piątek, 23 grudnia 2016

Rozdział 26 - Under the mistletoe


-Musisz uwieść policjanta.
Rozkaz ten długo jeszcze wisiał w powietrzu, gdy tłoczyliśmy się oboje przy wąskim parapecie, z nosami w szybie pełnej zacieków, z widokiem na parking i przechadzającego się wokół mojego samochodu gliniarza w czapce z daszkiem i mocno opiętym skórzanym pasku w szlufkach spodni. Krążył, nachylając się nad przednią i tylną blachą, drapał się w kark i mankietem munduru ocierał z czoła pot skwierczący pod ingerencją wschodzącego słońca ślizgającego się po naszym oknie. Głucha cisza opanowała sypialnię. Zdawało mi się, że Viv nie oddycha, więc i ja przestałem oddychać, bo oddech mój był dziś wrzeszczącym świstem i czułem skrępowanie, rzężąc tak nad jej uchem.
-Chyba nie mówisz poważnie - odezwała się lata świetlne później.
-Śmiertelnie poważnie. Musisz tam zleźć i uwieść tego psa. Nie mamy jak uciec, kiedy węszy mi pod kołami.
-Nie umiem uwodzić facetów - protestowała.
-A ja kim według ciebie jestem? Babą? - uniosłem głos, pełen nerwowego napięcia. - Uwiodłaś mnie, więc i z nim sobie poradzisz.
-Nie, nie poradzę sobie - oponowała.
-Posłuchaj mnie uważnie. - Przyparłem ją do parapetu, wbijając palce w jej chude ramiona. Będę żałował bólu, który jej sprawiam, kiedyś, w nieodległej przyszłości. - Jesteś niepełnoletnia. Już samo to jest pretekstem, za który mogą mnie zgarnąć. Oboje wyglądamy tak, jakbyśmy przed chwilą zarżnęli świnię. Krew po nas spływa. A ze mnie wciąż wypływa, gwoli ścisłości. W dodatku nie wiemy, czy twój ojciec nie poszedł na policję i nie wysłali za mną listu gończego do wszystkich sąsiednich stanów. To nie są żarty, Viv. Nie chcę całować cię jedynie na widzeniach w więzieniu, do którego tak czy owak wpuszczą cię dopiero za dwa lata. Więc teraz, na miłość boską, użyj trochę kobiecego czaru, zakręć przed tym gliniarzem tyłkiem i odciągnij go od samochodu. Odwdzięczę się.
-Jak?
-W trakcie kolejnego prysznica będziesz jęczeć jeszcze głośniej.
Viv westchnęła głęboko i podeszła do okna, szarpiąc jego ramą ku górze. Chwyciłem ją w pasie i odciągnąłem od skrzypiącej framugi okalającej szybę.
-Chwila, panienko, chcesz go uwodzić w dresie? Nie sądzę, by był równie wrażliwy co ja. I wpierw zmyjmy z siebie tę krew. Gość pomyśli, że chcesz zjeść mu serce.
-I ucieknie z krzykiem, przecież o to nam właśnie chodzi.
-Błąd. W planach jest unieszkodliwienie go i ciche odciągnięcie od samochodu. Niepotrzebny nam rumor o szóstej z rana.
Obmyliśmy się z purpurowych strug. W przypadku Viv wystarczyło jedynie powierzchownie spłukać krew z przedramion i dłoni, również policzka zwartego z moim. Zdjęła koszulkę, wyrzuciła ją do kosza stojącego pod łazienkowym zlewem, plecionego ręczną wikliną. Natomiast gdy ja pozbyłem się zaschniętej warstwy wierzchniej, podrażniając jednocześnie głębokie i, zdawać by się mogło, rozrastające się rany, prowokowałem nowe rozrzedzone pasma, nadając rozcięciom makabrycznego rozgłosu. Na razie wspomóc się mogłem jedynie kawałkiem rozerwanej koszulki, którą Viv zawiązała poniżej mojego barku, jedną krawędź opaski zaciskając palcami, drugą ciągnąc w zębach. Skaleczenia na policzku nie wyglądały tak poważnie. Obmyłem je mokrym ręcznikiem, nadając mu barwę czerwonej tęczy z prześwitami pierwotnej bieli.
-Przebieraj się - rzuciłem do Viv, by odwrócić jej uwagę od grymasu malującego mi twarz. Wyrzuty sumienia napływały w nią tak, jak do niedawna fala płaczu, jeszcze wcześniej z kolei ekstazy. Ileż fal ją dziś podtopiło i ile jeszcze przetrzyma? - Z góry uprzedzam, że pakowała cię Mia, żebyś nie zarzuciła mnie jakimiś seksistowskimi komentarzami. A Mia, jak to Mia, nie mając własnego życia erotycznego, pragnie urozmaicić nasze.
I chwała jej za to, dodałem w myślach.
Viv założyła czerwony stanik z koronki, bluzkę z długimi rękawami o dekolcie rozciętym pomiędzy szczytami jej ramion, uwydatniającym ramiączka stanika i zalążek purpurowej fantazji. Gdyby spojrzeć na nią głębiej, tyle wystarczyło. Nie musiała nawet pokazywać nóg. Ale pokazała. Ubrała krótką spódniczkę opinającą jej pośladki i rzekła:
-Mia spakowała połowę swoich ciuchów. Nie myśl, że na co dzień chodzę w takich szmatach.
-Nie tłumacz się. Wyglądając tak, jak wyglądasz, wybaczę ci wszystko - powiedziałem, łakomy jej obojętności na wrodzony seksapil. - A teraz do dzieła. Masz minutę. Najpewniej tyle czasu nam zostało, nim pozostali gliniarze zapukają do drzwi. Chyba że nie będą pukać. No już, zjeżdżaj stąd. - Ruszyła ku drzwiom. - Przez okno, Viv. Przez okno. To pierwsze piętro, nie szczyt wieżowca.
Gdyby spojrzenie posiadało tajemną moc odbierania życia, głębokie szarpane szramy na ramieniu byłyby znikomym problemem.
Zaczekaliśmy oboje, aż policjant odwróci się tyłem do okna i zacznie dłubać paznokciem w lakierze mojego wozu. Szczyt bezczelności. Przełożyłem Viv przez parapet na niskie zadaszenie. Stamtąd, przycupnięta za rynną, w ordynarnym spojrzeniu wyłaniającego się zza budynku słońca, zeskoczyła zwinnie na ziemię, dwa i pół metra poniżej.
Chcę to obejrzeć. Jednocześnie nie chcąc. Chcę widzieć wdzięk tej, która wszelkie wdzięki, choć tak jaskrawe, chowa przede mną nieudolnie. Jednocześnie nie chcę widzieć wdzięku przeznaczonego dla cudzej pieszczoty.
Wrzucałem rozpakowane rzeczy do pierwszej torby, zerkając na teatr za oknem niespokojnym okiem. Policjant przyuważył ją i oparł się tłustym tyłkiem na masce mojego samochodu. Przebrałem koszulkę i zapaskudziłem kolejny czysty ręcznik plastrami przysychającej krwi. I znów byłem przy oknie, kontrolując zapęd artystyczny Viv. Połowicznie zmniejszyła niedawną odległość dzielącą ją od funkcjonariusza w ciasnawym mundurze. Nie targała nią perwersja. Raczej skromna potrzeba bycia dostrzeżoną. Chodziłem po pokoju wkoło, miotając się między ramami łóżka, między komodą i szafką nocną, aż na stałe przywarłem nosem do szyby, zaśpiewawszy kołysankę zazdrości. Ta uśpiona, czekała w gotowości na jeden przesadnie ekstatyczny ruch Viv.
To próba mojej wytrzymałości. Nigdy nie byłem zmuszony do zazdrości. Teraz mam okazję przekonać się, jak wiele jej we mnie kwitnie.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy Viv nawet go nie dotknęła. Wymienili parę zdań, po czym oboje, ramię w ramię, nie dziewczęca pupa przed męskim głodem, odeszli na tyły budynku.
Nadeszła moja chwila. Otworzyłem ponownie okno i przerzuciłem przez jego obramowanie dwie sportowe torby, które z głuchym łoskotem uderzyły w zadaszenie na półpiętrze. Sam również zeskoczyłem na blaszany podest i przeklinając szkło wędrujące podskórnie, zsunąłem się na ziemię, na lewo od drzwi wejściowych z mosiężnym dzwonkiem u szczytu. Otworzyłem samochód pilotem, tylne fotele zmieniły się w przechowalnię bagażu. Odpaliłem silnik, ten przywitał mnie przymilnym pomrukiem, i wytoczyłem się spomiędzy dwóch policyjnych radiowozów, strażników rezygnujących z warty.
Sunąłem z wolna po szutrowej nawierzchni, ku wyjazdowi z przydrożnego parkingu, kiedy zza winkla motelu wyskoczyła Viv. Biegła, zostawiając za sobą włosy odpychane pędem, a jej piersi, choć niewielkie, podskakiwały bajecznie w głębokim wycięciu dekoltu. Machnęła dwa razy ręką w kierunku graniczącej z szutrem drogi asfaltowej i wcisnąłem pedał do oporu tuż po tym, jak wskoczyła na siedzenie pasażera i zatrzaskiwane drzwi poderwały z nawierzchni tumany kurzu.
-Nie zwalniaj - wydyszała, chaotycznym ruchem zaplatając się w pas bezpieczeństwa.
-Zabrzmiało jak w trakcie seksu - bąknąłem, nie przemyślawszy.
-Czy jest taka rzecz, jedna jedyna, która nie kojarzy ci się z seksem?
-Hemoroidy - odrzekłem. - I owsiki.
Jeszcze zanim motel pozostał w oddali horyzontu, zgraja policjantów w przekoszonych czapkach wybiegła zza elewacji i dosiadła aut z zeszłego rocznika.
-Oni wiedzą - powiedziała, oglądając niespokojnie pościg zapoczątkowany za tylną szybą. - Nie wiem skąd, ale cię znają, Justin. Pokazywali mi twoje zdjęcie. Wypytywali, dopóki nie zwiałam. Kurwa, ojciec zgłosił moje zniknięcie na policję.
Pomimo wzburzenia, przyjrzałem się jej spiętemu lewemu profilowi.
-Zdaje mi się, i nie ma mowy o pomyłce, że to pierwszy raz, gdy przy mnie przeklęłaś. Do twarzy ci z bluźnierstwami, wiesz? - Bąknęła coś o poprawie tych zaniedbań i wierzchem dłoni otarła z czoła pot. I chyba dopiero wtedy pojąłem wagę jej słów. - Jak to rozpoznali?
-Skupiłbyś się ten jeden jedyny raz i wysłuchał mnie uważnie. Mają twoje zdjęcie. I numery rejestracyjne samochodu. I z całą pewnością nie są jedynymi wyczulonymi na szaleńca pędzącego czarnym BMW na blachach z Oklahomy.
-Kurwa - zakląłem i ja, zmieniwszy bieg i wcisnąwszy pedał mocniej w zapiaszczoną wycieraczkę. - Nie uciekniemy daleko. Nie tym. - Poklepałem kierownicę jak zbitego psa po grzbiecie. - Czeka nas mała przeprowadzka. Przygotuj się na chwilowe życie w ciągłym biegu. Swoją drogą, jak udało ci się tak sprawnie i nieinwazyjnie odciągnąć psa od parkingu?
-Powiedziałam, że mam problem z samochodem zaparkowanym na tylnym parkingu.
-Ale motel nie miał tylnego parkingu - wtrąciłem.
-Ty to wiesz i ja to wiem. Ale odniosłam wrażenie, że póki wyglądam jak dziwka za dwadzieścia dolców, poszedłbym ze mną, nawet gdyby sam o tym wiedział.
-Nawet gdybyś poprosiła go o pomoc w odkręceniu butelki wody. Czy zawiązaniu buta. Boże, Viv, wyglądasz tak gorąco. Tak piekielnie gorąco. Aż pozwolę sobie włączyć klimatyzację, bo spłoniemy tu żywcem.
Położyłem dłoń na jej udzie, palce zagłębiłem we wnęce pomiędzy nimi, okrytej matową poświatą skóry. Podwijałem rąbek spódniczki i podwijałem, aż dotknąłem opuszkami nieznacznie wilgotnych majtek i pomimo całego otępienia bólem i ucieczką przed nieznanym w niepoznane, pomruk zadowolenia wyrwał mi się spomiędzy warg.
Niech choć raz powie, że na nią nie działam, a wywieszę jej majtki na antenie samochodowej jak chorągiew i flagę podbitego królestwa.
-Nie - wyszeptała, obejmując mój nadgarstek.
-Cicho bądź. To odwraca moje myśli od ramienia, na którym w dalszym ciągu jakby kwas drążył tunele. Swoją drogą, niezły rzut.
-Nic nie pamiętam - wymamrotała. - Naprawdę tak cię urządziłam?
-Drapieżna z ciebie dziewczyna. Ciekaw jestem, czy w łóżku też będziesz tak przyjemnie nieokrzesana.
-Nie zaczynaj - burknęła pod nosem.
-Nie zaczynam. Po prostu zastanawiam się na głos. I niweluję ból. Na razie pomaga. - Tam, gdzie jej udo nabiera kościstego kształtu kolana, nieco ponad stawem, objąłem ją niemal całą męskim pewnym chwytem. - Musimy się zastanowić, co zrobimy z samochodem. Jak powiedziałaś, na tych blachach daleko nie zajedziemy. Ale ten wóz to moja królewna. Nie chcę się z nią rozstawać. Pęknie mi serce - ciągnąłem, nie będąc pewnym, czy wsłuchuje się w mój głos, bo nieobecnym wzrokiem przeczesywała skaliste tereny za szybą. - Plan jest taki. Dotrzemy do najbliższej miejscowości. Znajdziemy zapchany parking. Tam podmienimy tablice rejestracyjne. Odkręcę pierwsze lepsze i zostawimy w spadku moje.
-Mam wysiadać? - spytała.
-Jeśli umiesz posługiwać się śrubokrętem, chętnie przyjmę pomoc, zwłaszcza że nie jestem w stanie przewidzieć, ile mamy czasu, nim gliny nas dorwą. Sęk w tym, by odkręcić blachy i zamontować na ich miejscu moje. Ja wezmę na siebie przednie, ty tylne. Umowa stoi?
Na znak zgody ucałowała moje zdrowe ramię w miejscu tatuażu z jej datą urodzenia.
Wyrosła przed nami tablica informacyjna. Cztery mile do Springfield. Stacja benzynowa przy Main Street. Okazja, nadzieja i szansa. Przyspieszyłem i jedynie niemrawy przebłysk policyjnych syren grzmiał gdzieś w oddali. Mieścina okazała się zapuszczoną dziurą pełną wznieconego przydrożnego pyłu i pustkowi nieobleganych ludźmi. Na stacji stał w dwuszeregu niespełna tuzin podstarzałych aut i kamień spadł mi z serca na myśl, że nie muszę pozostawić swojej królewny na rzecz przeżartego rdzą wiejskiego złomu. Zaparkowałem na tyłach parkingu, za budynkiem, i oboje z Viv wyskoczyliśmy z odpowiednim asortymentem w dłoniach. Odkręcenie przedniej blachy poszło mi znacznie szybciej niż Viv tylnej. Mozolnie walczyła ze śrubami, podczas kiedy ja, przycupnąwszy za jednym z aut, dokonywałem podmiany. Gwizdnąłem na palcach i czekając chwilę, zanim Viv przybiegła z drugą tablicą, wypaliłem połowę papierosa drżącymi dłońmi, oddając drugą porcję Viv. Ta trzymała go nieufnie z dala od twarzy i strzepywała jedynie namnażający się popiół z krawędzi. Wymieniłem drugą tablicę i chciałem przystąpić do wkręcenia nowych w partie mojego auta, kiedy podwójny skowyt syren zbudził bladym świtem miasto pozostawione powolnemu procesowi rozpadu.
-Cholera, spóźniliśmy się - warknąłem, wrzucając nowo zdobyte blachy na tylne wycieraczki samochodu. - Wsiadaj - nakazałem, a wtedy dwa radiowozy wjechały na stację z ogłuszającym wrzaskiem opon. Wydobyłem z wnęki w drzwiach pistolet i odbezpieczyłem go, uchwyciwszy strach spojrzenia Viv.
-Justin, nie wygłupiaj się - powiedziała wzburzona. - Będziesz miał problemy. - Zatrzasnąłem drzwi i wbiłem płasko broń w lędźwie, wykręcając dłoń ku plecom. - Justin, nie zachowuj się jak gówniarz. Wracaj tu, do cholery!
Jej panika nie była nieuzasadniona, ale i nie adekwatna do problemu. Nie zamierzałem do nikogo strzelać. Nie zamierzałem wpisać swojego nazwiska na listę tych z życiem funkcjonariuszy na sumieniu. Wydobyłem jednak pistolet zza biodra i oddałem dwa strzały - pierwszy w oponę jednego radiowozu, drugi w oponę drugiego. Zawróciłem gwałtownie i prędkim truchtem zbliżałem się ku kierownicy. Zamknięcie drzwi okazało się błędem, który słono mnie kosztował. Jeden z policjantów, być może ten, którego rozporek nie dopina się po porannym spotkaniu z Viv, oddał jeden trafny strzał, nie w oponę jednak, a we mnie. W ramię, którego sprawność i tak pojmała już horda szklanych drobin wgryzających się w mięsień coraz to głębiej. Padłem na fotel, oszołomiony nagłym bólem i otępiającą adrenaliną i jeszcze zanim świadomość przedziurawiła mnie jak niedawny pocisk, ruszyliśmy spod stacji i pęd wepchnął nas oboje w skórzaną tapicerkę foteli.
Zaczęło się na sąsiedniej ulicy, w którą wjechaliśmy, ku wyjazdowi z mieściny. Tępy ból rozrywanych naczyń krwionośnych i mięśni. Kula penetrująca stal wokół kości, być może i na jej obrzeżach. Krew cieknąca pospieszną strugą w dół ramienia, na skraj fotela i wycieraczkę. Impuls odesłany do mózgu. I wreszcie nieposkromiona fala paraliżujących dreszczy pragnąca oderwać ramię od reszty mnie.
-Boże, Justin, jesteś ranny - wyszeptała Viv, kwiląc i dławiąc się płaczem.
-Nic mi nie będzie - wysyczałem przez zęby.
-Ale...
-Powiedziałem, nic mi nie będzie - powtórzyłem z agresją potęgowaną bólem.
Nagle szkło wpojone w rękę było błahym draśnięciem.
Zajechałem na zapyziałą stację benzynową za miastem, stanąłem jednym kołem w miedzy i poleciłem:
-Kup wódkę i spirytus. - Nogi drżały mi, gdy sięgałem po portfel w tylnej kieszeni spodni. - I błagam, pospiesz się.
-Mam szesnaście lat, nie sprzedadzą mi - wychlipała.
-Póki wyglądasz tak, jak wyglądasz, sprzedadzą ci własne dusze. Idź już, proszę.
Dopiero kiedy wyszła i drzwi zatrzęsły się po niej we framugach, pozwoliłem sobie na dziki jęk tłumiony w kierownicy. Dotknąłem palcami paskudnej rany ramienia i lepka krew oblepiła mi opuszki. Łzy cisnęły się pod powiekami, ale dopóki Viv była blisko, wiedziały, że stoją na granicy, której pod żadnym pozorem nie wolno im przekroczyć. Mogę płakać, podtopiony uczuciami do niej. Nie bólem.
Spiąłem się cały na głaz, twarda skała męki i zwyczajowego wkurwienia. Drżałem, powstrzymując ból, bo gdy się rozluźniałem, bolało bardziej. Będąc spiętym, spinałem i rozlazłe myśli, toteż było ich mniej. A gdy mniej myślałem, mniej myśli o bólu oplatało mnie jak lassem.
Z utęsknieniem wypatrywałem Viv w rozsuwanych drzwiach stacji, a gdy ją w końcu dostrzegłem, dwóch podstarzałych zapuszczonych facetów o posiwiałym niepielęgnowanym zaroście wyszło za nią przez próg. Ich gwizd docierał do mnie przez zamknięte szyby i w pierwszym odruchu chciałem wyjść z odsieczą. Zapragnąłem zawyć żałośnie na samą myśl, że gdyby rzeczywiście groziło Viv niebezpieczeństwo, nie zapewnię go jej z jednym sprawnym ramieniem i chorobliwym bólem odbierającym mi słowa. Puściła się biegiem, cała we łzach, we łzach, które były i we łzach, które nadeszły. Usiadła na fotelu, drżąc bardziej niż ja, przerażona moim bólem mocniej, niż ja sam byłem nim przerażony.
-Justin, ty krwawisz - wyszeptała zrozpaczona.
-Co ty, kurwa, nie powiesz - zawarczałem, żałując tego tonu jeszcze zanim spłynął mi po ustach.
Wziąłem z jej ręki butelkę wódki, odkręciłem i wychyliłem trzy potężne łyki rozpychające sobie drogę ucieczki przez przełyk. Znieczulenie. Tylko tego potrzebowałem.
Wyjechaliśmy za miasto, parę mil na północ. Skręciłem w leśną drogę szutrową. Toczyliśmy się chwilę w paraliżującym milczeniu pośród skał i przeplatanych z nimi drzew, aż wyjechaliśmy na pusty plac ogrodzony lasem z każdej z czterech stron, w promienie wschodzącego słońca Kolorado. Stanąłem po środku, w kłębach przydrożnego kurzu, i odsunąłem się od kamizelki odblaskowej, z którą łączyłem ramię w trakcie jazdy, by wsiąkała w nią krew, uciskając ranę i ograniczając swobodne purpurowe rzeki.
-Wysiadaj - poleciłem krótko, ostro, zbyt ostro. Jakby mój głos ujrzał winę unoszącą się nad Viv, podczas kiedy serce nigdy jej nie dostrzeże.
Sam również wysiadłem. Ramię wisiało mi luźno przy tułowiu jak obca kończyna, bezwiedna i daleka przynależności do mnie. Ból narastał. Prowokowałem go, uciskając ranę strzępem materiału. Zdrową ręką rozwarłem na oścież bagażnik, raz jeszcze odkręciłem wódkę i wiedziałem, że minie wiele, wiele czasu, nim zakręcę ją na nowo. Usiadłem na krawędzi bagażnika ze szklaną szyjką przy ustach.
-Musisz wyjąć mi kulę z ramienia - powiedziałem i przepłynął przeze mnie łyk. - Teraz.
Viv spojrzała na mnie z przerażeniem, gdy znieczulałem się wódką. Naparłem na nią naglącym wzrokiem, więc zbliżyła się nieufnie. Zaraz jednak postąpiła krok w tył.
-Zwariowałeś - orzekła przez strugi łez. - Jak mam to zrobić? Kulę wyciąga się na stole operacyjnym, pod narkozą. Nie wytrzymasz...
-Dam radę - przerwałem jej. - Mam wódkę. I ufam ci.
-Nie powinieneś.
-Ale to robię. - Wypiłem kolejny łyk. Ból narastał.
-W takim razie mów, co mam robić. - Pogładziła mój policzek i ucałowała w czoło. - Boję się, Justin.
-To raczej ja powinienem się bać. - Położyłem dłoń na tyle jej uda, by nie mogła się cofnąć. Nie, kiedy podeszła już tak blisko. - Wpierw weź butelkę wody i otrzyj krew, żeby w ogóle widzieć ranę postrzałową. Jest na tyłach bagażnika.
Viv weszła na podwyższenie, odkryła szmaty nachodzące na zapasowe koło i spomiędzy ramion felgi wyjęła wodę niegazowaną w półtoralitrowej butelce. Namoczyła nią podkoszulek i zaczęła powolnie ocierać ramię kojącym chłodem materiału. Bała się mojego bólu jak niczego innego na świecie.
-Dobrze - powiedziałem, dysząc jak lokomotywa sprzed dwóch wieków. - A teraz znajdź w apteczce pęsetę. I opatrunki z bandażem na później.
Drżącymi rękoma przyniosła apteczkę ze skrytki na przodzie auta. Pomiędzy jej palcami kołysał się foliowy woreczek z amfetaminą.
-Justin, po co ci to? - wyszeptała, rozedrgana do granic. Jej dreszcze przerażały mnie bardziej niż wiotczenie moich mięśni.
-Na czarną godzinę - powiedziałem, wyrywając jej znalezisko i chowając w kieszeń. - Która, jak mi się zdaje, nadeszła dzisiaj.
Nie powiedziała nic. Tylko bardziej intensywna fala spłynęła w dół jej policzków.
Chyba znalazłem powód, dla którego nie płakałem. Gdybym i ja zaczął, potopilibyśmy się w tych przypływach.
-Potrzebuję wodę utlenioną - wychlipała. - Muszę odkazić pęsetę.
-Właśnie po to kupiłaś spirytus. Gdy będzie już po wszystkim - na samą myśl poczułem głęboką potrzebę, by się napić, i napiłem - oblejesz mi ranę spirytusem. Inaczej wda się zakażenie.
-I bez tego może się wdać. Justin, to beznadziejny pomysł. Powinniśmy pojechać do szpitala, oni zrobiliby to w godziwych warunkach i...
-I zadawaliby tysiące pytań. Kurwa, Viv, to nie skaleczenie, tylko rana postrzałowa. Co miałbym im powiedzieć? Że oberwałem przypadkiem? Zaciśnij zęby i pomyśl, że robisz mi przysługę. Bo robisz. Więc przestań się mazać i zrób to jak najszybciej. Ułatwisz mi tym życie. Nie chcę być nieuprzejmy, ale, do cholery, zaraz z bólu będę rzygał. Wyciągnij mi tę pieprzoną kulę i pozwól mi się napić.
Ale piłem jeszcze zanim ona zebrała się w sobie. Nie wiem, czy to działało. Czy mój niezawodny patent na znieczulenie ogólne nie zawiódł tego dnia. Upiłem jeszcze kilka łyków i otarłem w krótki rękaw wódkę cieknącą mi po brodzie.
Nie osunąłem dłoni z uda Viv, toteż nie pozostało jej nic poza zbliżeniem się do mnie i wspięciem okrakiem na moje kolana. Raz jeszcze wytarła krąg krwi zbierający się wkoło rany. Spojrzała mi w oczy. Jej spojrzenie krzyczało przeprosinami. Moje odpowiadało krzykiem zniecierpliwienia. Choć oczywiście rozumiałem jej wahanie. Gdyby to Viv zarobiła kulkę, niósłbym ją na rękach do najbliższego szpitala przez dziesiątki kilometrów, w pustynnym słońcu, bez kropli wody na ustach.
Oblała pęsetę spirytusem. Potem ucałowała moją szczękę, tym samym odwracając moją głowę ku bocznej szybie w bagażniku. I wtedy to poczułem. Ból, który jedną wichurą przywłaszczył sobie całe moje ciało. Jęknąłem gardłowo i wlałem w siebie wódkę, bo w żadnym razie te hausty nie przypominały już subtelnych łyków. Butelka napełniona była połowicznie.
-Przepraszam - mówiła, wiercąc mi w ramieniu jeszcze większą dziurę, a ból dojrzewał wraz z każdym pocałunkiem zabójczego metalu.
Pot skroplił mi się na czole. Również koszulka lepiła się do ciała. Odwróciłem głowę, zerknąłem na jej bojaźliwe próby i zemdliło mnie. Rana była większa, niż mógłbym przypuszczać, żywe mięso wychodziło spod rozerwanego tatuażu, a przez strumienie krwi przebijała się draśnięta kość.
-Justin, ja nie wiem, gdzie ona jest.
-Musisz ją znaleźć - zawarczałem. Tego dnia cała agresja była mi wybaczona. - Viv, nie pieprz się ze mną, tylko zrób to.
Więc raz jeszcze włożyła w ranę pęsetę. Oczy zaszły mi łzami, kolana podrygiwały wariacko, a nieokiełznanym uściskiem palców omal nie zmiażdżyłem jej uda.
-Zaczekaj - wtrąciłem naraz. - Zdejmij mi koszulkę.
Zacisnąłem wargi, gdy materiał podrażnił rozerwany mięsień. Odlepiała T-shirt od mojej piersi, a gdy go w końcu zerwała, zmiąłem koszulkę w pięści i wcisnąłem skrawek między zęby, by moje ryki nie obudziły całej okolicy, tych pustkowi, po których głos niesie się jak fala. To był dla niej sygnał. Gdy odwróciłem głowę po największym hauście wódki, wetknęła w ranę pęsetę i był to moment, który na moment odebrał mi świadomość, wypuszczając spod powieki łzę i zabierając całą światłość.
-Nie wstydź się przy mnie płakać - szepnęła tylko. - Ja na twoim miejscu już dawno wyłabym z bólu.
A gdy się ocknąłem, ułamki sekund później, nie siedziała już na moich kolanach. Stała tuż obok, stłumiona mgłą okrywającą mi oczy. Nagły wstrząs mdłości poderwał mnie ze skraju bagażnika. Ledwie doczłapałem się w pochyle do najbliższych krzaków, parę stóp za tylną osią kół samochodu, i zwymiotowałem tym wszystkim, czym mogłem zwymiotować: wódką, strzępami krwi i bólem.
Ona natychmiast była u mojego boku. Wtuliła się w moje lepkie od potu i porannego słońca plecy i ucałowała je wielokrotnie. Potem, gdy wyprostowałem się, otarłem usta i wychyliłem neutralizujący gorzki posmak wymiocin łyk wódki, wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń z kulą drżącą na wgłębieniu nieprzerwanej linii życia.
-Już po wszystkim, kochanie - powiedziała słabo. - Jeszcze tylko muszę ci tę ranę zdezynfekować. Obiecuję, to już ostatnie, co zrobię.
Wlewałem w siebie ogień, kiedy drugi jego język oplatał mi ramię, pieniąc się i wżerając we wszystkie wydrążone tunele. Ale rzeczywiście po tym nastał koniec. Viv przyłożyła do rany opatrunek i obwiązała go szczelnie bandażem. Czułem się pijany, wyczerpany i nadchodził zachód moich powiek. Długo trzymała mnie w ramionach, moją głowę przy obnażonych głębokim dekoltem piersiach. Czułem zapach własnej krwi i potu mieszanego z żelem pod prysznic. Po tych sesjach współczujących namiętności wetknęła mi w dłoń garść pigułek i rzekła:
-Weź je. Wszystkie.
-Nie potrzebuję - odparłem, zgrywając bohatera, którym nie byłem. - Poza tym piłem. Nie mogę mieszać leków z wódą.
-Jest szansa, że zadziałają - upierała się. - To tabletki przeciwbólowe. Masz je wziąć, teraz, i zdrzemnąć się choć chwilę.
-Nie ma mowy - zaoponowałem, słaniając się na ugiętych kolanach. - Jedziemy dalej.
-Zapomnij. Jesteś kompletnie nawalony. Nie myśl, że wsiądę z tobą do samochodu, póki nie wytrzeźwiejesz. Poza tym, wyglądasz tak, jakbyś w każdej chwili miał zemdleć. Nie zgrywaj niezniszczalnego. Przeważająca większość tych nieustraszonych chojraków popuściłaby w majtki na samą myśl. A ty masz tę cholerną kulkę już nie w ramieniu, tylko w kieszeni, na pamiątkę.
-I niesamowitą dziewczynę, która mi ją wyjęła - wybełkotałem. - Jesteś wielka skarbie.
Koniec końców połknąłem tabletki i wyciągnąłem się, obolały, na tylnych fotelach. Viv usiadła na skrajnym siedzeniu i moja głowa opadła miękko na jej nagie uda. Opuszki jej palców i krańce paznokci łagodnie wędrowały pośród gęstwiny moich włosów, a usta przeskakiwały z czoła na szczyt kości policzkowej. Usnąłem, twarzą wtulony w jej podbrzusze, obejmując ją w wąskich biodrach zdrowym ramieniem.
Na pograniczu snu usłyszałem jeszcze jej szept przy uchu:
-Jesteś moim bohaterem, Justin. I całym moim światem.
I tak bardzo pragnąłem usłyszeć, że kocha mnie tak, jak ja kocham ją.
Ale nie usłyszałem.
Usnąłem spokojny w niepokoju.








~*~



nie miałam pomysłu na tytuł rozdziału, więc macie coś świątecznego ahahahah
jeszcze raz chciałam Wam życzyć zdrowych i spokojnych świąt i no, Mikołaja też. ja już wiem, że choinkę mojej babci pobłogosławi purpose tour merch soł byle do wigilii hahaha





3 komentarze:

  1. Wesołych Świąt wzajemnie ♥ Czekam na zdjęcia Twojego merchu♥

    OdpowiedzUsuń
  2. Wesołych. Rozdział piekny. W nowym roku życzę Ci z całego serduszka dużo, dużo weny, nowych pomysłów, cierpliwości i spełnienia marzen. A wszystkim Beliebrs , żeby Juss przyjechał na narodowy

    OdpowiedzUsuń
  3. Boski rozdział :*** wesołych Świąt! ❤❤❤

    OdpowiedzUsuń