sobota, 3 grudnia 2016

Rozdział 23 - No apology for love

Rozdział nie jest sprawdzony (znów), przepraszam :(:(:( 
(ps. poprawię się)


To jedna z tych chwil, gdy czas stoi w miejscu i jednocześnie pędzi jak z nurtem dzikiej rzeki. Niewybaczalnie długie sekundy trwało, nim jeziorna bryza obmyła mi twarz. Zacząłem przeczesywać ciemności stawu niewidzącymi oczyma w nadziei, że dostrzegę jej włos, blask jej bladej nocą skóry, muśnięte uderzenie rzęs. Prosiłem, by księżyc zajrzał tu, nad jezioro, i pomógł, bo nie świeci nadaremnie. Nigdy jeszcze nie byłem tak przerażony mrokiem.
-Viv! - krzyknąłem. Echo mojego głosu rozbiegło się po gładkiej tafli. Dotarło do mnie z powrotem, nie zahaczając po drodze jej. - Viv, proszę cię!
Naraz na wodzie zaszeleściło coś bielą, gładkim błyskiem cery. I choć nie dostrzegłem konturów ani zarysu, ani jaśniejącego punktu, wiedziałem, co zrobię, nim padła decyzja.
W okamgnieniu rozpiąłem spodnie. Jednym kopnięciem zrzuciłem je wraz z butami. Koszulka opadła na piach jak chorągiew.
-Co robisz? - spytał zaalarmowany szef.
-Nie zamierzam stać i przyglądać się bezczynnie. Niech szef przyniesie z mojego samochodu koc. Leży na tylnym siedzeniu. Byle szybko!
Wbiegłem w brud wody po kolana, w te wodorosty, w to mętne dno przedzierające się podgniłą roślinnością przez palce stóp. Wpłynąłem pod taflę i woda rozprysnęła się wkoło mnie. Nie wiedziałem, kiedy się wyłonić, więc wynurzyłem się ponad granicę suszy i mokradeł, gdy uszczerbek powietrza rozpalił mi płuca. Nie sięgałem już dna, więc poruszałem łagodnie ramionami, by nie wchłonęły mnie gęstwiny.
I nagle ją  dostrzegłem. Leżała na wznak na tafli, łagodnie w niej zagłębiona. Włosy falowały wkoło jej głowy. Ramiona i nogi, nieznacznie ugięte, ułożyły ją w kształcie rozgwiazdy. Nim pojmałem ją chwytem ratunkowym, długo przypatrywałem się temu pięknu w zgodzie z naturą. Gdyby nie przywołujący krzyk szefa, piękno to jeszcze długo narażałoby nas oboje i podtapiało w wannie wodorostów obwiązujących kostki i nadgarstki.
-Mam ją! - krzyknąłem zwrócony ku plaży.
Chwytając ją, nieprzytomną, głowiłem się, jak tu ułożyć dłonie, by ich wygięcie nie powiewało erotyzmem; jak blisko swego ciała trzymać jej, by bliskość ta nie była zbyt intymna. W wodzie jej ciało ważyło gramy. Lżejsze nawet gramy niż ponad jej taflą. Ująłem ją czule i na plecach holowałem do brzegu. Kilkakrotnie zachłysnąłem się jeziornym brudem, ale w końcu wyłowiłem ją, moją złotą rybkę, zdolną przeciąć każdą sieć.
-Co z nią? - dopytywał nerwowo szef.
-Jest nieprzytomna - odrzekłem, układając ją na wznak. Piersi pod przemoczoną bluzką miała nagie, ich zarys wraz z sutkami odbijały się na materiale, który wodorost obwiązał wokół jak wstęgą.
Zdarzało mi się wcześniej dotykać jej piersi. Czy to przypadkiem, czy to teoretycznie przypadkiem. Ale gdy teraz miałem ułożyć obie dłonie na jej mostku, pomiędzy biustem, którego wspomnienie wciąż błyszczało mi w oczach, poczułem niezrównane podenerwowanie. Bo kiedy w moich oczach lśniły jej piersi, w oczach szefa płonęły moje ręce na nastoletnim ciele. Stwierdziłem jednak, że jej życie nie może równać się z pozorami wyobcowania i przyciskałem dłonie w równych pulsacyjnych ruchach do tego, co i tak należy do mnie.
Odżyła za którymś razem, za którąś błagalną prośbą, może niemą, może głośną. Wypluła haust mętnej wody i zdławiła się spazmatycznym kaszlem, przekręcając głowę i dotykając piasku prawym profilem. Chwyciłem w dłonie jej mokre włosy i już, już nachylałem się nad jej czołem, już, już całowałem jego wyziębioną gładkość, gdy kantem oka spostrzegłem but szefa. I zacząłem grać w teatrze ciał bez serc. Udaję obojętność na krzywdy tej, o którą niepokój spędza mi sen z powiek.
Chciałbym móc przestać udawać. Chciałbym wpić się w jej usta na jego oczach i chciałbym szczycić się zdobytym szczytem. A jednocześnie chcę drążyć tunele w tej tajemnicy, którą oboje przed nim wznosimy, bo zdaje mi się, że nic nie umacnia nas silniej
-Vivien, czyś ty upadła na głowę? - spytał donośnie szef, choć głos miał opanowany.
Byłem mu wdzięczny za ten karcący ton. W przeciwnym razie sam byłbym zmuszony się z nim zmierzyć.
Nie przywykłem do jej pełnego imienia. Brzmiało jak krzyk na schodach domu publicznego: "Vivien, klient w gotowości". Viv było znacznie subtelniejsze. Viv brzmiało jak skłębiony obłok pod druzgocącym słońcem. Jak pieszczota niedojrzała i nieśmiała. Brzmiało jak ona. W pełnej krasie.
-Nie krzyczcie na mnie - powiedziała słabo. - Chciałam tylko trochę popływać.
-Na ogół gdy człowiek ma ochotę popływać, idzie na basen - wtrąciłem z wyrzutem. Doprawdy nie wiem, co niezrozumiałego jest w wyrażeniu: "pozwól mi odpocząć od troski o ciebie choć od jednego wschodu słońca do wschodu ponownego". - Jest wyziębiona i osłabiona, szefie. Powinniśmy zabrać ją do szpitala - zadecydowałem.
Zgodził się skinieniem.
Wziąłem Viv na ręce, małą drobinę pożądającą mojego ciepła, przywierającą do niego ochoczo. Szef okrył ją kocem i wspiąłem się po zboczu z jej policzkiem przy nagiej piersi. Nie słuchała mojego żaru - słuchała serca. Niechaj słucha. I niechaj wie, jak nierówno bije, gdy jej bezpieczeństwo kołysze się na cienkim włosiu. Przedarliśmy się przez trawiaste równiny prowadzące do zagęszczenia światła samochodowych reflektorów. Położyłem Viv na tylnych siedzeniach. Ostrożności i czułości w moich ruchach było aż zanadto; zanadto, bym mógł przyrzekać i łgać, jak obojętna jest mi Viv. Zatrzasnąłem drzwi auta. Została odizolowana. Ale między mną i szefem nie wznosiła się żadna ściana, żadne drzwi i szyby okien.
-Ubierz się. - Rzucił we mnie ubraniami.
Więc się ubrałem. Skrępowanie bez ubrań było jeszcze bardziej wyraziste niż skrępowanie w nich. Gdy zapiąłem spodnie i zawiązałem buty, odezwałem się, byleby nie milczeć. Ale gdy już otworzyłem usta, popłynęły z nich słowa mądrości:
-Szefie, zdaje mi się, że ta wymówka z pływaniem to jedna wielka bujda.
-Do czego pijesz?
-Myślę - odchrząknąłem - myślę, że Viv chciała zrobić sobie krzywdę.
-Mówisz o...
-O samobójstwie - przyznałem przed nim i przyznałem przed sobą. - Myślę, że chciała się zabić.
Ucichł jego oddech. Jestem pewien, że jego serce, bijąc szybko, choć nie szybciej niż moje, dołożyło wszelkich starań, by stłumić głuche dudnienie w klatce żeber.
-Miała powód?
-Nie wiem - wyznałem. - Szefie, kurwa, nie wiem. To, że byłem tu z nią wcześniej, to czysty zbieg okoliczności, nie płomienny romans.
Grunt to mówić pewnie. Kłamać, ale pewnie.
Jednakże nie wszystko było kłamstwem. Moja niewiedza nie była.
-Zabierzmy ją do szpitala - powiedział szef z westchnieniem. Czyżby mi uwierzył? Czyżby dał się przekupić tym absurdem dla końca sztormu sumienia?
Powrotna droga zapętlona była w nieustanne niebezpieczeństwo. Jak tu bowiem prowadzić bezpiecznie, gdy droga przede mną była cieniem, a konturem dygocząca w przednim lusterku Viv? Trzęsła się pod kocem i szczękała zębami, zagłuszając szept lokalnego radia. Zagłuszając mnie, krzyczącego w myślach, dopominającego się skupienia. Szef obserwował mnie bacznie kantem oka, sądząc, że tego nie widzę. Ale widziałem wyraźnie. Widziałem głęboką bruzdę na jego szyi, którą skręcał i pozostawiał prosto jednocześnie. To sztuka, którą nabyć może wyłącznie ojciec pod stanem alarmowym.
Zajechałem pod szpital. Zaparkowałem w świetle latarni na styl lat ubiegłego wieku. Pochwyciłem nieokiełznane szczęście i wszedłem do holu upstrzonego sztucznym białym światłem halogenów. Oddech szefa prowadził mnie na smyczy, owijał mnie w szyi obrożą. W ciągu tej wędrówki nie znalazłem ani momentu na pocałunek na jej lśniącym, dziś tak bladym czole albo policzku, albo choćby na jej cieniu. Bo choć ten desperacki akt nie zwiastuje ognistego romansu, w oczach szefa jest jego bezkrytycznym potwierdzeniem. A ja nie chciałem niczego potwierdzać. Pragnąłem, by potwierdziło się samo. Mimowolnie. Bez wsparcia moich zaborczych ust. Niech spojrzy mi w oczy i wyczyta, jak z oczu syna, bezgraniczną miłość, i ani szczypty zwątpienia w nią.
Przecież umie czytać. Umie wchłaniać tak skrupulatnie prowadzoną kaligrafię.
-Moja dziew... - zacząłem przed rejestracją i w samą porę koniuszek języka skrył się między ostrymi jak brzytwy jedynkami. - Proszę się nią zająć - powiedziałem po namyśle. - Jest wyziębiona. I podtopiona. Spędziła nie wiadomo ile czasu w lodowatej wodzie - wyjaśniłem pokrótce.
Pielęgniarka poprowadziła nas długim korytarzem, gdzie położyłem moją zmarzniętą radość życia na łóżku w dwuosobowej sali, dziś zajmowanej jedynie przez Viv i jej dzielną obstawę: z jednej strony chroniącą czujnym ojcowskim okiem przed przedwczesną utratą dziewictwa, z drugiej izolującą ją przed całym światem, w który się nie wliczam.
Wyprosili nas z sali. Mnie - powszechnie zrozumiałe, choć wzbudzające kontrowersje. Jej ojca - zupełnie wyssane z logiki. Zdaje mi się nawet, że gdybyśmy podnieśli protest na szpitalnym korytarzu, wszedłbym do sali prędzej, z serdeczniejszą aprobatą pielęgniarek. Ja, wyglądający jak przeciętny diler i posiadacz piętnastocentymetrowej kosy w kieszeni, zamiast niego, nadrzędnego guru meksykańskiej mafii. Usadowiliśmy się na plastikowych krzesłach zdobiących ścianę od podnóża i wpatrywaliśmy się w zaciągnięte rolety na szybie w drzwiach sali chorych, za którymi lekarz dotykiem dotykiem zaznajamia się z Viv, a każde jego muśnięcie odbiorę ja - w jej ponownej nieufności.
-Dowiem się, co kombinujesz. I jaki odsetek procenta z tego, co próbujesz mi wmówić, jest prawdą - powiedział półgębkiem, nie odrywając wzroku od dziurki na klucz. Na wypadek gdyby policja przeglądała nagrania ze szpitalnego monitoringu po mojej rychłej niespodziewanej śmierci na pustkowiach, żaden ślad groźby nie ostanie na kadrze.
-Nic nie kombinuję. - Bo i nie kombinowałem. Zakochałem się - nie znam doznania prostszego niż miłość. Czasem tylko zawiłego w swej prostocie. - Niech szef odpuści już te popieprzone i nietrafne domysły. Nie bzykam twojej córki, jasne? - Raz jeszcze wolność od kłamstw. Mówię prawdę i tylko prawdę, prawdę szczerozłotą, prawdę, której chciałbym zaprzeczyć.
-Patrzysz na nią jak na tabliczkę mlecznej czekolady.
-Bo jest ładna. Ma piękne oczy i uśmiech, gdy już raczy się uśmiechnąć - pozwoliłem słowom wypłynąć. - Przecież nie będę udawał, że jest inaczej. Nie będę udawał, że mi się nie podoba, kiedy w istocie mi się podoba. Ale sam szef dobrze wie, ile dziewczyn mi się podoba. Choćby ta pielęgniarka. - Skinąłem na wdzięczne ciało w śnieżnym uniformie. - To naprawdę nie jest jednoznaczne z chęcią zaliczenia jej. Zawsze myślałem, że to ja myślę o kobietach przedmiotowo. Dopiero teraz wychodzi, jaki z szefa skurwiel.
-Nie rozpędzaj się, chłopcze. Nie zamydlisz mi oczu dowcipem.
-Spróbujmy więc inaczej - podjąłem. - Czy kiedykolwiek zrobiłem w stronę  Viv nieodpowiedni gest, szepnąłem brudne słówko, spojrzałem na nią nie jak na czekoladę, ale jak na dmuchaną lalkę? - Nie odpowiedział. Mistrz słownej potyczki skapitulował. - Tak też myślałem. 
Uśmiechnąłem się w duchu. Niebywałe, z jaką łatwością łgarstwa kapały mi z języka.
Wkrótce wyszedł do nas młody lekarz. Za młody, bym mógł patrzeć na niego oczyma nieociekającymi odrazą. Za stary jednak, by naglące uczucie konkurencji deptało mi po piętach. Stetoskop kołysał się na jego szyi i uderzał w pierś jak krzyż zawieszony na łańcuszku. Włosy miał gęste, odcieniem pokrywające się z moimi. Szlaki nabrzmiałych żył wspinały się ku szczytom przedramion. Dłonie miał duże i wyobrażenie ich dotyku pokrywającego Viv zapaliło we mnie płonącą pochodnię. Gdybym tak mógł być jedynym zainteresowanym nią facetem w całym stanie Oklahoma. Gdybym tak w ogóle mógł być jedynym facetem. Czy życie nie byłoby prostsze? Czy zazdrość nie byłaby płatkiem śniegu, który osiadając, topnieje?
-I co z nią? - spytałem, gdy zorientowałem się, że szef nie zapyta. - Jak się czuje?
-Jest wyziębiona i osłabiona. Musiała spędzić w wodzie naprawdę szmat czasu. I, och, widzieli panowie świeże rany na jej przedramionach?
Zderzyłem się spojrzeniem ze spojrzeniem szefa. Jego brzmiało pytająco: widzieliśmy, czy nie widzieliśmy?
-Tak - odrzekłem cicho. Uznałem za stosowne spuszczenie głowy i oddanie milczącej czci. Zaraz jednak na powrót uniosłem ją i wyczekiwałem lekarskich wskazówek, które nie nadeszły. Ma odpoczywać, rzekł, odchodząc. Zupełnie jakby trwanie przy mnie wysysało z niej siły jak odkurzaczem. Wręcz przeciwnie - to ona wysysa je ze mnie, gdy tylko zerkam w drugą stronę.
-Wiedziałeś, że Viv się tnie? - dopytał nagląco. - I o niczym nie powiedziałeś?
-A szef, do diabła, nie widział tych blizn, które nieudolnie kryje pod długimi rękawami w środku lata?
Jakby obarczając mnie poczuciem winy, pragnął zmazać je z siebie.
To nie działa tak zasadniczo i prymitywnie. Zakażenie wirusem nie oznacza jego śmierci w nosicielu.
-Chyba powinniśmy do niej wejść - zaproponowałem najbardziej obojętnym głosem, na jaki było mnie stać. W rzeczywistości nie stać mnie dziś było na obojętność. Kipiałem w uczuciach. Byłem osmolony ich wrzeniem. 
-Powinniśmy - zgodził się, lecz obaj staliśmy w miejscach. - Wpierw jednak przyniosę kawę. Czarną czy z mlekiem?
-Skuteczną - sprostowałem. - Mogę do niej wejść?
Obrócił się wyniośle i odszedł do końca korytarzem. Czy jego milczenie mogę potraktować jako przyzwolenie? Czy może jako niemy sprzeciw? Czyż zatajenie prawdy nie jest kłamstwem? A czy przemilczane kłamstwo nie odegra prawdy?
Wszedłem. W zasadzie nie wszedłem sam. Wepchnięto mnie. Wepchnął mnie cały zaprzysiężony przeciwko mnie krąg emocji: od miłości po destrukcyjny gniew.
Na łóżku leżał kontrast kolorów. Barw tych nazwać nie potrafiłem. Wiedziałem jedynie, że leżą na przeciw siebie na osi. Para wyboistych obojczyków wychylała się spod dekoltu szpitalnej koszuli i krople wody z włosów spływały po nich na piersi. Nie wypowiedziawszy ani słowa do jej zapatrzonych we mnie oczu, usiadłem na stołku i ująłem jej prawą dłoń. Boli mnie bycie z nią. Ale bycie z dala rozczłonkowuje. Wolę być obolały, lecz w jednym ciele. Dziś czułem, będąc na drugim wybrzeżu naszej wyspy, jak powoli pękają mi szwy. Nie mogę zlepić ich na nowo, a jedynie wstrzymać ten upokarzający proces.
-Jak się czujesz? - spytałem, zamiast obcałować ją całą salwą stęsknionych i rozgoryczonych pocałunków.
Dotknęła dłonią moich włosów, zapętliła je wkoło palców.
-Dlaczego masz mokre włosy?
-Przecież wyławiałem cię z tego bagna. 
-Woda była czysta - poprawiła.
-Ale omal w niej nie utonęłaś. A ja wraz z tobą. Nie było mi łatwo płynąć, gdy zdawało mi się, że holuję twoje przemarznięte zwłoki. - Mierzyliśmy się w boju spojrzeń. - Martwiłem się. Znalazłem w koszu żyletkę. I krew w umywalce. I wspomniałem twoje policzki bez rumieńców. Jakby wcale nie było w nich krwi. A potem przyjechał twój ojciec i powiedział, że zniknęłaś. 
-Nie da się tak po prostu zniknąć. Nie mogę zniknąć przed samą sobą, wiec i nie mogę zniknąć przed nikim innym.
-Ty możesz - oznajmiłem niecierpliwie. - Viv, mam wrażenie, jakbyś w tym świecie, z którego ja nie wychylam nosa, była tylko gościem. Wpadasz tu raz na jakiś czas, prześlesz parę uśmiechów, a potem wracasz do siebie i zamykasz drzwi. Nie pozwalasz mi nawet podejrzeć przez dziurkę od klucza. Na miłość boską, te drzwi nie mają klucza, nie mają nawet klamki. Otwierają się tylko dla ciebie i zamykają za tobą. A ja nie znoszę, gdy ktoś zamyka mi drzwi przed nosem. 
Jej oczy wprawiały mnie w zmieszanie. Nie wiedziałem, czy rozumie. Nie wiedziałem nawet, czy słyszy. A jeśli słyszy, czy słucha. Słyszeć i słuchać to dwa odległe krańce dalekich sobie tęczy. Słuchać można uszami zamkniętymi. Tak jak patrzeć niewidomymi oczyma. Zastanawiam się, czy chwile, w których ona słuchała mnie otwartymi uszami i widziała widzącymi oczyma zapełniłyby choć palce jednej dłoni.
A wtedy rzekła:
-Pocałuj mnie.
I pocałowała sama. Pieszczota warg na wargach była tak przytłaczająca, że zanikła granica między niebem a ziemią i spiłem z jej ust wszystko, co mi ofiarowała. A ofiarowała cały ból i niezrozumienie minionego dnia, cały żal, którym podzieliliśmy się po połowie. Całowaliśmy się długo i gorliwie, nie szczędząc  sobie pieszczot, nie wiążąc niespokojnych dłoni wędrujących i natrafiających. Wziąłem ją na kolana i łomem rozwierałem te zatrzaśnięte drzwi gdzieś głęboko, kiedy jednomyślnie wpojono mi do głowy, że ona żyje na przełomie dwóch światów, a ja tylko jednego. Moim największym nieszczęściem jest podział tego świata między mnie a jej ojca.
-Viv, nie możemy - szepnąłem, zdruzgotany, że muszę jej odmówić. A wiedziałem na pewno, że tego wieczoru chciała miłość dosięgnąć dotykiem, że chciała ją pojmać i fizycznie trzymać w palcach. - Twój ojciec jest na korytarzu. Może wejść w każdej chwili.
Przyjęła moją odmowę obojętnie. Zazdrościłem jej tej obojętności. Gorliwie podzieliłbym ją między nas dwoje. Usiadła z powrotem na łóżku, nogi skryła pod szpitalną pościelą. I patrzyła mi w oczy, ale widziała jakby wszystko za nimi. Bo co mogła zobaczyć w tych oczach? Wyłącznie samą siebie, ani źdźbła mnie. Ukradła mnie i roztrwoniła.
Szef otworzył drzwi łokciem, wszedł do środka z dwoma papierowymi kubkami parującymi pod sufit. Podał mi jeden, ale to ręka Viv o zabandażowanym przedramieniu wydarła się wprzód po kroplę kofeiny lub krople dwie. Siorbnęła gorąc z grymasem i oddała mi kubek, bym mógł siorbnąć również. Później cisza spowiła szpitalną salę i zastanowiło mnie, kto odezwie się pierwszy, a komu najbardziej wypada. Ja milczałem. Nie chciałem, by słowa strząsnęły drobiny jej smaku z ust.
-Dzwoniłem do twojej matki - rzekł oschle. W zdumienie wprawiła mnie jego nieczułość. - Przyjedzie lada moment.
-Niepotrzebnie - stwierdziła Viv. - Przecież żyję.
-I bardzo mnie to cieszy.
Gdybym znał Viv, wiedziałbym, czy ona cieszy się również. Droga Viv, szepnij mi czasem, co myślisz i czujesz, żebym wiedział, że w istocie myślisz i czujesz. To ważna kwestia. Powinniśmy wiedzieć, że nie jesteśmy puści wewnątrz.
-Muszę jechać - oznajmił po chwili. - Mam do załatwienia pewną sprawę.
-Czy to nie może zaczekać do rana? - syknąłem przez zęby. - Przecież Viv...
-Zaraz przyjedzie jej matka i wszystkiego dopilnuje - wszedł mi w słowo.
Wyszedł i nie wiedziałem, co myśleć, bo kiedy w jedno oko zaglądała mi radość (bowiem samotność z Viv jest radością), w drugim połyskiwała obawa. Za obojętnością szefa coś się czaiło, coś wzniosłego i niebezpiecznego. Coś, przed czym nie sposób się schronić.
-Zawsze był dziwny, ale teraz przechodzi samego siebie - wyznałem. - Zdaje się, że to u was rodzinne. I geny w ciebie wpoił. Masz jego oczy. Tylko o niebo bardziej ponętne.
-Nie zakochaj się w moim ojcu. Siostrę ci wybaczę, matkę ci wybaczę, ale ojca już nie.
Coś we mnie rozpaliła. Płomień nadziei albo płomień ekscytacji. Albo płomień walki pomiędzy mną i mną, walki pełnej ofiar, wyczerpującej i krwawej.
-Więc jeśli bzyknę twoją matkę, nic się między nami nie zmieni? - spytałem zaczepnie.
-Jedynie nie bylibyśmy razem. - Wzruszyła ramionami.
Boli, boli, boli. Nieczuła istota.
-Jak to? Przecież mówisz, że byś mi wybaczyła.
-Wybaczyła - powtórzyła. - To nie znaczy: padła ci w ramiona i udowadniała, że jestem w te klocki lepsza od niej. Wybaczyłabym ci, czyli odpisałabym na sms'a z życzeniami świątecznymi, albo zadzwoniła do ciebie w razie złapania gumy i braku aktualnego ubezpieczenia. Albo gdybym zaczęła rodzić w galerii handlowej i nie miałabym kasy na taksówkę. To znaczy wybaczyć.
Zrozumiałem.
-Więc co musiałbym zrobić, żebyś zapomniała?
-Nie wzdychać do mojej matki - skwitowała. - I radzę ci zacząć od dziś. Widzę, jak na nią patrzysz. - Poruszyła zabawnie brwią. - Podoba ci się.
-Wcale nie - zaprzeczyłem. Uparty jak osioł i głupszy niż but.
-Wcale tak - droczyła się z uśmiechem żłobiącym dołek w policzku. - Rumienisz się, gdy ją widzisz.
-Dajże spokój - wymamrotałem przez palce dłoni, którymi przykryłem twarz. - Dobra, w porządku, podoba mi się. To odwieczne prawo natury, że my, niezaspokojeni chłopcy, oglądamy się za gorącymi trzydziestkami. A twoja matka absolutnie jest gorącą trzydziestką. Ale wiesz, gdybym miał wybierać, ona byłaby jedynie drugą rundą, której nie potrzebuję. Potrzebuję za to pierwszej. - Ucałowałem jej czoło schylone przede mną. - Ta gorąca trzydziestka nie dorasta ci do pięt.
-Gwoli ścisłości, gdy założy szpilki, przewyższa mnie o głowę.
-To nieistotny szczegół - szepnąłem i wiedziałem, że po szepcie nadchodzi pocałunek. I nadszedł. Ucałowałem jej drżące rozchylone wargi i spiłem całe niebo, by móc je raz jeszcze ujrzeć.
-Od kiedy palisz miętowe? - spytała, gładząc pieszczotliwie mój policzek. Nie patrzyła mi w oczy. Miała je zamknięte, więc i ja zamknąłem. Nie trwało to jednak długo. Widok jej, tak spokojnej i mojej, był oddechem, którego płuca nie pomieściły.
 -Od kiedy twój ojciec nie miał zwykłych i byłem zmuszony zadowolić się tym badziewiem.
-Ja je lubię - wyszeptała. Również i ten szept zrodził pocałunek. Skubała moje usta, aż zlizała cały papierosowy posmak i czułem tylko ją.
-Więc i ja polubię.
A potem znów byliśmy nad nocną poświatą jeziora, trzymałem jej wiotkie przemarznięte ciało i drżałem w obawach. To cisza, ponowna cisza między nami, wrzuciła mnie we wspomnienia, które gotów jestem oddać z solidną dopłatą.
-Viv, możesz mi coś obiecać? Możesz mi przysiąc? - Skinęła głową. Wyborna odwaga. - Przyrzeknij, że tam, w wodzie, nie chciałaś zrobić sobie krzywdy.
-Nie chciałam - odpowiedziała przekonująco. 
-Skarbie, znalazłem u siebie w koszu zakrwawioną żyletkę.
-A ja znalazłam u ciebie w koszu zużytą prezerwatywę.
-To stara sprawa. - Przewróciłem oczami. - Poza tym nie odbiegaj od tematu, bardzo cię proszę. Martwię się. To - chwyciłem jej nadgarstek i podciągnąłem rękaw szpitalnej koszuli nad łokieć; ból jej ran był zbyt przytłaczający; jeśli do tej pory latałem, właśnie złamał mi skrzydła - nie jest wyrazem szczęścia i radości. Miałaś z tym skończyć, nie pamiętasz już?
Być może chciałem zagrać na jej uczuciach; być może chciałem szarpać stuny tej gitary. Być może chciałem wzbudzić poczucie winy, by uszło ze mnie. Dotknąłem łagodnie świeżo zagojonego tatuażu, uwielbiam obcałowywać go wieczorami. Miał być tarczą, jest strzałą.
-Obiecałaś mi.
-Niczego nie obiecywałam - zaprzeczyła.
-Ale ja tak to odebrałem. - Położyła się na wznak na podwyższeniu poduszek. Położyłem się również, policzkiem w dolinie jej kości biodrowych wieńczących krawędzie  podbrzusza. - A jeśli nie obiecałaś, obiecaj mi teraz.
Żadna obietnica jednak nie nadeszła.
Koiła mnie jej dłoń i paznokcie subtelnie drapiące skórę pośród gęstwin włosów. Przymknąłem oczy i ujrzałem bieg ku przeciwnemu krańcowi tęczy, bieg z dłonią Viv w dłoni. I nie mogłem wyzbyć się uczucia, że ciepło, które spływa mi po palcach, to jej zrozpaczona purpurowa krew.
Niespodziewanie ciepło odeszło. I wszystko inne odeszło. Odeszła przyjemność jej opuszek we włosach. Odszedł spokój kołyszący moim sercem do snu. Odeszła śniada barwa twarzy. Przez oparcie krzesła w rogu pokoju przewieszone były ubrania Viv, ociekające jeszcze mętną wodą. Zabrakło pośród nich damskiego akcentu.
-Viv? - zagaiłem, podnosząc się do pionu. - Czy przed wejściem do wody zdejmowałaś coś prócz mojej bluzy? Na przykład stanik?
-Po co miałabym?
Drgnąłem niespokojnie. Wyciągnąłem dłoń i chwyciłem delikatnie jej piersi.
Och, cóż za miękkość.
-Nie zdejmowałaś go nad jeziorem go tam, nad jeziorem. Nie ma go na sobie teraz. - Panika we mnie wzrastała. - Viv, do cholery, gdzie ostatnim razem miałaś na sobie ten nieszczęsny stanik?
-W... - przerwała, przywierając dłonią do ust. Ona już wiedziała. I ja wiedziałem również. - W magazynie.
-Kurwa mać - zakląłem, zrywając się z krzesła. To zachwiało się pode mną i runęło na ziemię. - Kicia, wrócę najszybciej, jak to będzie możliwe. - Wydobyłem z kieszeni telefon i wcisnąłem go w małą dziewczęcą dłoń. - Trzymaj go. Na wszelki wypadek.
-Justin, uspokój się - powiedziała, wcale nie spokojna. - Przecież mój ojciec nie wie, że byłam z tobą w magazynie.
Spojrzałem na nią, rozpaczliwie pragnąc prawdy w jej słowach.
-Sęk w tym, że wie.
Korytarz był jak tunel w ciemni. Wiem, że na końcu znajdę światło, ale nie widzę go i idę na oślep.
Być może to nierozsądne - zostawiać ją teraz samą, z huraganem myśli, natrętnych i kłujących. Jeszcze bardziej jednak nierozsądne jest trwanie przy niej, gdy działanie lub jego brak może zaważyć na naszej osobistej tragedii.
Schody ewakuacyjne sprowadziły mnie do izby przyjęć. Przy rejestracji dostrzegłem matkę Viv i jej faceta obejmującego ją zaborczo w talii. Nie było czasu do stracenia. Nie było więc chwili na wędrówkę szczeniackiego spojrzenia ku jej pośladkom. A miała je doprawdy wyborne. Jak idealnie wyrośnięta, przepołowiona kajzerka.
Nie umiem prowadzić w stresie. Dźwignia zmiany biegów umykała mi spod spoconej dłoni, szarpało mną na światłach i wbijało w fotel na długiej prostej. Ileż to razy powielałem dziś tę trasę?  Ile razy mijałem przecięcie z obwodnicą i ileż razy myślałem wtedy o Viv? I ile jeszcze razy będę zmuszony tak krążyć, by ukryć to, co chciałbym wykrzyczeć światu w te smutne, smutne twarze?
Wymówka. Poszukiwałem wymówki. Poszukiwałem po samochodowych skrytkach. Po słowach i zdaniach, moich, jej, jego. Po mniej i bardziej prawdopodobnych scenariuszach, między wersami i strofami. Bo gdy chwytam najbardziej pesymistyczną ewentualność, nie zostanę znokautowany niespodziewanym prawym sierpowym od południa. Nie ukrywam jednak, że specjalnie podtapiałem się w różu - czyż szef nie mógł otrzymać nagłego telefonu od zeszłorocznej kochanki, która na porodówce podtrzymuje brzuch aka dowód sprawności szefa? Czyż nie mógł wspomnieć włączonego żelazka, patelni na gazie, odkręconego kurka wanny? 
Całe ciało podpowiadało mi, że dobrze jest być naiwnym, ale taka naiwność jest ogromnym zaniedbaniem.
Nie mógł. Doskonale wiedział to, w czym się pławiłem. Doskonale wiedział, że jestem doskonale nieświadom tej wiedzy. 
Być może właśnie dlatego przyspieszyłem. Jakby godzina mojego przybycia na miejsce mogła zesłać okoliczności łagodzące jak deszcz, podtapiającą ulewą. Zawieszenie auta pojękiwało na szutrowej drodze. Wydam fortunę na naprawy po tych niezliczonych kontaktach z naturą. Gmach magazynu wyrósł przede mną niespodziewanie, w ciemnościach wpierw nie widziałem nawet zarysu, później na wyczucie zatrzymałem się nieopodal drzwi. Rozszczelniony blaszany dach wypuszczał w otchłań leśnych terenów snopy światła, pod niewielki kątem ku niebu.
Więc nie byłem sam. Pytanie tylko, czy obecność, co do której nie ma wątpliwości, będzie moim przekleństwem czy błogosławieństwem.
Na próżno gnałem. Teraz więc odrzuciłem tempo pogoni i siedząc na masce, wypaliłem głębokiego papierosa. Od którego odpaliłem następnego. Od którego chciałbym odpalić jeszcze kolejnego. I odpaliłbym, gdyby paczka po pozostałościach skruszonego tytoniu nie była pusta; równie pusta jak ja. Nie czułem bowiem nic. Strach, mętna euforia - null.
Zayn i David. To oni pierwsi rzucili mi się w oczy, siedzący na postrzępionych kanapach ze skaju. O mały włos nie westchnąłem z ulgą. Przedwczesna jednak radość jest depresyjnym podłożem. Depresja gangstera - syndrom ten dotyka mnie, przywiera do mnie częściej, niż własna dziewczyna. Dziś przywarł, a teraz mnie oplątał.
Pojawił się szef. Wyszedł z pokoju, z tego pokoju; z pokoju w którym erotyzm zwęglił ściany. Jestem przekonany, że tlą się jeszcze zasłony w oknach i kable niedbale pełznące po betonowej posadzce. 
-Bieber - odezwał się Tyson, gdzieś zza moich pleców. - Dawno cię, chłopie, nie widziałem.
-Ostatnimi czasy zrobił się tajemniczy jak moja babcia trzymająca emeryturę - dołożył David.
Nie słuchałem ich. Słyszałem, lecz nie słuchałem. Tak jak patrzyłem, ale nie widziałem. Epicentrum trzęsienia, które nadchodzi, drżąc pod moimi stopami, był szef.
Już wiedział. I wiedział również, że ja wiem.
-Od jak dawna ją pieprzysz? - syknął, a jego głos musiał wyciągnąć ręce i nogi i przebijał się kraulem przez gęstwiny ciężkiego powietrza.
David, Zayn i Tyson nadstawili uszu jak horda wiewiórek słysząca szelest szybujących orzechów.
-Nie spałem z nią - wyznałem, patrząc mu w oczy. Kimże jest, bym przed nim drżał?
-Nie spałeś - powtórzył z ironią. - Nie rób ze mnie kretyna, skurwysynu. - Rzucił mi pod nogi kremowy stanik Viv. Nie miałem nawet sposobności go dotknąć, więc teraz schyliłem się, podniosłem i przyłożyłem do twarzy, by upoić się zapachem, który napełnił mnie siłą. - Traktowałem cię jak pieprzonego syna. - Z każdym zdaniem u moich stóp lądowało nagie zdjęcie Viv. Jedno z nich porwał Zayn i aż zapiszczał w przypływie podrzucającej go euforii. Ach tak, drukarka posiada wbudowaną pamięć. Przecież to oczywiste. - Jak syna, gnoju. A ty odpłacasz mi się w ten sposób. Zaufałem ci. Powierzyłem nad nią opiekę, skurwielu. - Pchnął mnie na ścianę, wypluwając słowa w twarz.
-Kocham ją - wyznałem odważnie. - Zakochałem się, do cholery. Viv jest całym moim światem. Nie będę przepraszał za miłość. 
-Ona ma szesnaście lat. Nie dwadzieścia sześć.
-I nie sześć - podkreśliłem. - Jest wystarczająco dorosła, żeby...
-Żeby co?
-Żeby mogła sama o sobie decydować. - Nachyliłem się nad jego twarzą. Starałem się nie dostrzegać w jego oczach oczu jej. - I żeby mogła się ze mną pieprzyć - dodałem szeptem.
W tym miejscu pogrzebałem żywcem taryfę ulgową. Kantem oka spostrzegłem, jak dłoń szefa chyli się za pasek i dosiada broni. I doprawdy nie wiem, jak oszałamiającym refleksem się wykazałem, wykręcając jego nadgarstek i ciągnąc za spust z lufą skierowaną w krawędź jego ramienia, bo zanim mrugnąłem, klęczał już pod ścianą i syczał. Krew przepływała niedbale przez jego palce, które wciskał z uporem w draśnięte ramię.
Wybiegłem z magazynu i w strachu przede mną wybiegł również Zayn, który dotychczas przecinał mi drogę. 
-Klucze - warknąłem ostrym basem. 
Rzucił mi pęk i zamknąłem wszystkie zamki. To żadna osłona. Jedynie bonus czasowy.
-Nie próbuj ich otwierać - zagroziłem. Podszedłem do Zayna i wcisnąłem lufę pistoletu w jego krocze. - Nie zawaham się, jak Boga kocham.
-Ale ty nie kochasz Boga - powiedział, drżąc na całym ciele. - Kurwa, chłopie, nie wygłupiaj się.
-Nigdy jeszcze nie byłem tak śmiertelnie poważny. A teraz ruszaj się. I wsiadaj.
Również i w aucie trzymałem broń w jego majtkach. Prawie.
-Wyciągnij telefon - poleciłem. Nie miałem kupli, kolegów czy przyjaciół. Nie teraz. - Wybierz mój numer. 
I wybrał. A ja modliłem się, by odebrała za pierwszym razem. Czyż to dzień dobroci dla zwierząt? Powinienem modlić się częściej i częściej oczekiwać spełnienia. Jej głos zabrzmiał niepewnie w słuchawce.
-Mała, zbieraj się - rzuciłem na ostatkach tchu. - Wyjeżdżamy. Teraz.





~*~



Ok, nie czytam tego, bo wiem, że po przeczytaniu nie będzie mi się podobało (dlaczego zawsze tak jest?????). W każdym razie mamy mały przełomowy moment dla obojga. Bo o ile teraz nie jest do przesady kolorowo, przekonają się, co to znaczy spędzać ze sobą czas 24/7 (ała, współczuję Justinowi). Następny rozdział - soon :)
I UWAGA
zapraszam chętnych i niechętnych na nowe opowiadanie (prosze żeby mi sie udało, prosze żeby mi się udało) na wattpadzie. Jeśli są tu osoby, które chciałyby czytać to opowiadanie, a naprawdę nie mają dostępu do wattpada - zapraszam na aska, a znajdziemy jakieś rozwiązanie :)

ask.fm/Paulaaa962
twitter.com/Paulaaa962









2 komentarze:

  1. To ja z wattpada (zuzek.rascal) i mówię raz jeszcze ze Cię kocham i mam nadzieje ze weźmie Amy.
    A co do ostatnich wersów, to uważam, że mógłby szefowi wyjaśnić, że na prawdę z nią nie spał. I wszystko jeszcze przetrzymać w tajemnicy. Wybrnąć jakoś z tego. .

    OdpowiedzUsuń
  2. W końcu! Czekałam na ten moment. Czekam na mext

    OdpowiedzUsuń