piątek, 23 grudnia 2016

Rozdział 26 - Under the mistletoe


-Musisz uwieść policjanta.
Rozkaz ten długo jeszcze wisiał w powietrzu, gdy tłoczyliśmy się oboje przy wąskim parapecie, z nosami w szybie pełnej zacieków, z widokiem na parking i przechadzającego się wokół mojego samochodu gliniarza w czapce z daszkiem i mocno opiętym skórzanym pasku w szlufkach spodni. Krążył, nachylając się nad przednią i tylną blachą, drapał się w kark i mankietem munduru ocierał z czoła pot skwierczący pod ingerencją wschodzącego słońca ślizgającego się po naszym oknie. Głucha cisza opanowała sypialnię. Zdawało mi się, że Viv nie oddycha, więc i ja przestałem oddychać, bo oddech mój był dziś wrzeszczącym świstem i czułem skrępowanie, rzężąc tak nad jej uchem.
-Chyba nie mówisz poważnie - odezwała się lata świetlne później.
-Śmiertelnie poważnie. Musisz tam zleźć i uwieść tego psa. Nie mamy jak uciec, kiedy węszy mi pod kołami.
-Nie umiem uwodzić facetów - protestowała.
-A ja kim według ciebie jestem? Babą? - uniosłem głos, pełen nerwowego napięcia. - Uwiodłaś mnie, więc i z nim sobie poradzisz.
-Nie, nie poradzę sobie - oponowała.
-Posłuchaj mnie uważnie. - Przyparłem ją do parapetu, wbijając palce w jej chude ramiona. Będę żałował bólu, który jej sprawiam, kiedyś, w nieodległej przyszłości. - Jesteś niepełnoletnia. Już samo to jest pretekstem, za który mogą mnie zgarnąć. Oboje wyglądamy tak, jakbyśmy przed chwilą zarżnęli świnię. Krew po nas spływa. A ze mnie wciąż wypływa, gwoli ścisłości. W dodatku nie wiemy, czy twój ojciec nie poszedł na policję i nie wysłali za mną listu gończego do wszystkich sąsiednich stanów. To nie są żarty, Viv. Nie chcę całować cię jedynie na widzeniach w więzieniu, do którego tak czy owak wpuszczą cię dopiero za dwa lata. Więc teraz, na miłość boską, użyj trochę kobiecego czaru, zakręć przed tym gliniarzem tyłkiem i odciągnij go od samochodu. Odwdzięczę się.
-Jak?
-W trakcie kolejnego prysznica będziesz jęczeć jeszcze głośniej.
Viv westchnęła głęboko i podeszła do okna, szarpiąc jego ramą ku górze. Chwyciłem ją w pasie i odciągnąłem od skrzypiącej framugi okalającej szybę.
-Chwila, panienko, chcesz go uwodzić w dresie? Nie sądzę, by był równie wrażliwy co ja. I wpierw zmyjmy z siebie tę krew. Gość pomyśli, że chcesz zjeść mu serce.
-I ucieknie z krzykiem, przecież o to nam właśnie chodzi.
-Błąd. W planach jest unieszkodliwienie go i ciche odciągnięcie od samochodu. Niepotrzebny nam rumor o szóstej z rana.
Obmyliśmy się z purpurowych strug. W przypadku Viv wystarczyło jedynie powierzchownie spłukać krew z przedramion i dłoni, również policzka zwartego z moim. Zdjęła koszulkę, wyrzuciła ją do kosza stojącego pod łazienkowym zlewem, plecionego ręczną wikliną. Natomiast gdy ja pozbyłem się zaschniętej warstwy wierzchniej, podrażniając jednocześnie głębokie i, zdawać by się mogło, rozrastające się rany, prowokowałem nowe rozrzedzone pasma, nadając rozcięciom makabrycznego rozgłosu. Na razie wspomóc się mogłem jedynie kawałkiem rozerwanej koszulki, którą Viv zawiązała poniżej mojego barku, jedną krawędź opaski zaciskając palcami, drugą ciągnąc w zębach. Skaleczenia na policzku nie wyglądały tak poważnie. Obmyłem je mokrym ręcznikiem, nadając mu barwę czerwonej tęczy z prześwitami pierwotnej bieli.
-Przebieraj się - rzuciłem do Viv, by odwrócić jej uwagę od grymasu malującego mi twarz. Wyrzuty sumienia napływały w nią tak, jak do niedawna fala płaczu, jeszcze wcześniej z kolei ekstazy. Ileż fal ją dziś podtopiło i ile jeszcze przetrzyma? - Z góry uprzedzam, że pakowała cię Mia, żebyś nie zarzuciła mnie jakimiś seksistowskimi komentarzami. A Mia, jak to Mia, nie mając własnego życia erotycznego, pragnie urozmaicić nasze.
I chwała jej za to, dodałem w myślach.
Viv założyła czerwony stanik z koronki, bluzkę z długimi rękawami o dekolcie rozciętym pomiędzy szczytami jej ramion, uwydatniającym ramiączka stanika i zalążek purpurowej fantazji. Gdyby spojrzeć na nią głębiej, tyle wystarczyło. Nie musiała nawet pokazywać nóg. Ale pokazała. Ubrała krótką spódniczkę opinającą jej pośladki i rzekła:
-Mia spakowała połowę swoich ciuchów. Nie myśl, że na co dzień chodzę w takich szmatach.
-Nie tłumacz się. Wyglądając tak, jak wyglądasz, wybaczę ci wszystko - powiedziałem, łakomy jej obojętności na wrodzony seksapil. - A teraz do dzieła. Masz minutę. Najpewniej tyle czasu nam zostało, nim pozostali gliniarze zapukają do drzwi. Chyba że nie będą pukać. No już, zjeżdżaj stąd. - Ruszyła ku drzwiom. - Przez okno, Viv. Przez okno. To pierwsze piętro, nie szczyt wieżowca.
Gdyby spojrzenie posiadało tajemną moc odbierania życia, głębokie szarpane szramy na ramieniu byłyby znikomym problemem.
Zaczekaliśmy oboje, aż policjant odwróci się tyłem do okna i zacznie dłubać paznokciem w lakierze mojego wozu. Szczyt bezczelności. Przełożyłem Viv przez parapet na niskie zadaszenie. Stamtąd, przycupnięta za rynną, w ordynarnym spojrzeniu wyłaniającego się zza budynku słońca, zeskoczyła zwinnie na ziemię, dwa i pół metra poniżej.
Chcę to obejrzeć. Jednocześnie nie chcąc. Chcę widzieć wdzięk tej, która wszelkie wdzięki, choć tak jaskrawe, chowa przede mną nieudolnie. Jednocześnie nie chcę widzieć wdzięku przeznaczonego dla cudzej pieszczoty.
Wrzucałem rozpakowane rzeczy do pierwszej torby, zerkając na teatr za oknem niespokojnym okiem. Policjant przyuważył ją i oparł się tłustym tyłkiem na masce mojego samochodu. Przebrałem koszulkę i zapaskudziłem kolejny czysty ręcznik plastrami przysychającej krwi. I znów byłem przy oknie, kontrolując zapęd artystyczny Viv. Połowicznie zmniejszyła niedawną odległość dzielącą ją od funkcjonariusza w ciasnawym mundurze. Nie targała nią perwersja. Raczej skromna potrzeba bycia dostrzeżoną. Chodziłem po pokoju wkoło, miotając się między ramami łóżka, między komodą i szafką nocną, aż na stałe przywarłem nosem do szyby, zaśpiewawszy kołysankę zazdrości. Ta uśpiona, czekała w gotowości na jeden przesadnie ekstatyczny ruch Viv.
To próba mojej wytrzymałości. Nigdy nie byłem zmuszony do zazdrości. Teraz mam okazję przekonać się, jak wiele jej we mnie kwitnie.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy Viv nawet go nie dotknęła. Wymienili parę zdań, po czym oboje, ramię w ramię, nie dziewczęca pupa przed męskim głodem, odeszli na tyły budynku.
Nadeszła moja chwila. Otworzyłem ponownie okno i przerzuciłem przez jego obramowanie dwie sportowe torby, które z głuchym łoskotem uderzyły w zadaszenie na półpiętrze. Sam również zeskoczyłem na blaszany podest i przeklinając szkło wędrujące podskórnie, zsunąłem się na ziemię, na lewo od drzwi wejściowych z mosiężnym dzwonkiem u szczytu. Otworzyłem samochód pilotem, tylne fotele zmieniły się w przechowalnię bagażu. Odpaliłem silnik, ten przywitał mnie przymilnym pomrukiem, i wytoczyłem się spomiędzy dwóch policyjnych radiowozów, strażników rezygnujących z warty.
Sunąłem z wolna po szutrowej nawierzchni, ku wyjazdowi z przydrożnego parkingu, kiedy zza winkla motelu wyskoczyła Viv. Biegła, zostawiając za sobą włosy odpychane pędem, a jej piersi, choć niewielkie, podskakiwały bajecznie w głębokim wycięciu dekoltu. Machnęła dwa razy ręką w kierunku graniczącej z szutrem drogi asfaltowej i wcisnąłem pedał do oporu tuż po tym, jak wskoczyła na siedzenie pasażera i zatrzaskiwane drzwi poderwały z nawierzchni tumany kurzu.
-Nie zwalniaj - wydyszała, chaotycznym ruchem zaplatając się w pas bezpieczeństwa.
-Zabrzmiało jak w trakcie seksu - bąknąłem, nie przemyślawszy.
-Czy jest taka rzecz, jedna jedyna, która nie kojarzy ci się z seksem?
-Hemoroidy - odrzekłem. - I owsiki.
Jeszcze zanim motel pozostał w oddali horyzontu, zgraja policjantów w przekoszonych czapkach wybiegła zza elewacji i dosiadła aut z zeszłego rocznika.
-Oni wiedzą - powiedziała, oglądając niespokojnie pościg zapoczątkowany za tylną szybą. - Nie wiem skąd, ale cię znają, Justin. Pokazywali mi twoje zdjęcie. Wypytywali, dopóki nie zwiałam. Kurwa, ojciec zgłosił moje zniknięcie na policję.
Pomimo wzburzenia, przyjrzałem się jej spiętemu lewemu profilowi.
-Zdaje mi się, i nie ma mowy o pomyłce, że to pierwszy raz, gdy przy mnie przeklęłaś. Do twarzy ci z bluźnierstwami, wiesz? - Bąknęła coś o poprawie tych zaniedbań i wierzchem dłoni otarła z czoła pot. I chyba dopiero wtedy pojąłem wagę jej słów. - Jak to rozpoznali?
-Skupiłbyś się ten jeden jedyny raz i wysłuchał mnie uważnie. Mają twoje zdjęcie. I numery rejestracyjne samochodu. I z całą pewnością nie są jedynymi wyczulonymi na szaleńca pędzącego czarnym BMW na blachach z Oklahomy.
-Kurwa - zakląłem i ja, zmieniwszy bieg i wcisnąwszy pedał mocniej w zapiaszczoną wycieraczkę. - Nie uciekniemy daleko. Nie tym. - Poklepałem kierownicę jak zbitego psa po grzbiecie. - Czeka nas mała przeprowadzka. Przygotuj się na chwilowe życie w ciągłym biegu. Swoją drogą, jak udało ci się tak sprawnie i nieinwazyjnie odciągnąć psa od parkingu?
-Powiedziałam, że mam problem z samochodem zaparkowanym na tylnym parkingu.
-Ale motel nie miał tylnego parkingu - wtrąciłem.
-Ty to wiesz i ja to wiem. Ale odniosłam wrażenie, że póki wyglądam jak dziwka za dwadzieścia dolców, poszedłbym ze mną, nawet gdyby sam o tym wiedział.
-Nawet gdybyś poprosiła go o pomoc w odkręceniu butelki wody. Czy zawiązaniu buta. Boże, Viv, wyglądasz tak gorąco. Tak piekielnie gorąco. Aż pozwolę sobie włączyć klimatyzację, bo spłoniemy tu żywcem.
Położyłem dłoń na jej udzie, palce zagłębiłem we wnęce pomiędzy nimi, okrytej matową poświatą skóry. Podwijałem rąbek spódniczki i podwijałem, aż dotknąłem opuszkami nieznacznie wilgotnych majtek i pomimo całego otępienia bólem i ucieczką przed nieznanym w niepoznane, pomruk zadowolenia wyrwał mi się spomiędzy warg.
Niech choć raz powie, że na nią nie działam, a wywieszę jej majtki na antenie samochodowej jak chorągiew i flagę podbitego królestwa.
-Nie - wyszeptała, obejmując mój nadgarstek.
-Cicho bądź. To odwraca moje myśli od ramienia, na którym w dalszym ciągu jakby kwas drążył tunele. Swoją drogą, niezły rzut.
-Nic nie pamiętam - wymamrotała. - Naprawdę tak cię urządziłam?
-Drapieżna z ciebie dziewczyna. Ciekaw jestem, czy w łóżku też będziesz tak przyjemnie nieokrzesana.
-Nie zaczynaj - burknęła pod nosem.
-Nie zaczynam. Po prostu zastanawiam się na głos. I niweluję ból. Na razie pomaga. - Tam, gdzie jej udo nabiera kościstego kształtu kolana, nieco ponad stawem, objąłem ją niemal całą męskim pewnym chwytem. - Musimy się zastanowić, co zrobimy z samochodem. Jak powiedziałaś, na tych blachach daleko nie zajedziemy. Ale ten wóz to moja królewna. Nie chcę się z nią rozstawać. Pęknie mi serce - ciągnąłem, nie będąc pewnym, czy wsłuchuje się w mój głos, bo nieobecnym wzrokiem przeczesywała skaliste tereny za szybą. - Plan jest taki. Dotrzemy do najbliższej miejscowości. Znajdziemy zapchany parking. Tam podmienimy tablice rejestracyjne. Odkręcę pierwsze lepsze i zostawimy w spadku moje.
-Mam wysiadać? - spytała.
-Jeśli umiesz posługiwać się śrubokrętem, chętnie przyjmę pomoc, zwłaszcza że nie jestem w stanie przewidzieć, ile mamy czasu, nim gliny nas dorwą. Sęk w tym, by odkręcić blachy i zamontować na ich miejscu moje. Ja wezmę na siebie przednie, ty tylne. Umowa stoi?
Na znak zgody ucałowała moje zdrowe ramię w miejscu tatuażu z jej datą urodzenia.
Wyrosła przed nami tablica informacyjna. Cztery mile do Springfield. Stacja benzynowa przy Main Street. Okazja, nadzieja i szansa. Przyspieszyłem i jedynie niemrawy przebłysk policyjnych syren grzmiał gdzieś w oddali. Mieścina okazała się zapuszczoną dziurą pełną wznieconego przydrożnego pyłu i pustkowi nieobleganych ludźmi. Na stacji stał w dwuszeregu niespełna tuzin podstarzałych aut i kamień spadł mi z serca na myśl, że nie muszę pozostawić swojej królewny na rzecz przeżartego rdzą wiejskiego złomu. Zaparkowałem na tyłach parkingu, za budynkiem, i oboje z Viv wyskoczyliśmy z odpowiednim asortymentem w dłoniach. Odkręcenie przedniej blachy poszło mi znacznie szybciej niż Viv tylnej. Mozolnie walczyła ze śrubami, podczas kiedy ja, przycupnąwszy za jednym z aut, dokonywałem podmiany. Gwizdnąłem na palcach i czekając chwilę, zanim Viv przybiegła z drugą tablicą, wypaliłem połowę papierosa drżącymi dłońmi, oddając drugą porcję Viv. Ta trzymała go nieufnie z dala od twarzy i strzepywała jedynie namnażający się popiół z krawędzi. Wymieniłem drugą tablicę i chciałem przystąpić do wkręcenia nowych w partie mojego auta, kiedy podwójny skowyt syren zbudził bladym świtem miasto pozostawione powolnemu procesowi rozpadu.
-Cholera, spóźniliśmy się - warknąłem, wrzucając nowo zdobyte blachy na tylne wycieraczki samochodu. - Wsiadaj - nakazałem, a wtedy dwa radiowozy wjechały na stację z ogłuszającym wrzaskiem opon. Wydobyłem z wnęki w drzwiach pistolet i odbezpieczyłem go, uchwyciwszy strach spojrzenia Viv.
-Justin, nie wygłupiaj się - powiedziała wzburzona. - Będziesz miał problemy. - Zatrzasnąłem drzwi i wbiłem płasko broń w lędźwie, wykręcając dłoń ku plecom. - Justin, nie zachowuj się jak gówniarz. Wracaj tu, do cholery!
Jej panika nie była nieuzasadniona, ale i nie adekwatna do problemu. Nie zamierzałem do nikogo strzelać. Nie zamierzałem wpisać swojego nazwiska na listę tych z życiem funkcjonariuszy na sumieniu. Wydobyłem jednak pistolet zza biodra i oddałem dwa strzały - pierwszy w oponę jednego radiowozu, drugi w oponę drugiego. Zawróciłem gwałtownie i prędkim truchtem zbliżałem się ku kierownicy. Zamknięcie drzwi okazało się błędem, który słono mnie kosztował. Jeden z policjantów, być może ten, którego rozporek nie dopina się po porannym spotkaniu z Viv, oddał jeden trafny strzał, nie w oponę jednak, a we mnie. W ramię, którego sprawność i tak pojmała już horda szklanych drobin wgryzających się w mięsień coraz to głębiej. Padłem na fotel, oszołomiony nagłym bólem i otępiającą adrenaliną i jeszcze zanim świadomość przedziurawiła mnie jak niedawny pocisk, ruszyliśmy spod stacji i pęd wepchnął nas oboje w skórzaną tapicerkę foteli.
Zaczęło się na sąsiedniej ulicy, w którą wjechaliśmy, ku wyjazdowi z mieściny. Tępy ból rozrywanych naczyń krwionośnych i mięśni. Kula penetrująca stal wokół kości, być może i na jej obrzeżach. Krew cieknąca pospieszną strugą w dół ramienia, na skraj fotela i wycieraczkę. Impuls odesłany do mózgu. I wreszcie nieposkromiona fala paraliżujących dreszczy pragnąca oderwać ramię od reszty mnie.
-Boże, Justin, jesteś ranny - wyszeptała Viv, kwiląc i dławiąc się płaczem.
-Nic mi nie będzie - wysyczałem przez zęby.
-Ale...
-Powiedziałem, nic mi nie będzie - powtórzyłem z agresją potęgowaną bólem.
Nagle szkło wpojone w rękę było błahym draśnięciem.
Zajechałem na zapyziałą stację benzynową za miastem, stanąłem jednym kołem w miedzy i poleciłem:
-Kup wódkę i spirytus. - Nogi drżały mi, gdy sięgałem po portfel w tylnej kieszeni spodni. - I błagam, pospiesz się.
-Mam szesnaście lat, nie sprzedadzą mi - wychlipała.
-Póki wyglądasz tak, jak wyglądasz, sprzedadzą ci własne dusze. Idź już, proszę.
Dopiero kiedy wyszła i drzwi zatrzęsły się po niej we framugach, pozwoliłem sobie na dziki jęk tłumiony w kierownicy. Dotknąłem palcami paskudnej rany ramienia i lepka krew oblepiła mi opuszki. Łzy cisnęły się pod powiekami, ale dopóki Viv była blisko, wiedziały, że stoją na granicy, której pod żadnym pozorem nie wolno im przekroczyć. Mogę płakać, podtopiony uczuciami do niej. Nie bólem.
Spiąłem się cały na głaz, twarda skała męki i zwyczajowego wkurwienia. Drżałem, powstrzymując ból, bo gdy się rozluźniałem, bolało bardziej. Będąc spiętym, spinałem i rozlazłe myśli, toteż było ich mniej. A gdy mniej myślałem, mniej myśli o bólu oplatało mnie jak lassem.
Z utęsknieniem wypatrywałem Viv w rozsuwanych drzwiach stacji, a gdy ją w końcu dostrzegłem, dwóch podstarzałych zapuszczonych facetów o posiwiałym niepielęgnowanym zaroście wyszło za nią przez próg. Ich gwizd docierał do mnie przez zamknięte szyby i w pierwszym odruchu chciałem wyjść z odsieczą. Zapragnąłem zawyć żałośnie na samą myśl, że gdyby rzeczywiście groziło Viv niebezpieczeństwo, nie zapewnię go jej z jednym sprawnym ramieniem i chorobliwym bólem odbierającym mi słowa. Puściła się biegiem, cała we łzach, we łzach, które były i we łzach, które nadeszły. Usiadła na fotelu, drżąc bardziej niż ja, przerażona moim bólem mocniej, niż ja sam byłem nim przerażony.
-Justin, ty krwawisz - wyszeptała zrozpaczona.
-Co ty, kurwa, nie powiesz - zawarczałem, żałując tego tonu jeszcze zanim spłynął mi po ustach.
Wziąłem z jej ręki butelkę wódki, odkręciłem i wychyliłem trzy potężne łyki rozpychające sobie drogę ucieczki przez przełyk. Znieczulenie. Tylko tego potrzebowałem.
Wyjechaliśmy za miasto, parę mil na północ. Skręciłem w leśną drogę szutrową. Toczyliśmy się chwilę w paraliżującym milczeniu pośród skał i przeplatanych z nimi drzew, aż wyjechaliśmy na pusty plac ogrodzony lasem z każdej z czterech stron, w promienie wschodzącego słońca Kolorado. Stanąłem po środku, w kłębach przydrożnego kurzu, i odsunąłem się od kamizelki odblaskowej, z którą łączyłem ramię w trakcie jazdy, by wsiąkała w nią krew, uciskając ranę i ograniczając swobodne purpurowe rzeki.
-Wysiadaj - poleciłem krótko, ostro, zbyt ostro. Jakby mój głos ujrzał winę unoszącą się nad Viv, podczas kiedy serce nigdy jej nie dostrzeże.
Sam również wysiadłem. Ramię wisiało mi luźno przy tułowiu jak obca kończyna, bezwiedna i daleka przynależności do mnie. Ból narastał. Prowokowałem go, uciskając ranę strzępem materiału. Zdrową ręką rozwarłem na oścież bagażnik, raz jeszcze odkręciłem wódkę i wiedziałem, że minie wiele, wiele czasu, nim zakręcę ją na nowo. Usiadłem na krawędzi bagażnika ze szklaną szyjką przy ustach.
-Musisz wyjąć mi kulę z ramienia - powiedziałem i przepłynął przeze mnie łyk. - Teraz.
Viv spojrzała na mnie z przerażeniem, gdy znieczulałem się wódką. Naparłem na nią naglącym wzrokiem, więc zbliżyła się nieufnie. Zaraz jednak postąpiła krok w tył.
-Zwariowałeś - orzekła przez strugi łez. - Jak mam to zrobić? Kulę wyciąga się na stole operacyjnym, pod narkozą. Nie wytrzymasz...
-Dam radę - przerwałem jej. - Mam wódkę. I ufam ci.
-Nie powinieneś.
-Ale to robię. - Wypiłem kolejny łyk. Ból narastał.
-W takim razie mów, co mam robić. - Pogładziła mój policzek i ucałowała w czoło. - Boję się, Justin.
-To raczej ja powinienem się bać. - Położyłem dłoń na tyle jej uda, by nie mogła się cofnąć. Nie, kiedy podeszła już tak blisko. - Wpierw weź butelkę wody i otrzyj krew, żeby w ogóle widzieć ranę postrzałową. Jest na tyłach bagażnika.
Viv weszła na podwyższenie, odkryła szmaty nachodzące na zapasowe koło i spomiędzy ramion felgi wyjęła wodę niegazowaną w półtoralitrowej butelce. Namoczyła nią podkoszulek i zaczęła powolnie ocierać ramię kojącym chłodem materiału. Bała się mojego bólu jak niczego innego na świecie.
-Dobrze - powiedziałem, dysząc jak lokomotywa sprzed dwóch wieków. - A teraz znajdź w apteczce pęsetę. I opatrunki z bandażem na później.
Drżącymi rękoma przyniosła apteczkę ze skrytki na przodzie auta. Pomiędzy jej palcami kołysał się foliowy woreczek z amfetaminą.
-Justin, po co ci to? - wyszeptała, rozedrgana do granic. Jej dreszcze przerażały mnie bardziej niż wiotczenie moich mięśni.
-Na czarną godzinę - powiedziałem, wyrywając jej znalezisko i chowając w kieszeń. - Która, jak mi się zdaje, nadeszła dzisiaj.
Nie powiedziała nic. Tylko bardziej intensywna fala spłynęła w dół jej policzków.
Chyba znalazłem powód, dla którego nie płakałem. Gdybym i ja zaczął, potopilibyśmy się w tych przypływach.
-Potrzebuję wodę utlenioną - wychlipała. - Muszę odkazić pęsetę.
-Właśnie po to kupiłaś spirytus. Gdy będzie już po wszystkim - na samą myśl poczułem głęboką potrzebę, by się napić, i napiłem - oblejesz mi ranę spirytusem. Inaczej wda się zakażenie.
-I bez tego może się wdać. Justin, to beznadziejny pomysł. Powinniśmy pojechać do szpitala, oni zrobiliby to w godziwych warunkach i...
-I zadawaliby tysiące pytań. Kurwa, Viv, to nie skaleczenie, tylko rana postrzałowa. Co miałbym im powiedzieć? Że oberwałem przypadkiem? Zaciśnij zęby i pomyśl, że robisz mi przysługę. Bo robisz. Więc przestań się mazać i zrób to jak najszybciej. Ułatwisz mi tym życie. Nie chcę być nieuprzejmy, ale, do cholery, zaraz z bólu będę rzygał. Wyciągnij mi tę pieprzoną kulę i pozwól mi się napić.
Ale piłem jeszcze zanim ona zebrała się w sobie. Nie wiem, czy to działało. Czy mój niezawodny patent na znieczulenie ogólne nie zawiódł tego dnia. Upiłem jeszcze kilka łyków i otarłem w krótki rękaw wódkę cieknącą mi po brodzie.
Nie osunąłem dłoni z uda Viv, toteż nie pozostało jej nic poza zbliżeniem się do mnie i wspięciem okrakiem na moje kolana. Raz jeszcze wytarła krąg krwi zbierający się wkoło rany. Spojrzała mi w oczy. Jej spojrzenie krzyczało przeprosinami. Moje odpowiadało krzykiem zniecierpliwienia. Choć oczywiście rozumiałem jej wahanie. Gdyby to Viv zarobiła kulkę, niósłbym ją na rękach do najbliższego szpitala przez dziesiątki kilometrów, w pustynnym słońcu, bez kropli wody na ustach.
Oblała pęsetę spirytusem. Potem ucałowała moją szczękę, tym samym odwracając moją głowę ku bocznej szybie w bagażniku. I wtedy to poczułem. Ból, który jedną wichurą przywłaszczył sobie całe moje ciało. Jęknąłem gardłowo i wlałem w siebie wódkę, bo w żadnym razie te hausty nie przypominały już subtelnych łyków. Butelka napełniona była połowicznie.
-Przepraszam - mówiła, wiercąc mi w ramieniu jeszcze większą dziurę, a ból dojrzewał wraz z każdym pocałunkiem zabójczego metalu.
Pot skroplił mi się na czole. Również koszulka lepiła się do ciała. Odwróciłem głowę, zerknąłem na jej bojaźliwe próby i zemdliło mnie. Rana była większa, niż mógłbym przypuszczać, żywe mięso wychodziło spod rozerwanego tatuażu, a przez strumienie krwi przebijała się draśnięta kość.
-Justin, ja nie wiem, gdzie ona jest.
-Musisz ją znaleźć - zawarczałem. Tego dnia cała agresja była mi wybaczona. - Viv, nie pieprz się ze mną, tylko zrób to.
Więc raz jeszcze włożyła w ranę pęsetę. Oczy zaszły mi łzami, kolana podrygiwały wariacko, a nieokiełznanym uściskiem palców omal nie zmiażdżyłem jej uda.
-Zaczekaj - wtrąciłem naraz. - Zdejmij mi koszulkę.
Zacisnąłem wargi, gdy materiał podrażnił rozerwany mięsień. Odlepiała T-shirt od mojej piersi, a gdy go w końcu zerwała, zmiąłem koszulkę w pięści i wcisnąłem skrawek między zęby, by moje ryki nie obudziły całej okolicy, tych pustkowi, po których głos niesie się jak fala. To był dla niej sygnał. Gdy odwróciłem głowę po największym hauście wódki, wetknęła w ranę pęsetę i był to moment, który na moment odebrał mi świadomość, wypuszczając spod powieki łzę i zabierając całą światłość.
-Nie wstydź się przy mnie płakać - szepnęła tylko. - Ja na twoim miejscu już dawno wyłabym z bólu.
A gdy się ocknąłem, ułamki sekund później, nie siedziała już na moich kolanach. Stała tuż obok, stłumiona mgłą okrywającą mi oczy. Nagły wstrząs mdłości poderwał mnie ze skraju bagażnika. Ledwie doczłapałem się w pochyle do najbliższych krzaków, parę stóp za tylną osią kół samochodu, i zwymiotowałem tym wszystkim, czym mogłem zwymiotować: wódką, strzępami krwi i bólem.
Ona natychmiast była u mojego boku. Wtuliła się w moje lepkie od potu i porannego słońca plecy i ucałowała je wielokrotnie. Potem, gdy wyprostowałem się, otarłem usta i wychyliłem neutralizujący gorzki posmak wymiocin łyk wódki, wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń z kulą drżącą na wgłębieniu nieprzerwanej linii życia.
-Już po wszystkim, kochanie - powiedziała słabo. - Jeszcze tylko muszę ci tę ranę zdezynfekować. Obiecuję, to już ostatnie, co zrobię.
Wlewałem w siebie ogień, kiedy drugi jego język oplatał mi ramię, pieniąc się i wżerając we wszystkie wydrążone tunele. Ale rzeczywiście po tym nastał koniec. Viv przyłożyła do rany opatrunek i obwiązała go szczelnie bandażem. Czułem się pijany, wyczerpany i nadchodził zachód moich powiek. Długo trzymała mnie w ramionach, moją głowę przy obnażonych głębokim dekoltem piersiach. Czułem zapach własnej krwi i potu mieszanego z żelem pod prysznic. Po tych sesjach współczujących namiętności wetknęła mi w dłoń garść pigułek i rzekła:
-Weź je. Wszystkie.
-Nie potrzebuję - odparłem, zgrywając bohatera, którym nie byłem. - Poza tym piłem. Nie mogę mieszać leków z wódą.
-Jest szansa, że zadziałają - upierała się. - To tabletki przeciwbólowe. Masz je wziąć, teraz, i zdrzemnąć się choć chwilę.
-Nie ma mowy - zaoponowałem, słaniając się na ugiętych kolanach. - Jedziemy dalej.
-Zapomnij. Jesteś kompletnie nawalony. Nie myśl, że wsiądę z tobą do samochodu, póki nie wytrzeźwiejesz. Poza tym, wyglądasz tak, jakbyś w każdej chwili miał zemdleć. Nie zgrywaj niezniszczalnego. Przeważająca większość tych nieustraszonych chojraków popuściłaby w majtki na samą myśl. A ty masz tę cholerną kulkę już nie w ramieniu, tylko w kieszeni, na pamiątkę.
-I niesamowitą dziewczynę, która mi ją wyjęła - wybełkotałem. - Jesteś wielka skarbie.
Koniec końców połknąłem tabletki i wyciągnąłem się, obolały, na tylnych fotelach. Viv usiadła na skrajnym siedzeniu i moja głowa opadła miękko na jej nagie uda. Opuszki jej palców i krańce paznokci łagodnie wędrowały pośród gęstwiny moich włosów, a usta przeskakiwały z czoła na szczyt kości policzkowej. Usnąłem, twarzą wtulony w jej podbrzusze, obejmując ją w wąskich biodrach zdrowym ramieniem.
Na pograniczu snu usłyszałem jeszcze jej szept przy uchu:
-Jesteś moim bohaterem, Justin. I całym moim światem.
I tak bardzo pragnąłem usłyszeć, że kocha mnie tak, jak ja kocham ją.
Ale nie usłyszałem.
Usnąłem spokojny w niepokoju.








~*~



nie miałam pomysłu na tytuł rozdziału, więc macie coś świątecznego ahahahah
jeszcze raz chciałam Wam życzyć zdrowych i spokojnych świąt i no, Mikołaja też. ja już wiem, że choinkę mojej babci pobłogosławi purpose tour merch soł byle do wigilii hahaha





niedziela, 18 grudnia 2016

Rozdział 25 - In the name of love


Niedawno wymieniono materac. Nie było na nim śladu wgniecenia ludzkich pleców, mniej i bardziej symetrycznych. Biały, niesprężynowy, kilka warstw zatapiało łagodnie nacisk dłoni i wkrótce powracał ku szczytom, jakby nie poruszył nim ślad użytkowania. Zmieniono również pościel. Jeszcze jej nie prano. Łączyła zapachową nutę magazynu i kartonowej nowości - sztuczna odmiana topionego plastiku - i zapach porannej świeżości włosów ukochanej, w których nos błądzi ku rozgrzanemu płatkowi ucha. Dwie beżowe poduszki okalane poszwą, jedna nachodząca nieco na połowę łóżka drugiej, tak jak męska postura nachodzi na kobiecą. Drewniane skrzypiące obramowanie z czterema niewysokimi wieżyczkami w narożnikach, zawodzące tłumionym pojękiwaniem przy pulsacyjnych ruchach ram. 
Byłbym głupcem, gdybym nie wyobraził sobie dzikiej namiętności znaczącej świeżą pościel jak zdobyte terytorium, chorągwią dziewczęcego dziewictwa i moją próbą wytrzymałości. 
Łóżko o rozpiętości dwóch par ramion, fantazyjnie grzesznej długości, z natury unoszące komfort snu; czuję jednak, że mój spędzi z powiek.
Bóg stworzył kobietę i mężczyznę, by żyli w sporadycznym grzechu i nierzadkiej czystości. Dziś jednak sam nazwałby czystość grzechem.
Zatem aby rozognić w niej grzech i zmyć zwyczajową czystość, by sprowokować i nadać biegowi jej myśli kierunek ku świeżej, wciąż niezmiętej pościeli, którą można zmiąć, ubarwić tysiącami zagnieceń, milionami, wszystkimi, o jakich zamarzę, spytałem:
-Wolisz spać od wewnętrznej czy zewnętrznej strony?
Stary dureń. Doskonały tekst, by rozognić wiecznie zmarzniętą dziewczynę. Wyborny wręcz.
-Jeśli nie będę musiała uciekać, od wewnętrznej.
-Dlaczego miałabyś?
-Ty mi powiedz - rzuciła pruderyjnie. - Kiedy śpię od wewnątrz, jest mi tak ciepło. I czuję się bezpieczna.
-A sypiasz z kimś na co dzień? - palnąłem bez zastanowienia.
Nie pożałowałem bezmyślności. W ogóle nie otrzymałem na nią odzewu.
Co swoją drogą satysfakcjonuje mnie i niepokoi zarazem. 
-Pójdę wziąć prysznic - powiedziała cicho.
-Jasne - odrzekłem, bo zdawało mi się, że coś odrzec trzeba. - Twoja torba jest w szafie. A coś odpowiedniego do spania pod tą bielizną, o której musimy porozmawiać, ale innym razem, bo teraz padam na pysk i nie mam ochoty się z tobą kłócić.
-Życzę ci szczęścia w każdym przyszłym związku, jeśli z góry zakładasz, że każda rozmowa skończy się kłótnią.
Przyjrzałem jej się uważnie, zmierzającej ku szafie.
-Jakie przyszłe związki? Związek z tobą jest ostatnim. Później umrę.
To powiedziawszy, lekceważąco, choć pełnią serca, usiadłem na skraju łóżka w nogach, a Viv wydobyła z przepastnej torby, mojej, moje bokserki i moją koszulkę, nawet żel pod prysznic wybrała mój, i weszła do łazienki. Jeśli myśli, że całym tym męskim tłumieniem kobiecości zabije erotyzm, będę zmuszony zniszczyć jej dzieciństwo.
Nie zostawiła zapraszająco otwartych drzwi. Włożyłem klucz w rozporek, ale ona nie pozwoliła mi go przekręcić. Uparta bestia.
Położyłem się na wznak na łóżku, z rękoma pod głową. Słyszałem, jak tuż za ścianą spadają jej ubrania, jak rozwierają się drzwi kabiny prysznicowej, jak krople wody uderzają w szyby i dotykają jej ciała, którego ja nie mogę dotykać. Z jakiej racji ich prawa sięgają wyższego szczebla intymności niż moje?
Rozebrałem się w pokoju do naga i wszedłem do łazienki. Nie było takiej siły, która zatrzymałaby mnie w progu. Stała tyłem do drzwi, za zaparowanymi szybami. Opływowy zarys jej ciała lśnił w strugach wody za szklanym murem. Trzymała słuchawkę prysznica przy piersiach i powolnym ruchem dłoni prowadziła wodę wzdłuż drobnych włosków na jedwabistej skórze.
To niesamowite, czuć, że choć ją kocham, zakochuję się wciąż od nowa i na nowo. W tym, co poznane i w tym, w czym pokładam głębokie nadzieje. Na przykład w seksie. Pewnego dnia. Lata świetlne później.
Wszedłem do niej pod prysznic i zamknąłem nas w parującej i oddychającej  wrzątkiem kabinie. Zdjąłem z jej nadgarstka gumkę. Wtedy drgnęła. Ująłem w dłonie całe tornado jej włosów i aby jej snu nie mąciła mokra poduszka, związałem łagodnie powyżej karku, który magnetyczną siłą opuścił nań moje usta i pozwolił przywitać się salwą pocałunków.
-Jesteś taka piękna - powiedziałem, kosztując widoku jej piersi, kształtnie, choć nieobficie zarysowanych, znad kościstego ramienia.
-Co ty tutaj robisz? - spytała półgłosem.
-Biorę prysznic - odparłem ja.
-A dlaczego razem ze mną?
Nachyliłem się nad jej rozgrzanym wrzątkiem uchem i szepnąłem:
-Oszczędzam wodę. Żeby któregoś dnia nasze dzieci nie musiały kąpać się w deszczówce. W każdym razie to jeden z powodów.
-Jaki jest więc drugi? - ciągnęła.
-Ty.
Spiłem wodę z jej brzoskwiniowym pełnych warg, i spijałem, i spijałem, bo wciąż przybywało świeżej. Najwspanialsza w romansie z jej ustami była niezmienność. Z racji doskonałości, nie mogły być lepsze. Pozostawały więc słodkie, lecz nie przesłodzone, pikantne, lecz nie perwersyjne, wprawione, choć niedoświadczone. Ich wzajemne zaprzeczenia nadawały rozpędu, jednocześnie trzymając kontrolną stopę na hamulcu.
Pragnę jej. Potrzebuję. I wiem to na pewno. Oszaleję, postradam zmysły, jeśli jej nie dotknę. Dotykiem kojącym ból męskiego pożądania. To ogień wypalający sobie od wewnątrz drogę ucieczki. Rozlana fiolka kwasu poszukująca ujścia w kroczu. A później, całkiem jakbym spuszczał się żyletkami. Ale jestem masochistą, bo lubię ten ból. Lubię czuć, jak narasta i mieć świadomość, że pewnego dnia odejdzie. Ona go zabierze.
-Pierwszy raz stoisz przede mną nago - zauważyła.
-Nie wydajesz się być tym faktem przesadnie onieśmielona. 
-Bo nie jestem. Przesadnie. - Przebiegła po mnie wzrokiem. - Zaskakujące jest to, że przeważnie ci z największym ego równie wiele mają w bokserkach.
Uśmiechnąłem się. Viv odgrywająca rolę obojętnej zimnej suki to wraz z nagością jej ciała wisienka na szczycie tego przełomowego dnia.
Cieszy mnie jednak, że to wyłącznie poza, jedna z wielu i zmienna. Nie chciałbym, by na co dzień była swoją siostrą i milionem innych pospolitych. Nie sztuką jest znaleźć stokrotkę na łące pełnej stokrotek. Wyzwanie stanowi odszukanie czterolistnej koniczyny w kłębach trójlistnych.
-Chcę cię dotykać, skarbie - wyznałem. Dłonie mi drżały, gdy poznawałem jej pośladki i piersi, i biodra, i każdy kręg szczupłych pleców.
Przyjemność rozlała się po jej twarzy. Nie zamaskuje jej. Nie dziś. Nie, gdy tak bardzo potrzebuję ją widzieć.
Jej ciało było pięknem, poezją czytaną niewidomemu, każdego jednego dnia. Dziś piękno to nie mogło zostać niedocenione. Raz jeszcze spojrzałem w jej oczy. Nie umiem z nich czytać. Odczytałem więc na oślep i upuściwszy stos krwistych malinek na jej szyję i wyboiste obojczyki, padłem na kolana. Moja królowa. A ja jej marnym sługą.
Wspinałem się drabiną pocałunków w górę jej ud, ku centrum erotycznego wszechświata, tam gdzie płomienie miłości tlą się i żarzą bez względu na ulewne awantury czy śnieżne i mroźne ciche dni. Położyłem jedną dłoń na tyle jej łydki, ugiąłem długą śniadą nogę w kolanie i położyłem na swoim barku, by móc wpić się w nią, w jej smak i naszą wspólną rozkosz, by dotknąć jej, by pieścić, by czuć drżenie jej nóg i dzikość dłoni we włosach.
Poczułem. Wzbierały w niej fale, częste, długie, głośne i intensywne. Pulsacyjnym ruchem języka uderzałem w jej kwiatową słodycz, to znów koiłem mokrym pocałunkiem, to z kolei byłem w niej, inaczej, lecz w niej. To nie jedynie powierzchowna poświata dziewczęcego ciała. To ona, i moje pozwolenie, i tajemnica, którą posiadłem na własność.
Chaotyczne pieszczoty warg, języka i zębów wzmagały na sile. Wbijałem kwintet palców w jej pośladek, drugi kwintet nie opuszczał łydki napinającej się przy mięśniach otaczających mój kręgosłup. Dotknęła każdego włosa na mojej głowie z osobna, tak wnikliwie wśród nich przebiegała, a drugą dłonią wspierała się szyby zamkniętej w parującym ekstatycznym orgazmie. Odchyliła głowę upiększoną rozwartymi wargami i wygięty łuk tworzył jej plecy. Dosięgnęła jej najpotężniejsza fala, niszczycielskie trzęsienie ziemi i posmakowawszy  wszystkich kobiecych wyrazów wdzięczności, podtrzymałem ją, gdy kolana nie dały rady.
Stając na prostych nogach, twardy jak skała, otarłszy się nieświadomie o szczyt jej uda, doświadczyłem niemożliwego - i doszedłem w napływie spazmatycznego oddechu, wsparty czołem na jej piersi, w głębi której szalało rozemocjonowane serce, bijąc szybko. Tak szybko, że nawet kochające serce nie bije szybciej.
Kurwa, kurwa, kurwa. Boże. Mój słodki Jezu.
Kocham ją tak nieprzyzwoicie mocno. Tak piekielnie. Tak boleśnie niewyobrażalnie.
-Chcesz się przekonać, jak smakujesz? - szepnąłem, wsparłszy czoło na jej czole. 
Dotknęła czubkiem języka mojej wargi i pocałowała mnie krótko, trzymając w dłoni mój lewy policzek. Prawdziwie erotyczna zagrywka. Chwytałem jej usta łapczywymi skubnięciami jeszcze kilkakrotnie, przeplatając przez palce mokre loki i mierzwiąc je przy skroniach.
-I jak wrażenia? - zagaiłem, postępując krok w tył. Zyskała przestrzeń, nabrała dystansu. Wstąpiła z uniesioną głową pod strumień gorącej wody. Nie wiem jednak, które z tych dwojga wrzy mocniej.
-Nie pytaj mnie o nic, dopóki nie zacznę samodzielnie oddychać.
Obmywała się łagodnie spływającą wodą, powieki miała opuszczone. Stałem za nią, to dotykając jej piersi, to całując kark, to ocierając się od czasu do czasu o fantazyjny pośladek. Nie wiedziałem, czy wgryzać się w wargi i tłumić te radosne uniesienia, czy przywierać do jej ucha i dawać upust pojękiwaniu.
-Mój Boże, przestań - zachichotała. - Miałeś już swój moment.
-Ale moje potrzeby są znacznie większe. Siedź cicho i co najwyżej kręć tym ślicznym tyłeczkiem.
-Idź sobie.
-Sama sobie idź. To znaczy nie, najpierw pozwól mi dojść, dopiero później idź.
Viv położyła moją dłoń na swoim biuście, zrobiła pół kroku w tył i otarła się o mnie ponętnie pośladkami. A potem wypchnęła za drzwi kabiny.
-Viv, błagam - zawyłem.
-Nie błagaj - odrzekła. - To mało męskie.
-Umieram - oznajmiłem. - Umieram w potwornych mękach.
-To idź umierać gdzie indziej. Tutaj umieram ja. Znajdź sobie własne lokum.
Wszedłem do przytulnego pokoju, cztery na cztery metry, całkiem nagi. Nim zapłonęło światło, zaciągnąłem zasłony. Nie jestem przesadnie wstydliwy, a jednak nieprzychylna mi jest myśl, że każdy opuszczający motel, ilukolwiek by ich nie było o trzeciej w nocy, zobaczy mój nagi blady tyłek i wciąż sztywnego fiuta, którego udało mi się z kroplą potu na czole upchnąć w bokserkach. Jak długo żyję w grzechu, nigdy jeszcze nie były tak lekkomyślnie obcisłe. Z ogromną chęcią położyłbym się do łóżka nagi jak święty turecki. Musiałem jednak wybrać: tulenie nocą rozgrzanego słońca do piersi czy fizyczna ulga i swoboda. To jeden z tych duetów, który nie zestroi ze sobą strun.
Leżałem po zewnętrznej stronie materaca z rękoma za głową i kołdrą zmiętą u stóp, gdy wyłoniła się ze światłości w półmrok sypialni, rozgrzana wodą i mną, z mokrym kosmykiem uderzającym czubek nosa w podskokach oddechu, w moich ubraniach, przybrana w skórę gładką i pachnącą miętową świeżością. Paroma niespiesznymi susami przebrnęła przez długie kilometry dzielące ją od łóżka. Wpełzła pod kołdrę, wypinając chude pośladki, na których swobodnie wisiały moje bokserki. Zakopawszy się w puszystej pościeli, skleiła nos ze ścianą.
Czyż to nie najbardziej rozmowna istota?
Zerknąłem na nią z ukosa.
To coś w rodzaju opóźnionego zawstydzenia. Jej nagość, nieobecna pod prysznicem, ujawniła się teraz, w ubraniach i ciasnym kokonie pościeli. 
-Czuję się wykorzystany. Jak dziwka po szybkim numerku - westchnąłem, głęboko urażony. - Pobzykałaś i idziesz spać, nie mówiąc nawet dobranoc.
-Dobranoc - rzekła i słyszałem uśmiech, przez który jak przez filtr wybiegł jej głos. - Chwila, chodziłeś na dziwki?
-W kodeksie pracy jest to zaznaczone mianem korzystania z usług prostytutek. I tak brzmi zdecydowanie bardziej elegancko.
-Nie ma w tym niczego eleganckiego.
-W każdym razie, tak. Zdarzyło się raz czy drugi. Czy trzeci. Czy czwarty.
-W porządku, załapałam.
-Ale nie przesadnie często. Na ogół to kobiety były skore płacić mi, bym zrobił im dobrze.
Położyła się na wznak i zwróciła ku mnie głowę.
-Więc ile się należy za usługę?
-Jak dla pani? - zastanowiłem się. - Jest pani wymagająca. Kosztowało mnie to sporo zdrowia psychicznego. I fizycznego również. - To powiedziawszy, odchyliłem gumkę bokserek, by ochłodzić nieco rozgrzany męski silnik. - Dasz buziaka, przytulisz się i będziemy kwita. - Jeszcze się opierała, jeszcze strzegła granic swojego terytorium. - Och, no chodźże tu do mnie. Wariuję bez ciebie.
-Ze mną też wariujesz.
-Ale wariowanie z tobą jest przyjemniejsze.
Wtargnąłem na jej połowę i odwinąłem drobne dziewczęce zawiniątko z fałd kołdry. Oplotłem ją w talii ramieniem i skleiłem ze swoją piersią. Gdy wetknęła chłodne stopy pomiędzy moje łydki, dołożyłem wszelkich starań, by zatopić ją w cieple, lecz już nie duszącym gorącu kołdry, a tym, którego nadmiar eksploduje we mnie. Ach, jak wspaniale pachniała. Jak słodka świeżość. I miłość.
-Któregoś dnia się z tobą ożenię - wygłosiłem, szepcząc w jej czoło. - Kupimy dom za miastem. I psa. I będzie mieszkał w budzie ze swoim imieniem. I spłodzimy gromadkę dzieci. I Amy w tym przedstawieniu odegra rolę zbuntowanej starszej siostry zmuszonej do opieki nad młodszym rodzeństwem. I nie będę musiał rozmawiać z nią o miesiączkach, antykoncepcji i tych wszystkich babskich sprawach, o których nie mam bladego pojęcia, bo zrobisz to za mnie ty. I opowie ci o swoim pierwszym chłopaku, więc nie będę musiał jej śledzić, kiedy zacznie chodzić na randki. - Ściskałem ją i pocierałem plecy, i temperatura była tak wysoka, że benzyna zapłonęłaby w niej sama. - Oświadczę ci się na plaży. Albo nie, nie na plaży. Na plaży weźmiemy ślub. A oświadczę ci się w restauracji, przy drogim winie. Albo nie. To takie sztuczne. Żadnych kwiatów i kolacyjek przy świecach. Wywiozę cię na Kilimandżaro i zagrożę, że jeśli za mnie nie wyjdziesz, rzucę się w przepaść i będziesz zmuszona zleźć stamtąd o własnych siłach. Albo może nadmucham prezerwatywę, jak balon, i włożę do niej pierścionek. To byłoby coś.
-Justin. - Poklepała moją pierś, by mnie wybudzić. - Justin, skarbie, może chodźmy już spać. Zaczynasz fantazjować. Albo majaczyć.
-Ale wyjdziesz za mnie, prawda?
-Tak, Justin. Wyjdę - powiedziała, tłumiąc ziewnięcie przy moim obtoczonym tatuażem sutku.
-I będziesz miała białą sukienkę?
-Tak, Justin.
-I podwiązki.
-Cokolwiek rozkażesz. Idź już spać. Trzecia nad ranem to niekoniecznie odpowiednia pora na planowanie ślubu - rzekła, całując mnie w czubek głowy.
Zasnąłem z policzkiem na jej piersi. Śniłem o białej sukience i podwiązkach, które ściągam zębami, i o niej obiecującej mi miłość. Bo niczego tak nie pragnę jak jej ukochania.


Tej nocy dowiedziałem się, że Viv pije wodę ze szklanej butelki, gdy obudziła się z rozdzierającym krzykiem i w porywach sennej agonii strąciła ją z szafki nocnej. Huk tłuczonego szkła szeptem był przy jej wrzasku potęgowanym histeryczną falą płaczu. 
Obudziłem się sekundę po niej, nie więcej, a sąsiadująca z moją poduszka tonęła w odwilży łez. Płakała więc przez sen. Przez sen z powodu snu. Drżała, siedząc w kłębku własnego ciała, i wraz z nią drżało całe łóżko o ramach podatnych na każdy ruch. Zmyłem z oczu mgłę. Niewiele myśląc, bo i o czym by można pod wrzaskiem unoszącym sztywno każdy włos mojego ciała, okryłem ją płaszczem ramion i przyciągnąłem do piersi. Niagara nie była już monumentem, a noc sennym azylem. Była strachem. Strachem przed jej słowami i strachem przed milczeniem.
-Viv - wyszeptałem niespokojnie. Tarłem jej plecy i czułem na dłoniach iskry. Kiedy jednak uścisk był słabszy i zabierałem jej ból mojego niewyczucia, napełniał ją przypływ i groziło nam podtopienie. - Viv, aniołku, co się dzieje?
Nie było jej przy mnie. Nie było jej ze mną. Nie wiem, jaką drogę obrała i którą przemierzała te zatrwożone napady, ale ogrodziła ją ciernistym żywopłotem. Kołysała się w transie w moich ramionach, dławiąc się łzami i zaciskając powieki tak mocno, że ból promieniował i do moich. 
Ale nie to było najgorsze.
Gdy próbowałem ocucić ją, wybudzić, otrzeć swawolny włos z jej policzka, wyrwała się, a siła, jaką dysponowała, wprawiła mnie w zdumienie. Pochylając się, jakby pchnął ją ku materacowi ból, przycisnęła dłonie do uszu i zbłąkanymi palcami poczęła szarpać włosy wokół skroni. Aż opadła lewym profilem na pościel i zawinięta ciasno własnym ciałem, z kolanami przy piersi i łokciami dociskającymi ku sobie łydki, umierała. Bowiem ból malujący jej twarz widziałem tylko na myśl o umieraniu.
-Viv, maleńka - powiedziałem głośniej, zapalając nocną lampkę. Światło spod materiałowego abażuru okryło sypialnię ciepłą poświatą. - Kochanie, to sen - spróbowałem znów, okrywając ją sobą i całując w spocone czoło. - To tylko zły sen. 
Szeptałem do jej odkrytego spod włosów ucha najczulsze słowa, jakie przyszły mi na myśl. Obcałowywałem ją łagodnymi dotknięciami i drżałem za każdym razem, gdy drgnęła i ona. A poprawa stanu tej gehenny nie nadchodziła. Gdyby materac był morzem, a panika falującą w nim wodą, tonąłbym głęboko pod powierzchnią. Bo ilekroć władał mną strach, nigdy jeszcze nie był tak uzasadniony i niewytłumaczalny zarazem. Bać się o dziewczynę leżącą w zaciszu pokoju w ramionach kogoś, kto może uchodzić za ostoję jej bezpieczeństwa. Jednocześnie bać się o kogoś, kto jest obok, ale nie widzi, nie słyszy i nie czuje tego spokoju, który staram się wytworzyć.
Więc bałem się bardziej niż podczas wszystkich kryzysowych sytuacji budujących wychowanie Amy. Niż podczas długiego ciągu przesądzonych wizyt na komisariacie. 
-Viv, błagam, znów błagam, uspokój się i opowiedz mi o wszystkim. I usłysz mnie. Boże, usłysz. 
Uchwyciłem moment jej półprzytomności. Przylgnęła dłońmi, kościstymi rozgrzanymi palcami, do mojej piersi unoszonej gwałtownie świszczącym oddechem. Pocałowała mój sutek, i drugi, i zapłakała rzewnie podczas tego ciągu nieoczekiwanych namiętności.
-To znów się dzieje - wypuściła drżący oddech w mój obojczyk. - Znów. Ja tak nie chcę, Justin. Zabierz to ode mnie.
-Już dobrze, malutka. Już dobrze.
Ucałowałem jej czoło i zostawiłem wtulone w nie usta.
Nie powiem, że przestałem się bać. Nie powiem, że poczułem ulgę. Nie powiem, że przestała mnie przerażać. Nie powiem, że to nie umocniło mojej miłości do niej. Każda radość umacnia. I umacnia każdy ból. Wszystko umacnia mnie w trwaniu przy niej.
Leżeliśmy chwilę złączeni, płonące ciało przy płonącym ciele. Żywiłem ogromne nadzieje na sen. Jej sen. Bo ja nie zasnę. Nie wyobrażam sobie oddać się w ręce ukojenia, kiedy jej spokój zahaczony na cienkim włosiu kołysze się na linie pomiędzy dawnymi wieżami WTC.
-Muszę się przejść - rzekła naraz. - Tak, muszę. Przejść się. Teraz. Muszę.
To nadal nie była ona. Coś bliżej nieokreślonego atakowało chaotycznie jej słowa i wypadały ze zwartych ze mną ust w postaci skubnięć i szarpnięć. 
Wydostała się spod kołdry, zarzucając mi ją na głowę. I nim wyswobodziłem się z objęć duszącego gorąca, Viv ubrała już dresy, moje, a jakby, i ciągnęła na smyczy klamkę  w drzwiach, zamykając je z łoskotem.
Długi splot przekleństw pomógł mi poderwać się z łóżka. Wcisnąłem łydki w jeansy, odnosząc nieodparte wrażenie, że skurczyły się, gdy spałem. Jednakże nie w nogawkach leżało sedno problemu. Punktem kulminacyjnym był nieodzownie towarzyszący mi wzwód i jego jednego nie zdołałem ścisnąć klamrą paska. Chwilę trwało, nim wygrzebałem z torby dresy i zakryłem tors koszulką, by nie wystygły pamiętne pocałunki Viv. Gdy wybiegłem na korytarz, jej już nie było. Nie było i na schodach. I w skromnym holu motelu. Kołysały się za nią drzwi wejściowe, zamykane na zakładkę, mijające się na krawędziach. 
Recepcjonistka nie spała. Daleko jej było ku temu. Rozbudzona niepokornymi gośćmi z pierwszego piętra, ich niedawnym pojękiwaniem i jeszcze bardziej aktualnym krzykiem rozdzierającym ściany, ich nocnymi eskapadami i gonitwą za sobą nawzajem po schodach i w hotelowym holu, stała oparta o ladę i dłoń drżała jej na słuchawce stacjonarnego telefonu. Nie pomyliłbym się, mówiąc, że wybrała numer pobliskiego komisariatu i z palcem oczekującym na przycisku rozpoczynającym połączenie, szacowała wartość strat moralnych zaszczepionych w Viv.
-Proszę się nie przejmować - rzuciłem ku niej.
I brzmiało to nieco jak: 'Proszę się nie przejmować, ta uciekająca nieletnia nie przywykła do nocnych gwałtów i przetrzymywania, stąd ten cały rumor.'
Nie odkręcałem niemożliwego do odkręcenia. 
Ratowałem to, co do uratowania możliwe.
Za tylnym fundamentem motelu rozciągał się las o spierzchniętej suszą ziemi i szczelinach rozległych prototypów kanionu. Rosły w nim dwumetrowe krzewy iglaste, przez które przedzierałem się, raniąc policzki i ramiona, by rozedrzeć wierzchnią warstwę osłonną i zatopić w głębi, bardziej przychylnej i ubogiej w agresję dzikich pnączy.
Podążałem za łkaniem Viv i szelestem leśnego runa pod jej stopami. Za jej zapachem i powietrznym korytarzem ciepła tropiącym ją krok w krok. Ja również byłem jej tropicielem. Kroczyłem po śladach i stąpałem po raz przebytym już gruncie, bojąc się i drżąc w obawie o jej kruchość, o to coś, co rozgryza ją podczas bezsennych nocy. Być może odkryłem, co dotychczas oddzielało nas od wspólnie eksploatowanego łóżka.
-Viv! - krzyknąłem, gubiąc ją z wolna.
Krzyk poruszył nią, gdy wpadła w potężne krzewy. Zaczynało świtać i blady wschód słońca majaczył ponad drzewami. Przetarłem pięściami zmożone oczy, raz jeszcze otarłem z nich powracającą mgłę. Viv brnęła przed siebie na uginających się kolanach i skręcających stopach. Wyglądała jak balon, z którego prędko, na ludzkich oczach, uchodzi powietrze. Tak i z niej uchodziło. Miałem wrażenie, że jest jej coraz mniej, że wraz z pochyłem, który pogłębiała bólem, bólem nierozumianym, ucieka część jej i muszę się spieszyć, by nie umknęła cała tam, skąd nie będę umiał jej przywrócić.
-Viv, dokąd tak pędzisz? Zaczekaj, na Boga. Nie biegnij, bo połamiesz nogi. O ile nie połamałaś ich dotychczas.
Zmniejszyłem dzielący nas dystans. Ku jej niezadowoleniu. Minęła szklaną butelkę turlaną wiatrem od podnóża do podnóża bujno rosnącego krzewu. Chwyciła jej szyjkę i rzuciła za siebie, nie okręcając głowy. Z łoskotem roztrzaskała się w pył na drzewie tuż przy mnie i odłamki zaatakowały moją uniesioną dłoń ochraniającą twarz. Przeraziłem się i było to przerażenie nie tyle w kwestii bezpieczeństwa Viv, ile bezpieczeństwa mnie samego.
Które to odeszło, zmazane niepoczytalnością Viv, gdy parę jej kroków i kilkanaście kroków moich dalej spostrzegła drugą butelkę i powtórzyłam manewr. Ku mojej rozpaczy, trafiając w punkt. Grube szkło o pozostałościach wódki na wewnętrznych ścianach roztrzaskało się na moim barku. Wzdłuż rozciętej mozaiki tatuażu sączyła się purpurowa gęsta krew, tak prędko zastygająca u wylotu skaleczeń. Rozdarła mi również policzek: zarys szczęki i krawędź zarostu ponad nim. A huk rozpadu szkła zagłuszył mój ryk i splot przekleństw. 
Ignorując palący ból szarpanych ran, strzepnąłem z siebie wpojone odłamki i puściłem się ku niej biegiem, nim rozbłysła przed nią trzecia butelka, już nie tragikomiczna. Dotarłem do miejsca trwania w jej katuszach, tam gdzie upadła na leśną ściółkę. Chwyciłem ją mocno ramionami i nie wypuszczałem, nie pozwoliłem sobie wypuścić. Byłem jej ogrodzeniem. Byłem jej pościelą, w której wciąż spała zawinięta. Bo spała. Być może na jawie.  Być może nieświadoma tego snu. Ale jej oczy nadal nie widziały i uszy znów przestały słyszeć.
Nie wiem, jak długo trwałem tak przy niej, unicestwiając strach, którym względem niej zapałałem, z ramieniem i policzkiem ociekającym krwią, z pętlą ramion wokół jej ciała. Oboje klęczeliśmy nisko przy ziemi, do której ją ściągałem, tak rzewnie płaczącą, tak histeryzującą, szarpiącą się i błagającą, choć nie wiem o co. Ale wypuścić ją to jak poddać się własnowolnemu aktowi kapitulacji. Toteż czekałem na wschód, nie na ten przebłysk bladości, bo może skoro ja nie odbiorę jej koszmaru, zrobi to schyłek nocy.
Wiedziałem, że jest już dobrze, kiedy wtuliła się we mnie całym ciałem, aż jej ciężar zwyciężył i podparłem się zdrową ręką o leśną ściółkę, by nie runąć na łopatki z nią uczepioną torsu. Skleiliśmy się tak, że jej policzek czuł ciepło mojego, czystego, i mój chłonął tę czułość od niej. Całowałem jej włosy i ucho, a ona płakała łzami większymi niż groch. I wkrótce cała była w mojej krwi. A ja w jej łzach. I w swoich również, bo niedługo po tym płakaliśmy już oboje.
-Tak się o ciebie bałem - szepnąłem. - Tak strasznie się o ciebie bałem. I martwiłem.
-Zabierz mnie stąd, Justin - poprosiła słabym głosem, wypranym ze wszystkiego, co definiuje siłę. 
-To dobry pomysł - przyznałem. - Wrócimy do motelu i tam porozmawiamy.
Wziąłem ją na ręce, kwintesencję mojej chęci trwania w tym bałaganie. Przytuliłem do piersi i przemierzałem z wolna zatrzęsienie pułapek naszykowanych przez las. Rześkie poranne powietrze wstrząsało jej cienko osłoniętą postacią, więc wystawiałem ją ku strzępom słońca. Wyszedłem z lasu, okrążyłem motel i znów byliśmy w dusznym wnętrzu malującym sceny romantycznego horroru. 
Przerażona recepcjonistka poderwała się z krzesła i cofnęła pod ścianę.
Wyszedłem wzburzony, wracam obmyty deszczem krwi, z zakrwawioną nałożnicą w ramionach. Nie chciałbym patrzeć na nas z boku, nie widząc miłości. Paradoksalnie często tam, gdzie miłość, tam wrażenie przeciwne.
Wspiąłem się po schodach i wkrótce byliśmy w pokoju pamiętającym nasz zapach i piękno sprzed koszmaru. Położyłem Viv na łóżku i sam usiadłem na krawędzi. Wziąłem głęboki oddech, tak konieczny po zbiorze niedawnych spazm.
-A teraz opowiedz mi wszystko na spokojnie, skarbie. Co się stało? I co się działo z tobą?
-To jeden z tych snów - odrzekła, trzymając się kurczowo rąbka mojej koszulki, wyrzynając z niej krew. - Miewam je często. Za często. Niemal każdej nocy. To jeden z powodów, dla którego nie chciałam, żebyś zostawał u mnie na noc. I dla którego nie chciałam zostawać u ciebie.
-Przecież to bez sensu - stwierdziłem, pieszcząc jej policzki zranioną dłonią. Pocierałem kciukiem jej wilgotne powieki, bo nie chciałem patrzeć w te smutne, smutne oczy. - Od tego jestem, Viv. By ci pomagać. By cię wspierać. Byś nie musiała się bać, jeśli czegoś się boisz. Kocham cię. A ty wydajesz się być na to głucha. Myślałem, że wyjaśniliśmy już tę kwestię. Mam przeszło dwadzieścia sześć lat, za niespełna pół roku kończę dwadzieścia siedem. Miłość nie jest dla mnie jedynie trzymaniem się za ręce czy seksem. Cała jej istota polega na tym, by być przy drugiej osobie wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebuje. A ty mnie potrzebujesz, Viv. Mów co chcesz, zaprzeczaj i kłam. Ale ja widzę: nie radzisz sobie sama. - Przytuliłem ją delikatnie, oparłszy podbródek na jej obojczyku. - Nie kocham cię tylko po to, by kochać. Kocham cię, bo chcę, żeby twoje problemy były moimi problemami. Kocham cię, bo chcę, żebyś dzieliła się ze mną swoim życiem. Nie bądź egoistką, Viv. Nie zatrzymuj wszystkiego dla siebie.
Objęła moją szyję ramionami. Trwaliśmy w tym nieskrępowanym uścisku, dopóki Viv nie poprosiła o chusteczkę higieniczną, przepraszając gorliwie za swój katar, który omyłkowo pociekł za kołnierzyk mojego T-shirtu. Podszedłem do parapetu, gdzie leżał mały podręczny plecak Viv. Wtem jednak dostrzegłem za oknem przebłysk błękitu, wschodzącego i zachodzącego, i czerwień włączoną w tęczę policyjnych syren
-Zbieramy się, słońce - rzuciłem nerwowo. - Najwyższy czas zmienić lokum.






~*~


w zasadzie nie miałam w planach tego rozdziału. ale jest i wyszedł w zasadzie całkiem nieźle ;)
niegrzeczni niegrzeczni niegrzeczni
ten Justin spod prysznica to mój wymarzony prezent gwiazdkowy, tylko jak powiedzieć o tym mamie........
jak już o świętach mowa, ŻYCZĘ WAM WSZYSTKIM WESOŁYCH ŚWIĄT I TEGO, CZEGO ŻYCZY SIĘ NA ŚWIĘTA, w razie gdybyśmy nie spotkali się tutaj przed nimi. ale niewykluczone, że się spotkamy. ale możemy się też nie spotkać,bo nie umiem powiedzieć, jak sprawnie pójdzie mi pisanie kolejnego. więc życzenia wolę złożyć na zaś :)
ps. na drugim opowiadaniu, gdybyś ktoś był zainteresowany, pojawił się drugi rozdział ------> http://my.w.tt/UiNb/QYo9lErtdz




piątek, 9 grudnia 2016

Rozdział 24 - One night room


Uciekałem na złamanie karku przed echem wystrzałów z pistoletu biegnącym za mną od osiedla Zayna, tuż po tym jak potraktowałem opony jego wymuskanej fury stopem mosiądzu i miedzi. Ostrożności w nieostrożności nigdy za wiele.
W oknach płonęły światła, dramatyczne halogeny u sklepienia sufitu. Fotokomórka uruchomiła światłość również na podjeździe i zaparkowałem w najbliższym sąsiedztwie samochodu Jasona. Z rozmachem rozwarte drzwi dźgnęły Mię klamką w ramię. Pojękujące pretensje oblepiły mnie jak pot w letnim skwarze. 
-Zaczekaj - poleciłem, chwyciwszy ją za łokieć. - Odwiozę cię do domu. Musisz mi pomóc.
-Zepsułeś nam randkę, bracie - oznajmił Jason, ale tak jak głos Mii przedzierał się szeptem przez zasłony, tak chrypa Jasona wystrzelona, zanikała natychmiast. Nie czas na czułe pogaduchy.
Chciałbym mieć w sypialni taką szufladę, w której ekwipunek uciekiniera oczekiwałby mnie  w gotowości. Tak bym mógł rozpiąć torbę i wrzucić wszystkie konieczności bez namysłu. Tak bym nie tracił minut, nie trwonił ich i nie gubił. Bym nie sterczał przed zamkniętym w szafie bałaganem i nie oddzielał bokserek od koszulek i dresów od rękawów bluz.
Spakowałem wszystko, wszystkiego po trochu, część konieczności, część nieprzemyślanych zbędności.
Pokój Amy charakteryzowała jedna nieprawdopodobna własność. Mianowicie przechodząc przez próg, każdorazowo wtapiałem się w ciepło, powiedziałbym nawet w lepkość słodkawego powietrza. Nuciła cichuteńko pod nosem, sklejona ze ścianą. Skrzypiąca framuga okręciła jej głowę i przez dłuższą chwilę snop światła wiązał nasze spojrzenia. Podszedłem roztrzęsiony - roztrzęsiony nią, sobą, punktem, w którym przyszło nam się zatrzymać. I padłem na kolana przed jej niskim pstrokatym łóżkiem.
-Tatuś musi na jakiś czas wyjechać - szepnąłem w jej włosy. Pachniała gumą balonową i mlekiem w proszku. - Zostaniesz z wujkiem Jasonem, dobrze?
-Niedobrze - zaoponowała cienkim głosem odkrywającym nagość jej zmęczenia. - Chcę zostać z tobą. I chcę, żebyś ty został ze mną. Żebyś opowiedział mi bajkę, dał buziaka  na dobranoc. Wiesz, jak dawno tego nie robiłeś?
-Wiem - odrzekłem. Ale nie wiedziałem. Amy otworzyła moje, zdawać by się mogło, szeroko otwarte oczy. - Przepraszam. 
-Nie przepraszaj. Po prostu nigdzie nie wyjeżdżaj. Zostań ze mną.
-Nie mogę. - Schyliłem ku niej głowę i oparłem ją na wątłym dziecięcym ramieniu. - Kochanie, chciałbym, ale nie mogę. Jeszcze nie teraz. Muszę poukładać parę spraw. Przepraszam - podjąłem znów. - Zrozumiesz wszystko, kiedy będziesz starsza. A teraz słuchaj wujka Jasona i nie zapominaj, że tata kocha cię najmocniej na całym świecie i żadna dziewczyna tego nie zmieni.
Ucałowałem jej nos i czoło, i obie powieki z osobna. Nie spodziewałem się odzewu, lecz kiedy rzeczywiście nie nadszedł, zrozumiałem, że całym sercem go oczekiwałem. Wyszedłem, zgasiwszy światło i osłoniwszy ją cienką poszwą kołdry, z milczącym błaganiem suszy w oczach. Ileż razy w ostatnim czasie poświata soli wgryzała się w moje policzki?
Jason i Mia badali swoje uzębienie cudzymi językami. Wkroczyłem pomiędzy nich, wręczyłem Mii kluczyki do samochodu i poleciłem, by tam mnie wyczekiwała. Odciągnąłem Jasona na stronę i powiedziałem głosem wyssanym z codziennych sił:
-Zaopiekuj się Amy, proszę. To sprawa życia i śmierci. - Uniosłem rękaw. Struga zaschniętej krwi szefa wypełniła pustki we wzorze tatuażu. - Pilnuj jej, proszę. A jak stracisz cierpliwość, zawieź ją do naszych rodziców. Po prostu... Miej na nią oko, stary. Wrócę najszybciej, jak to możliwe. Czyli doprawdy nie wiem kiedy.
Jason opuścił dłoń na moje ramię. Ciężką dłoń. Dzięki niej czułem, że stoi przede mną prawdziwy, najprawdziwszy, i że dłonią, którą fizycznie mnie przytłacza, gdzieś w głębi wspiera. 
-Wierzę, że masz poważny problem, bracie - rzekł krótko. - I wierzę, że opowiesz mi o nim, kiedy wrócisz. 
-Opowiem - obiecałem. - I dziękuję. - Raz jeszcze odwróciłem się dopiero w progu. - Przytul czasem Amy - poprosiłem.
-I co jeszcze? - odrzekł wzburzony.
-I ucałuj ją na dobranoc. Tyle wystarczy.
Przyodziałem skórzaną kurtkę, a bluzę wcisnąłem na wierzch torby. Skóra dodawała powagi broni uczepionej mojego paska. A długowłosa i jeszcze bardziej długonoga pozorna niewiasta na sąsiednim fotelu samochodu dodawała wiarygodności mi, złemu chłopcu o tytanowym sercu. Pozory zwiastowały cichy parking za miastem i dwadzieścia minut głośnej ekstazy pod księżycem. Starałem się nie myśleć o rozbieżnościach między tą prawdopodobnością a rzeczywistym obrotem spraw.
Wysoki tonem pisk pozostawił smugi palonej gumy na podjeździe i drodze osiedlowej. Wystartowaliśmy jak odrzutowcem, nagle i porywczo. Mia wpadła łopatkami w tapicerkę fotela, ja zaparłem się twardo i nie pozwoliłem sobą poruszyć. Wiedziałem, że obsypuje mnie czyjś oddech, być może wciąż z oddali, a jednak nie daje o sobie zapomnieć. Uspokoiłem się nieco w niewielkim zatorze w centrum. Wtedy też Mia odważyła się wyrwać moje korzenie z zamyśleń.
-Powiesz mi w końcu, co się stało? Pędzimy jak szaleńcy.
-Wasz ojciec się dowiedział. O mnie i o Viv. O wszystkim. Znalazł jej stanik i nagie zdjęcie.
-Wsadziłeś jej? - wtrąciła z ekscytacją.
-To nie czas i miejsce na plotki. Nie wiem, czy usłyszałaś, co przed chwilą powiedziałem, więc pozwolę sobie powtórzyć. Wasz ojciec się dowiedział. Jestem pewien, że zrobi wszystko, by nas od siebie odseparować. A choć nie ma na świecie drugiej osoby, która irytuje mnie tak jak Viv, nie wyobrażam sobie bez niej ani dnia. A pomijając to, zabije mnie. Wiem, że to zrobi. Albo przestrzeli mi fiuta, żeby mieć pewność, że jego święta córeczka zostanie dziewicą orleańską do usranej śmierci. Potrafię go nawet zrozumieć. Jak ojciec ojca. Czyjejś cnoty musi bronić, skoro z inną mu nie wyszło. - Tu zahaczyłem Mię spojrzeniem mówiącym: "jesteś równie święta co ja".
-Nie patrz tak na mnie. Moja grzeszna natura przysporzyła ci swego czasu od groma przyjemności.
-I kłopotów. Ale zostawmy to na wieczór wspomnień, kiedy będziemy mieć na karku trzydziestkę, no, chciałem powiedzieć, kiedy ty będziesz miała na karku trzydziestkę, i przy wigilijnym stole będziemy wspólnie oczekiwać pierwszej gwiazdki. Ale wracając do sedna, musimy z Viv na jakiś czas wyjechać, zniknąć, prysnąć jak najdalej stąd. Zawiozę  cię teraz do domu, pomożesz mi spakować parę jej fatałaszków. Doprawdy nie wiem, czego potrzebują dziewczyny, uciekając  nie wiadomo dokąd i nie wiadomo na ile. 
-To, czego potrzebuję ja i czego potrzebuje Viv, to dwa przeciwne bieguny. Ja zamiast książki wzięłabym prostownicę, ona zamiast szminki garść tabletek nasennych.
-Mimo wszystko obie jesteście dziewczynami. Bliźniaczkami, na Boga. Poradzisz sobie lepiej, niż ja kiedykolwiek mógłbym.
Naturalnie dom zionął pustką. Cztery ogrodzone monumentalne ściany szukające nieba, z końcem ulicy, pod ostatnią płonącą latarnią. Podjechałem pod krawężnik i prędko wyłączyłem silnik, pracujący bez zarzutów, lecz nie w ciszy. Och, nie. Cisza jest dla niego wyjątkowo obca. Natomiast dla świateł obcy jest półmrok. W takich ciemnościach razi mnie nawet blask odbity od asfaltu. 
Wysiadłem w głuchy zapach nocy. Otworzyłem przed Mią drzwi i oparłem dłoń na wypukłości jej biodra, gdy zmierzaliśmy ku wejściu dużymi susami. Pozwolę sobie wyjaśnić pewne niedociągnięcia, przesadną poufałość - jest moją przyszłą szwagierką; rodziną, jakby nie patrzeć; bliskość jest zupełnie adekwatna.
Otworzyła drzwi swoim kluczem schowanym dotychczas w kieszeni jeansów na pośladku. Zapaliła stłumione światło w przedpokoju i na schodach, na przeciw mahoniowej poręczy. Wspięła się pierwsza, ja dwa gryzy jabłka z kuchennej miski za nią. Gdy wszedłem na piętro, zorientowałem się, że droga wiedzie nas ku odwleczeniu momentu ucieczki i zainterweniowałem:
-Czy pokój Viv nie jest przypadkiem na parterze? Mia, na Boga, nie mam czasu.
-A w co chcesz spakować jej rzeczy, geniuszu? W kieszenie? Idę tylko po torbę.
Jedna niepisana zasada określa milczenie - utrzymanie go oszczędzi groteskowych sytuacji.
Czekałem więc w tym milczeniu, którego utrzymanie przyszło mi z łatwością, leżąc twarzą w pościeli Viv, na jej łóżku skąpanym w łagodnej woni wanilii; tam, gdzie brakowało mi jej do szczęścia i do jego pełni. 
Wkrótce Mia wkroczyła do sypialni, taszcząc na ramieniu sportową torbę. Obserwowałem kantem oka jej walkę ze splątanymi swetrami i dałbym sobie uciąć trzy palce, że poszukiwała w jej szafie odrobiny pikanterii, która kryła się w zakamarkach, niewidoczna, wzniecając zawodzące westchnienia Mii i jej głęboką dezaprobatę. Ta jednak odeszła, gdy Mia pakowała wgłąb torby bieliznę Viv. Uniosła koronkowy skrawek i zakręciła nim na palcu.
-To od ciebie? - zagwizdała. - Nie wiedziałam, że moja antyseksualna siostra nosi takie fatałaszki.
-Ja też nie wiedziałem - wyznałem z pomrukiem. Złapałem w locie skąpe majtki i przyłożyłem do twarzy. Pachniały winną niewinnością w najsłodszym dziewczęcym wydaniu. - Ciekaw  jestem tylko, dla kogo to nosi.
-Może to niespodzianka. Na przykład na twoje urodziny.
-Urodziny mam za pół roku, Mia, i jak Boga kocham, nie wytrzymam do tego czasu. Zapakuj mi więcej tych szmatek, a może przysłużysz się unicestwieniu mojej frustracji. I, błagam cię o to z całego serca, pospiesz się, młoda. Powinienem być już na obwodnicy, a tkwię tu, zastanawiając się, na Boga, po co Viv bielizna z sex shopu.
-Nie przesadzaj z tym sex shopem. To zwyczajny krój z działu 'tylko dla dorosłych'.
Dokończyła pakowanie ubrań, wrzuciła na wierzch parę kosmetyków i książek i przewiesiła mi torbę na ramieniu. Pożegnałem ją krótkim pocałunkiem w czoło i wskoczyłem w samochód, od startu pędząc na oślep jak dziki i oszalały. Oddech na zderzaku zdawał się być coraz bliższy i gorętszy, choć przez większą część drogi ku szpitalnemu oddziałowi ratunkowemu w przednim lusterku odbijał się jedynie urywany snop farby oddzielający pasy ruchu. Nocny spokój zawładnął miastem. Byłem barbarzyńcą budzącym krzykiem rozpędu okolicznych mieszkańców. Podrywałem ich z łóżek i ospale wlokłem do okien, by ujrzeć mogli chmurę wznieconego przydrożnego pyłu i poczuć swąd palonych opon.
Zatrzymałem się u wejścia na oddział. Prędko pożałowałem wyboru skórzanej kurtki nad dresową bluzą - w chwili, w której kaptur byłby moim przymierzem w  ucieczce, jego nie było. Z nisko spuszczoną głową wdrapałem się na odpowiednie piętro i wykorzystując pustkę korytarza, wkroczyłem do sali Viv. Siedziała na łóżku, bose stopy wieńczące nagie nogi kołysały się nad podłogą.
-Ubieraj się. - Rzuciłem na łóżko dresy i koszulkę, nie wiem nawet, czy mieszkańców mojej szafy czy szafy Viv. - Musimy wyjechać. Teraz. Zaraz. Natychmiast. - Już otwierała usta, już, już dawała upust kobiecej ciekawości, kiedy wszedłem jej w oddech poprzedzający słowa. - Wszystko wyjaśnię ci w drodze. Po prostu mi zaufaj, Viv. Zaufaj mi tak, jak ja mimo wszystko zaufałbym tobie.
Skinienie głową było dowodem uczuć. Może nie silnych. Może jeszcze niewykształconych i nieukształtowanych. Ale uczuć. Bo zaufanie jest uczuciem sięgającym w piramidzie uczuć szczytów.
Chętnie zostałbym i upajał się jej nieuniknioną nagością. Nie mogłem jednak. Odszedłem z wiarą, że pewnego dnia odbiorę sobie wszystkie spojrzenia zza zamkniętych oczu.
-Dokąd idziesz? - spytała zaniepokojona.
-Do twojej matki - odrzekłem. - Koniec z ukrywaniem się.
Stali oboje z końcem korytarza pod ścianą. Matka Viv przechadzała się co i rusz w poprzek korytarza. Ojczym, ten pożal się Boże ojczym, z którym z nie całkiem wyjaśnionych przyczyn prowadziłem jednostronną wojnę, okręcał w dłoniach papierowy kubek z kawą, czarną, na pewno czarną. I gorzką. Osładza sobie życie moją Viv, moją słodyczą.
Jej nogi sięgały nieba. Ale tylko pod warunkiem, że niebo rozpoczyna się daleko, daleko ponad widocznym błękitem. Na samą myśl o nich się ślinię. Przecieka mi kącik wargi. Czarne rajstopy wysmuklające łydki miały własności fantazyjne i byłbym niemal zapomniał, co takiego sprawiło, że zdecydowałem się stanąć przed tym rozpraszającym męską godność obiektem.
-Dobry wieczór - rzekłem ochryple. Czyżbym hodował tę chrypę, by zabrzmieć przed nią wybitną męskością?
-Dobry wieczór, Justin. Justin, prawda?
-Zgadza się.
Nie dałem po sobie poznać, że dotknęło mnie jej zawahanie. To kamuflaż przed zaborczym facetem. Jestem święcie przekonany, że nocami śni o moich bokserkach.
-Mój były mąż przekazał mi pokrótce, że to ty uratowałeś Viv. Wiedz, że jestem ci za to dozgonnie wdzięczna.
-W zasadzie nie przyszedłem tutaj, by rozmawiać o tym, co wydarzyło się nad jeziorem. Chciałem tylko powiedzieć, że - wspomogłem się haustem powietrza - że kocham Viv najmocniej na świecie i zamierzam być z nią bez względu na to, co na ten temat sądzi i pani, i pani były mąż.
Nogi, nogi, nogi. Byłoby lepiej, gdybym nie patrzył na jej nogi, kiedy wyznaję otwarcie miłość do jej córki.
-Przepraszam, ile masz lat? - padło pytanie, lecz nie zadała go matka, a ojczym bliźniaczek.
-Nie z tobą rozmawiam - odrzekłem agresywnie. 
-Ale ja owszem. Spytam więc raz jeszcze, ile masz lat?
-Odpowiednio wiele i odpowiednio niewiele zarazem. Z resztą, o czym my w ogóle rozmawiamy? Nie pytam o zgodę czy pozwolenie. Jedynie informuję.
Och, podniósł  mi ciśnienie. Podniósł, i to boleśnie. Ukoił mnie z kolei biust matki bliźniaczek opięty w o rozmiar mniejszym staniku, pod głębokim wycięciem bluzki. Obcowanie z nią pozwoliłoby tłumaczyć na ławie sądowej gwałt jako naturalne działanie wynikające z wcześniejszej prowokacji. Oby nie przyszło mi obcować z nią przesadnie często. W każdym razie nie w tym bolesnym okresie, kiedy zdarza mi się myśleć o seksie średnio dwukrotnie na kwartał godziny.
Pędem wróciłem do sali chorych. Ubrana Viv, na której moje ubrania wisiały luźno i minimalizowały kobiece kształty, przygładzała pościel. Pedantka. Ucałowałem jej czoło, uderzyliśmy w siebie spojrzeniami tylko ulotnie, po czym biegiem wydostaliśmy się ze szpitala, trzymając palce dłoni splecione.
Gdy monumentalny budynek szpitala niknął w oddali, malejąc za tylną samochodową szybą, bezpieczeństwo, jego nienaganne wyobrażenie zaczęło ponownie zalewać samochód. W milczeniu przedarliśmy się przez miejskie światła i dopiero na rozwidleniu dróg przyszło nam się zmierzyć z trudnością - celem ucieczki, dokądkolwiek by ona nie prowadziła. 
-Kansas czy Kolorado? - spytałem, obtaczając obrany punkt kciukiem na jej udzie. 
Wskazała tablicę z nazwą zachodniego stanu wyeksponowaną jaskrawą bielą. Usiadła na skraju fotela, objęła moje ramię i przytuliła do niego policzek. Takie chwile  widziałem za opuszczonymi powiekami, myśląc - miłość. Para złączonych, nad nimi księżyc, wkoło szum i tylko głuche podskoki niefrasobliwego serca. 
Moje podskakiwało. Ciekaw jestem, czy jej również czasem podryguje.
Jeśli jednak nie, nie chciałbym o tym wiedzieć, pławiąc się w myśli, że usłyszałbym jej serce, gdyby nie wierciła się jak pchła.
-Powiesz mi w końcu, skąd ten pośpiech, skąd to wszystko? I skąd Kolorado, na miłość boską. To kawał drogi stąd.
Więc opowiedziałem całą historię od deski do deski, kończąc dopiero w połowie drogi do granicy Oklahomy z Kolorado. Opowiedziałem o  pozostałościach naszej południowej eskapady do magazynu. Opowiedziałem o jego podejrzliwości i o wyczuleniu, które doprowadziło go do małej świątyni grzechu. Opowiedziałem o wściekłości malującej jego twarz i o spiętrzonej fali gniewu, która wysłużyła się moim palcem, by pociągnąć za spust. Opowiadałem o tym wszystkim, przytulając Viv do swego boku i w żadnym razie nie żałując całego zła, które wyrządziłem wszystkim wkoło, począwszy od szefa i jego draśniętego ramienia, na osamotnionej Amy skończywszy. Nie żałowałem swojego szczęścia. Choć to przejaw głębokiego egoizmu, w chwili takiej jak ta, pod kurtyną jej ciepła i uczuć, nie żałowałem cudzego nieszczęścia.
Zasnęła po pierwszej, wsparta na moim barku, cicha i spokojna, trzymając się go kurczowo, jakby brała pod uwagę jego nagłe zniknięcie. A prawda jest taka, że to jej ulotność była w naszym duecie zagrożeniem.
Drogi w Kolorado uległy znacznemu zwężeniu, zwłaszcza kiedy zboczyłem z międzystanowej na podrzędną dróżkę wgłąb dzikich terenów. Reflektory samochodowe były naszą jedyną latarnią prowadzącą z wolna ku sercu stanu. Trzymałem się środka pasa ruchu, bo na pobocze składała się jedynie kępa skruszonych głazów z pobliskich wąwozów i kanionów. Jednakże w siną dal odeszło nieodzowne dotąd uczucie oddechu na tylnej szybie, nasączony wonią cygara zapach i deja vu pobłyskujących w oddali świateł. Jego świateł. Bo światła miał tak białe, że aż boleśnie przeźroczyste.
Zdawało mi się, że nie śpi. Udaje jedynie, wyczulona na moje pieszczoty, które, nie wiedzieć czemu, zanikały wraz z jej przytomnością. To pierwszy punkt wymagający naprawy - prowokacja jej dreszczy zarówno we śnie jak i poza nim.
We włosach miała piórko. Skromna pamiątka po szpitalnej poduszce. Rozgałęzione i drżące w łagodnych ciepłych nawiewach. Ciepłych, pomimo lata. Ciepłych, bo dłonie Viv w żadnym razie nie przypominały lata. Raczej zamieć śnieżną na biegunie. Pocałunkiem wydobyłem wątłe pierze z czekoladowych barwą sprężyn i zdmuchnąłem na deskę rozdzielczą. 
Zorientowałem się, że wzdycham głęboko dopiero wtedy, gdy to westchnienie usłyszałem. Ale dlaczego wzdycham, tego nie wiem. Zastanawiałem się nad tym długie kilometry dalej. Może chciałbym utorować swoje myśli. Konkretna autostrada, ewentualny oznakowany zjazd. Ale, na Boga, nie wieczne skrzyżwania.
Westchnąłem więc raz jeszcze. I Viv westchnęła. I westchnęliśmy razem.
-O czym myślisz? - spytała, zaplątana w siłę mojego ramienia. Pięknem był kontrast. Moja siła przy jej słabości.
-Sam nie wiem, odrzekłem cicho, znów ochryple. Głos był odgałęzieniem tego samego kontrastu. - Myślę o tym, że chciałbym mieć coś konkretnego, co mógłbym przemyśleć. Tak wiesz, ze zmarszczonymi brwiami i skupieniem na twarzy. A z drugiej strony, przyjemnie jest czasem nie myśleć o niczym. Podobno tylko faceci tak potrafią. 
-Nie tylko - nie zgodziła się ze mną. - Ja często nie myślę o niczym. Albo wydaje mi się, że nie myślę. Możemy nie myśleć wspólnie.
-W porządku.
Nie rozmyślaliśmy o gniewie jej ojca. Nie rozmyślaliśmy o konsekwencjach jawnych i przyczajonych. Nie rozmyślaliśmy o przewadze kłótni nad pojednaniem. Dziwnym trafem o wszystkim, o czym nie rozmyślaliśmy, rozprawialiśmy na głos w krótkich urwanych wyznaniach.
-Nigdy dotąd nie spotkałem tak humorzastej osoby. A żyję na tym świecie już przeszło dwadzieścia sześć lat.
-Nie musisz przypominać mi na każdym kroku, że związałam się ze starcem. Swoją drogą, ja też nie spotkałam jeszcze człowieka, który tak przesadnie wsłuchiwałby się w to, co mówię. Zastanawiam się, czy to zaleta, czy jednak wada.
-Uprzedzaj więc na przyszłość, gdy zamierzasz pieprzyć od rzeczy, a z chęcią zatkam uszy.
-Więc zatkaj je. Teraz.
Zatrzymawszy się na poboczu, zatkałem. Jej wargi poruszyły się i obrośnięty w słodycz uśmiech rozkwitł na ustach.
-Z jakiej kategorii było to wyznanie? - dopytałem ciekaw. - Bardziej "mam nierówno pod sufitem i cieszę się, że nie musisz mnie słuchać" czy "chciałabym possać ci fiuta"?
-Raczej "szkoda, że nie ma pełni, bo chętnie patrzyłabym z tobą w księżyc".
-To było urocze - burknąłem. - To było, kurwa, urocze.
-Postarałam się.
-Wcale nie. Jesteś urocza bez wysiłku. To ja muszę się porządnie nagimnastykować, żeby zabłysnąć czymś przymilnym.
-Twoje trudy są doceniane. Pamiętaj o tym.
Jedynym dobrym rozwiązaniem dla naszych odpychających się, skrajnych charakterów były rozmowy krótkie i treściwe. Milczeliśmy do końca drogi, nie widząc tego końca i nie wiedząc, gdzie go szukać; będąc jedynie świadomym, że natkniemy się na metę tam, gdzie sami zadecydujemy o jej obecności.
Zadecydowaliśmy. Parę mil przed Springfield, Kolorado, na prawo od szosy, za płotem ze rdzawych głazów, stał wysoki na trzy piętra motel z tandetnym neonowym szyldem powyżej drzwi. Trzy litery podświetlone były błękitem, jedna czerwienią, a ostatnia nie świeciła się wcale. Wykręciłem kierownicą tak, by zmieścić się w zwężeniu prowadzącym na parking okryty szutrową nawierzchnią. Zaparkowałem pomiędzy dwoma zabłoconymi autami z ubiegłego wieku i siedzieliśmy chwilę przy zgaszonym silniku, w ciemnościach i ciszy, trzymając się za ręce na panelu pomiędzy fotelami. 
-Obawiam się - zacząłem ochryple - obawiam się, że kiedy w końcu wrócimy do Oklahomy, weźmiemy od siebie roczny urlop. Nieprzyzwoicie mnie czasem irytujesz. Mniemam, że spędzając z tobą każdą minutę każdej kolejnej doby, moja irytacja przerośnie nawet frustrację seksualną.
-Ty też nie jesteś święty.
-Ależ doskonale zdaję sobie z tego sprawę. A teraz chodź, na urlop przyjdzie jeszcze pora.
Weszliśmy do motelu głównym wejściem. Ciepło bladego światła otaczało ściany okryte dywanami i obrazami w drewnianych ramach. Padało również na obite biurko w rogu, gdzie na blacie leżał katalog pobliskich atrakcji, menu motelowego baru oraz głowa uśpionej recepcjonistki. 
Nachyliłem się nad jej nierównomiernymi pasemkami i szczyptą łupieżu. Odkaszlnąłem. Poderwała się znienacka i poprawiła przekrzywione na nosie okulary. Miała odcisk od oprawek na prawej kości policzkowej i spierzchnięte w kącikach usta. Przygładziła zmiętą koszulkę polo z logo motelu i ziewnęła, odsłaniając druty aparatu na zęby. 
Viv skleiła się z moim ramieniem. Nie żeby recepcjonistka wyglądała wybitnie odstręczająco. Viv jest jedyną znaną mi osobą, która równie dobrze wygląda po przebudzeniu w środku nocy, jak i za dnia. Najpewniej wyglądałaby równie wspaniale ogolona na łyso, z ostrym atakiem młodzieńczego trądziku i owłosionymi pachami. To jeden z efektów ubocznych miłości.
-Jeden pokój dwuosobowy na - zerknąłem na Viv - na razie na jedną noc.
Gdzie i kiedy następnie rzuci nas ta pogoń - czas pokaże. Lepiej nie związywać się zobowiązaniem z jednym punktem na rozgałęzionej mapie Stanów.
Recepcjonistka przyjrzała się Viv sceptycznie. Jej sceptycyzm miał słowa i wygłaszał je niedyskretnie: ja starszy, ona młodsza, dość sporo, trzeba przyznać; motel przy bocznej drodze, godzina trzecia i pokój dwuosobowy na jedną noc. Jestem ciekaw, ile musiałbym wyłożyć za jej dziewictwo.
Położyłem na ladzie sto dolarów. Cena za jedną noc plus nadwyżka za tydzień z góry.
-Czy możemy dostać klucze do pokoju?
Moralność przegrała z ułamkiem miesięcznej pensji i otrzymałem klucz przytwierdzony do platikowego breloczka. Drugie piętro, prawa odnoga korytarza - dodała i raz jeszcze rozpoczęła senną wartę, przyklejona policzkiem do księgi gości.
-Mogę panią prosić do naszych, pożal się Boże, apartamentów? - spytałem u podnóża krętych schodów.
Porwałem ją w  obcjęcia, na ręce, blisko piersi i ust żądnych pocałunków. Chwyciła w małą dłoń mój policzek i pieszczota jej palców była najdoskonalszym doznaniem cielesnym, jakiego mężczyzna może doświadczyć. Całowaliśmy się z wolna do wysokości półpiętra. A tam odeszło tylko to męcząco wolne tempo. Pocałunek nabrał dzikiego rozpędu przerywanego chichotami i radosnymi uniesieniami. I było dokładnie tak, jak zawsze chciałem, by było. Justin i miłość sam w domu. Justin i miłość sam w Kolorado. Justin i miłość sam w motelu. Justin i miłość tam, gdzie najbardziej ich trzeba.
-Który numer? - spytałem, przemierzając długi wąski korytarz ku zawieszonym z jego końcem lampionom.
-Właśnie ten. - Dotknęła czubkiem buta wystającą z drzwi klamkę. Wychyliła się, przekręciła w zamku klucz i weszliśmy w półmrok, który wkrótce rozświetliła lampa okryta wieloletnim abażurem, wyprężona w kącie jak przyzwoitka.
Zaabsorbowało mnie upychanie dwóch obszernych toreb do szafy wielkości klatki dla królika. W tym czasie Viv oparła się o parapet, włączyła telefon i odczytywała kolejno nieodebrane połączenia: od matki, od ojca, od ojczyma, nawet telefon Mii pamiętał jeszcze numer siostry. W momencie, w którym objąłem Viv od tyłu i pragnąłem skraść jeszcze parę rozpalonych pocałunków, jej telefon zadzwonił na nowo. 
Matka.
Odebrała.
Uniesiony głos brzmiał chaotycznie w torebce. Viv zdążyła wygłosić irytujące nastoletnie "ale", kiedy wyrwałem jej z dłoni telefon, upuściłem na wyłożoną starym poplamionym dywanem podłogę i potraktowałem go mocnym uderzeniem podeszwy. Szybka wgniotła się w połowie, a plastik wygiął z nieprzyjemnym zgrzytem.
-Założyłbym się o milion  dolców, że twój ojciec założył tobie i Mii namiar w telefonach - wyjaśniłem natychmiast. - Przyjdzie taki dzień, w którym wrócimy i  staniemy z nim twarzą w twarz, ale...
-Ale to nie jest ten dzień - dokończyła łagodnie. - Jasne, rozumiem.
-Idźmy już spać - poprosiłem. - To był długi dzień.
-Długi dzień - powtórzyła, zgadzając się ze mną.
I miał być jeszcze dłuższy. Stanęliśmy bowiem przed wielkim podwójnym łóżkiem, zaprzeczeniem bieżących standardów przydrożnego motelu. 
I tak jak seks był tematem tabu, tak dzielenie łóżka pogwałceniem wszelkich praw Viv dotyczących wzajemnego pożycia, którym dotychczas nie odważyłem się sprzeciwić.






~*~


Kiedy pisałam dosłownie pierwszy akapit (tam gdzie było o naboju), poszłam spytać tatę, z jakiego metalu są naboje. A on do mnie, żebym poszła za nim i wyciągnąć z szafki chyba z 15 różnych nabojów. Ok, przeraża mnie :')
No ale kolejny rozdział za nami. A przed nami WIELKIE MAŁŻEŃSKIE ŁÓŻKO - prowokujące czy odstręczające? Czas pokażeeeeee:)

Drugie opowiadanie -----> http://my.w.tt/UiNb/uM5mMV0uYy

sobota, 3 grudnia 2016

Rozdział 23 - No apology for love

Rozdział nie jest sprawdzony (znów), przepraszam :(:(:( 
(ps. poprawię się)


To jedna z tych chwil, gdy czas stoi w miejscu i jednocześnie pędzi jak z nurtem dzikiej rzeki. Niewybaczalnie długie sekundy trwało, nim jeziorna bryza obmyła mi twarz. Zacząłem przeczesywać ciemności stawu niewidzącymi oczyma w nadziei, że dostrzegę jej włos, blask jej bladej nocą skóry, muśnięte uderzenie rzęs. Prosiłem, by księżyc zajrzał tu, nad jezioro, i pomógł, bo nie świeci nadaremnie. Nigdy jeszcze nie byłem tak przerażony mrokiem.
-Viv! - krzyknąłem. Echo mojego głosu rozbiegło się po gładkiej tafli. Dotarło do mnie z powrotem, nie zahaczając po drodze jej. - Viv, proszę cię!
Naraz na wodzie zaszeleściło coś bielą, gładkim błyskiem cery. I choć nie dostrzegłem konturów ani zarysu, ani jaśniejącego punktu, wiedziałem, co zrobię, nim padła decyzja.
W okamgnieniu rozpiąłem spodnie. Jednym kopnięciem zrzuciłem je wraz z butami. Koszulka opadła na piach jak chorągiew.
-Co robisz? - spytał zaalarmowany szef.
-Nie zamierzam stać i przyglądać się bezczynnie. Niech szef przyniesie z mojego samochodu koc. Leży na tylnym siedzeniu. Byle szybko!
Wbiegłem w brud wody po kolana, w te wodorosty, w to mętne dno przedzierające się podgniłą roślinnością przez palce stóp. Wpłynąłem pod taflę i woda rozprysnęła się wkoło mnie. Nie wiedziałem, kiedy się wyłonić, więc wynurzyłem się ponad granicę suszy i mokradeł, gdy uszczerbek powietrza rozpalił mi płuca. Nie sięgałem już dna, więc poruszałem łagodnie ramionami, by nie wchłonęły mnie gęstwiny.
I nagle ją  dostrzegłem. Leżała na wznak na tafli, łagodnie w niej zagłębiona. Włosy falowały wkoło jej głowy. Ramiona i nogi, nieznacznie ugięte, ułożyły ją w kształcie rozgwiazdy. Nim pojmałem ją chwytem ratunkowym, długo przypatrywałem się temu pięknu w zgodzie z naturą. Gdyby nie przywołujący krzyk szefa, piękno to jeszcze długo narażałoby nas oboje i podtapiało w wannie wodorostów obwiązujących kostki i nadgarstki.
-Mam ją! - krzyknąłem zwrócony ku plaży.
Chwytając ją, nieprzytomną, głowiłem się, jak tu ułożyć dłonie, by ich wygięcie nie powiewało erotyzmem; jak blisko swego ciała trzymać jej, by bliskość ta nie była zbyt intymna. W wodzie jej ciało ważyło gramy. Lżejsze nawet gramy niż ponad jej taflą. Ująłem ją czule i na plecach holowałem do brzegu. Kilkakrotnie zachłysnąłem się jeziornym brudem, ale w końcu wyłowiłem ją, moją złotą rybkę, zdolną przeciąć każdą sieć.
-Co z nią? - dopytywał nerwowo szef.
-Jest nieprzytomna - odrzekłem, układając ją na wznak. Piersi pod przemoczoną bluzką miała nagie, ich zarys wraz z sutkami odbijały się na materiale, który wodorost obwiązał wokół jak wstęgą.
Zdarzało mi się wcześniej dotykać jej piersi. Czy to przypadkiem, czy to teoretycznie przypadkiem. Ale gdy teraz miałem ułożyć obie dłonie na jej mostku, pomiędzy biustem, którego wspomnienie wciąż błyszczało mi w oczach, poczułem niezrównane podenerwowanie. Bo kiedy w moich oczach lśniły jej piersi, w oczach szefa płonęły moje ręce na nastoletnim ciele. Stwierdziłem jednak, że jej życie nie może równać się z pozorami wyobcowania i przyciskałem dłonie w równych pulsacyjnych ruchach do tego, co i tak należy do mnie.
Odżyła za którymś razem, za którąś błagalną prośbą, może niemą, może głośną. Wypluła haust mętnej wody i zdławiła się spazmatycznym kaszlem, przekręcając głowę i dotykając piasku prawym profilem. Chwyciłem w dłonie jej mokre włosy i już, już nachylałem się nad jej czołem, już, już całowałem jego wyziębioną gładkość, gdy kantem oka spostrzegłem but szefa. I zacząłem grać w teatrze ciał bez serc. Udaję obojętność na krzywdy tej, o którą niepokój spędza mi sen z powiek.
Chciałbym móc przestać udawać. Chciałbym wpić się w jej usta na jego oczach i chciałbym szczycić się zdobytym szczytem. A jednocześnie chcę drążyć tunele w tej tajemnicy, którą oboje przed nim wznosimy, bo zdaje mi się, że nic nie umacnia nas silniej
-Vivien, czyś ty upadła na głowę? - spytał donośnie szef, choć głos miał opanowany.
Byłem mu wdzięczny za ten karcący ton. W przeciwnym razie sam byłbym zmuszony się z nim zmierzyć.
Nie przywykłem do jej pełnego imienia. Brzmiało jak krzyk na schodach domu publicznego: "Vivien, klient w gotowości". Viv było znacznie subtelniejsze. Viv brzmiało jak skłębiony obłok pod druzgocącym słońcem. Jak pieszczota niedojrzała i nieśmiała. Brzmiało jak ona. W pełnej krasie.
-Nie krzyczcie na mnie - powiedziała słabo. - Chciałam tylko trochę popływać.
-Na ogół gdy człowiek ma ochotę popływać, idzie na basen - wtrąciłem z wyrzutem. Doprawdy nie wiem, co niezrozumiałego jest w wyrażeniu: "pozwól mi odpocząć od troski o ciebie choć od jednego wschodu słońca do wschodu ponownego". - Jest wyziębiona i osłabiona, szefie. Powinniśmy zabrać ją do szpitala - zadecydowałem.
Zgodził się skinieniem.
Wziąłem Viv na ręce, małą drobinę pożądającą mojego ciepła, przywierającą do niego ochoczo. Szef okrył ją kocem i wspiąłem się po zboczu z jej policzkiem przy nagiej piersi. Nie słuchała mojego żaru - słuchała serca. Niechaj słucha. I niechaj wie, jak nierówno bije, gdy jej bezpieczeństwo kołysze się na cienkim włosiu. Przedarliśmy się przez trawiaste równiny prowadzące do zagęszczenia światła samochodowych reflektorów. Położyłem Viv na tylnych siedzeniach. Ostrożności i czułości w moich ruchach było aż zanadto; zanadto, bym mógł przyrzekać i łgać, jak obojętna jest mi Viv. Zatrzasnąłem drzwi auta. Została odizolowana. Ale między mną i szefem nie wznosiła się żadna ściana, żadne drzwi i szyby okien.
-Ubierz się. - Rzucił we mnie ubraniami.
Więc się ubrałem. Skrępowanie bez ubrań było jeszcze bardziej wyraziste niż skrępowanie w nich. Gdy zapiąłem spodnie i zawiązałem buty, odezwałem się, byleby nie milczeć. Ale gdy już otworzyłem usta, popłynęły z nich słowa mądrości:
-Szefie, zdaje mi się, że ta wymówka z pływaniem to jedna wielka bujda.
-Do czego pijesz?
-Myślę - odchrząknąłem - myślę, że Viv chciała zrobić sobie krzywdę.
-Mówisz o...
-O samobójstwie - przyznałem przed nim i przyznałem przed sobą. - Myślę, że chciała się zabić.
Ucichł jego oddech. Jestem pewien, że jego serce, bijąc szybko, choć nie szybciej niż moje, dołożyło wszelkich starań, by stłumić głuche dudnienie w klatce żeber.
-Miała powód?
-Nie wiem - wyznałem. - Szefie, kurwa, nie wiem. To, że byłem tu z nią wcześniej, to czysty zbieg okoliczności, nie płomienny romans.
Grunt to mówić pewnie. Kłamać, ale pewnie.
Jednakże nie wszystko było kłamstwem. Moja niewiedza nie była.
-Zabierzmy ją do szpitala - powiedział szef z westchnieniem. Czyżby mi uwierzył? Czyżby dał się przekupić tym absurdem dla końca sztormu sumienia?
Powrotna droga zapętlona była w nieustanne niebezpieczeństwo. Jak tu bowiem prowadzić bezpiecznie, gdy droga przede mną była cieniem, a konturem dygocząca w przednim lusterku Viv? Trzęsła się pod kocem i szczękała zębami, zagłuszając szept lokalnego radia. Zagłuszając mnie, krzyczącego w myślach, dopominającego się skupienia. Szef obserwował mnie bacznie kantem oka, sądząc, że tego nie widzę. Ale widziałem wyraźnie. Widziałem głęboką bruzdę na jego szyi, którą skręcał i pozostawiał prosto jednocześnie. To sztuka, którą nabyć może wyłącznie ojciec pod stanem alarmowym.
Zajechałem pod szpital. Zaparkowałem w świetle latarni na styl lat ubiegłego wieku. Pochwyciłem nieokiełznane szczęście i wszedłem do holu upstrzonego sztucznym białym światłem halogenów. Oddech szefa prowadził mnie na smyczy, owijał mnie w szyi obrożą. W ciągu tej wędrówki nie znalazłem ani momentu na pocałunek na jej lśniącym, dziś tak bladym czole albo policzku, albo choćby na jej cieniu. Bo choć ten desperacki akt nie zwiastuje ognistego romansu, w oczach szefa jest jego bezkrytycznym potwierdzeniem. A ja nie chciałem niczego potwierdzać. Pragnąłem, by potwierdziło się samo. Mimowolnie. Bez wsparcia moich zaborczych ust. Niech spojrzy mi w oczy i wyczyta, jak z oczu syna, bezgraniczną miłość, i ani szczypty zwątpienia w nią.
Przecież umie czytać. Umie wchłaniać tak skrupulatnie prowadzoną kaligrafię.
-Moja dziew... - zacząłem przed rejestracją i w samą porę koniuszek języka skrył się między ostrymi jak brzytwy jedynkami. - Proszę się nią zająć - powiedziałem po namyśle. - Jest wyziębiona. I podtopiona. Spędziła nie wiadomo ile czasu w lodowatej wodzie - wyjaśniłem pokrótce.
Pielęgniarka poprowadziła nas długim korytarzem, gdzie położyłem moją zmarzniętą radość życia na łóżku w dwuosobowej sali, dziś zajmowanej jedynie przez Viv i jej dzielną obstawę: z jednej strony chroniącą czujnym ojcowskim okiem przed przedwczesną utratą dziewictwa, z drugiej izolującą ją przed całym światem, w który się nie wliczam.
Wyprosili nas z sali. Mnie - powszechnie zrozumiałe, choć wzbudzające kontrowersje. Jej ojca - zupełnie wyssane z logiki. Zdaje mi się nawet, że gdybyśmy podnieśli protest na szpitalnym korytarzu, wszedłbym do sali prędzej, z serdeczniejszą aprobatą pielęgniarek. Ja, wyglądający jak przeciętny diler i posiadacz piętnastocentymetrowej kosy w kieszeni, zamiast niego, nadrzędnego guru meksykańskiej mafii. Usadowiliśmy się na plastikowych krzesłach zdobiących ścianę od podnóża i wpatrywaliśmy się w zaciągnięte rolety na szybie w drzwiach sali chorych, za którymi lekarz dotykiem dotykiem zaznajamia się z Viv, a każde jego muśnięcie odbiorę ja - w jej ponownej nieufności.
-Dowiem się, co kombinujesz. I jaki odsetek procenta z tego, co próbujesz mi wmówić, jest prawdą - powiedział półgębkiem, nie odrywając wzroku od dziurki na klucz. Na wypadek gdyby policja przeglądała nagrania ze szpitalnego monitoringu po mojej rychłej niespodziewanej śmierci na pustkowiach, żaden ślad groźby nie ostanie na kadrze.
-Nic nie kombinuję. - Bo i nie kombinowałem. Zakochałem się - nie znam doznania prostszego niż miłość. Czasem tylko zawiłego w swej prostocie. - Niech szef odpuści już te popieprzone i nietrafne domysły. Nie bzykam twojej córki, jasne? - Raz jeszcze wolność od kłamstw. Mówię prawdę i tylko prawdę, prawdę szczerozłotą, prawdę, której chciałbym zaprzeczyć.
-Patrzysz na nią jak na tabliczkę mlecznej czekolady.
-Bo jest ładna. Ma piękne oczy i uśmiech, gdy już raczy się uśmiechnąć - pozwoliłem słowom wypłynąć. - Przecież nie będę udawał, że jest inaczej. Nie będę udawał, że mi się nie podoba, kiedy w istocie mi się podoba. Ale sam szef dobrze wie, ile dziewczyn mi się podoba. Choćby ta pielęgniarka. - Skinąłem na wdzięczne ciało w śnieżnym uniformie. - To naprawdę nie jest jednoznaczne z chęcią zaliczenia jej. Zawsze myślałem, że to ja myślę o kobietach przedmiotowo. Dopiero teraz wychodzi, jaki z szefa skurwiel.
-Nie rozpędzaj się, chłopcze. Nie zamydlisz mi oczu dowcipem.
-Spróbujmy więc inaczej - podjąłem. - Czy kiedykolwiek zrobiłem w stronę  Viv nieodpowiedni gest, szepnąłem brudne słówko, spojrzałem na nią nie jak na czekoladę, ale jak na dmuchaną lalkę? - Nie odpowiedział. Mistrz słownej potyczki skapitulował. - Tak też myślałem. 
Uśmiechnąłem się w duchu. Niebywałe, z jaką łatwością łgarstwa kapały mi z języka.
Wkrótce wyszedł do nas młody lekarz. Za młody, bym mógł patrzeć na niego oczyma nieociekającymi odrazą. Za stary jednak, by naglące uczucie konkurencji deptało mi po piętach. Stetoskop kołysał się na jego szyi i uderzał w pierś jak krzyż zawieszony na łańcuszku. Włosy miał gęste, odcieniem pokrywające się z moimi. Szlaki nabrzmiałych żył wspinały się ku szczytom przedramion. Dłonie miał duże i wyobrażenie ich dotyku pokrywającego Viv zapaliło we mnie płonącą pochodnię. Gdybym tak mógł być jedynym zainteresowanym nią facetem w całym stanie Oklahoma. Gdybym tak w ogóle mógł być jedynym facetem. Czy życie nie byłoby prostsze? Czy zazdrość nie byłaby płatkiem śniegu, który osiadając, topnieje?
-I co z nią? - spytałem, gdy zorientowałem się, że szef nie zapyta. - Jak się czuje?
-Jest wyziębiona i osłabiona. Musiała spędzić w wodzie naprawdę szmat czasu. I, och, widzieli panowie świeże rany na jej przedramionach?
Zderzyłem się spojrzeniem ze spojrzeniem szefa. Jego brzmiało pytająco: widzieliśmy, czy nie widzieliśmy?
-Tak - odrzekłem cicho. Uznałem za stosowne spuszczenie głowy i oddanie milczącej czci. Zaraz jednak na powrót uniosłem ją i wyczekiwałem lekarskich wskazówek, które nie nadeszły. Ma odpoczywać, rzekł, odchodząc. Zupełnie jakby trwanie przy mnie wysysało z niej siły jak odkurzaczem. Wręcz przeciwnie - to ona wysysa je ze mnie, gdy tylko zerkam w drugą stronę.
-Wiedziałeś, że Viv się tnie? - dopytał nagląco. - I o niczym nie powiedziałeś?
-A szef, do diabła, nie widział tych blizn, które nieudolnie kryje pod długimi rękawami w środku lata?
Jakby obarczając mnie poczuciem winy, pragnął zmazać je z siebie.
To nie działa tak zasadniczo i prymitywnie. Zakażenie wirusem nie oznacza jego śmierci w nosicielu.
-Chyba powinniśmy do niej wejść - zaproponowałem najbardziej obojętnym głosem, na jaki było mnie stać. W rzeczywistości nie stać mnie dziś było na obojętność. Kipiałem w uczuciach. Byłem osmolony ich wrzeniem. 
-Powinniśmy - zgodził się, lecz obaj staliśmy w miejscach. - Wpierw jednak przyniosę kawę. Czarną czy z mlekiem?
-Skuteczną - sprostowałem. - Mogę do niej wejść?
Obrócił się wyniośle i odszedł do końca korytarzem. Czy jego milczenie mogę potraktować jako przyzwolenie? Czy może jako niemy sprzeciw? Czyż zatajenie prawdy nie jest kłamstwem? A czy przemilczane kłamstwo nie odegra prawdy?
Wszedłem. W zasadzie nie wszedłem sam. Wepchnięto mnie. Wepchnął mnie cały zaprzysiężony przeciwko mnie krąg emocji: od miłości po destrukcyjny gniew.
Na łóżku leżał kontrast kolorów. Barw tych nazwać nie potrafiłem. Wiedziałem jedynie, że leżą na przeciw siebie na osi. Para wyboistych obojczyków wychylała się spod dekoltu szpitalnej koszuli i krople wody z włosów spływały po nich na piersi. Nie wypowiedziawszy ani słowa do jej zapatrzonych we mnie oczu, usiadłem na stołku i ująłem jej prawą dłoń. Boli mnie bycie z nią. Ale bycie z dala rozczłonkowuje. Wolę być obolały, lecz w jednym ciele. Dziś czułem, będąc na drugim wybrzeżu naszej wyspy, jak powoli pękają mi szwy. Nie mogę zlepić ich na nowo, a jedynie wstrzymać ten upokarzający proces.
-Jak się czujesz? - spytałem, zamiast obcałować ją całą salwą stęsknionych i rozgoryczonych pocałunków.
Dotknęła dłonią moich włosów, zapętliła je wkoło palców.
-Dlaczego masz mokre włosy?
-Przecież wyławiałem cię z tego bagna. 
-Woda była czysta - poprawiła.
-Ale omal w niej nie utonęłaś. A ja wraz z tobą. Nie było mi łatwo płynąć, gdy zdawało mi się, że holuję twoje przemarznięte zwłoki. - Mierzyliśmy się w boju spojrzeń. - Martwiłem się. Znalazłem w koszu żyletkę. I krew w umywalce. I wspomniałem twoje policzki bez rumieńców. Jakby wcale nie było w nich krwi. A potem przyjechał twój ojciec i powiedział, że zniknęłaś. 
-Nie da się tak po prostu zniknąć. Nie mogę zniknąć przed samą sobą, wiec i nie mogę zniknąć przed nikim innym.
-Ty możesz - oznajmiłem niecierpliwie. - Viv, mam wrażenie, jakbyś w tym świecie, z którego ja nie wychylam nosa, była tylko gościem. Wpadasz tu raz na jakiś czas, prześlesz parę uśmiechów, a potem wracasz do siebie i zamykasz drzwi. Nie pozwalasz mi nawet podejrzeć przez dziurkę od klucza. Na miłość boską, te drzwi nie mają klucza, nie mają nawet klamki. Otwierają się tylko dla ciebie i zamykają za tobą. A ja nie znoszę, gdy ktoś zamyka mi drzwi przed nosem. 
Jej oczy wprawiały mnie w zmieszanie. Nie wiedziałem, czy rozumie. Nie wiedziałem nawet, czy słyszy. A jeśli słyszy, czy słucha. Słyszeć i słuchać to dwa odległe krańce dalekich sobie tęczy. Słuchać można uszami zamkniętymi. Tak jak patrzeć niewidomymi oczyma. Zastanawiam się, czy chwile, w których ona słuchała mnie otwartymi uszami i widziała widzącymi oczyma zapełniłyby choć palce jednej dłoni.
A wtedy rzekła:
-Pocałuj mnie.
I pocałowała sama. Pieszczota warg na wargach była tak przytłaczająca, że zanikła granica między niebem a ziemią i spiłem z jej ust wszystko, co mi ofiarowała. A ofiarowała cały ból i niezrozumienie minionego dnia, cały żal, którym podzieliliśmy się po połowie. Całowaliśmy się długo i gorliwie, nie szczędząc  sobie pieszczot, nie wiążąc niespokojnych dłoni wędrujących i natrafiających. Wziąłem ją na kolana i łomem rozwierałem te zatrzaśnięte drzwi gdzieś głęboko, kiedy jednomyślnie wpojono mi do głowy, że ona żyje na przełomie dwóch światów, a ja tylko jednego. Moim największym nieszczęściem jest podział tego świata między mnie a jej ojca.
-Viv, nie możemy - szepnąłem, zdruzgotany, że muszę jej odmówić. A wiedziałem na pewno, że tego wieczoru chciała miłość dosięgnąć dotykiem, że chciała ją pojmać i fizycznie trzymać w palcach. - Twój ojciec jest na korytarzu. Może wejść w każdej chwili.
Przyjęła moją odmowę obojętnie. Zazdrościłem jej tej obojętności. Gorliwie podzieliłbym ją między nas dwoje. Usiadła z powrotem na łóżku, nogi skryła pod szpitalną pościelą. I patrzyła mi w oczy, ale widziała jakby wszystko za nimi. Bo co mogła zobaczyć w tych oczach? Wyłącznie samą siebie, ani źdźbła mnie. Ukradła mnie i roztrwoniła.
Szef otworzył drzwi łokciem, wszedł do środka z dwoma papierowymi kubkami parującymi pod sufit. Podał mi jeden, ale to ręka Viv o zabandażowanym przedramieniu wydarła się wprzód po kroplę kofeiny lub krople dwie. Siorbnęła gorąc z grymasem i oddała mi kubek, bym mógł siorbnąć również. Później cisza spowiła szpitalną salę i zastanowiło mnie, kto odezwie się pierwszy, a komu najbardziej wypada. Ja milczałem. Nie chciałem, by słowa strząsnęły drobiny jej smaku z ust.
-Dzwoniłem do twojej matki - rzekł oschle. W zdumienie wprawiła mnie jego nieczułość. - Przyjedzie lada moment.
-Niepotrzebnie - stwierdziła Viv. - Przecież żyję.
-I bardzo mnie to cieszy.
Gdybym znał Viv, wiedziałbym, czy ona cieszy się również. Droga Viv, szepnij mi czasem, co myślisz i czujesz, żebym wiedział, że w istocie myślisz i czujesz. To ważna kwestia. Powinniśmy wiedzieć, że nie jesteśmy puści wewnątrz.
-Muszę jechać - oznajmił po chwili. - Mam do załatwienia pewną sprawę.
-Czy to nie może zaczekać do rana? - syknąłem przez zęby. - Przecież Viv...
-Zaraz przyjedzie jej matka i wszystkiego dopilnuje - wszedł mi w słowo.
Wyszedł i nie wiedziałem, co myśleć, bo kiedy w jedno oko zaglądała mi radość (bowiem samotność z Viv jest radością), w drugim połyskiwała obawa. Za obojętnością szefa coś się czaiło, coś wzniosłego i niebezpiecznego. Coś, przed czym nie sposób się schronić.
-Zawsze był dziwny, ale teraz przechodzi samego siebie - wyznałem. - Zdaje się, że to u was rodzinne. I geny w ciebie wpoił. Masz jego oczy. Tylko o niebo bardziej ponętne.
-Nie zakochaj się w moim ojcu. Siostrę ci wybaczę, matkę ci wybaczę, ale ojca już nie.
Coś we mnie rozpaliła. Płomień nadziei albo płomień ekscytacji. Albo płomień walki pomiędzy mną i mną, walki pełnej ofiar, wyczerpującej i krwawej.
-Więc jeśli bzyknę twoją matkę, nic się między nami nie zmieni? - spytałem zaczepnie.
-Jedynie nie bylibyśmy razem. - Wzruszyła ramionami.
Boli, boli, boli. Nieczuła istota.
-Jak to? Przecież mówisz, że byś mi wybaczyła.
-Wybaczyła - powtórzyła. - To nie znaczy: padła ci w ramiona i udowadniała, że jestem w te klocki lepsza od niej. Wybaczyłabym ci, czyli odpisałabym na sms'a z życzeniami świątecznymi, albo zadzwoniła do ciebie w razie złapania gumy i braku aktualnego ubezpieczenia. Albo gdybym zaczęła rodzić w galerii handlowej i nie miałabym kasy na taksówkę. To znaczy wybaczyć.
Zrozumiałem.
-Więc co musiałbym zrobić, żebyś zapomniała?
-Nie wzdychać do mojej matki - skwitowała. - I radzę ci zacząć od dziś. Widzę, jak na nią patrzysz. - Poruszyła zabawnie brwią. - Podoba ci się.
-Wcale nie - zaprzeczyłem. Uparty jak osioł i głupszy niż but.
-Wcale tak - droczyła się z uśmiechem żłobiącym dołek w policzku. - Rumienisz się, gdy ją widzisz.
-Dajże spokój - wymamrotałem przez palce dłoni, którymi przykryłem twarz. - Dobra, w porządku, podoba mi się. To odwieczne prawo natury, że my, niezaspokojeni chłopcy, oglądamy się za gorącymi trzydziestkami. A twoja matka absolutnie jest gorącą trzydziestką. Ale wiesz, gdybym miał wybierać, ona byłaby jedynie drugą rundą, której nie potrzebuję. Potrzebuję za to pierwszej. - Ucałowałem jej czoło schylone przede mną. - Ta gorąca trzydziestka nie dorasta ci do pięt.
-Gwoli ścisłości, gdy założy szpilki, przewyższa mnie o głowę.
-To nieistotny szczegół - szepnąłem i wiedziałem, że po szepcie nadchodzi pocałunek. I nadszedł. Ucałowałem jej drżące rozchylone wargi i spiłem całe niebo, by móc je raz jeszcze ujrzeć.
-Od kiedy palisz miętowe? - spytała, gładząc pieszczotliwie mój policzek. Nie patrzyła mi w oczy. Miała je zamknięte, więc i ja zamknąłem. Nie trwało to jednak długo. Widok jej, tak spokojnej i mojej, był oddechem, którego płuca nie pomieściły.
 -Od kiedy twój ojciec nie miał zwykłych i byłem zmuszony zadowolić się tym badziewiem.
-Ja je lubię - wyszeptała. Również i ten szept zrodził pocałunek. Skubała moje usta, aż zlizała cały papierosowy posmak i czułem tylko ją.
-Więc i ja polubię.
A potem znów byliśmy nad nocną poświatą jeziora, trzymałem jej wiotkie przemarznięte ciało i drżałem w obawach. To cisza, ponowna cisza między nami, wrzuciła mnie we wspomnienia, które gotów jestem oddać z solidną dopłatą.
-Viv, możesz mi coś obiecać? Możesz mi przysiąc? - Skinęła głową. Wyborna odwaga. - Przyrzeknij, że tam, w wodzie, nie chciałaś zrobić sobie krzywdy.
-Nie chciałam - odpowiedziała przekonująco. 
-Skarbie, znalazłem u siebie w koszu zakrwawioną żyletkę.
-A ja znalazłam u ciebie w koszu zużytą prezerwatywę.
-To stara sprawa. - Przewróciłem oczami. - Poza tym nie odbiegaj od tematu, bardzo cię proszę. Martwię się. To - chwyciłem jej nadgarstek i podciągnąłem rękaw szpitalnej koszuli nad łokieć; ból jej ran był zbyt przytłaczający; jeśli do tej pory latałem, właśnie złamał mi skrzydła - nie jest wyrazem szczęścia i radości. Miałaś z tym skończyć, nie pamiętasz już?
Być może chciałem zagrać na jej uczuciach; być może chciałem szarpać stuny tej gitary. Być może chciałem wzbudzić poczucie winy, by uszło ze mnie. Dotknąłem łagodnie świeżo zagojonego tatuażu, uwielbiam obcałowywać go wieczorami. Miał być tarczą, jest strzałą.
-Obiecałaś mi.
-Niczego nie obiecywałam - zaprzeczyła.
-Ale ja tak to odebrałem. - Położyła się na wznak na podwyższeniu poduszek. Położyłem się również, policzkiem w dolinie jej kości biodrowych wieńczących krawędzie  podbrzusza. - A jeśli nie obiecałaś, obiecaj mi teraz.
Żadna obietnica jednak nie nadeszła.
Koiła mnie jej dłoń i paznokcie subtelnie drapiące skórę pośród gęstwin włosów. Przymknąłem oczy i ujrzałem bieg ku przeciwnemu krańcowi tęczy, bieg z dłonią Viv w dłoni. I nie mogłem wyzbyć się uczucia, że ciepło, które spływa mi po palcach, to jej zrozpaczona purpurowa krew.
Niespodziewanie ciepło odeszło. I wszystko inne odeszło. Odeszła przyjemność jej opuszek we włosach. Odszedł spokój kołyszący moim sercem do snu. Odeszła śniada barwa twarzy. Przez oparcie krzesła w rogu pokoju przewieszone były ubrania Viv, ociekające jeszcze mętną wodą. Zabrakło pośród nich damskiego akcentu.
-Viv? - zagaiłem, podnosząc się do pionu. - Czy przed wejściem do wody zdejmowałaś coś prócz mojej bluzy? Na przykład stanik?
-Po co miałabym?
Drgnąłem niespokojnie. Wyciągnąłem dłoń i chwyciłem delikatnie jej piersi.
Och, cóż za miękkość.
-Nie zdejmowałaś go nad jeziorem go tam, nad jeziorem. Nie ma go na sobie teraz. - Panika we mnie wzrastała. - Viv, do cholery, gdzie ostatnim razem miałaś na sobie ten nieszczęsny stanik?
-W... - przerwała, przywierając dłonią do ust. Ona już wiedziała. I ja wiedziałem również. - W magazynie.
-Kurwa mać - zakląłem, zrywając się z krzesła. To zachwiało się pode mną i runęło na ziemię. - Kicia, wrócę najszybciej, jak to będzie możliwe. - Wydobyłem z kieszeni telefon i wcisnąłem go w małą dziewczęcą dłoń. - Trzymaj go. Na wszelki wypadek.
-Justin, uspokój się - powiedziała, wcale nie spokojna. - Przecież mój ojciec nie wie, że byłam z tobą w magazynie.
Spojrzałem na nią, rozpaczliwie pragnąc prawdy w jej słowach.
-Sęk w tym, że wie.
Korytarz był jak tunel w ciemni. Wiem, że na końcu znajdę światło, ale nie widzę go i idę na oślep.
Być może to nierozsądne - zostawiać ją teraz samą, z huraganem myśli, natrętnych i kłujących. Jeszcze bardziej jednak nierozsądne jest trwanie przy niej, gdy działanie lub jego brak może zaważyć na naszej osobistej tragedii.
Schody ewakuacyjne sprowadziły mnie do izby przyjęć. Przy rejestracji dostrzegłem matkę Viv i jej faceta obejmującego ją zaborczo w talii. Nie było czasu do stracenia. Nie było więc chwili na wędrówkę szczeniackiego spojrzenia ku jej pośladkom. A miała je doprawdy wyborne. Jak idealnie wyrośnięta, przepołowiona kajzerka.
Nie umiem prowadzić w stresie. Dźwignia zmiany biegów umykała mi spod spoconej dłoni, szarpało mną na światłach i wbijało w fotel na długiej prostej. Ileż to razy powielałem dziś tę trasę?  Ile razy mijałem przecięcie z obwodnicą i ileż razy myślałem wtedy o Viv? I ile jeszcze razy będę zmuszony tak krążyć, by ukryć to, co chciałbym wykrzyczeć światu w te smutne, smutne twarze?
Wymówka. Poszukiwałem wymówki. Poszukiwałem po samochodowych skrytkach. Po słowach i zdaniach, moich, jej, jego. Po mniej i bardziej prawdopodobnych scenariuszach, między wersami i strofami. Bo gdy chwytam najbardziej pesymistyczną ewentualność, nie zostanę znokautowany niespodziewanym prawym sierpowym od południa. Nie ukrywam jednak, że specjalnie podtapiałem się w różu - czyż szef nie mógł otrzymać nagłego telefonu od zeszłorocznej kochanki, która na porodówce podtrzymuje brzuch aka dowód sprawności szefa? Czyż nie mógł wspomnieć włączonego żelazka, patelni na gazie, odkręconego kurka wanny? 
Całe ciało podpowiadało mi, że dobrze jest być naiwnym, ale taka naiwność jest ogromnym zaniedbaniem.
Nie mógł. Doskonale wiedział to, w czym się pławiłem. Doskonale wiedział, że jestem doskonale nieświadom tej wiedzy. 
Być może właśnie dlatego przyspieszyłem. Jakby godzina mojego przybycia na miejsce mogła zesłać okoliczności łagodzące jak deszcz, podtapiającą ulewą. Zawieszenie auta pojękiwało na szutrowej drodze. Wydam fortunę na naprawy po tych niezliczonych kontaktach z naturą. Gmach magazynu wyrósł przede mną niespodziewanie, w ciemnościach wpierw nie widziałem nawet zarysu, później na wyczucie zatrzymałem się nieopodal drzwi. Rozszczelniony blaszany dach wypuszczał w otchłań leśnych terenów snopy światła, pod niewielki kątem ku niebu.
Więc nie byłem sam. Pytanie tylko, czy obecność, co do której nie ma wątpliwości, będzie moim przekleństwem czy błogosławieństwem.
Na próżno gnałem. Teraz więc odrzuciłem tempo pogoni i siedząc na masce, wypaliłem głębokiego papierosa. Od którego odpaliłem następnego. Od którego chciałbym odpalić jeszcze kolejnego. I odpaliłbym, gdyby paczka po pozostałościach skruszonego tytoniu nie była pusta; równie pusta jak ja. Nie czułem bowiem nic. Strach, mętna euforia - null.
Zayn i David. To oni pierwsi rzucili mi się w oczy, siedzący na postrzępionych kanapach ze skaju. O mały włos nie westchnąłem z ulgą. Przedwczesna jednak radość jest depresyjnym podłożem. Depresja gangstera - syndrom ten dotyka mnie, przywiera do mnie częściej, niż własna dziewczyna. Dziś przywarł, a teraz mnie oplątał.
Pojawił się szef. Wyszedł z pokoju, z tego pokoju; z pokoju w którym erotyzm zwęglił ściany. Jestem przekonany, że tlą się jeszcze zasłony w oknach i kable niedbale pełznące po betonowej posadzce. 
-Bieber - odezwał się Tyson, gdzieś zza moich pleców. - Dawno cię, chłopie, nie widziałem.
-Ostatnimi czasy zrobił się tajemniczy jak moja babcia trzymająca emeryturę - dołożył David.
Nie słuchałem ich. Słyszałem, lecz nie słuchałem. Tak jak patrzyłem, ale nie widziałem. Epicentrum trzęsienia, które nadchodzi, drżąc pod moimi stopami, był szef.
Już wiedział. I wiedział również, że ja wiem.
-Od jak dawna ją pieprzysz? - syknął, a jego głos musiał wyciągnąć ręce i nogi i przebijał się kraulem przez gęstwiny ciężkiego powietrza.
David, Zayn i Tyson nadstawili uszu jak horda wiewiórek słysząca szelest szybujących orzechów.
-Nie spałem z nią - wyznałem, patrząc mu w oczy. Kimże jest, bym przed nim drżał?
-Nie spałeś - powtórzył z ironią. - Nie rób ze mnie kretyna, skurwysynu. - Rzucił mi pod nogi kremowy stanik Viv. Nie miałem nawet sposobności go dotknąć, więc teraz schyliłem się, podniosłem i przyłożyłem do twarzy, by upoić się zapachem, który napełnił mnie siłą. - Traktowałem cię jak pieprzonego syna. - Z każdym zdaniem u moich stóp lądowało nagie zdjęcie Viv. Jedno z nich porwał Zayn i aż zapiszczał w przypływie podrzucającej go euforii. Ach tak, drukarka posiada wbudowaną pamięć. Przecież to oczywiste. - Jak syna, gnoju. A ty odpłacasz mi się w ten sposób. Zaufałem ci. Powierzyłem nad nią opiekę, skurwielu. - Pchnął mnie na ścianę, wypluwając słowa w twarz.
-Kocham ją - wyznałem odważnie. - Zakochałem się, do cholery. Viv jest całym moim światem. Nie będę przepraszał za miłość. 
-Ona ma szesnaście lat. Nie dwadzieścia sześć.
-I nie sześć - podkreśliłem. - Jest wystarczająco dorosła, żeby...
-Żeby co?
-Żeby mogła sama o sobie decydować. - Nachyliłem się nad jego twarzą. Starałem się nie dostrzegać w jego oczach oczu jej. - I żeby mogła się ze mną pieprzyć - dodałem szeptem.
W tym miejscu pogrzebałem żywcem taryfę ulgową. Kantem oka spostrzegłem, jak dłoń szefa chyli się za pasek i dosiada broni. I doprawdy nie wiem, jak oszałamiającym refleksem się wykazałem, wykręcając jego nadgarstek i ciągnąc za spust z lufą skierowaną w krawędź jego ramienia, bo zanim mrugnąłem, klęczał już pod ścianą i syczał. Krew przepływała niedbale przez jego palce, które wciskał z uporem w draśnięte ramię.
Wybiegłem z magazynu i w strachu przede mną wybiegł również Zayn, który dotychczas przecinał mi drogę. 
-Klucze - warknąłem ostrym basem. 
Rzucił mi pęk i zamknąłem wszystkie zamki. To żadna osłona. Jedynie bonus czasowy.
-Nie próbuj ich otwierać - zagroziłem. Podszedłem do Zayna i wcisnąłem lufę pistoletu w jego krocze. - Nie zawaham się, jak Boga kocham.
-Ale ty nie kochasz Boga - powiedział, drżąc na całym ciele. - Kurwa, chłopie, nie wygłupiaj się.
-Nigdy jeszcze nie byłem tak śmiertelnie poważny. A teraz ruszaj się. I wsiadaj.
Również i w aucie trzymałem broń w jego majtkach. Prawie.
-Wyciągnij telefon - poleciłem. Nie miałem kupli, kolegów czy przyjaciół. Nie teraz. - Wybierz mój numer. 
I wybrał. A ja modliłem się, by odebrała za pierwszym razem. Czyż to dzień dobroci dla zwierząt? Powinienem modlić się częściej i częściej oczekiwać spełnienia. Jej głos zabrzmiał niepewnie w słuchawce.
-Mała, zbieraj się - rzuciłem na ostatkach tchu. - Wyjeżdżamy. Teraz.





~*~



Ok, nie czytam tego, bo wiem, że po przeczytaniu nie będzie mi się podobało (dlaczego zawsze tak jest?????). W każdym razie mamy mały przełomowy moment dla obojga. Bo o ile teraz nie jest do przesady kolorowo, przekonają się, co to znaczy spędzać ze sobą czas 24/7 (ała, współczuję Justinowi). Następny rozdział - soon :)
I UWAGA
zapraszam chętnych i niechętnych na nowe opowiadanie (prosze żeby mi sie udało, prosze żeby mi się udało) na wattpadzie. Jeśli są tu osoby, które chciałyby czytać to opowiadanie, a naprawdę nie mają dostępu do wattpada - zapraszam na aska, a znajdziemy jakieś rozwiązanie :)

ask.fm/Paulaaa962
twitter.com/Paulaaa962