgnąć skrawek jej twarzy.
-Przysięgam, jeśli nie zabierzesz tego jęzora, przez który wyglądasz jak krowa na pastwisku, odgryzę ci go.
-Nie odgryziesz - lekceważę ją i nachylam się mocniej.
-Odgryzę.
A wtedy czuję jej zęby na języku i ogień panuje w moich ustach. Cofam go gwałtownie i badam, czy jedynki Viv nie skróciły go na krańcu. Jest cały. Ale wolałbym, aby nie było go wcale. Nie byłoby też bólu i nieodzownego wrażenia, że ślina, którą przełykam, jest krwią zalewającą mi strugami gardło. 
-Ty pieprzona sadystko - syczę, zatykając uszy przed napływem jej diabolicznego śmiechu.
-Ostrzegałam cię. - Wygraża mi palcem przed twarzą. - Ostrzegałam. 
Dallas wita nas staromodnym szyldem na sklepieniu muzeum. Docieram do centrum i tam wpływa we mnie orientacja przestrzenna - wiem, które ulice łączą się z obwodnicą, które z międzystanową gotową na nasz powrót, i wiem, którą z węższych dróg przetniemy dwa kolejne osiedla, by dotrzeć na to jedno, schronienie mojego dzieciństwa. Ocieram wierzchem opon o krawężnik przed domem, a silnik gaśnie sam, jak gasnąć może wyłącznie wśród swoich.
-Chcę, żebyś kogoś poznała - mówię, zwracając się twarzą do Viv. - I żeby oni poznali ciebie - wzdycham głęboko. Oboje wpatrujemy się w muśnięty lakierem do drewna ganek. - W tym domu się wychowałem. Zaskakujące, jak niewiele się zmienił. 
-Przywiozłeś mnie do... swoich rodziców? - pyta zaskoczona. - Dlaczego mnie nie uprzedziłeś? Jestem w jeansach, w dodatku dziurawych. A moje włosy przypominają gołębie gniazdo. 
-A ja wyglądam tak, jakbyś była moją trenerką boksu, nie dziewczyną. Ale to moja mama, nie królowa angielska. I tata. W porządku ludzie. 
-Oni wiedzą?
-Pytasz, czy wiedzą, że mam dziewczynę i przywożę ją na podwieczorek, czy pytasz, czy wiedzą, że jestem dziesięć lat starszy?
-I jedno, i drugie. Twoja mam nie ma przesadnie słabego serca?  Najpierw uaktywniasz się po ośmiu latach, później przywozisz jej wnuczkę, a teraz przedstawisz dziewczynę. Nie za dużo wrażeń jak na jeden rok?
-Wytrzyma to, wierzę w nią. Wysłuchamy jakiejś gadki umoralniającej, a w zasadzie ja wysłucham, ty będziesz w tym duecie ofiarą. Później będę musiał zbyć dyskretne pytania o rozmiar twojego stanika. I na dobrą sprawę nic więcej nam nie grozi. Więc jak? Wchodzisz w to, czy mam całe ciasto marchewkowe dla siebie?
Wyciągam dłoń ponad dźwignię zmiany biegów. Rączka Viv w proporcji pestki do brzoskwini ląduje na mojej. Pociera kciukiem mój kciuk. 
-Ty naprawdę traktujesz to poważnie - mówi półszeptem.
-Mam dwadzieścia sześć lat - odpowiadam. - Gdybym szukał romansu, zabrałbym się za twoją matkę zamiast za ciebie. Nie interesują mnie przelotne związki. A jeśli ciebie interesują, idź, wyszalej się, a  potem do mnie wróć. Będę czekał ile trzeba.
-A co ze wszystkimi facetami, których zaliczę po drodze?
-Nic - mówię i wzruszam ramionami. - Po prostu Oklahoma stanie się rekordzistką w liczbie zgonów. To tak zwana selekcja naturalna pośród konkurencji.
Viv wysiada, potrząsając głową.
-Nie masz konkurencji, Justin - przyrzeka, zbyt gorliwie. - Nie masz - wzdycha.
Jedno przyrzeczenie zwiastuje prawdę. Ale dwa sieją już zamęt.
Przed domem plącze się intensywny zapach rozkwitłych bzów u schyłku lata. Przechodzimy przez furtkę oplecioną żywopłotem i docieramy do drzwi uniesionych na ganku. Słońce z wolna chyli się za dom, ale wciąż wyczuwa się tę nutę klejącą ciała. Parne powietrze południa wypiera naleciały wieczorny chłód. Ciągnę za klamkę, ale drzwi nie ulegają mojemu naporowi. 
-Może powinniśmy zapukać? - pyta, tuląc się do mojego ramienia. Nie mówię, że jestem obolały, bo nawet ból z nią jest przyjemniejszy niż jego brak bez niej.
-Nie będę pukał do własnego domu - mówię i podkreślam, że jakby się temu nie przyjrzeć, to nadal mój dom. - Mamo! - krzyczę. - Tato! - krzyczę.
Ich odzew dobiega nas z ogrodu, więc ciągnę za sobą Viv, za nic mając jej opór i marne próby opóźnienia nieuniknionego. Gdy przecinamy boczną ścianę domu i docieramy do narożnika wychodzącego na ogród, a zapach ciasta ostały w tej duchocie wygrywa pojedynek z całą gamą innych woni, Viv przygładza włosy i chwytamy się za ręce. I jestem dumny, bo nie prezentuję nowego samochodu czy piersi pod garniturem, ale własne serce. Ten rodzaj nagości jest niebywale intymny.
Tata siedzi na wiklinowym krześle, jednym z czterech przy wiklinowym stole. Mama biegnie przez trawnik z cukierniczką i znaczy drogę rozsypanym cukrem za sobą. Oboje zrywają się do pionu na dźwięk mojego chrząknięcia i chociaż prosiłem, ostrzegłem i uprzedziłem, wylewa się z nich zaskoczenie. Ale ich zaskoczenie jest całkiem przyjemne. Mogę nachylić się w drodze do nich nad uchem Viv i szepnąć, że różnica naszych wieków jest nie tylko zaskakująca, ale i podniecająca.
-Mamo, tato - mówię uroczyście - poznajcie Viv, miłość mojego życia. 
Viv uśmiecha się nieśmiało i ugina nogę, robiąc znikomy ukłon przed ich powoli zamykającymi się ustami. 
-Przepraszam, że jestem tak niewyjściowo ubrana - rzecze - ale Justin nie uprzedził mnie, że zamierza przedstawić mnie przyszłym teściom. - Tu patrzy na mnie groźnie. 
Uśmiecham się do tych niemych gróźb. Wtedy naprawdę przekonuję się, że Viv przyjęła wstępne oświadczyny, całe lata przed odpowiednią porą. 
-Nie przepraszaj, kochanie - mama odzyskuje mowę. Wychyla się przed dwuosobowy szereg i przytula Viv. Przytula ją zamiast mnie. Modlę się, by ojciec nie zaczął ściskać Viv, bo jej wątpliwa pewność siebie uschłaby jak liść. Dzięki Bogu wyciąga jedynie rękę i wita się z nią, a jego uśmiech, obślizgły i zbyt szeroki, sprawia, że mam ochotę liczyć źdźbła trawy. Ze mną nie wita się nikt. Nigdy nie pomyślałbym, że zazdrość o dziewczynę będę kierował do własnych rodziców. - Usiądźcie, proszę, usiądźcie. Ciasto jest jeszcze ciepłe.
Siadamy przy wiklinowym stole, para na przeciw pary. Trzymam dłoń splecioną z dłonią Viv na jej kolanie i zerkam na nią co i rusz, by wiedzieć, że niczego jej nie brakuje, że nie wierci się skrępowana na krześle, że nie poszukuje mnie rozpaczliwie. Brakuje jej jeszcze nieco swobody, ale wczuwa się w rolę, wychwalając ciasto mamy, którego ja w ferworze tej bezwarunkowej opieki nie zdążyłem spróbować. A kiedy próbuję, pod jego intensywnością roztapiają się we mnie wszystkie kubki smakowe.
Później zapada mało apetyczna cisza i mama pragnie ją przerwać, ale wycofuje się z tego imperium i wraca po chwili z ponownym zamiarem.
-Więc... ile lat was dzieli?
-Nic nas nie dzieli - odpowiadam natychmiast. - Co najwyżej różni. A różni nas lat dziesięć. I nie, nie uważam, że to za wiele.
-Czyli masz dopiero... szesnaście lat? - pyta mama Viv, głęboko zaniepokojona. Zerka na mnie, jakby jej młody wiek był siłą napędową mojego braku samokontroli. A jest nim wszystko poza wiekiem.
-Tak - przyznaje Viv.
-Szesnaście i wystarczająco - wcinam się. - Nie potrzebuję trzydziestoletniej mamuśki, która wyssie ze mnie życie. Potrzebuję młodej dupeczki, która mnie rozkręci, zanim całkiem zwiędnę.
Czuję chude palce zatapiające się w moim kolanie, przewiercające je na wylot. Chcę syczeć z bólu, ale w ustach mam ciasto i wyszłoby spomiędzy zębów.
Z kwadransa na kwadrans Viv wypełnia swoboda i wkrótce na jej ustach króluje uśmiech, który dotychczas uaktywnia wyłącznie przy mnie. Chcę ją pocałować. Chcę posadzić ją na kolanach, pieścić jej uda i wąchać włosy. I zrobiłbym to, gdybym w dalszym ciągu nie był zapchany ciastem marchewkowym. Jest moim przekleństwem i błogosławieństwem zarazem. Zupełnie jak Viv. Kocham ją i nienawidzę tego, jak wiele mnie jest w tej miłości.
Kiedy dzbanek po herbacie lśni pustką i ostałą wilgocią na dnie, mama prosi mnie, bym poszedł wraz z nią do kuchni. Jakby szczytem niemożliwego było zaparzenie herbaty w pojedynkę. Nie chcę zostawiać Viv samej z moim ojcem, ale wstaję z krzesła i kroczę z wolna z mamą. Szukam słów, którymi łagodnie opiszę pociąg do szesnastolatki, by mama nie poczuła się zgorszona i bym dał upust szczerości.
-Jest śliczna - stwierdza mama. Szkło dźwięcznie opada na blat kuchenny. - Ale, na Boga, co ci strzeliło do głowy, żeby podrywać dziewczynkę? Dziewczynkę, Justin.
-Jaką tam dziewczynkę - mruczę bezwiednie. - To młoda kobietka. Młoda, podkreślam, ale kobietka. I, wierz mi, bywa dzika i nieokrzesana.
-Nie chcę o tym słyszeć - mówi i zatyka uszy.
-Sama zaczęłaś ten temat.
-Bo chcę choć spróbować cię zrozumieć. Justin, mam ogromną nadzieję, że nie próbujesz z nią nic więcej. 
-Nie próbuję. Ale spróbuję przy pierwszej możliwej okazji. Jeśli powie: pieprz mnie, ściągnę majtki i zrobię to. Jest wystarczająco dorosła. Poza tym, ciesz się, cholera, moim szczęściem, zamiast liczyć wiek.
-Cieszę się, ale...
-Nie zrobię jej dziecka, nie będę jej bił ani gwałcił. Chcę się nią opiekować, kochać ją i pierdolić jej rok urodzenia. Czy teraz możemy zmienić temat?
Zamykam jej usta i wracamy do ogrodu muskanego ostatnimi promieniami dzisiejszego słońca. Mama odpuszcza sprzeciwy i zachwyca się Viv przez resztę popołudnia. Dochodzi nawet do symbolicznych rozważań nad moimi zdjęciami z dzieciństwa, na których z dumą myję w wannie siusiaka. Nie płonę ze wstydu, bo nie spodziewa się usłyszeć, że urosło we mnie wszystko prócz niego.
Około dwudziestej żegnamy się i znów zostaję pominięty w uściskach ramion i dłoni. Viv prędko zasypia na moim ramieniu, jej nogi trzymają się kurczowo fotela, zgięte w kolanach. Nie mówię, że jest mi niewygodnie, bo jej wygoda przerasta moją własną. Więc kiedy nie zmieniam biegów, obejmuję ją łagodnie, chronię jej ciepło i rozcieram ramię. 
Długo rozmyślałem o nas. O nas jako o nierozerwalnej całości, która zostanie rozerwana przez dwa odległe krańce Oklahomy. O pewnej dozie wyobcowania, które będzie mi doskwierać bez jej irytujących przyzwyczajeń. Bez niej u mojego boku, dnie i noce, minuty i godziny. Pełne dwa tygodnie w samotności z nią były prostsze niż kolejne z jedynie sporadycznymi odwiedzinami. Bo kiedy nie rozstawaliśmy się na krok, czułem tę przynależność uwypukloną. Teraz zacznę wąchać jedynie jej opary. To jakby gotować wodę i nie doczekać wrzenia.
Do Oklahomy docieramy niedługo przed jedenastą w nocy. Natychmiast obieram kurs na dom Viv i budzę ją, gdy przedzieramy się przez zaciemnioną ulicę u schyłku podróży. W oknach płoną światła, a samochód szefa koczuje na podjeździe. Biorę zaspaną Viv na ręce w obawie przed jej uginającymi się kolanami i wnoszę do domu pełnego nerwowego napięcia, przejętych ludzi i mnóstwa brykającej Mii.
-Mój Boże, to oni - woła, widząc mnie od progu. - Już myślałam, że w życiu was nie zobaczę. - Staje na palcach, targa płatek mojego ucha i szepcze głośno: - Zaliczyłeś ją?
-W snach - odpowiadam. - I to nie jeden raz. - A potem widzę roztrzęsioną matkę Viv i oznajmiam: - Włos jej z głowy nie spadł. Jest cała, bezpieczna i dożywiona. 
Staje na przeciw mnie, dzielą nas dwa kroki. Mówi spokojnym głosem:
-Postaw moją córkę na ziemi. - Więc stawiam ją i przekazuję szefowi. Chwytam jej wzrok i mięknę pod uśmiechem. - A teraz spójrz na mnie i podejdź bliżej. - Spełniam wszystko, czego pragnie, to wpływ jej perfum i głębokiego dekoltu, w który chyli się mój wzrok.
A wtedy żałuję, że przekroczyłem próg jej domu, kiedy unosi dłoń i uderza mnie w policzek z siłą, która omal nie łamie mi nóg. Otrzeźwia mnie ten nagły ból i otrzymuję jego powtórkę w drugi policzek. I jeszcze raz w pierwszy. To jak przed wejściem na pasy. Spojrzenie w lewo, w prawo i na powrót w lewo. Trasą tą lata moja głowa i gdy kończy, a ta zwisa bezwiednie i puchnie pod nietuzinkowym naporem pozornie delikatnych kobiecych dłoni, wiem już, że szef jest jak joga, podczas gdy jego byłej żonie nie może równać się morderczy trening kickboxingu. I wiem też, że próbuję zdobyć wierzchołek góry, zaczynając wspinaczkę od półmetka.







~*~



W zasadzie nie mam żadnego istotnego komentarza do tego rozdziału, więc pozwolę go Wam po prostu przeczytać, bez moich wywodów :)

niedziela, 8 stycznia 2017

Rozdział 28 - By your side


*to pierwszy rozdział, który napisałam w czasie teraźniejszym. musiałam. musiałam spróbować jak to jest hahaha*


Po przypływie głupoty, egoizmu i jednostronnej namiętności, decydujemy, że ostudzić nas może przechadzka w nocnym chłodzie sierpnia. 
Dlatego jeszcze tego samego wieczoru, tej samej nocy, wymykamy się ukradkiem z hotelu, a nasze ręce są ze sobą splecione. Dotychczas sądziłem, że finałowy etap wzajemnego ściskania swoich palców kończy się wraz z otrzymaniem dyplomu podsumowującego naukę w liceum. A jednak lgnę do jej małej dłoni i dziś dzień najdojrzalszym, co mogę zrobić, jest ogrzewanie jej kościstych palców i co rusz przytykanie ich do ust.  
Idee zmieniają się wraz z nawykami. Moim nawykiem jest kontakt. Kontakt z nią. Fizyczny. Bo gdy go nie czuję, nie mam pewności, czy nie przespałem ostatniego półrocza.
Wchodzimy w wąską uliczkę obrośniętą kamienicami. W serce uśpionej grozy. Ostrzegam Viv jeszcze przed półmetkiem:
-Nie waż się zapędzać w takie miejsca sama, rozumiemy się?
-Tak, tato - odpowiada, przytulając policzek do mojego ramienia. - Mało to razy ostrzegałeś mnie, żebym sama najlepiej nie podnosiła nożyczek? Albo nie smarowała sobie chleba masłem? Albo nie wybierała się pod prysznic, bo mogę się poparzyć?
-Prysznic brzmi całkiem rozsądnie - przyznaję. - Nie bierz go sama. Zawsze czekaj na mnie.
Idziemy z wolna środkiem pustej ulicy. Przytulam ją do piersi, wiedząc doskonale, że czuje się jak sardynka w puszce, ściśnięta, w dodatku z nosem wciśniętym pod moją pachę. A jednak wciąż jestem egoistą. Wykrzywiam jej plecy, wierząc, że poprosi o masaż. Narażam ją na zapach swojego potu, licząc na to, że wetrze we mnie żel pod prysznic. Przyciskam  ją i przytulam, śniąc o podobnej wdzięczności.
Tej nocy przeprosiłem ją wiele razy. Każdy kolejny wiązał mi usta jej dłonią. Aż w końcu każdy wyraz powiązany ze skruchą opuszczał na moje wargi pocałunek i tak przepraszałem i przepraszałem, i przepraszałem, by nie przestawała i całowała, i rozkradała mnie część po części.
Wybaczyła. Nie miała za złe. Trzyma moją dłoń tak, jak trzyma się dłoń niezawinionego. Całuje moje palce i z wysokości mojego barku spogląda mi w oczy, rozmarzona. Rozpuszczona w mojej miłości. Zakochana. Wiem, że zakochana. Moje oczy wydają się być równie zamglone.
Zawracamy po godzinie. Wychynąwszy z dzielnicy bezpańskich kotów i ponurego szkła toczonego po chodniku, biorę Viv na ręce i dalej niosę, krocząc wolno, nie czując jej ciężaru w ranie ramienia. Nie patrzę, gdzie idę. Patrzę w nią. Mój obraz. Moje płótno obsiane różnorodnością barw. Całuję jej ciepłe miękkie usta i zastanawiam się, czy ostatnim, co piła, była herbata z cytryną, czy moje łzy.
Przekraczamy granicę północy. Zegar otwiera nowy dzień. Pierwszy dzień, w którym potrzeba fizycznej miłości z nią przestaje uwypuklać każdą moją myśl. Obdarty z dotychczasowych nadziei czuję się tak lekko. Muszę uważać, jak stąpam, i szybko przesuwać stopy. Gdybym odbił się z jednej przesadnie, wzlecielibyśmy pod niebo koloru spranej czerni.
Ciszę tej nocy przerywa pisk opon. Łagodnie stawiam Viv na krawężniku, sam stojąc u jego podnóża, i rozglądam się niespokojnie. Uszy stroszę jak pies pasterski. Uwydatniają się moje żyły i zdaję sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy łagodne opuszki palców Viv powielają ich szlak i na powrót zamykają pod skórą. Z sąsiedniej ulicy wyjeżdża rozpędzony samochód. Jego lakier błyszczy z oddali, białe światło reflektorów dyskryminuje wszelkie auta wyklute w poprzedniej dekadzie. Najgorszy jest jednak silnik. Jego równomierna praca. Jego pośpiech i ospałość zarazem. Jego stukot co piąty obrót koła. Recytacja jego atutów, nad którymi spędziłem dwie noce, po łokcie w smarze, przesiąknięty tytoniem, środkiem zastępczym snu.
-To twój ojciec - mówię nagle. - Znam ten dźwięk. Nie mylę się. To twój ojciec, Viv.
Wciągam ją na klatkę schodową jednej z kamienic. Wychylam się za spróchniałe drzwi, jedną ręką wciąż trzymając jej nadgarstek za plecami.
-Zatrzymał się pod hotelem, na głównym parkingu - informuję, nie wiedząc, dlaczego szepczę. - To nie przypadek, Viv. On wie. Wie, że tu jesteśmy. Nie mamy czasu. - Odwracam się twarzą do niej, roztrzęsionej w dezorientacji, w której niespodziewanie ją utopiłem. - Zostawiłaś w pokoju coś ważnego, cennego, coś, bez czego nie możesz się obejść?
-Wszystkie swoje rzeczy, Justin - wyznaje, a panika przegryzła jej głos jak rdza.
-Mam przy sobie telefon, portfel i dokumenty. Chcąc, nie chcąc, tyle musi nam wystarczyć. Nie możemy, od tak, wrócić do hotelu, spakować się i wyjść głównym wyjściem. A nie proponuję ci, żebyś uwiodła swojego ojca albo jednego z jego goryli, jak to zrobiłaś w przypadku policjanta.
-Wcale go nie uwiodłam - burzy się.
-Ale to było w zamierzeniu.
-Powiedziałeś jednego z goryli. Nie zabrał ze sobą twoich kumpli?
Kręcę głową. 
-Nie licz na to. Od najczarniejszej roboty ma jeszcze innych. Ja przy nich wyglądam jakbym przeszedł zabieg usuwania mięśni. Tobie krzywdy nie zrobią. To pewne. Ale mnie utrą tak, jak ja ucierałem Amy jabłka, gdy była mała. No, mniejsza niż jest teraz.
Wychodzę zza rogu kamienicy, ale nie ruszam dalej. Musi obejmować mój nadgarstek obiema dłońmi. Jedną objęłaby go raptem połowicznie. I zapiera się nogami. Inaczej pociągnąłbym ją za sobą.
-Nie moglibyśmy tak tego zakończyć?
Krew zamarza mi w żyłach.
-Zrywasz ze mną? - pytam skamieniały.
-Nie, kretynie. Nie zrywam. Mam na myśli zakończenie tej całej ucieczki. Ile jeszcze będziemy to ciągnąć? Jak długo zamierzasz uciekać? Nie zrobiłeś nic, by mój ojciec się do ciebie przekonał. Wręcz przeciwnie, tracisz całą jego sympatię, wywożąc mnie na drugi koniec kraju, kiedy powinnam siedzieć w domu i czekać na rozpoczęcie roku szkolnego. Nie chciałabym przypominać, ale dziś mamy czwartek, a szkołę zaczynam od poniedziałku. Pamiętasz, że wciąż się uczę, prawda? Pamiętasz, że nie mogę od tak, znikać na długie tygodnie i nie dawać znaku życia. Szuka cię policja, Justin. Oberwałeś kulkę w ramię. A ja jestem niepełnoletnia. Nie żebym się skarżyła, ale w rozumieniu prawa to uchodzi za porwanie. I ty to wszystko wiesz. Wiesz i nic z tym nie robisz.
-Bo cię kocham. Jak głupi. Nie tłukę się przez pół kraju dla samego zwiedzania. Albo zmiany klimatu. Chcę być z tobą. A jak mam to zrobić, gdy na każdym kroku ktoś chce nas rozdzielić? Gdy sami bezwiednie do tego dążymy?
-Właśnie o tym mówię. - Przykłada dłonie do moich policzków. - Im dłużej jesteśmy razem, im więcej czasu ze sobą spędzamy, tym częściej się kłócimy. Tym głośniej. Pobędziemy ze sobą jeszcze jeden tydzień i zagryziemy się. Jak psy. Albo gorzej. Nie chcę się z tobą rozstawać. Za nic w świecie nie chcę. Ale nie sądzę, żebyśmy oboje dorośli do tego, by spędzać ze sobą każdą chwilę. Nie zrozum mnie źle, Justin. Cieszę się, że cię mam. Jestem z tobą szczęśliwa. Uczysz mnie. Wszystkiego. Od początku, od zera. Ale męczymy się, gdy nie mamy jak od siebie odpocząć. Ja... Jesteś dla mnie naprawdę ważny. Ale mam szesnaście lat. Powinnam chodzić na randki, trzymać się za ręce i co najwyżej obmacywać po ciemku w kinie. Nie uciekać przed policją i zastanawiać się, czy dziwka, z którą mnie zdradzisz, będzie ładniejsza ode mnie.
-Nie zdradziłem cię - wtrącam przez ściśnięte gardło. - I nie była. Żadna nie jest. - Pociągam nosem możliwie najciszej. Jednakże w ciszy tej nocy każdy szmer jest krzykiem. - Viv, nie chcę się czepiać, ale to brzmi jak pożegnanie. Gdybym mógł odjąć sobie lat, zrobiłbym to. Chodziłbym do liceum i wzdychał do ciebie na korytarzu, udając, że wcale mi na tobie nie zależy, czy jak to robią te nastoletnie ofermy. Stuknie mi trzydziestka, kiedy ty będziesz jeszcze nastolatką. Mam dziecko. I robotę, za którą w każdej chwili mogą mnie wsadzić. Zabijałem ludzi. I zraniłem więcej kobiet, niż wszystkie te, które kiedykolwiek minęłaś na ulicy. Ale, Viv, ty o tym wszystkim wiedziałaś od początku.
-Nie mówię o tym, że jesteś ode mnie starszy, Justin.
-Wiem - wtrącam raz jeszcze, zdejmując jej ręce ze swoich policzków i przykładając do ust. - Mówisz o trybie życia, jaki prowadzę i jaki ty zaczynasz prowadzić, będąc ze mną. Ale wiedziałaś, na co się piszesz, Viv.
-Właśnie w tym rzecz. Nie wiedziałam. Nie wiedziałam, Justin. 
-Okay - mówię, odsunąwszy się na pół kroku. - Okay, rozumiem. 
A potem odwracam się i wychodzę z kamienicy, wlokąc nogi jak dwie betonowe kule za sobą, z głową spuszczoną nisko i przypływem wzbierającym we mnie potężną falą. 
-Dokąd idziesz? - woła za mną.
-Ty nie musisz dalej się ukrywać, skarbie. Twój tata czeka za rogiem. Nie będę miał ci za złe, jeśli wrócisz z nim do domu - mówię łagodnie. Jestem domkiem z kart. Nie rozsypuję się. Nie rozsypuję się tylko dlatego, że ktoś położył u mojego podnóża zapałkę i wszystko z wolna idzie z dymem. - Ja nie mam tego wyboru. Jadę dalej. I nie wrócę, dopóki twój ojciec nie odpuści. Być może to tchórzostwo. Być może nie mam odwagi stanąć przed nim, wyznać, co do ciebie czuję i czekać na wyrok. Ale znam go lepiej, niż ty kiedykolwiek poznasz. Przez pięć lat był dla mnie jak ojciec. Chyba właśnie to boli go najbardziej. - Chciałbym złapać ją za rękę i jeszcze raz ucałować jej palce pachnące bzem. Nie wiem, czy to rozstanie. Ale jeśli rzeczywiście nim jest, czuję się niebywale nienasycony tą miłością. 
Odwracam się i odchodzę.
Ale nie odszedłem daleko. W ślad za mną gnają małe stopy w trampkach.
-A ty dokąd? - pytam, czując, jak wiesza mi się od tyłu na szyi.
Obdarza jednym przenikliwym pocałunkiem moje usta i strząsa z nosa lok.
-Oglądałeś Titanica? - pyta.
-Oglądałem.
-Więc powinieneś wiedzieć: ty skaczesz, ja skaczę.
-Skoczyłabyś?
-Skoczyłabym. A ty byś skoczył?
-Nie skoczyłbym - odpowiadam, patrząc jej twardo w oczy. - Złapałbym cię, jeszcze zanim ty zdążyłabyś to zrobić.
Porywam ją w ciasny uścisk, unoszę nad ziemię i okręcam, czując, jak na nowo wypełnia mnie uczucie. Brakuje jeszcze tylko deszczu. Obmyłby nam głowy i skrył w jego strugach łzy. I pocałunki byłyby płynne. Między ustami nie byłoby tarcia. Smak stłumiłaby woda. Ślizgałbym się ustami po jej ustach i palcami po policzkach.
-Nie bierz do siebie wszystkiego, co mówię - rzecze cicho. - Nie chcę cię zostawić. Nie chcę się z tobą rozstać. Nie chcę cię stracić. Naprawdę miałeś wątpliwości?
-Miałem - przyznaję. - Ale już nie mam. Twój pocałunek pozbawił mnie złudzeń. Całuj mnie tak zawsze, a z wdzięczności zrobię ci laskę.
Jej chichot osładza mi słuch.
-Obejdzie się. - Obcałowuje mi twarz. - A teraz ruszajmy dalej, nim będzie za późno. Ale ostrzegam, zajmuję tyły i idę spać. Jestem padnięta. Pół nocy przez ciebie przepłakałam. Należy mi się chwila odpoczynku.
Zanoszę ją do samochodu, rozgrzewając ją piersią i sercem, z którego tryska lawa. Kładę na tylnych fotelach i podsuwam pod głowę poduszkę. Tego dnia postanawiam dostrzec w niej źdźbło córki i rozpieszczać tak, jakby nikt przede mną tego nie robił.

Jedziemy międzystanową dwudziestką piątką na północ, w kierunku Denver. Viv śpi słodko do półmetka, przez okrągłą godzinę. Budzi się, gdy tankuję bak do pełna, paląc papierosa, więc gaszę go prędko, bo wiem, że nie lubi, gdy wisi nade mną chmura tytoniowego dymu. Przesiada się na przedni fotel i dalej jedziemy wspólnie świadomi. Moja ręka na kierownicy, moja ręka na jej kolanie. Jej ręka na mojej ręce, jej ręka na mojej. Czuję jej wzrok na policzku i nie chcę, by przestawała ogrzewać mnie tym spojrzeniem, zatem uśmiecham się półgębkiem i gonię wzrokiem linię oddzielającą pasy ruchu.
-Gdzie jedziemy? - pyta, obtaczając kciukiem mój tatuaż. 
-Myślałem o Denver - odpowiadam. - Choć nie wiem, czy to nie za blisko. Ale na dobrą sprawę, moglibyśmy zaszyć się za rogiem, i szukałby nas do usranej śmierci.
-Denver - powtarza, dumając cicho. - Mam kuzyna w Denver. Myślę, że nie miałby nic przeciwko, gdybyśmy zatrzymali się u niego na parę dni. Musiałabym go tylko uprzedzić, nim staniemy w jego drzwiach. Mogę pożyczyć twój telefon?
-Jest w przedniej kieszeni - mówię, mając nadzieję na wędrówkę jej dłoni tak blisko męskiego epicentrum. - Jesteś pewna, że chcesz dzwonić do niego teraz? Jest pierwsza w nocy. 
-Zdziwiłabym się, gdyby spał. - Wystawia otwartą dłoń. - Daj, daj. Nie przeczytam twoich sms'ów od kochanek.
-Chwała Bogu - odpowiadam, ocierając brak potu z czoła. - Już się bałem, że przyłapiesz mnie na gorącym uczynku.
Głowi się chwilę, wybierając numer. W końcu przytula telefon do policzka, obgryzając paznokieć palca wskazującego.
-Cześć, Dave - mówi, poprawiając się na fotelu. - Jestem z chłopakiem w pobliżu Denver i tak sobie pomyślałam, czy nie chciałbyś nas przenocować do końca tygodnia. - Oczekuje odpowiedzi, opierając łokieć o szybę. Widzę, jak jej oczy wykręcają koło. - Z chłopakiem. - Patrzy na mnie wymownie. - Tak, z chłopakiem - powtarza, a ja rozumiem niedowierzanie Dave'a. - Nie, nie uciekłam z domu, bo jestem w ciąży. I tak, z chłopakiem. Będziemy za niespełna godzinę.
Wkłada telefon z powrotem do mojej kieszeni, upychając go ponad portfelem. Czekam, nim pozwolę słowom wypłynąć. Czekam, nim mój śmiech zatrzęsie samochodem, jakby ten był pustą blaszaną puszką pozostawioną na obrzeżach wichury.
-Na pewno z chłopakiem? - ciągnę to, co zapoczątkował Dave. - Może jednak z dziewczyną? A może w tym małym brzuszku rozwija się jakaś fasolka, która uniemożliwia ci powrót do domu? - Wślizguję dłoń pod jej koszulkę. Odpędza ją, głośno roześmiana.
-Na razie jedyną fasolką, przez którą nie mogę wrócić do Oklahomy, jesteś ty. I mój ojciec. Pasujecie do siebie - oznajmia. - Jakby takim wielkim problemem było dojście do porozumienia. Nie musicie się wzajemnie wielbić. Wystarczy, żebyście do siebie nie strzelali. - Tu spogląda na mnie sceptycznie i czuję wyrzuty, że odsuwam ją od najbliższych, by skryć pod własnymi skrzydłami. Z dnia na dzień dostrzegam w sobie coraz więcej egoizmu, którego nie chcę się wyzbyć. - Rozmawiałeś wczoraj z Amy? - pyta niespodziewanie.
-Rozmawiałem - przyznaję.
-I jak się trzyma?
-Tęskni - odpowiadam, a wyrzuty napływają. - Wciąż pyta, kiedy wrócę i powtarza, że Jason robi beznadziejne naleśniki. Ale rozumie, że nie mogłem jej ze sobą zabrać. Z początku miałem nawet wątpliwości, czy nie powinna jechać z nami. Ale, na Boga, dostałem kulkę, uciekaliśmy przed policją, teraz w dodatku przed twoim ojcem. Nade wszystko wciąż na siebie warczymy. Dobrze zrobiłem, zostawiając ją z Jasonem. Mimo że po naszym powrocie nie będą chcieli patrzeć na siebie przez kolejne pół roku.
-Mądry dzieciak - przyznaje. - Wiesz, podziwiam cię. Naprawdę cię podziwiam. Nie masz pojęcia, jak niewielu facetów zdecydowałoby się samotnie wychowywać dziecko od maleńkiego. A ty się nawet nie wahałeś. I całkiem nieźle ci to idzie. Naturalnie, jesteś czasem głupim dzieciakiem, któremu brak okrzesania. Ale jesteś jednocześnie odpowiedzialny względem Amy. I naprawdę cię za to podziwiam.
A podziw w jej oczach jest jak najwyższa nagroda uznania. I widzę to coraz częściej. Jej spojrzenie, jej zamglony wzrok, którym przygląda mi się długimi godzinami. Jakaś miłość, jakaś jej odmiana. Siedzi w jej oczach i wychyla się powoli. A potem szybko cofa, jakby bała się, że ją dostrzegę. I nie wie, że dostrzegłem już dawno. Więc gdy tak ukrywa w cieniu samochodowego reflektora wszystko to, co czuje, całuję ją raptownie i niespodziewanie i samochód zwalnia, i zatrzymuje się niespiesznie na poboczu, a ja smakuję jej usta jak na Times Square w sylwestrową noc i uśmiecham się przez pocałunek, bo wiem, że ona uśmiecha się szerzej.

Docieramy do Denver kwadrans przed drugą, pędząc pustą autostradą. Na wjeździe wbijam w GPS adres Dave'a i pędzimy przez obce miasto, a wiatr ślizga się po masce i pragnę otworzyć okna, by targał mi włosy. Mijamy dzielnicę handlową, uśpioną czarem tej nocy. Dalej osiedle robotnicze i mozaikę zlepionych ze sobą bloków mieszkalnych. Tuż po drugiej parkuję przy krawężniku obok kamienicy z szarej cegły i wysiadamy wraz z Viv, a nasze dłonie zapominają, jak to jest kołysać się osobno, i znów splatamy palce. Opuszki ma chłodne, ale kostki gorące. Odzwierciedlają ją samą, w odwrotnej odsłonie. Z zewnątrz bywa chłodna, za to wewnątrz płonie.
Wspinamy się zapuszczoną klatką schodową na trzecie piętro i stajemy przed drzwiami z klamką pomalowaną na czerwono. Drewna nigdy nie polakierowano, więc szarzeje z dnia na dzień. Viv dzwoni dzwonkiem i czekamy. Obejmuję ją od tyłu i opieram podbródek na jej ramieniu. Zastanawia mnie, kto otworzy nam drzwi. Czy osiemnastolatek z mlekiem pod nosem, czy gość powielający mój wiek z twardą kratownicą zamiast torsu. 
Otwiera półmetek moich wyobrażeń. Facet w połowie dwudziestki, choć młodszy ode mnie, o bujnej czarnej czuprynie nastroszonej ku kości czołowej. Oboje uszu ma przekłute, przez tunele w ich krańcach widzę wnętrze mieszkania. Cerę ma bladą i gładką, zarostu nie zapuszcza i tylko jego drobne korzenie widoczne są na chłopięco-męskiej twarzy. Ubrany jest na czarno: czarne jeansy z niskim krokiem i czarny T-shirt uwypuklający początki przygody z siłownią. Tatuaże zdobią jego ramiona, nie tak gęsto jednak jak moje. W ustach ma skręta, który podskakuje, gdy ten przebiega językiem po zębach. Patrzy na mnie, mrużąc oczy, i wkrótce uśmiecha się szeroko, a jego spojrzenie zionie sympatią.
-Cześć, mała - mówi, porywając Viv z moich objęć w swoje. Nie podoba mi się ich uścisk, ale nie komentuję. O mojej zazdrości nie musi słyszeć świat. - Mój Boże, nie kłamałaś. Naprawdę masz... - Patrzy na mnie, przekrzywiając głowę. - Faceta. Raczej faceta. To już nie chłopak. - Wyciąga do mnie rękę. - Dave.
Uścisk ma mocny, więc i ja go nie oszczędzam.
-Justin - odpowiadam nonszalancko. Zaraz jednak przechwytuję moją słodką zdobycz, bo nie podoba mi się, że ktokolwiek inny rości sobie do niej prawa.
Przechodzimy przez próg w zapach popalanej trawy i kawy zbożowej. Mieszkanie ma trzy pokoje: salon i dwie sypialnie, jedną Dave'a, drugą tymczasowo naszą. W tym pierwszym ktoś ustawił piramidę ze szklanych butelek po różnorakich trunkach. Ogół wygląda na całkiem zadbany i stosy brudnych ubrań są wyjątkową rzadkością. Na stole leży karton z połową zimnej pizzy, a na nim ustawiono puszkę piwa. Wkrótce w moich rękach ląduje druga taka i wychylamy je z Dave'em niespiesznie. Nabiera rumieńców i oczy zachodzą mu mgłą, i nie wiem, czy ma tak słabą głowę, czy słoik pełen spalonych skrętów ustawiony na parapecie, wyraża jedynie dzisiejszą konsumpcję. 
Bladym świtem, gdy Viv zasypia na moich kolanach, Dave oznajmia, że ubrał nam czystą pościel i głęboko ubolewa nad brakiem butelki dobrego wina, by mógł położyć ją między poduszkami, jak nowożeńcom. Kładziemy się spać przed piątą i ostudzeni wkraczamy w kolejny etap wyprawy.

Mijają dni, niekiedy płynąc wolno i ospale, niekiedy biegnąc i prąc przed siebie. Zadomowiliśmy się w sypialni Dave'a na stałe. Wymieniamy się wewnętrzną połową łóżka, choć najczęściej wymiana ta przepływa bezwiednie: Viv kładzie się wieczorem od zewnątrz, kiedy ja popijam piwo z jej kuzynem, a potem sam przenoszę ją do wewnątrz, bo mając ją w środku i ja czuję się bezpieczniejszy. Moje bezpieczeństwo uzależnione jest od niej. Jestem bezpieczny, gdy jest przy mnie. Bez niej czułbym się poniewierany przez najlżejszy podmuch wiatru.
Dave okazał się być gościnny ponad miarę i równy, jak równa może być męska solidarność. Nie boję się zaryzykować stwierdzeniem, że w ciągu tych paru dni stał mi się bliski jak płód przyjaciela - przyjaźń w początkowej fazie rozwoju. Rozmawiam z nim otwarcie i jestem pełen wdzięczności za ten skrawek męskiego towarzystwa. Obawiam się nawet, że te wylane żale podchodzą pod granicę zwierzeń i niekiedy czuję się nad wyraz głupio, że recytuję swoje życie przed obcym kolesiem. Ale sympatia względem niego notorycznie rozwiązuje mi usta.
Szóstego dnia tego naszego koczowania na jego włościach, Dave oznajmił, że wychodzi do pracy na nocną zmianę i wpadnie dopiero na śniadanie, że jeśli któreś z nas cierpi na bezsenność, nie pogardzi naleśnikami z syropem klonowym, i że, co szepnął mi na ucho, prezerwatywy trzyma w pierwszej szufladzie szafki nocnej w swojej sypialni, wiedząc doskonale, że nie sypiamy ze sobą z Viv, ale trzymając kciuki nawet mocniej niż ja.
Do jego sypialni nawet nie zaglądam. To nie ta pora. Nie, gdy kłótnie w naszym związku są dwoma pasmami włosów w warkoczu, a czas bez nich tylko jednym.
-Idę pod prysznic - oznajmia Viv, gdy za oknem jest już ciemno.
Nie wpraszam się. Nie pytam. Nie żartuję. Postanawiam nie robić nic, co ukłułoby ją choć jedną igłą.
Siadam na łóżku w sypialni, oparty na łokciach o kolana, z głową opuszczoną nisko. Woda szumi w łazience z przerwami, ciche nucenie Viv przedziera się przez ściany. Wsłuchuję się w melodię jej chwilowego szczęścia i zamykam oczy. A gdy je otwieram, jest już w sypialni, owinięta czarnym ręcznikiem, i rozczesuje splątane całym dniem włosy. 
Coś rośnie mi w piersi. Serce puchnie. Bolą mnie żebra, wypychane od wewnątrz przez ten ogrom miłosnych sił.
-Wyglądasz przepięknie - mówię z myślą o jej łagodnych rysach, tak świeżych i bladych; o zarysie obojczyków i kształcie łopatek na plecach; o smukłych udach wyłaniających się spod ręcznika. O spokoju, jaki przy niej czuję. O dobroci, którą mnie zaraża.
Zostawia szczotkę na komodzie i podchodzi do mnie z wolna. Wpędza dłoń w moje włosy. Czuję ją wszędzie, choć jej dotyk ledwie mnie zahacza. Ostrożnie przykładam dłonie do jej ud, zagłębiam w ich miękkości szorstkie palce. Spowalnia mnie ból. Ból jej odległości. Dalekiej niezmierzonej odległości. Dlatego gdy mnie całuje, zahacza górną wargą moją dolną, myślę, że fatamorgana nie jest przypisana pustyni i właśnie jej doświadczam. Ale gdy siada na moich kolanach i trzymam jej małe nagie pośladki w dłoniach, to jakby w środku nocy zapalić halogeny i wyostrzyć wszystko to, czemu nie chciałem zawierzyć.
Kładę się na pościeli, której nie składamy od kilku dni. Ona pochyla się nad moimi ustami i całuje je znów, pocałunkiem szczerym i cichym, skromnym i oszałamiającym zarazem. W tym pocałunku jest cała ona. I cały ja. I nie wiem, jak to się stało, ale wkrótce to ja pochylam się nad nią i oboje dajemy z siebie jeszcze więcej. Nie żebyśmy do tej pory całowali się połowicznie. Po prostu mam powody przypuszczać, że pocałunek gaszący kłótnię jest wodą, ten z kolei ogniem, którego nie staramy się stłamsić.
Żadne z nas nie dba o ręcznik, który wymyka się spod jej pleców i ślizga po krawędzi łóżka na panele. Leży pode mną krucha, naga i bezbronna, niewinna we wszystkich swoich przewinieniach. Jej chłodne palce wślizgują się przez moje biodra na plecy i czuję, jak koszulka podchodzi mi pod kark, a gdy odrywam się na moment od tej uczłowieczonej ekstazy, ta ze mnie spada. Samoistnie. Nie pomagam jej. Sama czuje, że czas odlecieć. 
Z kolei spodniom pomaga ona. Odpina pasek, guzik i rozporek i znów nachodzi mnie wątpliwość, czy aby na pewno zakończyłem popołudniową drzemkę, bo jej rozpalona skóra i oczy, których nie widzę wyraźnie, są aż nazbyt moje, bym uwierzył w tę przynależność. 
Ale wierzę w nią. Wierzę ochoczo, czując jeansy przy kolanach, a potem skopując je do kostek. I wierzę, kiedy ocieram się o nią, gdy ta unosi nieco biodra. Wierzę, topiąc dłonie w jej włosach i ścierając kciukami z policzków całe nieprawdopodobieństwo tej chwili. I wierzę dalej, gdy czuję jej piersi na mostku. I dalej, gdy jej pocałunki płyną leniwie wzdłuż mojej szczęki. I jeszcze dalej, gdy każdy włos na głowie mówi mi, że to się stanie, że dziś będę się z nią kochał, że kiedy chwyta w końcu gumkę moich bokserek, to jak zamknięcie drogi ucieczki. A już najbardziej wierzę w nią, gdy nagle Viv zaczyna płakać, delikatnie spycha mnie z siebie na sąsiednią poduszkę i siada zwinięta w kłębek, dygocząc od pięt po ostatni lok. 
-Przepraszam - chlipie. - Przepraszam, nie mogę. Nie umiem.
-Nie przepraszaj - odpowiadam łagodnie. Siedzę obok niej, oddychając głęboko, dławiąc się tymi oddechami. Ocieram dłonią kropelki potu sponad brwi. Zakrywam wzwód poduszką. 
-Przepraszam - powtarza bez przerwy i kołysze się powolnie w swoich objęciach.
Zatrzymuję ją, wyciągając ramię. Jednym sprawnym ruchem przyciągam ją i ląduje w mojej piersi, skryta i drżąca. Całuję jej włosy, obie skronie, jej wszystko, czego dosięgam. Spokój nie nadchodzi. Wyciszenie również. Więc tulę ją tak długo, aż nie wiem, jaki mamy dziś dzień tygodnia. 
-Dziękuję, już mi lepiej - mruczy i wyciera nos w moje ramię.
-Cieszę się. - Opieram czoło o jej czoło i całuję ją krótko w nos. - Chyba musimy porozmawiać, Viv - kontynuuję i czuję, jak spina się w moich ramionach. - Spokojnie, przecież obiecałem: do niczego cię nie zmuszę. Nie będę nawet zachęcać. Ale widzę, że się boisz. I dobija mnie, że nie wiem czego. - Chwytam jej dłonie i kładę sobie na kolanach. Chcę, by patrzyła mi w oczy, ale nie patrzy. Wybaczam jej to, bo wiem, że gdyby patrzyła, ja spuściłbym wzrok. - Powiedz mi, o co chodzi - nalegam. - Boisz się, bo zwyczajnie nie jesteś gotowa na seks? Czy boisz się, bo nie wiesz, czy chcesz to zrobić ze mną? A może boisz się, że będzie cię bolało, albo że spotka cię rozczarowanie?
-Nie wiem - mówi. Ale wiem, że wie. A przynajmniej przypuszcza. - Może... Może wszystkiego po trochu. Justin, przepraszam. Chciałam się przełamać. Żebyś nie był jedynym, który daje coś od siebie. Ale nie umiem.
-Nie wymagam tego od ciebie - zapewniam. - Obiecałem: nigdy więcej przymusu. Nic z tych rzeczy. Zaczekam, ile będzie trzeba. Jeśli będzie trzeba, i do ślubu. Albo i do usranej śmierci, Viv. Przestało mi na tym zależeć. Mam na myśli, zależy mi nadal, ale to nie jest już priorytetem. Chcę ciebie, z seksem czy bez seksu, to już bez znaczenia. Sam nie wierzę, że to mówię, ale mówię. Więc nie płacz więcej. To żaden powód do płaczu.
Przytula mnie z całą energią i zaangażowaniem i dopiero wtedy proszę szeptem, by ubrała choć bieliznę, bo nadal jestem dorosły i nadal nie jest mi łatwo. Później widzę w jej oczach kolory, których nie widziałem nigdy dotąd. Jeszcze później jej usta smakują miodem lipowym. A na sam koniec ktoś wyłamuje drzwi wejściowe z zawiasów i czar pryska, jakby nigdy go przy nas nie było.
Podrywam się na równe nogi i wpadam jak trąba powietrzna do salonu, wprost w twardy tors ojca Viv. Zaciskam powieki i przestaję dotleniać wszystkie mięśnie, bo wiem, że gdy je napnę, zaboli mniej. Nie mam czasu się odezwać. Przechwytuje mnie dwóch goryli, a szef pięścią prowokuję Niagarę krwi spływającą z mojego nosa. 
Gdyby tylko dał mi szansę wyjaśnić. Puścić własny wodospad. Słowny. Powiedziałbym mu, jak urosło mi serce. I jak nie potrafi wstrzymać tego rozpędu. I jak puchnie z każdym uściskiem Viv. I jak niebawem będzie go tak wiele, że nie zmieści się w piersi, więc będę musiał ją otworzyć, jak okno, i wypuścić w świat.
-Pieprzony gnoju - mówi, wbijając pięść w moją szczękę. Chciałbym wiedzieć, że Viv zostanie ze mną, nawet gdy stracę pół tuzina zębów i kość policzkowa wyjdzie mi pod oczodołem. - Porwałeś moją córkę. 
-Nikogo nie porwałem - dyszę jak lokomotywa. Czuję pięść na brzuchu i w nim. Czuję dwie pary ogromnych dłoni pchających mnie w dół, na kolana, i ściskających ranę po kuli. Ból ma tej nocy wyjątkowo obszarpane zęby, bo rozrywa mi skórę, zamiast przecinać ją równo. - Do niczego jej nie zmusiłem. Sama zdecydowała się jechać ze mną.
-Ma szesnaście lat - warczy, kopiąc mnie kolanem pod żebra. Jeśli ich nie łamie, są bliskie pęknięcia. - I jest moją córką. Ufałem ci, skurwielu. Ufałem ci. Tymczasem ty pieprzyłeś ją za moimi plecami.
-Nie pieprzyłem jej - wtrącam natychmiast. - I nie pieprzę. 
Doskonale nie w porę Viv wyłania się spanikowana z pokoju. Przyozdabia ją kremowa bielizna z koronki i pozostała blada nagość.
Szef patrzy na nią przez sekundę, widzi swoje dziecko w kobiecej posturze. Dopada mnie niepoprawna zazdrość i pomimo bólu mam ochotę ukryć ją przed światem. Nie pozwala sobie patrzeć dłużej, odwraca wzrok i wpaja go we mnie.
-Jest w samej bieliźnie - twierdzi, jakbym sam nie widział tego piękna. - A i tobie niemal kutas wyłazi z bokserek. Nadal mam wierzyć, że z nią nie spałeś?
-Nie spał - wtrąca Viv, próbuje odciągnąć go ode mnie za ramię. - Tato, zostaw go.
Nie zostawia. Gnębi mnie twardym bólem swoich kostek. Krew kapie mi z nosa i z wargi. Podłoga faluje i jego nogi wraz z nią. Płynę pod powierzchnią i nie mam sił, by wystawić głowę ponad taflę.
Wtedy Viv staje pomiędzy mną i ojcem. Ochrania mnie paroma kilogramami, które waży, i mówi głośno i wyraźnie, choć ja nie dowierzam temu głosowi:
-Ja go kocham, tato. Kocham go ponad wszystko inne. Jest czuły, troskliwy, opiekuje się mną. I albo to zaakceptujesz, albo nie zobaczysz mnie nigdy więcej.
Teraz wiem, że do tej pory moje serce było lampą z przepaloną żarówką. Dziś wkręcam w nią słońce.







~*~


Tak więc, jak napisałam na samym początku rozdziału, pierwszy raz napisałam rozdział w czasie teraźniejszym. Chciałam spróbować, jak to jest, bo widzę, że coraz więcej współczesnych książek jest pisanych w ten sposób. I powiem Wam, że już dawnodawnodawnodawnodawno nie pisało mi się tak wyśmienicie. Może dlatego że to coś nowego. A może dlatego, że niektóre wydarzenia czy opisy łatwiej jest uchwycić w czasie teraźniejszym. W każdym razie na obecną chwilę zostaję przy nim i zobaczymy, jak to się dalej rozwinie. A jak Wam się podoba ta drobna zmiana?