Niedawno wymieniono materac. Nie było na nim śladu wgniecenia ludzkich pleców, mniej i bardziej symetrycznych. Biały, niesprężynowy, kilka warstw zatapiało łagodnie nacisk dłoni i wkrótce powracał ku szczytom, jakby nie poruszył nim ślad użytkowania. Zmieniono również pościel. Jeszcze jej nie prano. Łączyła zapachową nutę magazynu i kartonowej nowości - sztuczna odmiana topionego plastiku - i zapach porannej świeżości włosów ukochanej, w których nos błądzi ku rozgrzanemu płatkowi ucha. Dwie beżowe poduszki okalane poszwą, jedna nachodząca nieco na połowę łóżka drugiej, tak jak męska postura nachodzi na kobiecą. Drewniane skrzypiące obramowanie z czterema niewysokimi wieżyczkami w narożnikach, zawodzące tłumionym pojękiwaniem przy pulsacyjnych ruchach ram.
Byłbym głupcem, gdybym nie wyobraził sobie dzikiej namiętności znaczącej świeżą pościel jak zdobyte terytorium, chorągwią dziewczęcego dziewictwa i moją próbą wytrzymałości.
Łóżko o rozpiętości dwóch par ramion, fantazyjnie grzesznej długości, z natury unoszące komfort snu; czuję jednak, że mój spędzi z powiek.
Bóg stworzył kobietę i mężczyznę, by żyli w sporadycznym grzechu i nierzadkiej czystości. Dziś jednak sam nazwałby czystość grzechem.
Zatem aby rozognić w niej grzech i zmyć zwyczajową czystość, by sprowokować i nadać biegowi jej myśli kierunek ku świeżej, wciąż niezmiętej pościeli, którą można zmiąć, ubarwić tysiącami zagnieceń, milionami, wszystkimi, o jakich zamarzę, spytałem:
-Wolisz spać od wewnętrznej czy zewnętrznej strony?
Stary dureń. Doskonały tekst, by rozognić wiecznie zmarzniętą dziewczynę. Wyborny wręcz.
-Jeśli nie będę musiała uciekać, od wewnętrznej.
-Dlaczego miałabyś?
-Ty mi powiedz - rzuciła pruderyjnie. - Kiedy śpię od wewnątrz, jest mi tak ciepło. I czuję się bezpieczna.
-A sypiasz z kimś na co dzień? - palnąłem bez zastanowienia.
Nie pożałowałem bezmyślności. W ogóle nie otrzymałem na nią odzewu.
Co swoją drogą satysfakcjonuje mnie i niepokoi zarazem.
-Pójdę wziąć prysznic - powiedziała cicho.
-Jasne - odrzekłem, bo zdawało mi się, że coś odrzec trzeba. - Twoja torba jest w szafie. A coś odpowiedniego do spania pod tą bielizną, o której musimy porozmawiać, ale innym razem, bo teraz padam na pysk i nie mam ochoty się z tobą kłócić.
-Życzę ci szczęścia w każdym przyszłym związku, jeśli z góry zakładasz, że każda rozmowa skończy się kłótnią.
Przyjrzałem jej się uważnie, zmierzającej ku szafie.
-Jakie przyszłe związki? Związek z tobą jest ostatnim. Później umrę.
To powiedziawszy, lekceważąco, choć pełnią serca, usiadłem na skraju łóżka w nogach, a Viv wydobyła z przepastnej torby, mojej, moje bokserki i moją koszulkę, nawet żel pod prysznic wybrała mój, i weszła do łazienki. Jeśli myśli, że całym tym męskim tłumieniem kobiecości zabije erotyzm, będę zmuszony zniszczyć jej dzieciństwo.
Nie zostawiła zapraszająco otwartych drzwi. Włożyłem klucz w rozporek, ale ona nie pozwoliła mi go przekręcić. Uparta bestia.
Położyłem się na wznak na łóżku, z rękoma pod głową. Słyszałem, jak tuż za ścianą spadają jej ubrania, jak rozwierają się drzwi kabiny prysznicowej, jak krople wody uderzają w szyby i dotykają jej ciała, którego ja nie mogę dotykać. Z jakiej racji ich prawa sięgają wyższego szczebla intymności niż moje?
Rozebrałem się w pokoju do naga i wszedłem do łazienki. Nie było takiej siły, która zatrzymałaby mnie w progu. Stała tyłem do drzwi, za zaparowanymi szybami. Opływowy zarys jej ciała lśnił w strugach wody za szklanym murem. Trzymała słuchawkę prysznica przy piersiach i powolnym ruchem dłoni prowadziła wodę wzdłuż drobnych włosków na jedwabistej skórze.
To niesamowite, czuć, że choć ją kocham, zakochuję się wciąż od nowa i na nowo. W tym, co poznane i w tym, w czym pokładam głębokie nadzieje. Na przykład w seksie. Pewnego dnia. Lata świetlne później.
Wszedłem do niej pod prysznic i zamknąłem nas w parującej i oddychającej wrzątkiem kabinie. Zdjąłem z jej nadgarstka gumkę. Wtedy drgnęła. Ująłem w dłonie całe tornado jej włosów i aby jej snu nie mąciła mokra poduszka, związałem łagodnie powyżej karku, który magnetyczną siłą opuścił nań moje usta i pozwolił przywitać się salwą pocałunków.
-Jesteś taka piękna - powiedziałem, kosztując widoku jej piersi, kształtnie, choć nieobficie zarysowanych, znad kościstego ramienia.
-Co ty tutaj robisz? - spytała półgłosem.
-Biorę prysznic - odparłem ja.
-A dlaczego razem ze mną?
Nachyliłem się nad jej rozgrzanym wrzątkiem uchem i szepnąłem:
-Oszczędzam wodę. Żeby któregoś dnia nasze dzieci nie musiały kąpać się w deszczówce. W każdym razie to jeden z powodów.
-Jaki jest więc drugi? - ciągnęła.
-Ty.
Spiłem wodę z jej brzoskwiniowym pełnych warg, i spijałem, i spijałem, bo wciąż przybywało świeżej. Najwspanialsza w romansie z jej ustami była niezmienność. Z racji doskonałości, nie mogły być lepsze. Pozostawały więc słodkie, lecz nie przesłodzone, pikantne, lecz nie perwersyjne, wprawione, choć niedoświadczone. Ich wzajemne zaprzeczenia nadawały rozpędu, jednocześnie trzymając kontrolną stopę na hamulcu.
Pragnę jej. Potrzebuję. I wiem to na pewno. Oszaleję, postradam zmysły, jeśli jej nie dotknę. Dotykiem kojącym ból męskiego pożądania. To ogień wypalający sobie od wewnątrz drogę ucieczki. Rozlana fiolka kwasu poszukująca ujścia w kroczu. A później, całkiem jakbym spuszczał się żyletkami. Ale jestem masochistą, bo lubię ten ból. Lubię czuć, jak narasta i mieć świadomość, że pewnego dnia odejdzie. Ona go zabierze.
-Pierwszy raz stoisz przede mną nago - zauważyła.
-Nie wydajesz się być tym faktem przesadnie onieśmielona.
-Bo nie jestem. Przesadnie. - Przebiegła po mnie wzrokiem. - Zaskakujące jest to, że przeważnie ci z największym ego równie wiele mają w bokserkach.
Uśmiechnąłem się. Viv odgrywająca rolę obojętnej zimnej suki to wraz z nagością jej ciała wisienka na szczycie tego przełomowego dnia.
Cieszy mnie jednak, że to wyłącznie poza, jedna z wielu i zmienna. Nie chciałbym, by na co dzień była swoją siostrą i milionem innych pospolitych. Nie sztuką jest znaleźć stokrotkę na łące pełnej stokrotek. Wyzwanie stanowi odszukanie czterolistnej koniczyny w kłębach trójlistnych.
-Chcę cię dotykać, skarbie - wyznałem. Dłonie mi drżały, gdy poznawałem jej pośladki i piersi, i biodra, i każdy kręg szczupłych pleców.
Przyjemność rozlała się po jej twarzy. Nie zamaskuje jej. Nie dziś. Nie, gdy tak bardzo potrzebuję ją widzieć.
Jej ciało było pięknem, poezją czytaną niewidomemu, każdego jednego dnia. Dziś piękno to nie mogło zostać niedocenione. Raz jeszcze spojrzałem w jej oczy. Nie umiem z nich czytać. Odczytałem więc na oślep i upuściwszy stos krwistych malinek na jej szyję i wyboiste obojczyki, padłem na kolana. Moja królowa. A ja jej marnym sługą.
Wspinałem się drabiną pocałunków w górę jej ud, ku centrum erotycznego wszechświata, tam gdzie płomienie miłości tlą się i żarzą bez względu na ulewne awantury czy śnieżne i mroźne ciche dni. Położyłem jedną dłoń na tyle jej łydki, ugiąłem długą śniadą nogę w kolanie i położyłem na swoim barku, by móc wpić się w nią, w jej smak i naszą wspólną rozkosz, by dotknąć jej, by pieścić, by czuć drżenie jej nóg i dzikość dłoni we włosach.
Poczułem. Wzbierały w niej fale, częste, długie, głośne i intensywne. Pulsacyjnym ruchem języka uderzałem w jej kwiatową słodycz, to znów koiłem mokrym pocałunkiem, to z kolei byłem w niej, inaczej, lecz w niej. To nie jedynie powierzchowna poświata dziewczęcego ciała. To ona, i moje pozwolenie, i tajemnica, którą posiadłem na własność.
Chaotyczne pieszczoty warg, języka i zębów wzmagały na sile. Wbijałem kwintet palców w jej pośladek, drugi kwintet nie opuszczał łydki napinającej się przy mięśniach otaczających mój kręgosłup. Dotknęła każdego włosa na mojej głowie z osobna, tak wnikliwie wśród nich przebiegała, a drugą dłonią wspierała się szyby zamkniętej w parującym ekstatycznym orgazmie. Odchyliła głowę upiększoną rozwartymi wargami i wygięty łuk tworzył jej plecy. Dosięgnęła jej najpotężniejsza fala, niszczycielskie trzęsienie ziemi i posmakowawszy wszystkich kobiecych wyrazów wdzięczności, podtrzymałem ją, gdy kolana nie dały rady.
Stając na prostych nogach, twardy jak skała, otarłszy się nieświadomie o szczyt jej uda, doświadczyłem niemożliwego - i doszedłem w napływie spazmatycznego oddechu, wsparty czołem na jej piersi, w głębi której szalało rozemocjonowane serce, bijąc szybko. Tak szybko, że nawet kochające serce nie bije szybciej.
Kurwa, kurwa, kurwa. Boże. Mój słodki Jezu.
Kocham ją tak nieprzyzwoicie mocno. Tak piekielnie. Tak boleśnie niewyobrażalnie.
-Chcesz się przekonać, jak smakujesz? - szepnąłem, wsparłszy czoło na jej czole.
Dotknęła czubkiem języka mojej wargi i pocałowała mnie krótko, trzymając w dłoni mój lewy policzek. Prawdziwie erotyczna zagrywka. Chwytałem jej usta łapczywymi skubnięciami jeszcze kilkakrotnie, przeplatając przez palce mokre loki i mierzwiąc je przy skroniach.
-I jak wrażenia? - zagaiłem, postępując krok w tył. Zyskała przestrzeń, nabrała dystansu. Wstąpiła z uniesioną głową pod strumień gorącej wody. Nie wiem jednak, które z tych dwojga wrzy mocniej.
-Nie pytaj mnie o nic, dopóki nie zacznę samodzielnie oddychać.
Obmywała się łagodnie spływającą wodą, powieki miała opuszczone. Stałem za nią, to dotykając jej piersi, to całując kark, to ocierając się od czasu do czasu o fantazyjny pośladek. Nie wiedziałem, czy wgryzać się w wargi i tłumić te radosne uniesienia, czy przywierać do jej ucha i dawać upust pojękiwaniu.
-Mój Boże, przestań - zachichotała. - Miałeś już swój moment.
-Ale moje potrzeby są znacznie większe. Siedź cicho i co najwyżej kręć tym ślicznym tyłeczkiem.
-Idź sobie.
-Sama sobie idź. To znaczy nie, najpierw pozwól mi dojść, dopiero później idź.
Viv położyła moją dłoń na swoim biuście, zrobiła pół kroku w tył i otarła się o mnie ponętnie pośladkami. A potem wypchnęła za drzwi kabiny.
-Viv, błagam - zawyłem.
-Nie błagaj - odrzekła. - To mało męskie.
-Umieram - oznajmiłem. - Umieram w potwornych mękach.
-To idź umierać gdzie indziej. Tutaj umieram ja. Znajdź sobie własne lokum.
Wszedłem do przytulnego pokoju, cztery na cztery metry, całkiem nagi. Nim zapłonęło światło, zaciągnąłem zasłony. Nie jestem przesadnie wstydliwy, a jednak nieprzychylna mi jest myśl, że każdy opuszczający motel, ilukolwiek by ich nie było o trzeciej w nocy, zobaczy mój nagi blady tyłek i wciąż sztywnego fiuta, którego udało mi się z kroplą potu na czole upchnąć w bokserkach. Jak długo żyję w grzechu, nigdy jeszcze nie były tak lekkomyślnie obcisłe. Z ogromną chęcią położyłbym się do łóżka nagi jak święty turecki. Musiałem jednak wybrać: tulenie nocą rozgrzanego słońca do piersi czy fizyczna ulga i swoboda. To jeden z tych duetów, który nie zestroi ze sobą strun.
Leżałem po zewnętrznej stronie materaca z rękoma za głową i kołdrą zmiętą u stóp, gdy wyłoniła się ze światłości w półmrok sypialni, rozgrzana wodą i mną, z mokrym kosmykiem uderzającym czubek nosa w podskokach oddechu, w moich ubraniach, przybrana w skórę gładką i pachnącą miętową świeżością. Paroma niespiesznymi susami przebrnęła przez długie kilometry dzielące ją od łóżka. Wpełzła pod kołdrę, wypinając chude pośladki, na których swobodnie wisiały moje bokserki. Zakopawszy się w puszystej pościeli, skleiła nos ze ścianą.
Czyż to nie najbardziej rozmowna istota?
Zerknąłem na nią z ukosa.
To coś w rodzaju opóźnionego zawstydzenia. Jej nagość, nieobecna pod prysznicem, ujawniła się teraz, w ubraniach i ciasnym kokonie pościeli.
-Czuję się wykorzystany. Jak dziwka po szybkim numerku - westchnąłem, głęboko urażony. - Pobzykałaś i idziesz spać, nie mówiąc nawet dobranoc.
-Dobranoc - rzekła i słyszałem uśmiech, przez który jak przez filtr wybiegł jej głos. - Chwila, chodziłeś na dziwki?
-W kodeksie pracy jest to zaznaczone mianem korzystania z usług prostytutek. I tak brzmi zdecydowanie bardziej elegancko.
-Nie ma w tym niczego eleganckiego.
-W każdym razie, tak. Zdarzyło się raz czy drugi. Czy trzeci. Czy czwarty.
-W porządku, załapałam.
-Ale nie przesadnie często. Na ogół to kobiety były skore płacić mi, bym zrobił im dobrze.
Położyła się na wznak i zwróciła ku mnie głowę.
-Więc ile się należy za usługę?
-Jak dla pani? - zastanowiłem się. - Jest pani wymagająca. Kosztowało mnie to sporo zdrowia psychicznego. I fizycznego również. - To powiedziawszy, odchyliłem gumkę bokserek, by ochłodzić nieco rozgrzany męski silnik. - Dasz buziaka, przytulisz się i będziemy kwita. - Jeszcze się opierała, jeszcze strzegła granic swojego terytorium. - Och, no chodźże tu do mnie. Wariuję bez ciebie.
-Ze mną też wariujesz.
-Ale wariowanie z tobą jest przyjemniejsze.
Wtargnąłem na jej połowę i odwinąłem drobne dziewczęce zawiniątko z fałd kołdry. Oplotłem ją w talii ramieniem i skleiłem ze swoją piersią. Gdy wetknęła chłodne stopy pomiędzy moje łydki, dołożyłem wszelkich starań, by zatopić ją w cieple, lecz już nie duszącym gorącu kołdry, a tym, którego nadmiar eksploduje we mnie. Ach, jak wspaniale pachniała. Jak słodka świeżość. I miłość.
-Któregoś dnia się z tobą ożenię - wygłosiłem, szepcząc w jej czoło. - Kupimy dom za miastem. I psa. I będzie mieszkał w budzie ze swoim imieniem. I spłodzimy gromadkę dzieci. I Amy w tym przedstawieniu odegra rolę zbuntowanej starszej siostry zmuszonej do opieki nad młodszym rodzeństwem. I nie będę musiał rozmawiać z nią o miesiączkach, antykoncepcji i tych wszystkich babskich sprawach, o których nie mam bladego pojęcia, bo zrobisz to za mnie ty. I opowie ci o swoim pierwszym chłopaku, więc nie będę musiał jej śledzić, kiedy zacznie chodzić na randki. - Ściskałem ją i pocierałem plecy, i temperatura była tak wysoka, że benzyna zapłonęłaby w niej sama. - Oświadczę ci się na plaży. Albo nie, nie na plaży. Na plaży weźmiemy ślub. A oświadczę ci się w restauracji, przy drogim winie. Albo nie. To takie sztuczne. Żadnych kwiatów i kolacyjek przy świecach. Wywiozę cię na Kilimandżaro i zagrożę, że jeśli za mnie nie wyjdziesz, rzucę się w przepaść i będziesz zmuszona zleźć stamtąd o własnych siłach. Albo może nadmucham prezerwatywę, jak balon, i włożę do niej pierścionek. To byłoby coś.
-Justin. - Poklepała moją pierś, by mnie wybudzić. - Justin, skarbie, może chodźmy już spać. Zaczynasz fantazjować. Albo majaczyć.
-Ale wyjdziesz za mnie, prawda?
-Tak, Justin. Wyjdę - powiedziała, tłumiąc ziewnięcie przy moim obtoczonym tatuażem sutku.
-I będziesz miała białą sukienkę?
-Tak, Justin.
-I podwiązki.
-Cokolwiek rozkażesz. Idź już spać. Trzecia nad ranem to niekoniecznie odpowiednia pora na planowanie ślubu - rzekła, całując mnie w czubek głowy.
Zasnąłem z policzkiem na jej piersi. Śniłem o białej sukience i podwiązkach, które ściągam zębami, i o niej obiecującej mi miłość. Bo niczego tak nie pragnę jak jej ukochania.
Tej nocy dowiedziałem się, że Viv pije wodę ze szklanej butelki, gdy obudziła się z rozdzierającym krzykiem i w porywach sennej agonii strąciła ją z szafki nocnej. Huk tłuczonego szkła szeptem był przy jej wrzasku potęgowanym histeryczną falą płaczu.
Obudziłem się sekundę po niej, nie więcej, a sąsiadująca z moją poduszka tonęła w odwilży łez. Płakała więc przez sen. Przez sen z powodu snu. Drżała, siedząc w kłębku własnego ciała, i wraz z nią drżało całe łóżko o ramach podatnych na każdy ruch. Zmyłem z oczu mgłę. Niewiele myśląc, bo i o czym by można pod wrzaskiem unoszącym sztywno każdy włos mojego ciała, okryłem ją płaszczem ramion i przyciągnąłem do piersi. Niagara nie była już monumentem, a noc sennym azylem. Była strachem. Strachem przed jej słowami i strachem przed milczeniem.
-Viv - wyszeptałem niespokojnie. Tarłem jej plecy i czułem na dłoniach iskry. Kiedy jednak uścisk był słabszy i zabierałem jej ból mojego niewyczucia, napełniał ją przypływ i groziło nam podtopienie. - Viv, aniołku, co się dzieje?
Nie było jej przy mnie. Nie było jej ze mną. Nie wiem, jaką drogę obrała i którą przemierzała te zatrwożone napady, ale ogrodziła ją ciernistym żywopłotem. Kołysała się w transie w moich ramionach, dławiąc się łzami i zaciskając powieki tak mocno, że ból promieniował i do moich.
Ale nie to było najgorsze.
Gdy próbowałem ocucić ją, wybudzić, otrzeć swawolny włos z jej policzka, wyrwała się, a siła, jaką dysponowała, wprawiła mnie w zdumienie. Pochylając się, jakby pchnął ją ku materacowi ból, przycisnęła dłonie do uszu i zbłąkanymi palcami poczęła szarpać włosy wokół skroni. Aż opadła lewym profilem na pościel i zawinięta ciasno własnym ciałem, z kolanami przy piersi i łokciami dociskającymi ku sobie łydki, umierała. Bowiem ból malujący jej twarz widziałem tylko na myśl o umieraniu.
-Viv, maleńka - powiedziałem głośniej, zapalając nocną lampkę. Światło spod materiałowego abażuru okryło sypialnię ciepłą poświatą. - Kochanie, to sen - spróbowałem znów, okrywając ją sobą i całując w spocone czoło. - To tylko zły sen.
Szeptałem do jej odkrytego spod włosów ucha najczulsze słowa, jakie przyszły mi na myśl. Obcałowywałem ją łagodnymi dotknięciami i drżałem za każdym razem, gdy drgnęła i ona. A poprawa stanu tej gehenny nie nadchodziła. Gdyby materac był morzem, a panika falującą w nim wodą, tonąłbym głęboko pod powierzchnią. Bo ilekroć władał mną strach, nigdy jeszcze nie był tak uzasadniony i niewytłumaczalny zarazem. Bać się o dziewczynę leżącą w zaciszu pokoju w ramionach kogoś, kto może uchodzić za ostoję jej bezpieczeństwa. Jednocześnie bać się o kogoś, kto jest obok, ale nie widzi, nie słyszy i nie czuje tego spokoju, który staram się wytworzyć.
Więc bałem się bardziej niż podczas wszystkich kryzysowych sytuacji budujących wychowanie Amy. Niż podczas długiego ciągu przesądzonych wizyt na komisariacie.
-Viv, błagam, znów błagam, uspokój się i opowiedz mi o wszystkim. I usłysz mnie. Boże, usłysz.
Uchwyciłem moment jej półprzytomności. Przylgnęła dłońmi, kościstymi rozgrzanymi palcami, do mojej piersi unoszonej gwałtownie świszczącym oddechem. Pocałowała mój sutek, i drugi, i zapłakała rzewnie podczas tego ciągu nieoczekiwanych namiętności.
-To znów się dzieje - wypuściła drżący oddech w mój obojczyk. - Znów. Ja tak nie chcę, Justin. Zabierz to ode mnie.
-Już dobrze, malutka. Już dobrze.
Ucałowałem jej czoło i zostawiłem wtulone w nie usta.
Nie powiem, że przestałem się bać. Nie powiem, że poczułem ulgę. Nie powiem, że przestała mnie przerażać. Nie powiem, że to nie umocniło mojej miłości do niej. Każda radość umacnia. I umacnia każdy ból. Wszystko umacnia mnie w trwaniu przy niej.
Leżeliśmy chwilę złączeni, płonące ciało przy płonącym ciele. Żywiłem ogromne nadzieje na sen. Jej sen. Bo ja nie zasnę. Nie wyobrażam sobie oddać się w ręce ukojenia, kiedy jej spokój zahaczony na cienkim włosiu kołysze się na linie pomiędzy dawnymi wieżami WTC.
-Muszę się przejść - rzekła naraz. - Tak, muszę. Przejść się. Teraz. Muszę.
To nadal nie była ona. Coś bliżej nieokreślonego atakowało chaotycznie jej słowa i wypadały ze zwartych ze mną ust w postaci skubnięć i szarpnięć.
Wydostała się spod kołdry, zarzucając mi ją na głowę. I nim wyswobodziłem się z objęć duszącego gorąca, Viv ubrała już dresy, moje, a jakby, i ciągnęła na smyczy klamkę w drzwiach, zamykając je z łoskotem.
Długi splot przekleństw pomógł mi poderwać się z łóżka. Wcisnąłem łydki w jeansy, odnosząc nieodparte wrażenie, że skurczyły się, gdy spałem. Jednakże nie w nogawkach leżało sedno problemu. Punktem kulminacyjnym był nieodzownie towarzyszący mi wzwód i jego jednego nie zdołałem ścisnąć klamrą paska. Chwilę trwało, nim wygrzebałem z torby dresy i zakryłem tors koszulką, by nie wystygły pamiętne pocałunki Viv. Gdy wybiegłem na korytarz, jej już nie było. Nie było i na schodach. I w skromnym holu motelu. Kołysały się za nią drzwi wejściowe, zamykane na zakładkę, mijające się na krawędziach.
Recepcjonistka nie spała. Daleko jej było ku temu. Rozbudzona niepokornymi gośćmi z pierwszego piętra, ich niedawnym pojękiwaniem i jeszcze bardziej aktualnym krzykiem rozdzierającym ściany, ich nocnymi eskapadami i gonitwą za sobą nawzajem po schodach i w hotelowym holu, stała oparta o ladę i dłoń drżała jej na słuchawce stacjonarnego telefonu. Nie pomyliłbym się, mówiąc, że wybrała numer pobliskiego komisariatu i z palcem oczekującym na przycisku rozpoczynającym połączenie, szacowała wartość strat moralnych zaszczepionych w Viv.
-Proszę się nie przejmować - rzuciłem ku niej.
I brzmiało to nieco jak: 'Proszę się nie przejmować, ta uciekająca nieletnia nie przywykła do nocnych gwałtów i przetrzymywania, stąd ten cały rumor.'
Nie odkręcałem niemożliwego do odkręcenia.
Ratowałem to, co do uratowania możliwe.
Za tylnym fundamentem motelu rozciągał się las o spierzchniętej suszą ziemi i szczelinach rozległych prototypów kanionu. Rosły w nim dwumetrowe krzewy iglaste, przez które przedzierałem się, raniąc policzki i ramiona, by rozedrzeć wierzchnią warstwę osłonną i zatopić w głębi, bardziej przychylnej i ubogiej w agresję dzikich pnączy.
Podążałem za łkaniem Viv i szelestem leśnego runa pod jej stopami. Za jej zapachem i powietrznym korytarzem ciepła tropiącym ją krok w krok. Ja również byłem jej tropicielem. Kroczyłem po śladach i stąpałem po raz przebytym już gruncie, bojąc się i drżąc w obawie o jej kruchość, o to coś, co rozgryza ją podczas bezsennych nocy. Być może odkryłem, co dotychczas oddzielało nas od wspólnie eksploatowanego łóżka.
-Viv! - krzyknąłem, gubiąc ją z wolna.
Krzyk poruszył nią, gdy wpadła w potężne krzewy. Zaczynało świtać i blady wschód słońca majaczył ponad drzewami. Przetarłem pięściami zmożone oczy, raz jeszcze otarłem z nich powracającą mgłę. Viv brnęła przed siebie na uginających się kolanach i skręcających stopach. Wyglądała jak balon, z którego prędko, na ludzkich oczach, uchodzi powietrze. Tak i z niej uchodziło. Miałem wrażenie, że jest jej coraz mniej, że wraz z pochyłem, który pogłębiała bólem, bólem nierozumianym, ucieka część jej i muszę się spieszyć, by nie umknęła cała tam, skąd nie będę umiał jej przywrócić.
-Viv, dokąd tak pędzisz? Zaczekaj, na Boga. Nie biegnij, bo połamiesz nogi. O ile nie połamałaś ich dotychczas.
Zmniejszyłem dzielący nas dystans. Ku jej niezadowoleniu. Minęła szklaną butelkę turlaną wiatrem od podnóża do podnóża bujno rosnącego krzewu. Chwyciła jej szyjkę i rzuciła za siebie, nie okręcając głowy. Z łoskotem roztrzaskała się w pył na drzewie tuż przy mnie i odłamki zaatakowały moją uniesioną dłoń ochraniającą twarz. Przeraziłem się i było to przerażenie nie tyle w kwestii bezpieczeństwa Viv, ile bezpieczeństwa mnie samego.
Które to odeszło, zmazane niepoczytalnością Viv, gdy parę jej kroków i kilkanaście kroków moich dalej spostrzegła drugą butelkę i powtórzyłam manewr. Ku mojej rozpaczy, trafiając w punkt. Grube szkło o pozostałościach wódki na wewnętrznych ścianach roztrzaskało się na moim barku. Wzdłuż rozciętej mozaiki tatuażu sączyła się purpurowa gęsta krew, tak prędko zastygająca u wylotu skaleczeń. Rozdarła mi również policzek: zarys szczęki i krawędź zarostu ponad nim. A huk rozpadu szkła zagłuszył mój ryk i splot przekleństw.
Ignorując palący ból szarpanych ran, strzepnąłem z siebie wpojone odłamki i puściłem się ku niej biegiem, nim rozbłysła przed nią trzecia butelka, już nie tragikomiczna. Dotarłem do miejsca trwania w jej katuszach, tam gdzie upadła na leśną ściółkę. Chwyciłem ją mocno ramionami i nie wypuszczałem, nie pozwoliłem sobie wypuścić. Byłem jej ogrodzeniem. Byłem jej pościelą, w której wciąż spała zawinięta. Bo spała. Być może na jawie. Być może nieświadoma tego snu. Ale jej oczy nadal nie widziały i uszy znów przestały słyszeć.
Nie wiem, jak długo trwałem tak przy niej, unicestwiając strach, którym względem niej zapałałem, z ramieniem i policzkiem ociekającym krwią, z pętlą ramion wokół jej ciała. Oboje klęczeliśmy nisko przy ziemi, do której ją ściągałem, tak rzewnie płaczącą, tak histeryzującą, szarpiącą się i błagającą, choć nie wiem o co. Ale wypuścić ją to jak poddać się własnowolnemu aktowi kapitulacji. Toteż czekałem na wschód, nie na ten przebłysk bladości, bo może skoro ja nie odbiorę jej koszmaru, zrobi to schyłek nocy.
Wiedziałem, że jest już dobrze, kiedy wtuliła się we mnie całym ciałem, aż jej ciężar zwyciężył i podparłem się zdrową ręką o leśną ściółkę, by nie runąć na łopatki z nią uczepioną torsu. Skleiliśmy się tak, że jej policzek czuł ciepło mojego, czystego, i mój chłonął tę czułość od niej. Całowałem jej włosy i ucho, a ona płakała łzami większymi niż groch. I wkrótce cała była w mojej krwi. A ja w jej łzach. I w swoich również, bo niedługo po tym płakaliśmy już oboje.
-Tak się o ciebie bałem - szepnąłem. - Tak strasznie się o ciebie bałem. I martwiłem.
-Zabierz mnie stąd, Justin - poprosiła słabym głosem, wypranym ze wszystkiego, co definiuje siłę.
-To dobry pomysł - przyznałem. - Wrócimy do motelu i tam porozmawiamy.
Wziąłem ją na ręce, kwintesencję mojej chęci trwania w tym bałaganie. Przytuliłem do piersi i przemierzałem z wolna zatrzęsienie pułapek naszykowanych przez las. Rześkie poranne powietrze wstrząsało jej cienko osłoniętą postacią, więc wystawiałem ją ku strzępom słońca. Wyszedłem z lasu, okrążyłem motel i znów byliśmy w dusznym wnętrzu malującym sceny romantycznego horroru.
Przerażona recepcjonistka poderwała się z krzesła i cofnęła pod ścianę.
Wyszedłem wzburzony, wracam obmyty deszczem krwi, z zakrwawioną nałożnicą w ramionach. Nie chciałbym patrzeć na nas z boku, nie widząc miłości. Paradoksalnie często tam, gdzie miłość, tam wrażenie przeciwne.
Wspiąłem się po schodach i wkrótce byliśmy w pokoju pamiętającym nasz zapach i piękno sprzed koszmaru. Położyłem Viv na łóżku i sam usiadłem na krawędzi. Wziąłem głęboki oddech, tak konieczny po zbiorze niedawnych spazm.
-A teraz opowiedz mi wszystko na spokojnie, skarbie. Co się stało? I co się działo z tobą?
-To jeden z tych snów - odrzekła, trzymając się kurczowo rąbka mojej koszulki, wyrzynając z niej krew. - Miewam je często. Za często. Niemal każdej nocy. To jeden z powodów, dla którego nie chciałam, żebyś zostawał u mnie na noc. I dla którego nie chciałam zostawać u ciebie.
-Przecież to bez sensu - stwierdziłem, pieszcząc jej policzki zranioną dłonią. Pocierałem kciukiem jej wilgotne powieki, bo nie chciałem patrzeć w te smutne, smutne oczy. - Od tego jestem, Viv. By ci pomagać. By cię wspierać. Byś nie musiała się bać, jeśli czegoś się boisz. Kocham cię. A ty wydajesz się być na to głucha. Myślałem, że wyjaśniliśmy już tę kwestię. Mam przeszło dwadzieścia sześć lat, za niespełna pół roku kończę dwadzieścia siedem. Miłość nie jest dla mnie jedynie trzymaniem się za ręce czy seksem. Cała jej istota polega na tym, by być przy drugiej osobie wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebuje. A ty mnie potrzebujesz, Viv. Mów co chcesz, zaprzeczaj i kłam. Ale ja widzę: nie radzisz sobie sama. - Przytuliłem ją delikatnie, oparłszy podbródek na jej obojczyku. - Nie kocham cię tylko po to, by kochać. Kocham cię, bo chcę, żeby twoje problemy były moimi problemami. Kocham cię, bo chcę, żebyś dzieliła się ze mną swoim życiem. Nie bądź egoistką, Viv. Nie zatrzymuj wszystkiego dla siebie.
Objęła moją szyję ramionami. Trwaliśmy w tym nieskrępowanym uścisku, dopóki Viv nie poprosiła o chusteczkę higieniczną, przepraszając gorliwie za swój katar, który omyłkowo pociekł za kołnierzyk mojego T-shirtu. Podszedłem do parapetu, gdzie leżał mały podręczny plecak Viv. Wtem jednak dostrzegłem za oknem przebłysk błękitu, wschodzącego i zachodzącego, i czerwień włączoną w tęczę policyjnych syren
-Zbieramy się, słońce - rzuciłem nerwowo. - Najwyższy czas zmienić lokum.
~*~
w zasadzie nie miałam w planach tego rozdziału. ale jest i wyszedł w zasadzie całkiem nieźle ;)
niegrzeczni niegrzeczni niegrzeczni
ten Justin spod prysznica to mój wymarzony prezent gwiazdkowy, tylko jak powiedzieć o tym mamie........
jak już o świętach mowa, ŻYCZĘ WAM WSZYSTKIM WESOŁYCH ŚWIĄT I TEGO, CZEGO ŻYCZY SIĘ NA ŚWIĘTA, w razie gdybyśmy nie spotkali się tutaj przed nimi. ale niewykluczone, że się spotkamy. ale możemy się też nie spotkać,bo nie umiem powiedzieć, jak sprawnie pójdzie mi pisanie kolejnego. więc życzenia wolę złożyć na zaś :)
ps. na drugim opowiadaniu, gdybyś ktoś był zainteresowany, pojawił się drugi rozdział ------> http://my.w.tt/UiNb/QYo9lErtdz
Boże cały czas słuchałam in the name of love tej piosenki i omg kocham to kocham to kocham to kocham to ♥♥♥♥♥♥
OdpowiedzUsuńJa tak miałam w tamtym tygodniu, teraz mam obsesje na punkcie shout out to my ex wiec pewnie fragmentem z tego będzie tytuł kolejnego rozdziału na obu opowiadaniach hahaha ;)
Usuńczekam na wiecej :)
OdpowiedzUsuń