piątek, 9 września 2016

Rozdział 11 - Disappear, please


Drzwi od frontu były zamknięte, klamka nieustępliwa. Nie zapukałem w mahoniowe drzwi okrążone otoczką beżowej farby przysychającej latami. Nie zniósłbym myśli, że zawędrowałem w miejsce, w którym do własnego domu pukam jak do obcych. Bezlitosna świadomość, że jestem obcym, uderzyła mnie w twarz wraz z powiewem firan, których nie poznałem, wraz ze skrzypnięciem wycieraczki, której wymiany nikt nie skonsultował ze mną.
Radosny śmiech Jazzy dobiegł nas z ogrodu. Wąską ścieżką wyłożoną kostką brukową, która okrążała dom przy samych fundamentach, podążyłem w rytmie koktajlu zmieszanych głosów, bo szczerze nie chciałem być dłużej zapomnianym, stawianym za rodzinnymi fotografiami, do których nie przynależę. Wyruszyłem krokiem będącym przepaścią względem poprzedniego, ale już przy bocznej ścianie, gdzie pnącza ogrodu rozrastały się potężnie, kostki związała mi nić i choćbym chciał, większy krok był tylko wyobrażeniem ciągnącym mnie w stronę rodziny. Poruszałem się więc drobnymi posunięciami i wyłoniłem się zza narożnika, jakby spowity mgłą, z której się odrodziłem.
Wokół wiklinowego stołu pod ogrodową altaną siedzieli całą trójką. Jazzy u szczytu, w zwiewnej sukience bez rękawów, którą co rusz wiatr prosił do tańca. Po jej prawej pierś ojca drżała w porywach śmiechu. Twarz miał opaloną, zmarszczki zakradły się wkoło jego oczu, które mrużył przed zachodnim słońcem skradającym się za wyremontowany dach. Jego dobrze zbudowany tors okrywał T-shirt z kobietą w bikini (to ten rodzaj ubioru był odwiecznym czynnikiem wyprowadzającym mamę z równowagi i nie mam wątpliwości, że w tej kwestii nic nie wpłynęło na bardziej przyjazne wody).
Z kolei nad blachą pełną parującego ciasta nachylała się ona, mama skryta w drobnej posturze. Ona jedna zatrzymała się przed ośmioma laty, jakby cały ten czas wyczekiwała mnie w progu i chciała mieć niczym niezmąconą pewność, że rozpoznam ją bez trudów. Na jej szczupłych ramionach kołysała się sukienka przepasana w talii cienkim skórzanym paskiem podkreślającym krągłości jej bioder. Dostrzegłem w niej czystość kobiecej definicji piękna i chciałem wstrzymać czas, by móc przytulić się do jej pleców, ale tak, bym o uścisku wiedział tylko ja. 
-Cześć - powiedziałem, chrypiąc gardłowo. - Miałem przyjechać. Więc jestem.
Przeraziłem się własnym idiotyzmem. "Cześć" po ośmiu latach rozłąki brzmi jak "do widzenia" po dwudziestu małżeństwa.
-Synku - wyszeptała poruszona, a nóż, którym kroiła szarlotkę, wypadł z jej dłoni i gładko wszedł w skoszony trawnik. - Mój Boże, Justin.
Jej wąskie ramiona wkrótce pochwyciły mnie w objęcia. Matczyne ciepło zalało mnie po sufit ciała i poza kontrolę uciekły moje dłonie; przylgnęły do jej łopatek, płonęły poczuciem winy. Egoizm pragnął wyrwać się z kajdan mojego ciała. Również ojciec zamknął mnie w krótkim męskim uścisku, po ośmiu latach z niemałym trudem objął moje szerokie barki skropione efektem wieloletnich ćwiczeń.
-Jak ty wyrosłeś - zachwycała się mama. - I zmężniałeś. Jazzy wprawdzie mówiła, że przystojniak z ciebie nie do poznania, ale nie sądziłam, że przepaść jest tak ogromna.
-Jazzy nazwała mnie przystojniakiem? - Zerknąłem na siostrę z ukosa. 
-Och - zarumieniła się - to była zupełnie obiektywna uwaga. Jesteś przystojny. To fakt, nie opinia.
-Mogę ci tylko serdecznie podziękować. - Błysnąłem przed nią uśmiechem. - Mamo, tato, a to jest...
Ale nie było kogo im przedstawić. Okręciłam się na pięcie, wokół mnie rozciągała się ogrodowa pustka i ani śladu dziecięcego zapachu Amy.
-Gdzie ona się, do diabła, podziewa? - zakląłem pod nosem. - Przepraszam was na moment, moją zgubę dopadło zawstydzenie, muszę je przepędzić.
Nieszybkim truchtem skryłem się za winklem, potem skręciłem raz jeszcze i znów rozgrzewało mnie ciepło bijące od frontowej ściany. Amy przycupnęła na schodku przed drzwiami, zaciskała palce na przegubach pluszowego misia, kołysała się rytmicznie pełna obaw. Tak jak zawsze kryła się w cień, którego pełno było w krzach róż, tak teraz paliło ją słońce, a ona pozwalała stapiać się w tym żarze. To jedynie dowód, jak silne zdenerwowanie rozgryzało ją kęs po kęsie.
-Co się dzieje, mycha? - Trąciłem ją łokciem, padając bez błogiej amortyzacji na odbite kafle na schodach.
-Wiesz, tata - zaczęła, a jej przeciągłe westchnienie zmiotło mnie z powierzchni ziemi. - Ja to myślę, że oni mnie jednak nie polubią.
-Daj mi chociaż jeden powód, dla którego mieliby.
Przycisnęła spraną główkę misia do ust; dała upust emocjom, wgryzając się w pluszowe ucho.
-Mama mnie nie polubiła, skoro mnie zostawiła - powiedziała cicho. Dziecięcy głos stęskniony matczyną miłością haratał mi serce. - Więc oni też mogą.
Uniosłem Amy w powietrze, opuściłem na swoje kolana podrygujące kipiącą we mnie złością.
-Twoja mama była krową, Amy. Tłumaczyłem ci to nie raz i nie dwa. Zostawiła cię, bo była nieodpowiedzialną gówniarą. Moja mama, a twoja babcia, była w wieku twojej mamy, gdy przyszedłem na świat. Nie zostawiła mnie. A czego to dowodzi?
-Że jesteś fajniejszy niż ja - powiedziała; widziałem śmiech w jej oczach.
-Wyobraź sobie, że jestem kałużą. Ty jesteś kroplą wody z tej kałuży. Składamy się z tego samego, maleńka. I jeszcze jedno. Zarówno małe jak i duże Bieberki się nie poddają, zrozumiano?
Podskoczyła wyprężona jak struna, zasalutowała do nagiego czoła. Potem sama wyciągnęła do mnie dłoń i trzymając się za ręce, tak różne, tak wielkie i tak maleńkie, powtórzyliśmy szlak przez odnogi róż. Na ten moment słońce wychyliło promień zza komina, by rozświetlić nam drogę. Do ogrodu wstąpiliśmy dumnie, ja i owoc mojej miłości; ja odważnie, ona jeszcze bardziej.
-To jest właśnie wspomniana wcześniej zguba - rzekłem z oddali. I tak jak na mój widok mama wypuściła spomiędzy palców nóż, tak teraz szklanka rozkruszona w proch przykryła trawnik grubą warstwą. - Mamo, tato, oto Amy, moja najukochańsza córeczka, która bardzo się boi, że jej nie polubicie.
Pierwszy raz przemknęło mi przez myśl, czy aby nie popełniłem błędu, zatapiając mamę i w Atlantyku, i w Pacyfiku emocji, bowiem stanęliśmy przed nią razem, wspólnie. Nawet mama nie sądziła, że tyle ciepłych uczuć zmieści się w jej drobnej posturze. Już niemal pękała w szwach. A jednak wstrzymała w sobie miłość, by pewnego dnia móc nas nią oblać. A wtedy potopimy się w niej wszyscy i z radością ominiemy ostatnią utrzymującą się na powierzchni deskę.
-Jestem babcią - wyszeptała poruszona, dłonie drżały jej na sercu. - Boże, zostałam babcią. I to tak młodo. Ale mało, że ja zostałam babcią - mój syn został ojcem. To dopiero nieprawdopodobne.
Drżąc na całym ciele, wsparła się źdźbeł trawy, kucając przed Amy. Ich wzrok postawił kładkę między dwiema parami oczu. Jej drwa posypały się, gdy padły sobie w objęcia, Amy z nutą nieśmiałości, mama nadrabiając tęsknotę ich obu. Trzymały się w ramionach długą chwilę. Wtedy wypłynęły ze mnie wszelkie obawy - Amy potrzebowała rodziny nie mniej niż ja. Liczba mnoga to zobowiązanie - chciałem być jej wszystkim, ale ma mnie za mało, bym sprostał uczuciowym potrzebom.
Mojego ojca przytuliła z większym dystansem, choć powinna przywyknąć do tatuaży - nie mniej wytatuowane ramiona okrywały ją każdej nocy do snu. Jazzy porwała ją pod niebo, okręciła i na ziemię wraz z drobną dziewczęcą posturą powróciło echo radosnego śmiechu.
Oczekiwałem wywiadu; przygotowałem się do roli przesłuchiwanego; przed lustrem pracowałem nad mimiką twarzy w chwili zdawania szczegółowej relacji z ostatnich lat mojego życia; wyszukiwałem rozsądnych słów, w które ubrałbym nierozsądne decyzje. Tymczasem duma w słowach mamy była zbyt wielka, by pozwolić im po prostu polecieć.
Wkrótce usiedliśmy przy stole. Jako że ciało Amy przepełniała energia, wraz z Jazzy skryły się pośród porośniętych pięknem kwiatów alejek. Uniosłem do ust szklankę z wodą skropioną cytryną i rozkoszowałem się popołudniowym słońcem i zapachem domu, przymykając oczy, pozwalając drżeć powiekom pod ciepłem zachodu. Ale w głębi duszy chciałem, by zaczęli pytać, bowiem chciałem im powiedzieć, że Amy jest dziełem moim, moim i niczyim więcej. Że zbudowałem ją z miłości, że miłością ją karmię i że moją miłość nosi na sobie niczym odzież wierzchnią.
-Przetarłam oczy już dwadzieścia razy - odezwała się mama - i nadal widzę tę śliczną dziewczynkę o twoich oczach i uśmiechu.
-Ja widzę ją co dzień od przeszło pięciu lat - wtrąciłem, przyglądając się z daleka Amy, przyodzianej w białą sukienkę do zdartych dziecięcym szaleństwem kolan. - Przywykłem do widoku samego siebie w skromniejszej wersji.
-Jak to się stało? - spytała, splatając dłonie na blacie stołu.
-Pytasz o to, jak doszło do zapłodnienia, czy...
-Jak widzę - ojciec wszedł mi w słowo - twoje poczucie humoru utrzymuje się na tym samym poziomie?
-Ono nie dojrzeje - przyznałem.
-Pytam poważnie, Justin. - Mama dotknęła mojego kolana rozchwianą dłonią. - Amy była w planach, czy pojawiła się nagle i niespodziewanie?
-Wpadka - wyjaśniłem. - Stuprocentowa wpadka. I chociaż nie jestem fanatykiem niespodzianek, za tę jedną będę dziękował Bogu do końca życia.
-Co z mamą Amy? - spytała niepewnie, w moich oczach widziała dystans.
-Jestem pełnoetatową matką i pełnoetatowym ojcem. Dla mnie ta kobieta nie istnieje. - Wyjaśnienie nie było wystarczające, ich oczy wciąż wyczekiwały. - Miała na imię Chloe, różniły nas trzy lata. Spotykaliśmy się, gdy chodziła jeszcze do szkoły średniej. Rozstaliśmy się niedługo po jej osiemnastych urodzinach, a parę miesięcy później dowiedziałem się, że leży na porodówce. Wtedy widziała mnie po raz ostatni. I Amy również. Co za tym idzie, nawet nie poznała swojej pieprzonej matki. Żadnej kartki na święta, żadnych życzeń z okazji urodzin. A celowo nie zmieniłem numeru telefonu. 
-Chcesz powiedzieć, że - zaczął ojciec, ale że uzupełniali się wraz z mamą na każdej płaszczyźnie, to ona przejęła pałeczkę.
-Że opiekujesz się Amy... sam? Zupełnie sam? Od tylu lat?
Skinąłem krótko głową. Nie szczyciłem się samotnym ojcostwem, ale duma rozpierała mi pierś.
-Pieluchy, nieprzespane noce, pierwsze ząbki, oswojenie z przedszkolem, herbatki z lalkami, nawet pierwsze złamane serce - to wszystko za mną. Za nami. Nie jestem przykładnym ojcem. Ale kocham tę małą jak stąd na księżyc i z powrotem i nie wyobrażam sobie kochać mocniej.
W skrępowanym milczeniu wbiliśmy krawędzie łyżeczek deserowych w farsz jabłkowy szarlotki. Związałem się w supeł, by nie jęknąć radością; ten smak rozpływał się we mnie i nagle świeciło nade mną słońce, gdy w dwóch kęsach przełknąłem cały kawałek, potem kolejny i następny. Słodki ciąg przerwały Jazzy wraz z Amy, zajmujące miejsca przy stole, a potem głos mamy:
-A jakąś dziewczynę to ty, synku, masz?
-Mam jedną, maleńką, ta mi na razie wystarcza. - Pogłaskałem Amy po głowie.
-Wiesz, że nie o tym mówię.
Brzdęk łyżeczki Jazzy obijającej się o porcelanę zwrócił ku niej moje spojrzenie.
-Ma dziewczynę - stwierdziła. - Na razie tylko na oku, ale ma.
-Widziałaś ją? - Ekscytacja wrzała w głosie mamy.
-Widziałam - odparła, oblizując zamaszyście łyżeczkę. - Ślicznotka. Czarne włosy, czarne oczy. Mówię wam, ich przyszły dzidziuś będzie istnym cudem natury.
Łyk soku, który kłębił się w dole mojego gardła, z łoskotem wrócił do szklanki.
-Jaki dzidziuś? Ja już mam dziecko.
-Będziecie mieli z Viv dzidzię? - spytała radośnie Amy, a nadzieja otworzyła szeroko jej wielkie oczy.
-Justin, na jednym nie musi się skończyć. Zwłaszcza że tak doskonale radzisz sobie z Amy - mama mówiąc, pogładziła napchany ciastem policzek wnuczki.
-Tym razem proszę wnuka, synu.
-Hej, nie rozpędzajcie się tak. Po pierwsze, obecnie nie mam dziewczyny i ku mojemu niezadowoleniu nic nie wskazuje na to, bym miał to zmienić w najbliższej przyszłości. Po drugie, ta dziewczyna jest córką mojego szefa, pilnie strzeżoną, powiedziałbym wręcz zamykaną pod kluczem. A po trzecie i zasadnicze, niedawno skończyła dopiero szesnaście lat.
Entuzjazm rodziców opadł nieco na wieść o wieku Viv. Mama nie promieniowała już wizją planów mojego dalszego życia, a tata powrócił zasępiony do kakaowego herbatnika, którego w przypływie emocji rozgniótł w szorstkich palcach.
-Szesnaście, powiadasz - powtórzyła mama. - To rzeczywiście nie za dużo.  Jeśli dobrze liczę, ciebie i tę dziewczynę dzieli tyle, ile ją i Amy.
-Mniej więcej - zgodziłem się. Spojrzenie mamy miało w sobie sceptyczne ziarno. - Lubię młode, nic na to nie poradzę. Wszystkie są ode mnie młodsze. 
Tata poklepał mnie znacząco po ramieniu, więc pochyliłem się do jego ucha.
-Nic tak nie podnosi samooceny - rzekł, szepcząc - jak seks ze starszą kobietą. Twoja mama jest wyjątkiem.
-Młodniejesz z roku na rok, tato - zaśmiałem się gromko. - Zostanę przy swoich małolatach.
-Wspomniałeś coś o szefie - przypomniała matka. - Gdzie pracujesz, synku?
Tej jednej kwestii nie przemyślałem i teraz oblał mnie zimny pot. Wymieniliśmy z Jazzy spojrzenia, wachlarz jej długich rzęs drżał nad szklanką przyciśniętą do ust.
-Wolałbym o tym nie mówić. To nie całkiem uczciwe interesy. Zależy mi na tym, żebyście spali spokojnie po nocach. Powiem wam tylko tyle, że mam całkiem w porządku szefa, oczywiście byłby bardziej w porządku, gdyby nie robił mi awantur z powodu swojej córki. Pracuję razem z trójką całkiem fajnych chłopaków...
-Wujkiem Zaynem, wujkiem Davidem i wujkiem Tysonem  - wyrecytowała Amy.
-Zgadza się. Swoją drogą, David od paru dni mówi tylko i wyłącznie o Jazzy, na kolanach błagał mnie o jej numer, adres, cokolwiek. 
-Przekaż mu, że nie jestem zainteresowana - rzuciła Jazzy niewzruszona. 
-To złamie mu serce.
-Będzie musiał żyć z tym ciężarem. Myślę, że się pozbiera.
-Wujek David jest fajny - wtrąciła Amy, przerywając mlaskanie. - Najfajniejszy z wujków. I jest trochę inny.
-Trochę inny? - podchwyciła Jazzy.
-Nie spotyka się z różnymi paniami. Nie tak często jak tatuś albo wujek Zayn.
-Więc tatuś często spotyka się z różnymi paniami, tak? - Ugiąłem się pod spojrzeniem mamy; działało równie mocno co przed laty. 
-Jestem młody - usprawiedliwiłem się. - Korzystam, póki zdrowie mi na to pozwala.
Zaskakująco wiele wspólnego języka odnaleźliśmy w pierwszych splecionych zdaniach. Słuchałem ich głosów z zamkniętymi oczami i byłem w swoim życiu, ale lata wstecz, kiedy w każdą słoneczną niedzielę jadaliśmy w ogrodzie obiad, wszyscy razem. Szkolne oceny przeplatały się wtedy w rozmowach równie często co poirytowane westchnienia i nie zdawałem sobie sprawy, jak ogromnie brakowało mi tych swobodnych pogawędek na poziomie, jak bardzo brakowało mi głosów emanujących rodzinnym ciepłem, jak bardzo brakowało mi świadomości, że oni wciąż są, że nie spłoszył ich mój wieloletni egoizm. Rodzina - to słowo nigdy nie było mi tak bliskie i odległe zarazem.
Po wielu kawałkach szarlotki i rozdętej na brzuchu koszuli, usiadłem prosto i zadałem nurtujące mnie pytanie:
-Mamo? - Kobieta odwróciła raptownie głowę, choć jej wzrok umykał w stronę Amy tworzącej wir słomką w szklance. - Tak właściwie gdzie jest Jaxon?
Ogrodem nie zawładnęła cisza, odetchnąłem więc z ulgą, wiedząc, że nie wkroczyłem na wzburzone morze.
-Wyprowadził się parę lat temu, około trzech po tobie. Ale pamięta drogę do domu i czasem nas odwiedza.
-Chciałaś powiedzieć przywozi brudne pranie - poprawił ją ojciec, ale mama skarciła go wzrokiem. Pranie brudnych gaci Jaxona dawało jej złudne poczucie syna na matczynej smyczy.
-W każdym razie pojawia się co jakiś czas. Z tego co wiemy, Jazzy utrzymuje z nim bliższy kontakt.
-Mieszka w Oklahomie - wyjaśniła siostra. - Niewykluczone, że mijacie się gdzieś na sąsiednim osiedlu, w końcu tylko tyle was dzieli. Padłabym ze śmiechu, gdybyście imprezowali w tych samych klubach, krzesło w krzesło, nawet o tym nie wiedząc.
-Żona, dziecko, pies? - spytałem podejrzliwie.
-Wódka, kasa, seks? - poprawiła.
-Jazzy, bardzo cię proszę, nie przy dziecku.
-Spokojnie, mamo. - Dotknąłem jej napiętego ramienia. - Amy nasłuchała się w swoim krótkim życiu sporo gorszych rzeczy. Moi koledzy nie umieją przebierać w słowach. A teraz przepraszam was na moment, ale od kilku lat marzyłem, żeby raz jeszcze zajrzeć do swojego dawnego pokoju, nawet jeśli nie ma tam już grama moich wspomnień.
-Pójdę z nim. - Z krzesła poderwała się Jazzy. - W razie gdyby nie pamiętał drogi na piętro.
Weszliśmy przez otwarte drzwi tarasowe do wnętrza pachnącego pieczonymi jabłkami i kruchym ciastem maślanym. Nagle mieliśmy po osiem lat mniej i witało nas przytulne mieszkanie, w którym wszystko stanęło w miejscu, wraz z czasem. Tapicerka krzyczała tym samym krojem i kolorem, podłogi błyszczały pastowane na kolanach, firany po ziemię kołysały się na wietrze w przeciągu szalejącym między frontem a ogrodem. Przyjemne uczucie przynależności otuliło mnie ramionami. Szczerze zwątpiłem, że zechcę wyjść stąd dobrowolnie.
-Widzę, że masz do mnie jakiś biznes - powiedziałem, gdy bark w bark wspinaliśmy się schodami na piętro. - Inaczej nie tłukłabyś się za mną.
-A mam - przyznała. Zaczekała jednak z rozwinięciem, aż weszliśmy do mojego dawnego pokoju.
Jak się spodziewałem, osiem lat zrobiło swoje i w sypialni został po mnie jedynie kolor farby na ścianach. Uśmiechnąłem się smutno. Wszystkie wspomnienia, które chciałem zachować, skryłem w kieszeniach, wychodząc przed laty z domu.
-Więc? - Usiadłem na łóżku. Innym. Pościelonym. Ale nie moją pościelą. - W czym rzecz?
-Chciałam spytać, jak mają się sprawy między tobą a Viv.
-A były między nami jakieś sprawy?
-Po sposobie, w jaki na nią patrzyłeś, owszem, była cała masa spraw, rozpoczętych i nie zakończonych. 
-Liczysz na historyjkę przeplataną erotyzmem? Nie za młoda jesteś, Jaz?
-Rozmawiasz z osiemnastolatką o swoim życiu seksualnym z szesnastolatką. Pytałeś o coś?
Pokręciłem ze śmiechem głową. Swoboda otworzyła w niej szerokie drzwi.
-Otóż było coś, coś małego. Ale było - przetrzymałem ją w narastającej niepewności. - Całowaliśmy się na podłodze w łazience.
-Twój romantyzm mnie onieśmiela, braciszku. - Mógłbym dodać, że sam jestem nim nieco zakłopotany. - Jak na to zareagowała? 
-Uciekła w popłochu. Więc ją dogoniłem. I przeciągnąłem nieco erotyczne kwestie na biurku w jej sypialni. Dlatego uciekła mi raz jeszcze. Wtedy już jej nie goniłem. Powiem ci szczerze, że moje niezachwiane wyczucie chwili czasem mnie przeraża. 
-I powinno. Ta dziewczyna nie będzie miała z tobą łatwo.
-Skąd pewność, że w ogóle będzie miała ze mną cokolwiek? Obawiam się, że kiedy jej matka wróci do kraju, nasze drogi rozejdą się boleśnie.
Uśmiech Jazzy przyczajony pod spuszczoną głową krył w sobie coś, co chciałem usłyszeć; słowa, które pragnąłem poznać.
-Ona nie da ci się tak łatwo poddać. Nie tylko ty spoglądałeś na nią z zaciekawieniem. 
-Jej zaciekawienie przyjmuje nieco inną formę. Intryguje ją, kiedy wreszcie się od niej odczepię.
-Ale się nie odczepisz.
-Nie mam tego w planach.
-Jej właśnie o to chodzi. Chyba nie myślisz, że dziewczyny grają niedostępne, bo rzeczywiści takie są. Sądzisz, że w jaki sposób poderwałam największe ciacho w szkole?
-Urodą? - westchnąłem, zataczając szerokie koło oczyma.
-Udając wstrętną sukę. Nie wiedzieć czemu, facetów to kręci.
-Mnie nie kręci.
-Więc panny, z którymi się umawiasz, to przeważnie anioły na krok przed wstąpieniem do zakonu?
-Panny, z którymi się spotykam, ściągają majtki, zanim je o to poproszę - skwitowałem. - Nie znasz Viv, ona nie udaje. Ma w sobie setki drzwi i wszystkie pozamykane jak na wojnę.
-Więc jest waleczna.
-Nie powiedziałbym. To raczej mała wystraszona dziewczynka, którą świat siłą próbuje wciągnąć w dorosłość.
-A ciebie to kręci - podsumowała.
-Nieludzko - przyznałem. - Zdaje mi się, że jesteśmy coraz bliżej i bliżej, później ona znów się płoszy, cofam się do punktu wyjścia i od nowa zaczynam podchody. To nieco męczące, bo czaję się tak już od kilku tygodni. Ale jednocześnie podniecające. Mam na myśli, pomyśl, co to będzie za uczucie, kiedy w końcu, po tych niezliczonych próbach, będzie moja.
Jazzy padła na łóżko jak kłoda, chwilę milczała, choć widziałem chmarę myśli krążącą nad jej głową jak muchy. 
-Viv to typ dziewczyny, która potrzebuje momentu przełomowego. I nie uszczęśliwię cię, mówiąc, że ten przełomowy moment musi nadejść sam, że w żadnym razie go nie przyspieszysz. Ale prędzej czy później nadejdzie. Cierpliwości, braciszku. Cierpliwości.
-Cierpliwości - zironizowałem. - Jak mam być cierpliwy, kiedy nieustannie płoną mi bokserki?
-Chłopie, chcesz ją zaliczyć, czy pokochać?
-Jedno i drugie? - zaryzykowałem. - Och, doskonale wiesz, o czym mówię. 
-Wiem. I to mnie przeraża. Czy nawet faceci, którzy usychają z miłości, muszą na pierwszym planie stawiać seks?
Szukałem usprawiedliwienia, ale w końcu spytałem:
-Widziałaś Viv na własne oczy? Więc jak możesz mi się dziwić. 
Nie odpowiedziała. Jej westchnienie było wszystkim, czego potrzebowałem, by zrozumieć, że skomplikowanej budowy uczuciowej kobiet nie zrozumiem nigdy. 
Dzięki Bogu Viv była zlepkiem wyjątków. Jej specyfika stawiała czerń na równi z bielą. Wiedząc, że nie zdołam jej zrozumieć, nie próbowałem. I dopiero wtedy zaczynało świtać.

Po kolejnej godzinie senne oczy Amy krążyły wokół mnie, wpojone w jej wycieńczoną nadmiarem wrażeń postać, chwytając każdą okazję, która pozwalała jej wesprzeć policzek na moim ramieniu i odpłynąć na sekundę czy dwie. Postanowiłem więc, że skoro droga przed nami niekrótka, dobrze byłoby przekroczyć granicę Teksasu żegnani ostatnimi podrygami słońca. Uściskom nie było końca, nie mniej gładzenia policzków. Zaczęła mama, mierzwiąc mój zarost wierzchem dłoni. Poprawiła po niej Jazzy, zaraz po tym rzucając mi się na szyję; głębokie wcięcie w jej talii pojmało moje ramię. Dzięki Bogu ojciec nie robił cyrków. Poklepał mnie po ramieniu, zatrzęsło mną porządnie, a zaraz po tym dodał, żebym następnym razem zabrał ze sobą Viv, bo i on chce przyjrzeć się urodziwej małolacie. 
Słońce niemrawo prześwitywało przez dziurawy dywan liści, gdy wyruszyliśmy spod krawężnika, żegnani triem machających dłoni. Mrugnąłem do nich światłami, błysk zlał się z kłującymi pomarańczą promieniami od zachodu. Przemknęliśmy nieopodal rzędu domów sąsiadów, ich również nie dotknął postęp czasu, tylko mech gdzieniegdzie wkradł się na zaczątek fundamentów. Otulałem spojrzeniem osiedle i myślałem o wszystkich chwilach, które tu spędziłem: o niezliczonych posiedzeniach na krawężniku, po zmroku, tak by dym tytoniowy niknął w ciemni; o wielu szczeniackich pocałunkach przed domem, na tyłach samochodu naprawianego w oparach smaru i palącym słońcu; o kolcach róż przycinanych z szaleńczą dokładnością, wbitych w przeguby, opływanych krwią. Z żalem serca opuszczałem ten rodzinny powiew nostalgii.
-Nie było tak źle - stwierdziła Amy, zsunięta na półleżąco w objęciach fotela.
-Przecież ci mówiłem. Oni nie gryzą.
-Ale babcia patrzyła na mnie tak, jakby chciała mnie zjeść.
-Mało to osób chciałoby cię zjeść? Jesteś słodsza niż bita śmietana. Babcia zakochała się w tobie od pierwszego wejrzenia.
-Tak jak ty w Viv? - spytała; jej inteligentne oczy ani myślały mrugnąć.
Westchnienie wyrwało mi się z piersi, głośniejsze aniżeli pęd powietrza smagający opływowe kształty wozu.
-Mniej więcej - odparłem. - Nie jestem zakochany w Viv. Jeszcze.
-Jeszcze - powtórzyła podejrzliwie. - Ale bardzo ją lubisz. I chcesz się zakochać. I nie okłamuj mnie, tata. Nie jestem dzieckiem.
-Z tym bym się kłócił - wtrąciłem półgębkiem. - Ale masz rację. Bardzo ją lubię i chociaż się boję, chcę się zakochać. Chyba niewiele mi już brakuje.
-Ty się boisz? - Jej twarz wykrzywiło zdziwienie. - Ty się niczego nie boisz. Nigdy.
-A jednak. - Zamilkłem, by nie przegapić zjazdu na drogę wylotową z Dallas. - Nie boję się wyskoczyć z okna, bo skręcona kostka się zrośnie. Nie boję się stanąć przed szaleńcem z nożem, bo rana prędzej czy później się zagoi. Ale boję się zakochać, tak piekielnie mocno. Nie jestem odporny na ten ból.
-Czemu miałbyś cierpieć? Przecież mnie też kochasz i nic cię nie boli.
-Bo widzisz, słońce. - Zahaczyłem miękkie pasmo włosów za jej rozgrzane skwarem powietrza ucho. - Viv zdaje się być dziewczyną, która potrafi nieludzko uszczęśliwić. Ale i niewyobrażalnie zranić. Jak nikt nigdy dotąd. I tego się właśnie boję. Nie chcę wpaść w depresję i spędzać całych dni w łóżku z butelką wódki w roli kochanki. - Zerknąłem na Amy; inteligencja zgasła w jej oczach. - To skomplikowane, myszko.
-Właśnie widzę - mruknęła. - Chyba jestem za mała, żeby to zrozumieć.
-Chyba jesteś - zgodziłem się.
Ale nagle byłem lżejszy o pękaty wór obaw, który ze mnie uszedł. Gdy lęki podzieliłem między nas oboje, mnie i Amy, było ich we mnie mniej, a po niej spłynęły. Amy była moją tajemną krainą zwierzeń, w której sekrety osiadały pod mosiężnym kluczem. Miałem do nich dostęp i wyłącznie moja dłoń spoczywała na klamce. Zaskakujące, jak bardzo potrzebowałem wewnętrznej pustki - by móc wypełnić ją od fundamentów. Oczyścić z toksyn duszę i zalać jedną toksyczną miłością serce. Godziłem się na ból, nie czując go jeszcze, ale wiedząc, że uderzy we mnie potężną falą.
Myśląc o bólu, myślałem o Viv. Bezustannie o niej myślałem. Nawet kiedy nie chciałem myśleć. Nawet kiedy zmuszałem się do wyobrażeń zła, wizualnej potworności, przeciwnych biegunów, których ona nigdy nie dosięgnie, jej piękno zalewało całą złość i znów górowała nade mną tęcza.
Szum silnika płynnie współpracował z wiatrem, snop światła reflektorów oświetlał jezdnię na długie metry przede mną. Zwinięta w kłębek Amy oddychała miarowo z policzkiem sklejonym z szybą, odsypiała cały dzień rozsyłanych uśmiechów. Na dwudziestym kilometrze przed granicą stanu zjechałem na zaciemnione pobocze, wychyliłem się na tyły po koc i okryłem nim Amy, bowiem na jej nagie ramiona wstąpiła murem żelaznym gęsia skórka. Raz jeszcze, mając ich na koncie niezliczoną ilość, podziękowałem za szczęście w dziecięcej postaci i za miłość, którą umiałem ofiarować jej wraz z całym sobą. 
Opustoszała droga ciągnęła się i ciągnęła, ślad po zachodzącym słońcu odbijał się jeszcze nieśmiało w bocznej szybie. Ciche pochrapywanie grało melodię wraz z pędem powietrza, mogłem delektować się tym spokojem przed powrotem do domu, gdzie spokój był równie obcy co sąsiedzi po przekątnej dzielnicy. Szum i harmider wiecznych odwiedzin wgryzł się w betonowe ściany jak grzyb.
Szczyptę tego szaleństwa przywiał rozśpiewany telefon i imię Davida na wyświetlaczu.
-Co jest? - spytałem półgłosem; Amy okręciła się na fotelu, jej główka z otwartymi ustami padła na wolną przestrzeń nieopodal dźwigni zmiany biegów. 
-Gdzie jesteś, kiedy nie ma cię tu, z nami? - zaśpiewał radośnie, świeżo zwinięty skręt plątał się gdzieś nieopodal jego ust. - Wracaj, stary. Kończymy akcję i organizujemy u ciebie w domu wyborną imprezę w doborowym towarzystwie. 
-Jaką akcję? - wychwyciłem.
-Nie powiem ci, bo nie byłbyś szczęśliwy - zachichotał. - Ale powiem ci coś w sekrecie. - Byłem pewien, że przycisnął słuchawkę mocniej do ucha. Co najmniej jakby to miało stłumić jego głos. - Dziewczyna Tysona to niesamowita laska. Totalne 10/10.
-Tyson ma dziewczynę? - spytałem zaskoczony. - Nie chwalił się. 
-Przedstawił nam ją dzisiaj. Wracaj szybko, a też nacieszysz wzrok.
Szmer podekscytowanych głosów po drugiej stronie wmieszał się w ospały rechot Davida. Wśród nich przebił się jeden, perlisty chichot o wysokim tonie. Nie należał do żadnej z bliźniaczek, tego byłem pewien. Ale byłem też pewien, i nie mogłem się mylić, że śmiech ten nie był mi obcy, że zalegał wcześniej w moich uszach i że musiałem zżyć się z nim, związać na tyle mocną nicią, bym wychwycił go z oddali.
Wkrótce jednak chichot oddał miejsce przestraszonemu głosowi i teraz nie miałem wątpliwości, że wraz z tym głosem przerażona para oczu Viv biega po ścianach i ludzkich twarzach. Dolatywały do mnie strzępy słów, rwane zdania i tłumione piski. Coś na kształt pomocy, coś na kształt wezwania, potem szczęk zamka, trzask drzwi i dzika horda śmiechów krążąca echem. 
-David - powiedziałem nerwowo. - David, do cholery, co jest grane?
-Mówiłem, że ci się to nie spodoba - parsknął śmiechem, biegnąc i dysząc, i potykając się o nierzadko rozwiązane sznurowadła.
-Co jej, kurwa, zrobiliście? - Odpowiedziała mi cisza; cisza głosu. - David, skurwysynu, odpowiadaj, gdy do ciebie mówię.
-Twoja sierotka Marysia spędziła cały dzień nad książkami. Więc stwierdziliśmy, że przyda jej się powrót do szkoły, skoro tak się za nią stęskniła.
Przerwałem połączenie w połowie jego napastliwego śmiechu, telefon odrzuciłem na półkę z łoskotem, który rozbudził nieco Amy.
-Co się dzieje, tatusiu? - spytała, w jej głosie pałętała się senna chrypka.
-Nic, kotuś - odparłem możliwie najspokojniej, choć i tak dziki warkot przebiegł przez moje gardło. - Zmykaj na tylne siedzenia. Tam będzie ci wygodniej. Zwłaszcza że muszę odrobinę przyspieszyć. 
Przemknęła na tyły, zaplątana w narzutę, i kiedy ułożyła się wygodnie, wyprężając nogi, pedał gazu zapłonął pod moją stopą. Pędziłem jak oszalały przez rozwarte pustkowia, mobilizowała mnie troska o Viv. W pamięci wciąż miałem jej krzyk, jej prośby i - dałbym uciąć sobie za to obie ręce - ciche pochlipywanie. Złość we mnie wrzała; złość na wszystkie śmiechy, na wszystkie głupawe chichoty, w których wyróżniłem dwa damskie głosy, w tym jeden Mii, i trzy basy moich kolegów z gąbką zamiast mózgu. Brnąłem przez ciemności na złamanie karku, wymyślając najpotworniejsze tortury, jakie zafunduję całej tej gromadzie niezabawnych żartownisiów.
Nim się spostrzegłem, łuna Oklahomy rozciągała się szerokim łukiem ponad maską. Wiedziałem, że chociaż Amy śpi na tylnych siedzeniach i rozpaczliwie potrzebuje ciepłej pościeli otulającej łóżko w jej dziecięcym pokoju, droga poprowadzi mnie na dziedziniec przed szkołą Viv, potem wgłąb krętych korytarzy, aż pochwycę ją, jej włosy, jej zapach, i będę wiedział, że szala sympatii jest coraz bliżej mojego progu. 
Po zmierzchu miasto wyglądało inaczej, mniej optymistycznie, mniej pewnie, mniej znajomo. Gubiłem się w zawiłych szlakach, myliłem zjazdy z dwupasmówki, wtapiałem się w ślepe uliczki i niejednokrotnie zawracałem z przekleństwem na ustach. Samochodem szarpało, nerwowe ruszanie przypominało praktyczny kurs prawa jazdy. Kiedy wreszcie zachodni gmach szkoły wyłonił się przede mną, monumentalny, podniebny, z tak obszerną ilością skrytek, w których zmieściłaby się Viv, zakładając, że wciąż była w środku, przeszedł mnie zimny dreszcz. Stanąłem po środku dziedzińca, niskie zawieszenie jęknęło boleśnie, nadziewając się na wysoki krawężnik. Silnik przestał oddychać chaotycznie, ucichły też równomierne wdechy Amy.
-Tatusiu, gdzie jesteśmy?
-Śpij, aniołku. - Odwróciłem się na fotelu i przygładziłem jej roztrzepane snem włosy. - Tatuś musi coś załatwić. Niedługo wrócę. Nigdzie nie wychodź, dobrze?
Człowiek bez wyobraźni - powiedzieliby ludzie - zostawia córkę samą w niezamkniętym samochodzie, późnym wieczorem. Człowiek bez wyobraźni - zgodziłbym się. I ruszył w pogoń za kimś ulotnym nie mniej niż mgła.
Frontowe drzwi drgnęły tylko, przytrzymywane zamkiem, gdy szarpnąłem potężną klamkę. Obiegłem szkołę dookoła, wyjście ewakuacyjne na tyłach nie dało mi większych nadziei. Przechadzając się nerwowo w tę i z powrotem, sądziłem, że myślę: nad rozwiązaniem, nad odpowiedzią, nad samym pytaniem. Tymczasem jedynie rwałem włosy z głowy i gdybym nie dostrzegł niedomkniętego okna na parterze, z całą pewnością przesiedziałbym na murawie boiska całą noc i wyniósł z wnętrza ledwie żywą w strachu Viv wraz z dźwiękiem pierwszego dzwonka.
Z niemałym trudem przecisnąłem się przez szczelinę w oknie. Opadając na podłogę, posypałem z regału liczne kartony i przeżarte rdzą puszki po farbie olejnej. Huk zagrzmiał mi w uszach jak uderzenie gromu, echo zamieszania przeszło falą uderzeniową wzdłuż korytarza, na którym wylądowałem po wyjściu ze schowka na spowite grubą warstwą kurzu rupiecie. I aż mnie zmroziło. Korytarza nie było końca, ciągnął się przez długość stanu, a drzwi odchodziło od niego tyle, ile dróg od Oklahomy. Miałem na uwadze wielopoziomowość liceum i włosy stanęły mi dęba na samą myśl o wyrywaniu z zawiasów każdego zamka z kolejna. Nikt mi nie wmówi, że moje uczucia do Viv to ogień w bokserkach - bo nawet dla seksualnej uciechy nie byłbym gotów na takie poświęcenie.
Nagle drobna igła pomysłu ukłuła mnie boleśnie. Tego ranka, gdy obudziłem się okryty kołdrą wanilii, miałem moment na spisanie numeru telefonu Viv i do wieczora widniał niemrawo na mojej dłoni, czarny atrament liczb rozmazał się jedynie na krawędziach. Prędko przepisałem ciąg cyfr na połyskujący w ciemnościach ekran telefonu i wybrałem numer. Po drugiej stronie nie zgłosił się nikt. Ale echo melodii dotarło do mnie w niemrawych odzewach, w strapionych próbach. Szedłem wsparty niedocenionym zmysłem, z kroku na krok słyszałem wyraźnie standardowe brzmienie dochodzące od północy korytarza. Na ostatkach ślizgałem ucho po ścianie, aż zatrzymałem je tuż obok klamki w drzwiach, za którymi muzyka rozbrzmiewała najgłośniej. 
-Viv - powiedziałem, pewien jej obecności, niepewien głosu. - Viv, słońce, jesteś tam?
Nos łapczywie wciągający powietrze - tyle wystarczyło, by obudzić we mnie zwierzę, które nie godzi się na upust łez tam, gdzie górować powinna wściekłość.
Z radością stwierdziłem, że drzwi otwierają się do wewnątrz, a futryny otacza miękkie zawilgocone drewno.
-Odsuń się od drzwi - poleciłem wyraźnie.
Szmer po drugiej stronie dał mi przyzwolenie i wkrótce spinałem mięśnie w kamień, by jednym raptownym uderzeniem wyłamać drzwi z futryny. Wpadłem do środka pchany rozpędem, zatrzymałem się na dwóch ukośnie postawionych kijach zwieńczonych zmiotkami. 
Siedziała w kącie, kolana dotykały jej brodę, ciało drżało w nieocenionym strachu, które spotęgowałem agresywnym wtargnięciem. Włosy miała w nieładzie, oczy napuchnięte, a w tych oczach czerń tak czarną, że aż bałem się w nią patrzeć. Więc nie patrzyłem. Skupiłem się na bluzie i dopiero gdy podenerwowane oddechy ucichły, rozpoznałem w niej przynależność do mojej szafy. To z kolei zapaliło we mnie obszerny płomień nadziei, że i tam osiądzie słodkawa wanilia.
-Wyglądasz tak - odezwałem się - że grzechem byłoby cię nie przytulić.
A jednak wciąż stałem jak kołek i stopy przymarzły mi do betonu.
-Nie chcę, żeby ktokolwiek mnie przytulał - odrzekła rozedrgana; musiałem opuścić dłonie na jej barki, by przestała niepokoić moje serce.
-Nie jestem kimkolwiek - oznajmiłem. - Przypominam, że wczoraj zrobiło się między nami całkiem gorąco, zaryzykowałbym nawet stwierdzeniem namiętnie.
-Są rzeczy, o których lepiej zapomnieć.
-Ta się do nich nie zalicza - odpowiedziałem z przekonaniem. - Viv, nikt nigdy nie całował mnie z  takim ciepłem, z jakim robiłaś to ty. Byłbym skończonym kretynem, gdybym choć pomyślał o zapomnieniu.
Spuściła głowę. Ucieszyłem się. Nie musiałem obawiać się czerni jej spojrzenia.
-Mogę zadać ci pytanie? - Jej głos uderzał moją pierś. - Jesteś taki naprawdę, czy tylko udajesz?
-Nie umiem udawać kogoś, kim nie jestem - wyznałem. - Więc nie udaję.
Dostałem skrzydeł, gdy spojrzała na mnie w ten porażający sposób, nieróżniący się wiele od jej wzroku w łazience. I kiedy czułem, że wkrótce zatopię się w miękkości jej ust, ona położyła palec na moich wargach i szepnęła:
-Zabierz mnie stąd. Proszę.
Błaganie było w niej całej: w jej ustach, w jej oczach, w jej sercu. Nogi gięły się pod obrazem rozpaczy, a czerń tęczówek zawładnęła nią całą.
Wkrótce była już w moich ramionach, oplatała szyję łagodnym uściskiem skąpanym w niepewności, mój obojczyk płonął pod naporem jej wilgotnego policzka. Ruszyłem w marsz po korytarzu sprawnym krokiem, ale zrozumiałem, że im wolniej będę się poruszał, tym dłużej niezrozumiały spokój, którym emanowała, będzie kolorował mi życie. Szedłem, kołysząc ją łagodnie, jej czoło przywykło do moich spierzchniętych i żądnych pocałunku ust. Postawiłem ją na równym nogach dopiero nieopodal okna, przez które zakradłem się za pierwszym razem. Wychynęła za szybę, wypinając dwa małe pośladki. Zamknąłem oczy, by przemożna potrzeba zamknięcia ich w dłoniach nie zawładnęła całym mną. Prędko dołączyłem do niej i, ku mojemu niezadowoleniu, każde o własnych siłach, dotarliśmy do błyszczącego w księżycowym świetle samochodu ozdabiającego dziedziniec.
W drodze powrotnej żadne słowo nie przedarło się przez bariery milczenia i niebawem poraziło nas światło na podjeździe przed domem. Gwar rozmów przebijał się przez uchylone okna. Znów wezbrała we mnie złość. By moje pięści nie wymierzyły należytej sprawiedliwości, wziąłem Amy na ręce i kołysałem nią, by rozkołysać własne nerwy, by zatopić je w tej zamaszystej fali. 
Przed wejściem do domu spojrzałem na wciąż roztrzęsioną Viv i przekonałem się, że ludzka głupota nie zna granic. A potem pchnąłem drzwi, gotów na pikantne starcie słowne. 
Ale wtedy, po środku salonu, zamkniętą w objęciach Tysona, ujrzałem ją, i poznałem natychmiast. A wrząca krew poparzyła mnie doszczętnie.
Zaskakujące, jak wiele gniewu spłynęło na mnie wraz z widokiem kogoś, kogo z drżeniem serca nazywałem kochaniem.







~*~



Aaaa, czy Wy widzicie to co ja? Udało mi się dodać po czterech dniach hahahaha, stara ja powracam :)))))
W tym rozdziale nie ma za dużo Jiv, za to w kolejnym będzie sporo (taki miły rozdział lalalala), za to pojawiła nam się nowa postać (nie będę dodawać zdjęcia, bo u mnie to jest tak, że jak mamy do czynienia z bohaterem/bohaterką, której imię wystąpiło w jednym z moich poprzednich ff, wygląd zostaje ten sam hah). Pewnie większość z Was wie już, co to za miła pani :)))


11 komentarzy:

  1. Boski jak zawsze❤️

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam pewne podejrzenia kim może byc "tajemnicza pani" i już boję się co będzie dalej! Ta końcówka, była świetna. Życzę dużo weny i czekam na next :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Omg świetny rozdział. Biedna Viv. To ta była Jay'a 😤 Pisz szybko next 🤗 All love 💜💚💙

    OdpowiedzUsuń
  4. kocham całym sercem❤️❤️❤️

    OdpowiedzUsuń
  5. AAAAAAAA CUDOWNY��czekam na wiecej Jiv;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Czekałam na to rodzinne spotkanie z niecierpliwością! Cieszę się, że Justin odnowił kontakt z rodziną i przedstawił Amy dziadków. W końcu będzie miał darmowe opiekunki do dziecka XD
    A wracając do Jiv to naprawdę nie mogę się doczekać kiedy będą razem, bo już na kilometr czuć, że będą idealna parą <3
    życzę dużo weny i czekam na kolejny :*

    OdpowiedzUsuń