poniedziałek, 2 stycznia 2017

Rozdział 27 - One more night


Gdy obudziłem się parę godzin później, słońce krępowało świat wysokością, stróżka śliny spływała z kącika moich ust na kolano Viv, a plecy wygięte w pałąk drżały na samą myśl o rozprostowaniu ich.
W ustach czułem suchość i lepkość zarazem, łyk wody był nagle szczytem Mount Everestu marzeń. W głowie miałem kopalnię i tuzin kilofów pracował w niej zawzięcie, strzępiąc wszystko to, czego nie naderwałem dotychczas. I był to doprawdy pierwszy raz, gdy wdzięczność kierowałem w stronę kaca. Rozłożenie bólu na dwa, mimo że nadal w końcowym podsumowaniu daje pełną całość, rozprasza myśli skupione na nim, z kolei rozproszenie potęguje dezorientację i tak oto dwa słabsze głosy bólu nie łączą sił. 
Palce Viv uwiły sobie gniazdo w moich włosach. Ujrzałem własną babcię, przygarbioną staruszkę, której bitewne pola łysiny lśniły na posiwiałej głowie. Mawiała wtedy: 'spójrz, spójrz i przekonaj się, co starość robi z człowiekiem - wije mi we włosach gniazda'. Nie byłbym przesadnie zaskoczony, gdybym stanął przed lustrem i przekonał się, że i moja głowa owocuje w kłęby łysiny pod tym intensywnym pieszczotliwym dotykiem. To jeden z powodów, dla którego nie wożę w samochodzie lustra i nie przeglądam się w bocznych.
Czekałem. Czekałem na więcej jej palców we włosach. Czekałem na jej pocałunki łagodnie opuszczane na skroń. Czekałem na jej westchnienie, drobny ruch, chrząknięcie. Wszystko, co ją urzeczywistnia, uszczęśliwia mnie. Wtedy wiem, że ze snu budzę się do życia, zamiast z życia budzić się do snu.
Ucałowała moją skroń. Więcej - wystawiła koniuszek języka i polizała ją wokół małego okręgu. Cały ból i kac, i wampirze zęby na ramieniu - to wszystko wciąż było. Ale była też miłość do niej i chichot, który wybił mi się przez usta.
-Czemu nie powiedziałeś, że już nie śpisz? - spytała, nachylając się nade mną i tuląc policzek do mojego policzka. Otarła się o mój zarost i z ukosa musnęła szczękę. 
-Chciałem wiedzieć, co kombinujesz. I wydało się. Rozrywką dużych dziewczynek jest dziś lizanie dużych chłopców po czołach. 
-Nie dużych chłopców ogółem. Tylko ciebie. Smakujesz jak chałwa.
-I dodatkowo jestem spocony jak świnia. 
-A myślałam, że to, co kapie mi na kolana, to twoja ślina.
-Bo to akurat jest moja ślina. Co nie zmienia faktu, że zaraz zacznę kapać i potem.
Z bólem wgryzającym się we mnie zewsząd, odwróciłem głowę. Podważyłem krawędź bluzki Viv opuszką wskazującego palca, wetknąłem głowę w pachnące ciepło pod materiałem. Wyciągnąłem język i wepchnąłem go delikatnie w jej pępek. Miała przyjemny pępek. Nie głęboki, ale też nie przesadnie płytki, mały staw, dziś pełen mojej śliny. 
-Hej, chłopie - zawołała radośnie. - Pępek to intymne miejsce. Nie wtykaj mi w niego języka.
-Ale kiedy wtykałem ci język w pipkę, nie protestowałaś - zawyłem gromkim śmiechem. Stłumił go ból ramienia.
-Idź spać. Jesteś bardziej znośny, kiedy śpisz.
-Mój dziubelek się zawstydził - zaśpiewałem donośnie. - Całkiem niepotrzebnie. Nie żeby wtykanie języka tu i ówdzie było moim hobby. Na dobrą sprawę jesteś jedną z niewielu, które dostąpiły tego zaszczytu. 
-Jedną z niewielu, czyli jedną z ilu?
-Jedną z trzech. Dajże spokój, to zbyt intymne, żebym mógł sobie, od tak, wyławiać panny i wtykać w nie język. 
-Mam nadzieję, koleś. Mam nadzieję.
A potem nerwowość trafiła na wyż i powolnie wzrastała. Wpierw, gdy podniosłem się i ból wspomniał swój niedawny punkt kulminacyjny. Później, gdy mój upór przeważył upór Viv i postanowiłem ruszyć w dalszą drogę. I w końcu, gdy wstęga amfetaminy przepłynęła przez obie moje dziurki w nosie. 
Przez następne sto mil wysłuchiwałem jej skarg i zażaleń, że:
1) nie chce mieć chłopaka narkomana,
2) nie chce mieć kontaktu z narkotykami,
3) nie chce, żeby gnębił ją fakt, że dokładam kolejny powód, dla którego mogliby zamknąć mnie na długie lata, a ją razem ze mną,
4) nie chce zostać mokrą kałużą rozdartych wnętrzności rozmazanych na asfalcie, po wypadku z winy nietrzeźwego kierowcy
5) wie lepiej, kiedy jestem trzeźwy, a kiedy rozmywa mi się wzrok
6) wie również lepiej, że mgła pod powiekami to wyraz narkotycznej głupoty, nie bólu, upału i wgryzającego się w ranę zakażenia.
Zamknąłem jej usta niechlujnym pocałunkiem, po którym spierzchły jej wargi na kolejne sto mil spokoju błogiego ukojenia ciszą. 
Jedyne, co we mnie kwitło, to agresja i wzmożone podenerwowanie. Ilekroć zaczynała mówić, mój pocałunek kneblował ją pożądliwymi sidłami. A ilekroć milczała, wdzierała się we mnie irytacja tym słownym zatorem.
W tym splątanym gaju nieporozumień wypowiedzianych i przeklętych w głębi gardła dotarliśmy do Colorado Springs. Wynajęliśmy pokój w hotelu w centrum: piętro 19, mosiężna tabliczka z numerem 126, 2 minuty powolnego wtaczania się windą z relaksującą w zamierzeniu muzyką w tle, 36 męskich kroków wzdłuż korytarza, jedno przeciągnięcie kartą w szczelinie w drzwiach. 
Był wieczór. Światła miasta połyskiwały u podnóża hotelu, przyćmiły pościel gwiazd ponad nami. Nie było sporu o wewnętrzną połowę łóżka, gdyż stało po środku pokoju, a biała pościel odkryta do połowy odsłaniała złożone w romby ręczniki i butelkę drogiego wina pomiędzy. 
Apartament wprost doskonały na noc poślubną.
Albo przedślubną.
Albo jakąkolwiek noc obfitującą w nieprzerwaną kopulację.
Więc kiedy ległem w łóżku na prawo od drzwi tarasowych, nie wstałem z niego przez następne 6 dni, poniewierany gorączką, dreszczami, nerwowymi ukradkowymi łzami i bajeczną rezerwą amfetaminy.
Któregoś spośród tych dni próby, próby naszego zirytowania sobą nawzajem, gdy Viv wróciła z hotelowej restauracji z kubkiem gorącej herbaty dla mnie, byłem zbyt wycieńczony, by usadowić się w pochyle na łóżku i upić łyk jej dobroci, i zarazem zbyt drażliwy, by dać się poić jak niemowlę. 
-Nie strugaj bohatera, Bieber - powiedziała głosem obdartym z cierpliwości. - Pijesz, albo nie pijesz.
Leżałem na skraju łóżka, ona kucała u jego podnóża, przykładając mi krawędź kubka do spierzchniętych warg.  Siorbnąłem łyk.
-Jest za gorąca. I gorzka. Nie wypiję gorzkiej herbaty. Ani gorącej.
-To sobie podmuchaj - rzekła, a złowróżbna irytacja podrygiwała w jej głosie.
-Nie mam jak, do cholery - zawarczałem.
-Dostałeś kulkę w ramię, nie w dziób - ona na to.
-Nie mam dzioba. A w ogóle to nieludzko mnie dziś drażnisz.
-Jak wyżej - odpyskowała, stawiając filiżankę z hukiem na szafce nocnej.
-Jak już kiedyś zamieszkamy razem, kupimy dom typu bliźniak. Ja będę mieszkał w jednej połowie, a ty w drugiej. Nie wytrzymam z tobą pod jednym dachem przez całe życie - powiedziałem, pół żartem, pół serio, lecz w żarcie tym nie było uśmiechu.
Wyraz jej twarzy - chęć mordu i pocałunku jednocześnie - wyrażała ten sam wstręt dotyczący wspólnej przyszłości. Odwróciła się i ruszyła ku drzwiom, tak często otwieranym i wypuszczającym ją z tego małego pokoiku gęstego od naszych swarów.
-No gdzie znów leziesz? - wydyszałem ciężko. - Przecież miałem napić się herbaty.
-Więc się jej napij. Nie jestem twoją matką ani zapasową parą rąk.
-Postrzelili mnie w ramię. Cierpię. Chyba możesz zrobić dla mnie choć tyle.
Zawróciła. Napluła mi do kubka. I wyszła.
-Ależ to było dorosłe! - krzyknąłem za nią. - Naprawdę sądzisz, że twoja ślina w jakikolwiek sposób mnie obrzydza?
Czekałem pięć sekund, zanim wróciła, podeszła ze skruchą do łóżka i pocałowała mnie, siedzącego, w czoło. 
-Przepraszam - szepnęła, ocierając się o mój zarost, łasząc się jak kot do dłoni. - Poniosło mnie.
-Okres? - spytałem, zdrowym ramieniem obejmując ją i kciukiem głaszcząc wcięcie w talii.
-Przed - odrzekła. - Wtedy jest najgorzej.
-Przeprosiny przyjęte.
-Teraz czekam na twoje przeprosiny.
-Z jakiej racji moje?
-Justin...
-Dobrze - wtrąciłem. - Niech będzie. Przepraszam. A teraz czy zechciałabyś napoić mnie wystudzoną herbatą?
Uśmiechnęła się w moją szyję.
-Jasne. Tylko pójdę po nową her...
-Dajże spokój - wciąłem się. - Powiedziałem przecież, że twoja ślina nie jest czymś, co by mnie odrzucało. Gdy się całujemy, przez następne godziny smakuję tobą.
-Nadal upieram się, że to co innego.
-W porządku - zgodziłem się. - To co innego. A teraz daj mi tę herbatę, bo suszy mnie od południa.
Gdy w końcu upiłem z krawędzi kubka, nie była za ciepła. I nie była za zimna. I zbyt gorzka, choć Viv wcale jej nie posłodziła. Mam jawny dowód - jej słodycz osładza mi życie.
W ciągu tego tygodnia nierzadko wychodziła. Drzwi zamykały się za nią z rana, otwierały ponownie późnym popołudniem, gdy słońce z barwy żółci przechodziło w purpurową czerwień, gdy niebo zaczynało krwawić i blednąć zarazem. Kłótni było co nie miara. Sprzeczek. Milczących zażaleń. Siermiężnych awantur na trzy piętra poniżej. Po wszystkim pocałunek, w szczękę, w skroń, nierzadko w usta, lub pod nie. We wszystko, we wszystko, co tak kochałem i we wszystko, co ona mogłaby pokochać we mnie.
Mijały dni i niczego nie pragnąłem bardziej, niż zapytać. Zadać pytanie, którego się boję. Poznać odpowiedź, której nie chcę poznawać. Którą chcę poznać i zapomnieć, gdyby nie była mi przychylna. I gdyby życie nie było chwilami odwagi i pasmami bojaźni, gdyby tej odwagi starczyło na więcej niż wdech i uchylenie ust, które nie kształtują pytania, spytałbym, czy mnie kocha. Czy pokocha. Czy zamierza pokochać. I czy chciałaby. Czy chciałaby kochać. Czy chciałaby pokochać. Czy chciałaby chcieć. 
To jednak kumulacja całorocznej odwagi. A ja tkwię w paśmie strachu i zastanawiam się, czy gdy na mnie krzyczy, jej słownik pod literą 'M' kryje w sobie miłość. I wtedy przypominam sobie własne krzyki i wiem, że krzycząc, kocham ją bardziej. I głęboko wierzę, że ulepiono nas z tej samej gliny i wypalono w tym samym piecu.
W ostatnim tygodniu sierpnia, gdy czułem się już na tyle dobrze, by wstać z łóżka, a zmiana opatrunku nie była już ukrzyżowaniem mojej fizycznej wytrzymałości, znów zażyłem amfetaminę. Więcej. Na tyle dużo, by przenieść może nie górę, ale potężny pagórek. Czułem się zewsząd dopingowany, podtrzymywany pod pachami, prostowany siłą, lecz nie w bólach.
I wtedy też dotarło do mnie, jak bardzo pragnę seksu.
Jak go potrzebuję.
Jak zwyczajnie chcę.
I jak mi się należy.
Podbudowany narkotyczną agresją, podszedłem do parapetu. Słońce zaszło już za parawan wieżowców przed hotelem. Wiatr wzmagał się i ślizgał po oknie, ocierał się o szyby i prawie zazdrościłem im tego intymnego kontaktu. Bo jej wciąż nie było. Zniknęła, przepadła, wchłonęły ją długie godziny wędrówki po mieście, które w ciągu ostatnich dni zdążyła poznać lepiej, niż wzór zagnieceń naszego prześcieradła. Moja złość była bliźniacza: nie było Viv ze mną; i nie było mnie z nią.
Wróciła wieczorem. Ściągnęła w progu trampki i spuściła po ramionach kurtkę, by ta uderzyła miękko w podłogę. Ubrana była w jeansy i bluzkę bez rękawów, bez przesadnie fantazyjnego dekoltu. Ale moje pragnienie potęgowane narkotykowym wspomagaczem osiągnęło apogeum i zapoczątkowałem erę przeźroczystej bawełny i jeansu, bo nagle jakbym widział wszystko, co pod nim.
-Gdzie byłaś? - spytałem, nie kryjąc zazdrości. Albo czegoś, co byłoby zazdrością, gdyby uwydatnił się przede mną powód do niej.
-Przejść się - odparła.
-Przechodzisz się tak codziennie. Od przeszło tygodnia.
-Bo Colorado Springs to nie wiocha o dwóch przecznicach. Jest co zwiedzać. - Peszył ją mój przeszywający wzrok. - Co miałam tu robić? Głaskać cię po głowie przez całe dnie? A potem oglądać przez okno skrawek miasta, które zawsze chciałam odwiedzić?
Wiedziałem, że ma rację. I że ja tej racji nie mam. Nie ma dla faceta niczego bardziej deprymującego, niż oddanie wyższości.
-Pocałuj mnie - powiedziałem. Zażądałem.
Z dystansem wspięła się na palce i musnęła powoli moje wargi.
Ale to nie było to, czego oczekiwałem.
Chwyciłem jej policzki w dłonie. Były chłodne i gładkie, wyziębione nadchodzącym wieczorem. Wpiłem się w jej wargi z dozą manieryzmu. Męskiego brutalnego manieryzmu. Gwałtownego i porywczego manieryzmu. Takiego, przed którym ona chciałaby się uwolnić. Ale nie przestawałem całować. Spijałem z jej warg całe dnie w odosobnieniu, wszystkie rozstania i późne powroty. Spijałem to, co moje, to, czego nigdy nie zdobyłem. Viv jest jak zakupy na ebay'u; kupujesz, płacisz, ale nie otrzymujesz.
Więc po odbiór zgłosiłem się sam.
Wpełzłem palcami w jej splątane loki. Postąpiłem krok ku niej. Choć była tak blisko, że niemożliwym jest zbliżyć się bardziej. Obcałowywałem jej szyję i upuszczałem na nią krwiste malinki. Znaczyłem ją. Tak jak znaczy się łabędzie, zakładając im na nogę opaski. Tak jak drzewa do wycinki. Tak ja znaczyłem ją. 
I nagle rozpiąłem jej jeansy. Zorientowaliśmy się, że to nastąpiło, dopiero gdy guzik jej spodni zahaczył się o szlufkę moich i musiałem rozpiąć również je, by uwolnić ją i zniewolić zarazem. Mocnym chwytem ująłem jej pośladki przez cienką bieliznę. Agresywnie posiadłem jej usta na własność. Ponownie. I jeszcze raz. Całowałem długo, prędko, goniąc i uciekając. Aż pierzchły mi usta i wysychały na krawędziach. Wciąż było mi mało. I wciąż byłem daleki. I wciąż jej nie miałem. Bo mieć oznacza czuć. A czuły ją jedynie moje dłonie i wargi. 
Opadła miękko na łóżko i już byłem nad nią, całując ją, wmawiając sobie, że ona równie gorliwie oddaje ten pocałunek. Jakież to szczęście, że nie musiałem zdejmować koszulki, nie mając jej na sobie. Przywarłem do niej ciałem i brakowało mi kontaktu skóry na skórze. Koszulka Viv wykonana została z myślą o takich jak ja: niecierpliwych, głuchych, zaślepionych, w dodatku z kontuzją ramienia. Wystarczyło bowiem, że szarpnąłem nią mocniej i rozdarła się w pół. Pieszczota mojego pożądania lśniła jasno pode mną. 
Jej protesty były obecne. Słyszałem je. Docierały do mnie, ślizgały się po spoconym ciele i spływały ze mnie jak deszcz.
-Chcę się z tobą pieprzyć - wydyszałem do jej ucha, ocierając się o nią w sposób, któremu obca była delikatność. - Teraz, tutaj. Kurwa, muszę.
Wiele jej dłoni było na moim ciele. Setki. Tysiące. I wszystkie odpychały mnie zgodnie.
Całowałem jej piersi uniesione w staniku, jej wszystko: obojczyki, dekolt, żebra. Całowałem ją tak, jakbym mógł pocałunkami nasycić się na zaś. Zdrową ręką zdarłem jej spodnie do kolan. 
Coś zaskrzypiało mi w uchu. Coś na kształt szlochu i łkania. Coś na kształt jej rozpaczy. 
-Przestań - mówiła. Powtarzała znów i znów. - Zostaw mnie, nie chcę.
Jej odmowa była moim przyzwoleniem.
Dopóki nie poczułem kościstego kolana na kroczu w uderzeniu niemającym nic wspólnego z przyjemnością. Kopnęła mnie w przyrodzenie i gdy zwinąłem się w piorunującej męce, wypełzła spode mnie i jak poparzona wyskoczyła z łóżka. 
Dwie boleści połączyły swe siły. Wcisnąłem w zęby poduszkę, by nie zawyć jak syrena okrętowa. Chyba zmiażdżyła mi jądra. Rozgniotła je niczym robaka. Zrobiła z nich budyń. Zobaczyłem światło w tunelu i siłą woli odwróciłem się, by zawrócić w ciemność, w której mogę dokończyć przeżywanie sowitych cierpień.
-Zwariowałaś? - wyjęczałem obolały, wlekąc się w dół łóżka. Stanąłem na prostych nogach, w niemałym pochyle, z klejnotami w dłoni. - Chcesz rozgnieść mi jajka? - dodałem sykiem.
-Należało ci się - wydukała, przyćmiona strachem. Trzymała przy piersiach moją koszulkę. Jedną ręką zapinała spodnie. Łzy roztapiały ją w kałużę. - Jesteś nieobliczalnym, egoistycznym...
-Dupkiem?
-Damskim bokserem - rzekła.
-Uświadom mnie, kurwa, kiedy cię uderzyłem.
-Nie musiałeś. Wystarczy, że omal mnie nie zgwałciłeś.
-Zgwałciłeś - parsknąłem sucho. - Fakt, że chcę wreszcie pójść do łóżka z moją dziewczyną, nazywasz gwałtem?
Dłoń wystrzeliła mi do kieszeni spodni. Ostatni woreczek amfetaminy rozkwitł w palcach.
-Oddaj mi to - zażądała Viv. - Oddaj mi to natychmiast. Nie widzisz, co to gówno z tobą robi?
Zabrała ode mnie narkotyk i spuściła w toalecie. Szum wody dał mi do zrozumienia, że tego wieczoru utraciłem dwie rzeczy łagodzące ból: dragi i jej miłość. 
-Nie zamierzam z tobą sypiać, kiedy zachowujesz jak cholerny cham i prostak. Jeśli tak bardzo ci na tym zależy, idź do burdelu. Tam dostaniesz wszystko, czego zapragniesz.
-A żebyś wiedziała - uniosłem się. - Pójdę. I dostanę wszystko to, czego nie tylko chcę, ale potrzebuję.
-Droga wolna. - Wskazała drzwi. - Dam ci nawet pieniądze. I gumki - powiedziała, wciskając mi to wszystko w ręce.
-Tak czy owak, to moje pieniądze. 
-Oczywiście, że twoje. Nie sądzisz chyba, że zasponsoruję ci dziwkę z własnej kieszeni. Po prostu wyjęłam kasę z twojego portfela, żebyś nie musiał się przemęczać. A teraz idź i rób, co chcesz, pieprzony kretynie.
Ciśnienie rozsadzało mi czaszkę. Byłem garnkiem, na którym pokrywka skacze w gorącu. Przyparłem jej plecy do ściany i zawarczałem nad uchem:
-Skoro moja laska mi nie daje, wezmę od innej to, co mi się należy.
I wyszedłem żegnany donośnym rykiem drzwi drżących w futrynie. 
Miasto było głośne i biegło nerwowo. Wyprzedzało mnie. Czułem się jak wyrzutek, pominięty w tym pościgu. Silnik zaznajomiony z częstymi upałami Oklahomy jedynie zakaszlał cicho. Wyjechałem z hotelowego parkingu i wbiłem się w korek w stronę centrum. Wychylony nieco za opuszczoną szybę, paliłem z wolna papierosa. Popiół osiadał na krawędzi okna i dumał, czy osunąć się do wnętrza samochodu, czy osiąść na nagrzanym asfalcie Colorado Springs. Ręce trzęsły mi się, gdy tak fantazjowałem o inwazji na kobiece serca spoglądające na mnie zza szyb swoich samochodów.
Lata temu zrodziło się przekonanie, że mężczyzna i papieros to jak mężczyzna i odpowiednio wystylizowany zarost albo mężczyzna i fryzura z pierwszej dziesiątki rankingu fryzur Forbes'a. Przekonanie to nie obumrze, jestem tego pewien. Szczerość stwierdzenia nie obumiera.
W sercu centrum rozglądałem się pośród podświetlonych szyldów klubów i pub'ów,  wiedząc jednocześnie, że nie znajdę wyeksponowanego burdelu przy głównej ulicy. Zaczerpnąłem więc porady internetu. Wspomogłem się i wkrótce byłem na właściwej drodze do gniazdka rozpusty. Ale nie przyspieszyłem, jakbym to zrobił, gdybym wiedział, że tam, na mecie, wyczekuje mnie Viv.
Dom grzechu mieścił się w sąsiedniej dzielnicy, na tyłach zabytkowej kamienicy z ubiegłego wieku. U wlotu ulicy zgasiłem światła, dalej toczyłem się koło za kołem w ciemnościach. Zajechałem na podwórze za kamienicą, ogrodzone rzędem innych, mniej grzesznych. Gdy zgasiłem silnik, ostałe powietrze rozświetliła wstęga czerwonego światła wybita przez szparę w drzwiach. Rozegrało się przede mną przedstawienie godne poklasku. Dokańczałem papierosa, gdy dwoje napompowanych sterydami ochroniarzy wyrzucało za drzwi mężczyznę w kwiecie wieku, awanturującego się pod pijanym językiem i domagającego się czegoś, czego brzmienia nie potrafiłem skwitować. Brzmiało jak pieniądze. Albo spodnie. Albo męska godność przed konfrontacją z przekwitłą żoną.
Dotarłem do drzwi, nim ochroniarze ponownie je zamknęli.
-Widzi pan - rzekł do mnie jeden. Przydeptałem niedopałek podeszwą. - Tak kończy się nieodpowiednie traktowanie naszych dziewczynek. Mam nadzieję, że nie chcesz powielić jego losu.
-Bez obaw - odparłem. - Wiem, czym jest szacunek do kobiety.
Wszedłem do środka, po dwóch stopniach do piekła śmierdzącego zdradą i moją głupotą. Nie byłem w stanie określić koloru ścian. W czerwonych snopach świetlnych i wszystko wokół było czerwone. Wąski korytarz prowadził do rozszerzenia u podnóża schodów. Stała tam kobieta przed pięćdziesiątką wciśnięta w krótką sukienkę. Nóg mogłaby pozazdrościć jej niejedna młódka, lecz twarz nie oszuka rocznika. Przywiędła, obfitująca w zmarszczki i bruzdy po młodzieńczym trądziki zaszpachlowane fluidem. 
-Jaki piękny chłopiec - rzekła na mój widok. Położyła rękę na moim ramieniu. Delikatną dłonią wygładziła zagniecenie. Pachniała kwiatami i drogim tytoniem. - Jedna z moich dziewczyn będzie dziś wieczór prawdziwą szczęściarą. 
-Na to liczę - odparłem ospale, a głos przepełniła mi chrypa.
-Taki przystojniak. - Pogładziła mój policzek i zaczesała włosy na tył. - Sama chętnie zaoferowałabym ci pomoc, ale podejrzewam, że gustujesz w młodszych.
-Nieco - wymamrotałem, głowiąc się, jak odsunąć się od jej dłoni, nie odsuwając się od zapachu.
-Jeśli obiecasz mi, że nie zrobisz jej krzywdy, powierzę ci swój najcenniejszy skarb. - Położyłem otwartą dłoń na piersi, drugą uniosłem na wysokość głowy, jakbym składał przysięgę. - Pokój z numerem 13. Płatne z góry.
Włożywszy za koronkę jej stanika banknot, wspiąłem się schodami na pierwsze piętro, rozejrzałem za znakowaniem pokojów. Dwucyfrowa liczba połyskiwała na drzwiach z końcem korytarza, zatem uznałem, że nie muszę wspinać się wyżej. Zmierzwiłem włosy palcami o zapachu tytoniu. Wysunąłem prezerwatywę z kieszeni tak, że róg jej opakowania wystawał ponad krawędź jeansu. Zapukałem w drzwi, nieco powyżej klamki, i wszedłem w oazę pachnącą świecami zapachowymi oraz olejkami eterycznymi.
Stała tyłem do mnie. Jasnobrązowe włosy opadały długimi kaskadami na jej półnagie plecy z paskiem stanika pod łopatkami. Podnóże wąskiej talii zapoczątkowało kształtnie zarysowane biodra i smacznie umięśnione uda. 
Cicho zamknąłem za sobą drzwi, oparłem się o nie barkiem i obserwowałem z rękoma splecionymi na piersi, jak pochyla się i wyrównuje podwiązki powyżej kolan. A potem wyprostowała się, stanęła twarzą do mnie i uznałem, że jest niewybaczalnie bardzo w moim typie. 
Siostra bliźniaczka Ariany Grande. Przy czym młodsza. Sporo młodsza. I z grzechem w oku.
-Cześć, maleńka - powiedziałem ochryple, gdy podeszła bliżej i wygładziła moją koszulkę na piersi. Co baby mają z tym przygładzaniem ubrań?
-To chyba pierwszy raz - odezwała się łagodnym głosem - gdy sama byłabym skora zapłacić, żeby przespać się z klientem. Powinno być mi wstyd?
-To zależy, ile byś zapłaciła - odrzekł pewien siebie uśmiech moich ust. 
Wtedy przestaliśmy rozmawiać. Doskonale wiedziała, jak się mną zająć. Pochyliła głowę i ucałowała mój obojczyk. Przełożyłem strumienie jej włosów na prawe ramię i obserwowałem przez mgłę oczu, jak kuca, jak uwydatniają się lśniące pod warstwą olejku mięśnie jej łydek, jak podwija moją koszulką i schodzi po pasku włosów w dół od pępka, coraz niżej i niżej. Powoli rozpięła klamrę paska, później guzik i rozporek. Dotknęła wargami mojego fiuta przez bokserki.
Było mi ciepło. Ale nie gorąco. Było mi dobrze. Ale nie wspaniale. Czułem się jak ostatnie prosie. I bydle. I zdrajca. 
-Ile masz lat, kwiatuszku? - spytałem, głaszcząc jej miękkie włosy.
Włosy Viv nie są tak gładkie. Ale za to doskonale wplatają się w palce. I pachną jak wiosna w środku zimy.
-Tyle, ile chcesz, żebym miała - odrzekła, spoglądając na mnie z dołu. Prawdziwie erotyczny kadr.
-Chcę, żebyś miała tyle, ile rzeczywiście masz.
-Mam siedemnaście - wyznała.
Potarłem dłońmi twarz. Boli mnie świadomość, że zarówno kontakt z nią, o kontakcie z Viv nie wspominając, skryłyby mnie za więziennymi kratami na długie lata.
-Wstań - poleciłem. Uniosła się z wolna. - Jak ci na imię?
-Amy.
Opatrzność nade mną czuwa, pomyślałem, zapinając niespiesznie spodnie. Wznosi bariery pomiędzy mną a stadem głupot, które mógłbym tej nocy popełnić, zapłacić za nie łzami wielkimi jak grochy i dożywotnio żałować.
Westchnienie osunęło mnie na krawędź niskiego łóżka. Zmierzwiłem włosy i westchnąłem raz jeszcze. Duet tych westchnień wysysał ze mnie życie.
-Coś nie tak? - spytała zdezorientowana Amy. Wdrapała się na łóżko od drugiej strony, uklęknęła za moimi plecami i łagodną pieszczotą palców masowała moje barki. Głaz skryty pod skórą zadziwił mnie samego. - Zrobiłam coś nie tak?
-Nie w tym rzecz  - odrzekłem. - Moja córka ma na imię Amy. Dziwnie bym się czuł, jęcząc twoje imię i wyobrażając sobie jednocześnie, jak wchodzę do przedszkola i tym samym imieniem wołam ją z szatni.
Amy, ta dzisiejsza, dojrzała w swej młodości, osunęła się na pośladki tworzące kształt serca, nieco dalej. 
-Masz córkę? - Potwierdziłem skinieniem. - Ile ma lat?
-Pięć. W zasadzie pięć i pół. 
Amy zasępiła się z wbitym we mnie spojrzeniem. Jej oczy, szare i wielkie, czytały wyblakłe litery, których ja nie widzę. 
-Zapytam wprost - rzekła nagle. - Chcesz się pieprzyć?
-Chcę - odparłem. - Ale nie umiem. 
-Nie umiesz się pieprzyć? To skąd masz córkę?
-Bocian mi ją przyniósł - rzuciłem i pierś zadrżała mi pod szczyptą śmiechu. - A tak poważnie, umiem się pieprzyć. Ale nie umiem zdradzić swojej dziewczyny. Chciałbym zrobić jej na złość, chciałbym cholernie, ale jak sobie pomyślę, że potem miano zdrajcy przypadnie mnie, odchodzi cała ochota.
-To matka tej małej?
-W takim wypadku musiałbym ją zapłodnić, gdy miała dziesięć lat.  Nie jestem na tyle odważny - zażartowałem. - Teraz ma szesnaście. Spójrz, jest nawet młodsza od ciebie. Może więc nie powinno mnie dziwić, i drażnić, że jeszcze ze sobą nie sypiamy. Ale drażni. Bo ja tego potrzebuję. A ona zdaje się równo pierdolić moje potrzeby.
-Więc o to się kłócicie? - dopytała. - O seks?
-Przeważnie. 
-Nie przyspieszysz tego, chyba wiesz. Będzie chciała pójść z tobą do łóżka za tydzień, zrobi to. Będzie chciała dopiero za pół roku - nie masz na to wpływu.
-Do czego zmierzasz?
-Do twojego nastawienia. Owszem, możesz na nią naciskać i nalegać, a ona w końcu ulegnie, bo będzie miała dość tego żebrania. Przy czym pamiętaj, żebranie nie jest męskie. A ty zdajesz się być facetem, który przyjemność z seksu dzieli na dwoje i nie przywłaszcza wszystkiego sobie. Głównie z tego powodu tak ubolewam nad twoją zmianą decyzji. Chcę ci po prostu uświadomić, że jeśli nie chcesz płaszczyć się i liczyć na jałmużnę z jej strony, w żaden sposób tego nie przyspieszysz. Seks to osobista sprawa każdej dziewczyny. Ja straciła dziewictwo raptem pół roku temu. Miałam już wtedy siedemnaście lat. Byłam starsza od tej twojej cnotki. 
-Ale ja ją kocham. A ona doskonale o tym wie. 
-Ty ją kochasz - powtórzyła i wiedziałem, że padną po tym słowa, których nie chcę usłyszeć. - A ona cię kocha?
-Tego nie wiem - wyznałem z boleścią. - Nigdy mi tego nie powiedziała.
-Może tu tkwi problem. Nie pójdzie z tobą do łóżka, dopóki cię nie pokocha. A jeszcze tego nie zrobiła. - Słów, przed którymi najchętniej zatkałbym uszy, przybywało. - A może ktoś ją skrzywdził. - Dotknęła mojego ramienia, szczęśliwie zdrowego, więc nie zapiałem jak skrzywdzone kurczę. - Niepotrzebnie tu przyszedłeś, człowieku bez imienia. Może pieniędzy masz dość, żeby fundować sobie dziwki w najdroższym burdelu w mieście. Ale trzeba ci czasu. A jego nie kupisz, nawet gdybyś chciał. Wróć teraz do niej. I przeproś, choćbyś myślał, że nie masz za co przepraszać. Bo na pewno masz. Faceci zawsze mają za co przepraszać. 
Wstałem z łóżka na miękkich kolanach i wznosiłem się do pionu lata świetlne, bo całe swe życie: energię i splot chęci, zostawiłem przy Viv. Klamka szczelnych, być może dźwiękoszczelnych drzwi, ugięła się z żałosnym jękiem pod moją dłonią. Odwróciłem się jeszcze i rzekłem:
-Zatrudniłabyś się w McDonaldzie. Albo w telefonie zaufania. To nie jest miejsce dla ciebie.
-A co, poczułeś się lepiej?
-Niezaprzeczalnie.
-Coś podobnego. - Uderzyła dłońmi w satynową pościel. - Czyżbym potrafiła zdziałać cuda nawet w ubraniach?
Zapinałem pasek spodni na schodach, mijając wzburzoną pięćdziesiątkę, która natychmiast pognała skontrolować stan swojej podopiecznej. Jestem bowiem jednym z nielicznych, którzy wychodzą z burdelu po pięciu minutach, płacąc sto dolców za pełną godzinę zegarową. Ochroniarze, z łaski swojej, nie pomogli mi wyjść, nie przetoczyli mnie przez próg. Wystrzeliłem w rześkie powietrze nocy i dosiadłem samochodu, z którego ciekła deszczówka skraplana od tygodnia.
Głupi dureń. Głupi, tępy, niedojrzały dureń. Niedojrzały, napalony, niecierpliwy dureń. Niecierpliwe wstrętne bydle. 
Chmara poniżających epitetów wzbijała się w mojej głowie jak pobudzony rój pszczół. I kąsała. I żądliła. I domagała się, bym poczuł każde ukłucie z osobna. A ja czułem je, bo trzeźwość, którą na mnie zesłano, odebrała wszystko to, co przyćmiewało mi dotąd oczy.
Stanąłem na cyplu wzniesionym nad urwiskiem i jedną stopą stąpałem w powietrzu poza nim.
Nigdy jeszcze nie byłem tak blisko utraty. Nawet gdy Chloe chciała odebrać mi Amy, ta była bliżej niż dalej. Wiedziałem wtedy, że jedynie od mojej determinacji zależy powrót albo jego brak. Teraz natomiast, w chwili zdrady albo na jej pograniczu, na barkach Viv spoczywa decyzja. Wszedłem jedną stopą do grobu własnej miłości, w którym zakopałbym ją, gdybym pozwolił hormonom dominować.
Pozwolę sobie powtórzyć po raz wtóry - czuwa nade mną opatrzność. Postanowiłem nie próbować więcej zerwać się z jej smyczy. Będę usłużnym szczenięciem, jeśli dzięki temu będę mógł nadal oddychać miłością do niej i upajać się nią, mając jednocześnie nadzieje, że nie tlen jest jej powietrzem, a ja.
Żyję w kłamstwie i nie chcę wyleźć z tego uszczelnienia.
Nie wiem, ile czerwonych, a ile zielonych świateł minąłem po drodze. Ile przecznic bez sygnalizacji. Ile skrzyżowań, skrętów i granic dzielnicy. Wiem tylko, że gdy z powrotem dotarłem do hotelu, dochodziła północ i przygasły światła w holu. Zaparkowałem na poprzednim miejscu parkingowym, już nie tyłem, manewrując niespiesznie, ale wbiłem się dziobem w szczelinę i prędko wyskoczyłem, zahaczając bocznym lusterkiem o lusterko sąsiada. 
Zdaje mi się, że winda została stworzona, by rozogniać ludzką irytację. Ta ciasnawa puszka zakłóca czasoprzestrzeń. Minuta przeciąga się w niej do solidnej godziny. Wbiegłem więc schodami. Na dziewiętnaste piętro. Niedotleniony, niedokrwiony, słaby jak dziecię na porodówce. Zatem gdy byłem już na szczycie wieżowca, padłem na zaciemnionym korytarzu na kolana, pochyliłem się i utrzymywałem na zdrowym ramieniu. Oddychałem jak lokomotywa w skansenie i świst tego oddechu rozwiewał wkoło kurz z dywanu. 
W końcu jednak doczłapałem się do ostatnich drzwi na lewo. Odetchnąłem raz jeszcze, głęboko, tak głęboko, że wdychając powietrze, rozerwało mi płuca, a gdy je wydychałem, oddałem i jego dawno zgromadzone opary. Wszedłem do pokoju pachnącego miłością, nieporozumieniem i nami, lecz ostatni nie był zapachem fizycznym.
W pokoju było ciemno. Zgasły wszystkie światła, tylko księżyc nieśmiało nadawał pościeli srebrzystą biel. Łóżko było puste, a pościel zmięta - namacalny dowód mojego niedawnego ogłupienia.
Za to zza drzwi łazienki sączył się strumień światła. Zdjąłem w progu buty, podszedłem do ściany i usiadłem pod włącznikiem. Długą chwilę słuchałem. Słuchałem jak oddycha i jak niespokojny jest jej oddech. Może dlatego oddycham równie łapczywie. Nie mógłbym działać, gdy ona by przestała. To jak kolejka na baterie. Nie wystarczy, by pracowała jedna. Ich wzajemne połączenie jest koniecznością.
-Viv, wróciłem - rzekłem cicho. 
Nie otrzymałem odpowiedzi. Ale nie wstrzymała oddechu. Spała.
Uchyliłem cicho drzwi i na palcach wszedłem do środka. Leżała na kaflach, zwinięta w kłębek. Wzór łazienkowego dywanika odcisnął się na jej policzku. Ujął mnie za serce widok jej, spokojnej i zawstydzającej swym pięknem piękno całego świata, z policzkami zabarwionymi wyschniętymi łzami.
Wziąłem ją łagodnie na ręce i zaniosłem do łóżka, co i rusz całując w policzek albo w zbłąkany kosmyk, który wzbił się do moich ust. Materac niemal niezauważalnie ugiął się pod nią. Wnęka powstała dopiero na krawędzi, gdy przywarłem do niej oparty ramionami, kucając u podnóża drewnianego stelaża. 
-Viv - powiedziałem cicho, błądząc opuszką palca wskazującego wzdłuż jej przedramienia upchniętego pod skronią. - Viv, kwiatuszku, obudź się. 
Ucałowałem jej nagi brzuch, jego wąski pasek wychylający się spod koszulki. Ciepła łza kapnęła na skraj jej biodra i prędko spłynęła w zagłębienie pachwiny.
-Malutka, proszę - błagałem szeptem.
Minęła chwila, której długości nie byłem w stanie określić, i poczułem jej małą dłoń we włosach. Uniosłem się znad jej brzucha. Patrzyliśmy sobie w oczy. Jej były zamglone snem, moje załzawione wyrzutem. Z kolei tę chwilę potrafię dosadnie sprecyzować - trwała bez końca. Wiła się i ciągnęła ospale. I było mi tak dobrze, patrząc na nią i wiedząc, że ona nie odwraca wzroku.
-Nie zdradziłem cię - powiedziałem wkrótce. 
-Wiem - odrzekła ona.
-Nie mógłbym.
-Wiem.
-Jest mi tak cholernie źle - dodałem.
-Wiem - stwierdziła znów. 
-I tak strasznie żałuję.
-To również wiem.
Westchnąłem głęboko, gdy usiadła po turecku i poleciła spojrzeniem, bym dosiadł się obok, blisko, tak blisko, by mogła spleść nasze palce i wtulić twarz w moją pierś, szczęśliwie niepachnącą grzechem.
-Poszedłem do burdelu - wyznałem strapionym głosem, trzymając jej dłoń tak mocno, że aż pobielały mi knykcie. - Miała siedemnaście lat. Raptem rok więcej od ciebie. Amy, cóż za zbieg okoliczności. Była ładna. Ba, piękna. I miała bajeczne ciało. Ale nie była tobą. Nawet w najmniejszym stopniu nie była tobą. Nie umiałem. Nie mogłem. Chyba by mi nawet nie stanął. No i straciłem sto dolców.
-Za głupotę się płaci - rzekła. Siedzieliśmy wtedy oboje ze spuszczonymi nogami, ramię przy ramieniu. - Swoją drogą, jak jajka? - spytała, przykładając dłoń do mojego krocza. Dotyk był motyli, niemalże niewyczuwalny. Błogosławię ją za tę delikatność.
-Wciąż obolałe. To był wybitnie trafny cios. 
-Zasłużyłeś na niego.
-Wiem.
-A czego nie wiesz?
Zasępiłem się i wtedy wyczułem usztywnianą krawędź opakowania prezerwatywy wbijającą się w moje udo.
-Nie wiem, skąd wzięłaś gumki. Albo chociaż tę jedną. A, możesz mi wierzyć, zastanawiam się nad tym od godziny.
Viv wstała. Zaczesała włosy na tył głowy, a te dzielnie trzymały się karku. Zrobiła ospałe okrążenie wokół pokoju i stanęła po drugiej stronie, tyłem do mnie. Jej pośladki w bieliźnie przypominały jędrnie uniesione serce.
-Może spędziłam pół dnia na przeszukiwaniu twojego samochodu, żeby wśród setek zakamarków odnaleźć tę jedną gumkę. Bo... Bo może właśnie dziś chciałam się z tobą kochać. Ten pierwszy raz. I zrobiłabym to, gdybyś nie był tak namolny. 
Z początku nie dotarło do mnie, że oddałem olimpijskie złoto walkowerem. Najwyższa wygrana leżała na mojej dłoni. Wystarczyło, bym zacisnął palce i chwycił ją, pojmał, przywłaszczył na dźwięk jej przyzwolenia.
-Ja pierdole - wyrwało mi się. - Czyli gdybym nie był takim dupkiem, bylibyśmy teraz tuż po i trzymałbym twoje nagie rozpalone ciałko w ramionach - wyjąkałem. - Pieprzony kretyn.
-Z grzeczności nie zaprzeczę. 
Stała przede mną, łącząc na dywanie palce naszych stóp. Ręce splecione miała na piersi, a sprężyna włosów zaglądała w jej oko. Doświadczyłem przytłaczającej porażki. Stracone sto dolców było jak kurz na podeszwie. Stracić szansę na fizyczne udowodnienie miłości - to dopiero przegrana. Jak zasnąć przed ostatnim zachodem słońca albo obudzić się po wschodzie.
-Obiecuję, przysięgam na własne życie: już nigdy nie będę w tej kwestii natrętem. Przysięgam. Obiecuję. Nigdy więcej nie będę cię do niczego namawiał. Poczekam grzecznie, aż będziesz gotowa. Daję słowo.
-Nie można było tak od razu? - spytała, głaszcząc moje włosy pod naglącą potrzebą szamponu.
-Człowiek całe życie uczy się na własnych błędach. Nie popełnię więcej tego jednego.
-Tylko dziesięć innych?
-Nie mogę tego wykluczyć.
A potem zaczęła płakać, rzewnie i głośno. Usiadła na moich kolanach okrakiem i przytuliłem ją do swojej piersi. A może to ona przytulała mnie. Sam już nie wiem. Wiem za to, że czułem się rozgrzeszony. I kochany. Mimo że niewiele było w niej miłości do mnie. Szeptaliśmy do siebie naprzemiennie, nawet dokładnie nie wsłuchując się w te szeleszczące obietnice i przeprosiny. Mówiliśmy, bo kiedy nadchodziło milczenie, wraz z nim przybywał i niepokój. Bo czy gdy nic nie mówi, wciąż czuje się równie dobrze? I czy gdy ja przestaję się odzywać, nie zalewa mnie ponowna powódź wyrzutów?
A gdy w końcu, po wielu pocałunkach wplątanych we włosy, przestała płakać i znów patrzyliśmy w swoje skrzące się oczy, powiedziałem łagodnie:
-Viv, muszę znać odpowiedź. I chcę, żebyś była ze mną szczera. - Wziąłem w dłoń jej policzek, ten bardziej mokry, lewy, od strony serca. - Czy ktoś cię kiedyś skrzywdził?
Położyła główkę na moim barku i odrzekła:
-Nie.
A jej głos brzmiał tak, jakby sama zadawała sobie to pytanie.








~*~



Nooo, w końcu udało mi się napisać ten rozdział. Przepraszam, że tyle to trwało. Szczęścia w nowym roku Wam wszystkim życzę. Jakieś postanowienia noworoczne czy cuś??
Chyba muszę przyznać, że Justin i Viv są zdrowo popieprzeni :))
ask.fm/Paulaaa962



3 komentarze:

  1. Wow super rozdział, dużo emocji..kocham ❤❤❤ szczęśliwego Nowego Roku :**

    OdpowiedzUsuń
  2. Czemu oni są tacy pojebani? !?!??!!??!?!? Chce ich więcej eh
    ps. Pisze z wattpada jako zuzekrascal

    OdpowiedzUsuń
  3. Lubiłam to opowiadanie po zmianach jakie wprowadziłas ale teraz jest to tak nudne.. 97% rozdziału to same opisy. Każdy następny rozdział czytam w 2/3 minuty bo przewijam wszystko zeby znaleźć jakiś dialog, czytalam wszystkie Twoje opowiadania i moim zdaniem(!) to jest najnudniejsze chociaż zapowiadało się dobrze. Lubie jak piszesz ale ostatnio mam wrażenie ze krecisz w tych rozdziałach sama nie wiesz co jak bys przeciągała w czasie cos na co nie masz pomysłu, takie jest moje zdanie po dłuższej obserwacji i po przeczytaniu każdego Twojego opowiadania. Może tylko mi się tak wydaje w każdym razie dużo jest nielogicznych zdarzeń chociaż by to że (mimo ze to FF) to żaden rodzic nie zostawił by dziecka nawet z wujkiem przy takiej sytuacji tym bardziej jak jest takim "oczkiem" w głowie ojca. Pewnie masz na to pomysł ze szef zabierze jego córkę albo ktoś ja porwie czy cos w tym stylu bo jest to do przewidzenia, i nagle będzie musiał wybrać miedzy jedna a druga, w każdym razie, z wiernej i bardzo lubiacej Twoje prace "fanki"stalam się osoba zakładająca tu tylko jak mi się przypomni miedzy czytaniem innych FF, bo tak bardzo monotonne stało się to opowiadanie jak i bohaterzy. Nie odbieraj tego jako hejt tylko opinie/konstruktywna krytykę.

    OdpowiedzUsuń