piątek, 30 września 2016

Rozdział 14 - The meltdown


Rozdział niesprawdzony! - sprawdzę go kiedy tylko będę mogła :(


Jasnym jak jarzeniówka nad stołem operacyjnym było, że domniemane porwanie Viv stało się okruchem upiększającym problem o właściwej konsystencji powagi. 
Szef, tego samego zdania, spojrzał groźnie na Chloe. Dreszcz, który powinien wstrząsnąć jej ciałem, potrząsnął mną. 
-Viv, możesz na moment zabrać stąd Amy? - poprosiłem łagodnym fałszem głosu.
0,8 metra charakteru matki związało się ramionami na piersi.  Burzowe chmury pełne wyładowań elektrycznych krążące nad jej głową to doprawdy doskonały sposób na odstręczenie wszystkiego co dobre. 
-Amy, idź do siebie - powiedziałem stanowczo. 
Odpowiedziała mi fala zmarszczonych brwi.
-Amy, do siebie - powtórzyłem, tracąc cierpliwość.
-Nigdzie nie pójdę. - Jej głos twardszy był niż mój.
-W takim razie - rzekłem, chwytając w uścisk dłoni ramię Chloe - wyjdziemy my.
Był to w życiu mym pierwszy raz, gdy cholerna furia rozgotowywała we mnie flaki. Wrząca krew wtapiała w ciało nerwy - może dlatego ból był mi obcy. Czymże jest bowiem ból, gdy wściekłość zasnuwa świat dymem swego pożaru, ogniska, które płonie na ofiarnych ciałach? I był to doprawdy pierwszy w mym życiu raz, gdy poczułem zagrożenie - zagrożenie tym, do czego jestem zdolny; ryzykowna próba kontroli granic własnej przyzwoitości. Myślą przewodnią, którą nakazałem owinąć się jak pępowiną, był dystans agresji względem kobiet. Nie wiem, jak ostre są szpony Chloe, ale dziś tę myśl zerwały.
Ślad moich niespokojnych dłoni - policzek pulsujący czerwienią, purpura posiniałych ramion, pręga przedłużenia kciuka środkowym palcem na nadgarstku - to wszystko stało się moim pragnieniem; pragnieniem kolorów jej ciała.
Weszliśmy do nieobszernego gabinetu na parterze i zatrzasnąłem za nami drzwi; te zadrżały w futrynach. Nie wiem, co było przyczyną - ramiona w sidłach tatuaży, napęczniała wrzeniem żyła podrygująca na płaszczyźnie szyi rozciągniętej od szczytów obojczyka po podnóże ucha - i cokolwiek by to nie było, zrodzony między nami dystans był tak monumentalny, że zamknąłby w swoich szczelinach cały świat, który znamy, i ten, który jeszcze nas nie dosięgnął.
-A teraz powtórz to, co powiedziałaś i przekonaj mnie, że się przesłyszałem.
-Zamierzam - rzekła, ale spiętrzenie śliny torowało słowa w jej gardle. - Zamierzam ubiegać się o prawa do opieki nad Amy.
-Słucham? - Postąpiłem krok ku niej.
-Słyszałeś doskonale - stwierdziła. - Wystąpię do sądu o prawa do opieki nad Amy. To moje dziecko.
-Nie - zaprzeczyłem. - To dziecko, które urodziłaś. Na tym kończy się twoja rola.
-To nie ty chodziłeś z brzuchem pieprzone dziewięć miesięcy. Nie ty rzygałeś co ranek, nie ty byłeś cholernym abstynentem przez rok. I w końcu nie ty w bólach rodziłeś ją przez długie godziny.
-Nie ja - zgodziłem się. - Ale to ja zająłem się nią, gdy w ciebie wstąpiła cholerna egoistka. Ja wychowuję ją od przeszło pięciu lat. Ja zmieniałem jej pieluchy, ja nie spałem po nocach, gdy rosły jej ząbki. Ja siedziałem przy jej łóżku, tłumacząc wielokrotnie, że to nie z jej powodu jej pieprzona matka odeszła. Kim trzeba być, żeby wracać po tylu latach i wywracać cały jej świat, jej, nie mój, do góry nogami?
-Matką - odrzekła stanowczo. - Matką, która chce w końcu poznać swoją córkę.
-Miałaś mnóstwo czasu, całe pięć lat. Tyle czekałem. Oboje czekaliśmy. - Pauza weszła w cień mojego łapczywego oddechu. - Nie oddam ci jej, Chloe. Nie masz pieprzonego prawa żądać, bym oddał ci kogoś, kogo tak niewyobrażalnie kocham.
-Szaleńcza miłość nie jest zdrowa, nie słyszałeś o tym?
-Spokojnie - wyparłem słowa przez zęby. - Tobie to nie grozi.
-Ciebie kochałam. - Jej syk ostry był jak brzytwa; przeciął we mnie ostatnie nici spokoju. 
-Ja też cię kochałem - wyrzuciłem hałaśliwym brzmieniem. - Co to zmienia?
-Zdradziłeś mnie - rzekła sztywno, skamieniałym głosem o kamiennym chłodzie.
-Nie przykrywaj dziecka naszymi brudami. Moja zdrada nie ma nic wspólnego z Amy. Tym bardziej nie powinna się na niej odbijać. I, na miłość boską, Chloe, to było przeszło pięć lat temu. Sądziłem, że wyjaśniliśmy sobie wszystko. Chowasz do mnie urazę, pielęgnujesz ją i pogłębiasz, w porządku, nic mi do tego. Ale nie niszcz mi dziecka, tak jak przywykłaś do niszczenia ludzi wokół siebie. O to jedno cię proszę.
Być może zbrakło jej słów. Albo skradłem wszystkie te, którymi chciała mnie obsypać. Zamilkła bowiem i cisza otuliła gabinet, trzy na trzy metry spiętrzonego powietrza pod władzą szeregu nieporozumień. 
-Nie zmienisz mojej decyzji - rzekła niebawem. - Amy będzie moja.
Ruszyła do drzwi, sięgała po klamkę, gdy rzuciłem z rozpaczą:
-Nie chcę wiedzieć, ile nienawiści do tego brzdąca w sobie mieścisz. Ale żeby burzyć cały jej system wartości, równowagę budowaną od lat, trzeba być wyjątkowo perfidną i wyrachowaną suką.
-Przestało mnie obchodzić, co o mnie myślisz, Justin. Znasz mnie na tyle dobrze, by wiedzieć, że jeśli ktoś nie stoi po mojej stronie...
-Stoi przeciwko tobie - dokończyłem.
-Myślę, że się zrozumieliśmy. Mylę się? 
Największym osiągnięciem mogę nazwać jej wolne od opuchlizny i posiniałych wzorów policzki. Splątałem dłonie stalowymi kajdanami, a te i tak kruszyły się pod siłą furii. Łańcuchy zerwały się dopiero wtedy, gdy drzwi na powrót zamknęły się za ucieleśnionym egoizmem w przykrótkich szortach. Wyszedłem za nią, pełen niepokoju wobec gróźb, którymi mnie przysypała. I gdy spostrzegłem, że przełamuje granice, że krok wiedzie ją wgłąb domu zamiast ku drzwiom, niepokój dosięgnął dzwoneczka w mojej głowie i zabrzęczał donośnie.
-Do wyjścia w drugą stronę - naparłem na nią warknięciem.
-Chcę tylko skorzystać z toalety, wolno mi?
-Ewentualnie - zgodziłem się nieprzychylnie.
Odtąd moje spojrzenie przestało ją pojmować. I był to doprawdy największy w mym życiu błąd; większy nawet niż miłość do tej pozbawionej cnót posiadaczki karłowatego serca z marmuru, zlodowaciałego jak grudniowa noc.
Na kanapie siedział szef, rozwarty w szerokości swych ramion, pan i władca równoległych światów, twórca moich ucieleśnionych pragnień pod przykrywą ciała, równie upragnionego. Na mój widok uniósł się niespiesznie, poprawił skrzydła beżowej marynarki rozchylonej na obszernej piersi. Wetknął za ucho cygaro i rzekł:
-Zdaje mi się, czy właśnie dostąpiłem zaszczytu i poznałem nieuchwytną matkę Amy?
Odparłem, pochylony pod ciężarem jego żelaznej dłoni na ramieniu:
-Wyczekiwałem jej przez pięć lat. A gdy się w końcu pojawiła, wolałbym, żeby pozostała nieuchwytna do usranej śmierci. Swoją drogą, to nawet nie ona znalazła nas. To Tyson odszukał ją. Odszukał, nie szukając. Są razem. Podobnież. Na razie niewiele jest we mnie zaufania w szczerość ich uczuć.
-Poza seksem, rzecz jasna - dokończył wzniośle. - Nie łam się, chłopie. Sam czułbym satysfakcję. W końcu to jakby dojadał po tobie chłodny obiad, nieprawdaż?
Drętwy uśmiech rozświetlił mi usta. Wkrótce zgasł, tak jak gasła we mnie nadzieja, a ogień obaw jarzył się złowieszczo.
-Nie oddam jej Amy - zwierzyłem się. - Nie odbierze mi jej.
-Jeśli będzie taka potrzeba, zeznam w sądzie na twoją korzyść.
-Za całym szacunkiem, ale nie wiem, na ile przychylnie podejdzie sąd do zeznań kogoś, kto bez charakteryzacji mógłby grać w dobrym kinie akcji... alfonsa?
-Masz o mnie doprawdy wysokie mniemanie.
-To w żadnym razie nie jest obelga. Po prostu wzbudza szef respekt. Chyba zgodnie z zamierzeniem, zgadza się?
-Teraz już wiem, dlaczego sąd odebrał mi prawo do opieki nad dziewczynkami - za dobrze wyglądam. Załóż wyświechtany dres przeżarty przez mole, a żaden sąd nie tknie twojego dzieciaka.
Nie odpowiedziałem, ale w gruncie rzeczy wzruszyła mnie cała armia dłoni nakreślonych wsparciem, które rwały się ku mnie, od niego. Był mi ojcem: ojcem interesu i ojcem niemego ducha mentalnego, który wzrastał pod mgłą jego spojrzenia. Skomplikowana była budowa jego ciała: na ogół iskra zaklęta w lodzie, czasem jednak kostka lodu rozpalana ogniem. Przy mnie wyjątkowo często jarzył się światłem. A tym światłem była pomoc, którą chciał mnie rozjaśniać, by nigdy nie zagasła moja latarnia w krętych tunelach, którymi podążam.
Topografia mojego domu nie jest zagadnieniem trudnym, wymagającym większego doświadczenia, wykształcenia wyssanego zza bram collegu, toteż zdziwiło mnie, gdy Chloe, zamiast zza drzwi łazienki, wypełzła przez kuchenny próg, zmieszana i rozkojarzona, uosobienie chwilowej niesubordynacji. Zasiała we mnie kiełkujące nasiona obaw, w późniejszym stadium kwitnące podejrzliwością. Byłem podejrzliwy wobec jej rozpostartych od łuków brwi, tak dalekich niedawnemu krańcowi wspólnemu powyżej czubka nosa, w który to zapatrywała się namiętnie i z pasją; podejrzliwy wobec jej pleców, nierzadko przygarbionych, teraz dostojnie wyprężonych; podejrzliwy wobec murów obronnych wzniesionych na jej zaciętej twarzy i okopów odgradzających wojnę od rozejmu. Zawieszenie broni rozwinęło splątane skrzydła i poszybowało do krajów trzeciego świata, sączyć pokój tam, gdzie tli się iskra powodzenia. Nie jestem pewien gdzie; wiem jednak, że imię Chloe jest tam obce.
-Właśnie wychodzę - rzekła w odpowiedzi na żar mojego spojrzenia. - Ale wrócę. Możesz być tego pewien.
Pył spod drzwi wzbił się w rytm powietrznego tańca, walca rozgrywanego na ćwierć mojego oddechu, gdy zatrzasnęła je za sobą zamaszyście.
-To brzmi jak groźba - stwierdził szef przez usta zniekształcone niewąskim cygaro.
-To jest groźba - oznajmiłem rzeczowo. - Raz, gdy nie chciałem pójść z nią na jakiś głupawy bal wiosenny w jej liceum, podrapała mnie do krwi.
-I co? - dopytywał.
-I poszedłem. - Moja uległość rozciągnęła jego usta pobłażliwym uśmiechem. - Ale teraz stawką jest Amy, nie pieprzona impreza szkolna. Poza tym szef nauczył mnie, żeby stawiać na swoim nawet wtedy, gdy sprawa z góry zdaje się być przesądzona.
-Mądra myśl, synu. Dam ci dobrą radę: nie przebieraj w środkach; ona też nie będzie. - Wychodził właśnie, rozsiewając za sobą wspomnienie wykwintnego dymu, gdy naraz przystanął w progu, obarczając ciężarem prawą nogę, zerknął przez ramię nieodgadnionym wzrokiem zanieczyszczonym wulgarną potrzebą kontroli, i spytał władczo: - Gdyby Viv poprosiła cię, żebyś poszedł z nią na szkolny bal, poszedłbyś?
Moja koncentracja była jak kurz - w całości pochłonęło ją rozwarstwienie między panelami podłogowymi.
-Założyłbym nawet krawat - przyznałem cicho.
-Lubię cię, chłopie, dlatego dobrze ci radzę, daj sobie spokój. Nie chcę robić ci krzywdy.
-Nie musi szef.
-Zadam ci teraz pytanie, a ty zastanów się porządnie, nim odpowiesz. Co zrobisz za dziesięć lat, gdy wokół Amy zacznie kręcić się niemało starszy facet o zszarganej opinii dziwkarza i gangstera?
-Wykastruję go - odrzekłem natychmiast.
Szef poklepał mnie po ramieniu z pewną dozą leniwego pobłażania.
-Nie każ mi robić tego samego. Zdaje mi się, że ten sprzęt przyda ci się jeszcze nie raz.
Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, wypuściłem przez niepowściągliwe usta litanię grzechów rodem spod piekielnych wrót.
Doznałem dylematu posiadania: posiadać fiuta, czy posiadać Viv.
Ale to nie jedyny dylemat, z jakim przyszło mi się zmierzyć. Była jeszcze kwestia wrogości - jak nierozsądne jest stawianie szefa w roli wroga, twarzą w twarz, bez tarcz i osłon.
To wybitny przejaw egoizmu: strzępić cudze bezpieczeństwo ku uciesze ciała i serca, tego szaleńczo pęczniejącego serca, kiedy te drobne radości są równocześnie fundamentalną podstawą moich krzywd. Właściwie niedopowiedzeniem jest przypisywanie wyobrażenia bólu, na który sam ochoczo się skazuję, skrajnemu egoizmowi. To oczyszczona ze wszelkich naleciałości inteligencji nieodpowiedzialność. I jeśli ta nieodpowiedzialność miałaby rozszczepić moje serce w boleściach miłości, pragnę cierpieć i krwawić, i znów mieć -naście lat.
Usta piekły mnie naprzemiennymi uśmiechami i grymasami. Coraz częściej odnoszę wrażenie, że amplituda drgań nastroju Viv spływa na mnie ulewnym deszczem. Uwielbiam jej rozkoszną niefrasobliwość. Jeśli mit o przyciągających się przeciwieństwach wygasa, pragnę być taki jak ona - poddany w murach jej wzniesionego z waniliowej mgły królestwa.
Nie dokonałem wyboru; wybór był bowiem oczywistością. I gdy wspinałem się schodami na piętro, po szczeblach zapachu Viv drążącego szczelinę szlaku, ewentualna wrogość szefa, o którą nieuchronnie się proszę, była żartem, frywolnym elementem strzepywanym jak kurz z marynarki. Korytarz na piętrze tonął w śmiertelnie głuchym milczeniu. Najbliższą mi muzyką były skrzypiące framugi w drzwiach pokoju Viv.
Leżała na łóżku, po pas w spiętrzonych fałdach kołdry. Rozpuszczone włosy pełzły po poduszce niczym nieskończone węże snu. Oczy, dwie perły utopione w barwie zimowej nocy, teraz zatrzaśnięte przykrywami powiek, a usta, na Boga, usta szaleństwa, mojego i całego świata doczesnego, nieznacznie rozchylone i wysuszone nieprzerwanymi oddechami. Minionej nocy widziałem lewy profil; teraz nagle rozkwitł przede mną pełen wyraz uśpionego piękna i zastanawia mnie, jak wiele chowa w sobie zamkniętych drzwi, jak wiele z nich kryje naprzeciw moje słabości, jak wiele klamek jestem w stanie dosięgnąć.
Nachyliłem się i ucałowałem oba jej policzki. Drobne włoski jej szczęki najeżyły się wrogo. Drgnął kącik jej ust, ale nie wiem czy ku niebu, czy ku ziemi. Działam na nią - na jej sen lub jego fałsz - ale działam.
-Viv - szepnąłem w jej ucho. - Viv, śpisz?
-Śpię - odrzekła niemrawo. 
Przywykłem do towarzyszenia jej w trakcie snu, toteż przysiadłem w nogach łóżka i chwyciłem się jej kolana, by urzeczywistnić ten dziewczęcy zlepek wyobrażeń.
-Twój ojciec zabronił mi się do ciebie zbliżać.
-Słuchaj go - poleciła. - To mądry facet.
-Wiem o tym jak mało kto. Nauczył mnie życia. Nauczył, że meta nie jest końcem. A droga do ciebie rozpoczyna się hen, daleko za metą. Jaki z tego morał?
-Sprzeczność interesów - stwierdziła. - Nieumiejętnie interpretujesz jego mądrości.
Viv przeturlała się do centrum łóżka i była to dla mnie zachęta, by ułożyć się na skraju. Nasze wyciągnięte wzdłuż ciał ręce graniczyły ze sobą cienką materiałową fałdą pościeli. Ta jedna fałda była jak mur chiński - wyczerpująca i obdzierająca mnie z sił. Ile jeszcze kroków będę musiał postawić, ile razy zetrzeć kolana, ile dzbanów potu wylać, by w końcu do niej dotrzeć?
-Miałeś nie leżeć ze mną w jednym łóżku. Mojemu tacie by się to nie spodobało.
-A jest coś, co zawiera ciebie i mnie i przypadłoby mu do gustu?
-Owszem, jest - przytaknęła. - Dystans.
Zaśmiałem się radośnie; ten dziki śmiech płynął pod sufit i wracał od niego odbity.
-Jego niedoczekanie. Nie umiem trzymać cię na dystans.
-Chyba raczej nie umiesz trzymać na dystans siebie. To ty nie potrafisz się hamować; ja wciąż stoję w miejscu.
-I to mnie martwi - zawiesiłem głos, wyczekując odzewu, jakiejś informacji zwrotnej, której nie było. Uczciłem to wyczerpanym westchnieniem. - Muszę porozmawiać z Amy - powiedziałem niebawem, po tym jak Viv dała mi wyraźnie do zrozumienia nieruchomością swojego ciała, że nie zamierza: znieść dzielącej nas fałdy pościeli; zagrać palcami, które nagle wydały mi się nieznośnie rozkoszne, na strunach mojej wyobraźni. - Powiem ci w sekrecie, że nigdy niczego nie bałem się bardziej.
-Boisz się rozmowy z pięciolatką?
-Boję się wody, którą Chloe wlała jej do mózgu.
-Więc ją wylej - stwierdziła, królowa i księżniczka prostoty.
-Niektórzy szukają problemów tam, gdzie ich nie ma. Ty z kolei nie widzisz ich tam, gdzie niewątpliwie są. Powiesz, jak to jest być tak beztroskim?
-Mam cię tym zarazić?
-O ile do zakażenia dochodzi drogą płciową. - To kolejna z serii uwag, które nie doczekały się komentarza zwrotnego. Viv na każdym kroku lśni wyższością nade mną. I, jak wszystko przesiąknięte nią, miało to swój wyjątkowy urok. - Naprawdę nie wiem, jak mam z nią rozmawiać.
-A ja mam wiedzieć? Przecież to twoje dziecko. Rozmawiaj z nią tak, jak rozmawiałeś dotychczas.
-Widziałaś, jak na mnie naskoczyła.
-Nie dziw się jej. Właśnie poznała swoją matkę. Matkę, która do tej pory była jedynie wyobrażeniem.
-Matkę, której nie można nazwać matką - dołożyłem.
-Ona tego nie zrozumie. Nie każ jej rozumieć. I jakiejkolwiek urazy nie chowałbyś do tej złotowłosej piękności, nie izoluj od niej małej. Amy ci tego nie wybaczy.
-To ja nie wybaczę sobie. Nie wybaczę sobie, jeśli ją stracę. Jeśli nie zawalczę jak lew. I nie rozszarpię Chloe gardła.
-Zastanów się, jak jej nie stracić, zamiast jak zatrzymać ją przy sobie. To do niej należy ostatnie słowo. A teraz idź już, nie powinna być sama.
-Ty też nie powinnaś.
-O mnie nie trzeba walczyć.
-Racja. - Przytuliłem ucho do jej bijącej piersi. - Czegokolwiek bym nie zrobił, i tak cię nie zdobędę. Zaczynam się z tym godzić. Chociaż cierpię. Ale miłość bez cierpienia to nie miłość, czyż nie?
Tym razem ja zostawiłem ją w objęciach niedopowiedzenia, pytania rozbrzmiewającego głucho w naszych głowach. Czym, na Boga, jest miłość, skoro wciąż nie mogę jej zdefiniować? Męczy mnie to rozszczepienie pojęć.
Pokój dziecięcy sąsiadował z sypialnią Viv: ćwierć obrotu w lewo i pół tuzina skromnych kroków. Parcie na drzwi napotkało opór od środka. Gdy już przedarłem się przez góry zabawek, fortunnie odpierające atak na drzwi, gdy klocki lego ukryte złowieszczo pod cienką warstewką dywanu poraniły mi stopy, dostrzegłem stosunkowo dużą lalkę pośród zebrania mniejszych, miedzianowłosą, o wydętych ustach muśniętych kolorem dojrzałej wiśni, przygarbioną, wstrzymującą w ciele wszystkie smutki.
-Chciałbym, żebyś wyjaśniła mi, za co jesteś na mnie tak cięta. - Usiadłem obok niej na dywanie, pośród gąszczu drewnianych klocków o łagodnie ściętych krawędziach.
-Nie pozwoliłeś mi poznać mojej mamusi, chociaż wiedziałeś, że jest gdzieś blisko, z wujkiem Tysonem.
-Nie miałem pojęcia - zaoponowałem. - Zobaczyłem ją pierwszy raz od przeszło pięciu lat.
-I nie chciałeś, żebym ją poznała.
-Nie chciałem, żebyś cierpiała, Amy. Zrozum, twoja mama cię zostawiła, nie interesowała się nami, ani tobą, ani mną, odeszła. Wróciła przez przypadek. Przez przypadek poznała wujka Davida i przez przypadek pojawiła się w naszym domu. Skarbie, ona cię kocha - mówiłem, wierząc: w brak jej miłości, w siłę swojej.
-Nie kłam! - wykrzyknęła, rzucając we mnie smukłą nogą lalki Barbie, trafiając w łuk brwiowy. - Mamusia ostrzegała mnie, że będziesz tak mówił. I że mam ci nie wierzyć. I że to ty mnie nie kochasz, skoro zostawiasz mnie samą i wracasz późno, i nie bawisz się ze mną tak często, jak powinieneś.
-Co ty pieprzysz? - warknąłem oblepiony nerwami. Amy wstrząsnęła histeryczna czkawka  bas mojego głosu. - Kocham cię najmocniej na świecie i nie masz prawa w to wątpić. Poświęciłem ci całe życie. Całe cholerne życie. Chociaż wcale nie musiałem. Mogłem być egoistą, jak twoja matka. Jak twoja przeklęta matka!
-Idź sobie - wycharczała przez powódź kataru. - Idź sobie!
Był taki moment, jeden krótki, kiedy to zapragnąłem utulić Amy przy piersi i zetrzeć z niej katar, przyjąć go na bark, na czerń koszulki. Zmarł natychmiast w boleściach i cierpieniach. Wypchnął mnie za drzwi, zatrzasnął je donośnie. Od tej pory wznosiły się trzy obozy. Jeden mój - bezwzględnej racji. Drugi Amy - dorosłej naiwności w dziecięcych ryzach. Trzeci Viv - niezliczonych ogrodzeń na neutralnej ziemi.
Zszedłem na parter, jako że ku górze płynie cała agresja, tam się piętrzy i nie ma jej w dolinach. Jest jak ciepło nagrzanych kaloryferów - omija podłogi, szybując pod sufit. Wydobyłem z lodówki otwarte piwo. Nie wiem, czyje usta pieściły szklanką szyjkę przede mną, ale teraz pieściłem ją ja, namiętnie, jakbym całował oszałamiające usta z oszałamiającą pasją oszołomionego szaleńca. Mimo to piwo płynęło powolnie, sącząc się przez spierzchnięte  wargi, osłaniając obumarłe kubki smakowe. Kap, kap, kropla po kropli, przez język, przez podniebienie, topiło znudzonego niepowodzeniami ducha. 
Rozsiadłem się na kanapie, rzuciła mnie na nią niemoc, wroga i stanowcza. Wyciągnąłem nogi na szerokości sofy, całej w beżowym zamszu, i dopiero wtedy pojmało mnie zmęczenie. Całonocny podbój świata z Viv nie pozostał niezauważony. Klej oblepił mi powieki, w moje wyobrażenia wdarła się gęsta jak mleko mgła i nagle były w niej komody i sprzęt stereo, i zdjęcia Amy w ramkach na ścianie. Sen pożerał mnie kończyna po kończynie, tkanka po tkance, zjeżony włos po zjeżonym włosie.
Ale umiem jeszcze odróżnić sen jako naturalną potrzebę fizjologiczną od snu w ramach przeklętego rozkazu nadesłanego odgórnie. A sen, który chwytał mnie zachłannymi rękoma, nie miał nic wspólnego z wyczerpaniem.
Próbowałem dźwignąć oblepione ciężarem bliżej nieokreślonego pochodzenia ciało i co rusz ściągało mnie na powrót ku sofie. Potarłem twarz dłońmi, by zetrzeć całą tę krnąbrną senność z policzków. Stanąłem na równych nogach, te jednak prędko dały mi do zrozumienia, że nie idą na współpracę. Spojrzałem na zegar ścienny i oczom nie mogłem uwierzyć, zwłaszcza że gęstość tej mlecznej mgły nadwyrężyła moje zaufanie do nich - odkąd zasiadłem na kanapie sekundy temu, czas połknął godzinę mojego życiorysu.
-Co się, do cholery, dzieje? - spytałem nicość wkoło mnie.
Ale i to pytanie brzmiało niewyraźnie, bo nagle język staną mi sztywnym kołkiem w ustach, a wargi zdrętwiały jak po wielogodzinnych pocałunkach z poduszką ucharakteryzowaną na podobieństwo twarzy Viv. Krople potu wstąpiły szeregiem na czoło, a płynna konsystencja ręki, prototyp cielesnej galarety, nie był w stanie otrzeć ich rąbkiem rękawa. Zimne dreszcze przegryzły mi ciało zaostrzonymi kłami i nagle w drgawkach tańczyłem cały. Chłód parzył, z kolei ciepło ziębiło. I byłbym doprawdy głęboko zaniepokojony tym stanem nieużyteczności,  gdybym nie przygotowywał się do boju z różowymi jednorożcami nanoszącymi błoto na czyste posadzki salonu.
-Wynocha stąd! - zażądałem stanowczo. - Ale już! Pogoniłbym was pogrzebaczem, gdybym miał kominek.
A one uparte wciąż skubały trawę rozrośniętą na rozległych równinach paneli.
Spieszny tupot stóp, ludzki, nie końskich kopyt, zatrząsł schodami. Czyżby to Viv: fantazja będąca wybawieniem od fantazji?
-Z kim rozmawiałeś, Justin? - spytała zaalarmowana. Jej troska była dla mnie miodem, ale już nie lepkim i ciężkim; mgłą miodu.
-Viv, kochanie, mogłabyś powiedzieć temu stadu jednorożców, że nie życzę sobie ich dalszych odwiedzin i że wizyta właśnie dobiegła końca?
Poczułem jej dłoń na czole jeszcze zanim dostrzegłem ją przed oczami.
-Wszystko z tobą w porządku? Dotychczas to ja byłam tą z wybujałą wyobraźnią, a mimo to nie widzę tu żadnych jednorożców.
-Nie jestem pewien. - Bełkot wyturlał mi się przez usta. - Teoretycznie czuję się dobrze, tylko odnoszę wrażenie, że moje ciało przestało do mnie należeć - wyznałem.
-Piłeś coś? - spytała podejrzliwie.
-Ależ skąd. Stronię od alkoholu. - I była to prawda.
-A ta butelka po piwie zmaterializowała się sama?
-Viv, skarbie, to raptem ćwierć litra, a czuję się, jakbym wypił zgrzewkę.
Jej dłonie oplotły mi twarz, wpełzły na policzki i nim zrozumiałem, że to nie żadna gra erotyczna, że bieg palców odgarnia mgłę i nie jest, przynajmniej z założenia, żadną pieszczotą, byłem już cały odrętwiały; na zliczonych płaszczyznach rzekłbym nawet zesztywniały.
-W takim razie musiałeś coś wziąć. Tu nadal nie ma żadnych jednorożców.
-Na dragi szkoda mi i kasy, i zdrowia. Wystarczy, że palę. - Byłem otoczony ścianami ze szkła. Mój głos pełzł po nich i powracał odbity, bym mógł go połknąć i oddać raz jeszcze. - Nic nie brałem.
Viv zerkała na mnie spojrzeniem okalanym w dystans. Doprawdy tak łatwo było postawić na mnie kropkę, zwiesić głowę z długopisem drżącym w palcach i kropkę rozszerzyć pociągłym krzyżykiem. W ten właśnie sposób patrzyła na mnie Viv - rozchwiany duet nieufności i rozczarowania o smaku goryczy.
-Viv - objąłem jej dłonie; wsłuchała się w mój głos, giętki jak cały ja - naprawdę nie wiem, co się ze mną dzieję. Pocę się jak w sercu pustyni, a jednocześnie dłonie skostniały mi, jakbym całe dnie siedział w lodówce. Nie czuję języka, może to jest przyczyną tego nieznośnego bełkotu, a nade wszystko w głowie huczy mi przeciąg - taka jest pusta. Wypiłem parę łyków tego wstrętnego piwa. Jedyne parę łyków. Uwierz mi. Musisz.
Nagle zapragnąłem stać przed oczyma Viv jako wzór cnót boskich i oponent samej idei używek. 
Uniosła do nosa szklaną szyjkę butelki pamiętającej jeszcze posmak chmielu. Zatoczyła nią niewielkie koło wokół nosa, odsunęła i chwilę trwało, nim jej zamknięte oczy znów zaczerpnęły światła.
-Może nie jestem wybitnym piwoszem, ale znam się wystarczająco, by wiedzieć, że to śmierdzi jeszcze gorzej niż samo piwo. Nie wiem  kto i po co, ale urozmaicił drinka jakimś bliżej nieokreślonym wspomagaczem.
230 volt wstrząsnęło moim ciałem, włosy stanęły mi dęba. Z przestrachem wyrzuciłem butelkę, wierząc, że opary nikczemnego czegoś, co wiło we mnie liczne gniazda, zaszczepi się nad naszymi głowami w wielkiej ołowianej chmurze. Usiedliśmy z Viv na kanapie, ja obok zagłówka, ona po mojej prawej, z uprzężą dłoni wkoło mojego ramienia. To było jej zalecenie - usiąść i wyczekiwać poprawy, rozglądać się za nią, nasłuchiwać, czy nie czai się po kątach. Tymczasem minuty płynęły żwawym nurtem i coraz mniej mnie było w moim ciele; coraz mniej mnie miało nad tym ciałem kontrolę. Drętwiały mi ramiona od łokci po zwieńczenia paznokci, nogi spod kolan po chropowate podeszwy stóp. Zawładnęła mną wewnętrzna panika, gdy Viv ścisnęła moją dłoń, a ja ledwie wyczułem ciepło jej palców. A w mojej duszy szalał zatrważający niepokój, pustoszył mnie, czyścił i wymiatał wszystkie kurze doświadczeń. Na sercu czułem pięść w fazie żelaznego uścisku. Choć siedziałem wyprostowany na sofie, wewnątrz mnie trzecia wojna światowa walczyła o dominację z czwartą.
-Będę rzygał - ostrzegłem nagle. - Albo jednak nie będę - zmieniłem zdanie.
Tych zdań było multum. Większość jednak przepływała przeze mnie i wypływała, nie hacząc o usta, nie materializując się w słowa.
Zaryzykowałem małą prowokację. Justin, odrętwiała ofiara zabiegu narkotyzującego, nie odpowiada za własny ciężki łeb, który osunął się po ramieniu, moim, na jej. To jedno czułem i byłem wdzięczny nieodszyfrowanemu specyfikowi za usprawiedliwioną niefrasobliwość.
-Jak się czujesz? - spytała; troskliwy alarm dźwięczał w jej głosie. 
-Jakby wrzucili mnie w gorsecie do lodowatego wrzątku. 
-Zrozumiałam.
Nagle jednak niepożądana rozrywka poszerzyła swoje horyzonty. Dzwonek do drzwi zwiastował namnożenie kłopotów, które w towarzystwie odrętwienia i całkowitego rozbicia chorobowego wyżynały przede mną góry nie możliwe do pokonania; nie w moim stanie. Dlatego drzwi otworzyła za mnie Viv, walczyła z kimś w progu i walkę przegrała, bo do salonu nie wróciła sama. Był ich kwarter, dwa duety koncentracji i podejrzliwości. Viv na uboczu, przodem Chloe, za jej plecami dwie kobiety w kwiecie wieku, otoczka powagi i pewnej konserwatywności otaczała ich głowy jak aureole. Problemy czułem na węch - dziś przyodziały się w zapach stonowanych perfum z domu spokojnej starości.
Już zrywałem się, już drgałem przed nimi uprzejmie, już sięgałem po ich dłonie, by ucałować je szarmancko. Kiedy przypomniałem sobie, że jestem wprost przykuty do narożnikowej sofy, przykuty ciężarem, którego nie potrafię z siebie zrzucić. Nim podniosłem się o sztywnych kończynach, którym ufałem, że są, bo sam ich jeszcze nie czułem, minęło sporo czasu, sporo bezcennego czasu zliczanego na ich pomarszczonych palcach.
-Nazywam się Alice Claire, to moja współpracownica, Amanda Kerr. Jesteśmy wysłanniczkami miejscowego ośrodka pomocy społecznej. Dostałyśmy zawiadomienie, że nie sprawuje pan należytej władzy nad swoją córką, Amy Bieber, że przebywa pan w jej otoczeniu pod wpływem alkoholu i narkotyków.
Wszystko spływało na mnie powoli: łyki zaklętego piwa, odrętwienie wstrzymanego życia i zacięta twarz Chloe. Spływało, uderzało we mnie, rozchodziło się po ciele. Ale wciąż nie trzeźwiałem, nie byłem w stanie wyszarpać się z kajdan uczucia niefortunnej błogości, bo jednak w swych objęciach trzymał mnie niewątpliwy stan nirvany. Ale nirvana i ojcowski rozsądek są jak bliskość Słońca i Jowisza, jak bliskość moja i Viv - niewybaczalnie odległe.
-To - zatrzęsło mną - to nie prawda.
Podeszła do mnie z wolna, mogłem spostrzec, jak jej nos marszczy się badawczo, jak jej oczy taksują mnie od skarpet po nieład włosów w postrzępionych gniazdach na głowie. Przegrałem na linii startu. I było mnie dwukrotnie mniej - tak zapętlił się na mnie żal.
-Chce mi pan wmówić, że nic pan nie pił i nie zażywał żadnych substancji narkotyzujących?
-Nic - kolejny wstrząs, kolejna szaleńcza drgawka - nie brałem.
-Wyraźnie widzę, że nie może pan ustać na prostych nogach. Jest pan pijany i wyraźnie czymś odurzony. Czy pańska córka przebywa teraz razem z panem w domu?
Zadarłem głowę ku sufitowi, stałem poniżej dywanu, na którym rozlała się smętna złość Amy.
-Jest - przyznałem.
-Nie może zostać z panem. Nie jest pan teraz w stanie zapewnić jej należytą opiekę.
-Pieprzona kpina - zakląłem. - Jestem jej ojcem. Doskonale wiem, co jest dla niej najlepsze. - Jedno zdanie pochłonęło minutę, bowiem wyskakiwało z moich ust w strzępach. - Poza tym nie jestem tu przecież sam. Jest jeszcze ona. - Wskazałem niezgrabnie Viv, która wyglądem wysuwała się na prowadzenie w hierarchii kandydatek wymagających nieustannej opieki.
-Mogę spytać, ile masz lat? - zwróciła się do niej druga pracownica opieki społecznej, głos miała jeszcze bardziej zuchwały.
-Szesnaście - wymamrotała Viv.
Sieć porozumiewawczych spojrzeń oplotła salon; byliśmy muchami o splątanych jej lepem skrzydłach.
-Pijaństwo i narkotyki, do tego córka puszczona samopas, a na dokładkę nieletnia kochanka. Chyba nie myśli pan, że pozwolimy temu dziecku zostać pod pańską pieczą?
-Nie macie prawa. Nie macie prawa mi jej zabrać.
-Owszem, mamy. Do czasu rozprawy sądowej Amy zamieszka ze swoją matą.
-Amy nie ma matki - wszedłem jej w słowo, nad wyraz trzeźwo. Są kwestie, które nie pamiętają odurzenia.
-Pani Chloe Montez jest wpisana w akcie urodzenia jako matka i jednocześnie prawowita opiekunka Amy. Nie złożył pan wniosku do sądu o pozbawienie władzy rodzicielskiej, toteż ta władza nadal jej przysługuje. Reasumując, sąd rozstrzygnie, mam  nadzieję, nie to, czy Amy zostanie z panem, ale co najwyżej częstotliwość pańskich wizyt w jej życiu.
Wszystko miałem odrętwiałe. Tylko nie oczy. Oczy zdolne do łez. Zaszkliły się wyrazem rozpaczy i sprzeciwu wobec krzywdzącego prawa.
Najgorsza była jednak ta niemoc. Nie mogłem zrobić nic, kiedy Chloe znosiła Amy na rękach z piętra. Nie mogłem zrobić nic, by odwrócić głowę Amy, tak by spojrzała na mnie, na moje łzy, na moją miłość rozlaną w kałużę. Nie mogłem zrobić nic, by zatrzymać zamykające się za całą gromadą nieczułych diabłów drzwi. Jedyne próby rzuciły mnie na kolana, odrętwienie pozwoliło czołgać się po posadzce ku sercu, które wyrwali mi z piersi i rzucili na pożarcie lwom. Zamknąłem skowyt w pięści, a płacz zalał najsuchsze ślepe zaułki, które w sobie noszę.







~*~



To doprawdy potworne - ten stan, który mną teraz miota. Mogłabym wyliczyć na palcach jednej ręki (dosłownie!) zdania z tego rozdziału, które jako tako mi się podobają. Reszta - kompletne dnoooo. I chociaż wiem, że tak nie jest, to po prostu od pewnego czasu (dwa tygodnie??) nie mogę patrzeć na to, co piszę, bo mam ochotę uderzyć głową w ścianę. Jezu, pomódlcie się, żeby to jak najszybciej zniknęło, bo się zamęczę na śmierć sama ze sobą ehh :''))
(z tego względu nie mogłam sprawdzić rozdziału, przepraszam, no za Boga nie mogłam, czuję mdłości hahah)
Ps. mam nadzieję, że kolejny rozdział pojawi się stosunkowo niebawem, choć chcę poświęcić na niego dużo czasu, bo będzie FAJNY. rozumiecie, BARDZO FAJNY :)

piątek, 23 września 2016

Rozdział 13 - Take me there


Oklahoma tonęła jeszcze w mroku, gdy warkot silnika motoru gasł wyciszony u schyłku zapomnianej ulicy pod patronatem jednego z mniej rozsławionych świętych. Zsiadłem płynnie z siodełka, odebrałem Viv oparcie moich ramion, w które wkrótce ją pochwyciłem. Tak wspaniale było mięknąć pod jej skromnym ciężarem. Tak wspaniale było oplatać się jej stłumionym w mojej piersi oddechem.
-Mam własne nogi - powiedziała. - Nie musisz mnie nieść.
-Piękne nogi, nogi do nieba - dołożyłem i postawiłem Viv na postrzępionej słomianej wycieraczce z numerem domu wszytym ozdobną nicią.
Sam budynek wznosił się na dwa piętra pod niebo, masywne ściany oprószone bielą farby wzbudzały niewyjaśniony lęk. Może to zasługa niedużego pochyłu frontu ku podjazdowi. A może jego zarys w mroku wczesnego poranka. Rolety w oknach, nie mniej białe, i nie bardziej, kryły wnętrze przed pogonią oka ku nieznanemu. Teren przed domem upstrzony był szarawą kostką brukową, tłumiły ją bujno rosnące trawiaste równiny początkujące rozległą połać ogrodu.
Przedarłem się przez żywopłot, oddalony na krok niepewności za Viv. Rozrosły ogród, jako że gęsty sufit zieleni dziurawił blask niemrawo zachodzącego księżyca, tonął w granacie i poruszałem się naprzód krótkimi posunięciami stóp, niepewnymi, ku nieznanym terenom. I jedynie wanilia zapachu Viv oddalała ode mnie dystans względem walecznych krzewów różanych i pnączy traw niepamiętających deszczu.
-Zawracamy - zadecydowała Viv. 
Nie pytałem, jaki cel przyświecał wędrówce w gąszczu liści. Słowo Viv było moim rozkazem; komendą, która prostuje moje przygarbione plecy. To doprawdy ekscytujące - dominacja słodkiej ucieleśnionej łagodności.
Po chwili Viv gmerała w zamku kluczem odnalezionym pod ceramiczną doniczką w ogrodzie. Weszła pierwsza w korytarz oblany ciemnią, ja tuż za nią, zamknąłem drzwi z głuchym łoskotem przeszywającym pogrążone we śnie osiedle.
-Mama i jej nowy facet wyjechali na parę tygodni, więc dom stoi pusty - powiedziała półgłosem, odkładając klucze na komodę o ostro zarysowanych kantach. - I chociaż ten magazyn miał swój klimat, tu jest znacznie, podkreślam znacznie, cieplej.
-Przeważnie kobiety zapraszają mnie do swoich mieszkań, gdy są nieco - stuknąłem się dwoma palcami w szyję - podpite. Mogę zaufać twojej trzeźwości, Viv?
-Nie jestem panną lekkich obyczajów. Zaprosiłam cię tutaj na śniadanie. I na nic więcej, Justin. Będę nietrzeźwa dopiero wtedy, gdy sam zajmiesz się upiciem mnie.
Nie przyznałem głośno, że pijana Viv byłaby rozkosznym spełnieniem marzeń, ale z wyprzedzeniem znałem fabułę swojego przyszłego snu.
-Viv. - Zatrzymałem ją w drodze przez salon, z opuszką palca wciśniętą we włącznik światła. Niespodziewana jasność poraziła nas boleśnie. - Gdybym chciał cię upić i wykorzystać, zrobiłbym to już dawno, dawno temu. Nie zależy mi na samym seksie. I z jakichś przyczyn chcę, żebyś o tym wiedziała.
Mrugnęła nieprzytomnie.
-Wiem. I doceniam.
-Cieszę się.
-Ja również. Powiedz mi teraz, czy te drętwe uprzejmości podnoszą cię na duchu, czy żartujesz ze mnie w bestialski sposób?
-Podnosi mnie na duchu twój głos, więc wykorzystuję każdą okazję, by go z ciebie wyciągnąć, nawet w tych popapranych niegodnych naszej dwójki uprzejmościach.
Uśmiech Viv był jak chlor - przebarwiał nawet najczarniejsze chmury, ołowiane, tak ciężkie, że strach zadzierać pod nimi głowę. Ten uśmiech, zagrożony gatunek uśmiechu, niwelował strach. Był - stopklatka - uśmiech - i już go nie ma. Czuję się obnażony ze wszelkich lęków.
-Najpierw coś przekąsimy, a potem idziemy spać, czy wpierw ucinamy drzemkę, a później pieścimy żołądki?
-Wrzuciłbym co nieco na ząb - przyznałem.
Kuchnia wyróżniała się niebywałą przestronnością; rozległe przestrzenie pozwalały tańczyć walca wiedeńskiego na posadzce wyłożonej chłodnymi kaflami. Blaty czyste, obdarte z jakichkolwiek śladów użytkowania. Czy Viv nie zaprosiła mnie do domu będącego eksponatem jednego z biur handlu nieruchomościami? Czy w mroku nie dostrzegłem szyldu z ofertą sprzedaży wbitego w połać trawnika? 
-Mama jest pedantką - wyjaśniła Viv. - Obiecałam sobie, że nigdy nie będę taka jak ona. To doprawdy nie do zniesienia. Czasem zastanawiam się, czy mój dom to dom, czy jedynie chwilowa przechowalnia bagażu.
-Kiedy pewnego dnia dostanę błogosławieństwo twoich starszych i zamieszkamy razem w naszym wspólnym przytulnym gniazdku, nie będziesz musiała nawet kiwnąć palcem, o sprzątaniu nie wspominając. 
-Rozważę twoją propozycję, kolego.
Kolega - sześć liter, które goryczą oblały mi głowę i ramiona, i wkrótce tonąłem w niej cały. Cóż za beztroski krzew kolczasty, przez który przedzieram się z zapałem.
Ta przestronna kuchnia, która swoją drogą wyglądała tak, jakby spędzono całe lata świetlne na szorowaniu jej szczoteczką do zębów, bowiem nawet podłogowe fugi kłuły mnie w oczy blaskiem, posiadała niezliczony ciąg szafek i szuflad. Wkrótce w labiryncie rozwartych drzwiczek zagubiła się Viv. Szperała po kątach, wznosiła się wysoko na palce stóp, to znów opadała na kolana trzeszczące akompaniamentem każdorazowego przysiadu. Wystawiła na blat mleko w kartonie i mix płatków śniadaniowych w osobnych pojemnikach okrytych szklanym wiekiem: kukurydziane, czekoladowe i skąpane w miodzie.
-Mogę ci zaproponować płatki z mlekiem. Albo mleko z płatkami. Twój wybór.
-Jesteś dziś taka hojna, maleńka. - Chwyciłem się za serce.
-Wiem o tym doskonale. O ile mleko nie zdążyło się skwasić. Jeśli jesteś taki bohaterski, pójdziesz na pierwszy ogień i spróbujesz.
-A potem przez pół dnia będę biegał w podskokach do kibla. Nie mów mi, że to nie jest prawdziwe poświęcenie. 
Łagodny uśmiech, ten który rozszczepia w ciemni biel, kołysał się w wygiętym łuku jej ust. Nasypywała wówczas płatków śniadaniowych do głębokich salaterek, zalewała mlekiem do połowy, te tonęły pod naporem łyżki wzbudzającej na spokojnych wodach wir.
-Smacznego, misiu pysiu - powiedziałem, gdy usiedliśmy po przeciwnych stronach kuchennego blatu.
Brzęk łyżek w starciu ze szkłem salaterek; chlupot mleka w sztormie uderzającego o spadziste klify; zamaszyste trasy języka po wilgotnych wargach; trzask kruszonych płatków pod żelaznym naporem siekaczy - to wszystko trwało raptem chwilę, krótki niezbadany moment. Niebawem salaterki były puste, bez śladów, bez naleciałości śródnocnego śniadania. 
-Muszę się zdrzemnąć - powiedziała. - Jestem wykończona, a z samego rana mam sprawdzian z matematyki. Miałam się pod wieczór pouczyć. Miałam - zaznaczyła.
-Miałaś. Ale zamiast tego przeżyłaś przygodę życia. Kule krążyły ci wkoło głowy, z zimną krwią mordowałaś puszki. Czyż to nie frajda większa od ślęczenia nad trygonometrią?
-Nie zamierzam rozstrzygać tej kwestii. Najwidoczniej pojęcie frajdy jest definicją względną.
-Nie kłam. Widziałem w tobie tę nieposkromioną wolność. Oczy ci się śmiały.
-Zwłaszcza wtedy, gdy stałam jak na ostrzu.
-Bardzo przepraszam, żadnym nożem ci przed buźką nie machałem. Och, musiałbym być potwornym masochistą, żeby odbierać sobie twoje wyjątkowo urodziwe piękno. Zdaje mi się, czy wyjaśniliśmy już sobie, że przy mnie możesz spać spokojnie?
-I właśnie to zamierzam zrobić - skwitowała. - Jeśli chcesz, pokój gościnny stoi pusty.
-Pokój gościnny - zakpiłem. - Zapomnij, idę z tobą.
-Nie możesz ze mną spać.
-I nie zamierzam. Ty będziesz spała, ja w tym czasie poprzyglądam ci się ukradkiem. Moje marzenia w końcu zaczynają się spełniać. Zadam ci pytanie: jakie to uczucie, być odpowiedzialnym za czyjeś szczęście?
-Jesteś szczęśliwy wtedy, gdy wmawiasz sobie, że taki jesteś. Nie byłam i nigdy nie będę ci do tego potrzebna.
Uśmiechnąłem się w duchu; uśmiech wypłynął i poza niego.
-Mam nadzieję, że będziemy mieli przed sobą wystarczająco wiele czasu, byś zdążyła mnie poznać, choć powierzchownie. Jak na razie uśmiechaj się częściej niż to możliwe i uwierz, że dzięki temu moje serce odfruwa.
Między jej wargami zakwitła szczelina, oddalona całe lata świetlne od poszarzałego cienia uśmiechu. Na Boga, czy unieszczęśliwianie mnie buduje w niej osobowość, cegła po cegle? Jeśli tak, zburzę ten chaotyczny mur i wzniosę go na nowo, własnymi rękoma, ubrany we własne szczęście, od którego nie będę już zależny.
Wdarliśmy się po stopniach schodów stawianych w stromym pochyle, na piętro, ku niebu, coraz bliżej nieba, którego złudne położenie unosiło nas wyżej i wyżej. Bo czy nie tam dom twój, gdzie ty? Nie tam niebo, gdzie anioł o bujnej grzywie włosów?
Nie zaskoczyła mnie skromność pokoju Viv; nie zaskoczyła oszczędność w zdobieniach. Domknięta szafa, której serce pęczniało barwą stonowanego beżu i brązu; nieopodal okna przepołowionego cienką listewką w poziomie stało biurko ugięte pod ciężarem stosu wiedzy spisanej drobnym makiem na pożółkłych stronicach. W rogu łóżko; senne obramowanie malowało jego kontury. A na tym łóżku Viv: jej wspomnienie i jej materialna niematerialność - chwytam w palce i wciąż nie mam nic. Boli mnie jednoczesna świadomość posiadania i utraty.
-Poradzisz sobie z organizacją wolnego czasu, prawda? - upewniła się, zamaszystym ruchem odkrywając kapę z  pościelonego łóżka. Stonowany brąz pościeli zmorzył mnie swym sennym spokojem. - Dobranoc, Justin.
-Nic się nie bój. Usiądę sobie w kącie, cichy jak mysz pod miotłą, możesz spać spokojnie. 
Wziąłem od Viv narzutę, okryłem nią zziębnięte chłodem nocy ramiona. Okręcany z nierównym przyspieszeniem fotel stęknął żałośnie pod moim ciężarem; przyciągnąłem kolana i podudzia do piersi; kołysałem się i huśtałem, aż rozkołysałem przebłysk uśmiechu na promiennych ustach Viv.
Miała obiekcje przed rozebraniem się do snu, gdy byłem tak blisko, w kręgu tego samego przejrzystego powietrza. W końcu jednak odrzuciła bluzę oplątaną dresowymi rękawami; jeansy ściągnęła pod obszerną kołdrą pęczniejącą na jej drobnej posturze skulonej w sennych przestworzach.
Ale pojęcie zmęczenia nie było wcale równoznaczne ze snem. W ramionach fotela doskwierała mi większa wygoda niż Viv, w objęciach łoża ogrodzonego czterema wysokimi ramami z dębowego drewna. Przekręcała się z boku na bok, rzucała w fałdach zmiętej pościeli. Obserwowałem z ukosa jej bolesne próby zesłania na siebie snu jak deszczu, z otwartego nieba, bezgwiezdnego; katorga na tle cynizmu wycieńczenia, dostatecznego, by wyssać z niej powietrze, niedostatecznego, by pojmać aż po wschód słońca.
Raz z poduszką okrywającą twarz. Innym razem w turbanie z krawędzi kołdry. Jej waleczność była jak kino akcji w przyzwoitym wykonaniu i reżyserii. Męka odegrana tak pragmatycznie, że nie sposób było pozostawić na twarzy kamiennego zwątpienia realizmem.
-Nie rzucaj się tak, bo ściągniesz całe prześcieradło - powiedziałem; fotel raz jeszcze stęknął, tym razem gdy oddałem mu swobodę i wstałem. - Nie mogę dłużej patrzeć na ten obraz nędzy i rozpaczy. Przesuń się.
Podążyła za moją wskazówką; owinęła się w kokon pościeli i przeturlała na prawy skraj. Przysiadłem więc na lewym, zdjąłem bluzę i ubłocone buty. Wpełzłem na miękkie poszycie łóżka, ugięło się, odkształciło wraz z konturem moich rozciągniętych na długości nóg. 
-Chodź no tu, słońce. Może wspólnie damy radę cię uśpić.
-Uśpić? Jak psa? Zastrzyk w pupę i po kłopocie.
-W pupę, powiadasz - dałem się ponieść wyobrażeniu, które westchnęło za mnie. - Idę na taki układ.
Na czworaka wkradła się pomiędzy moje otwarte nogi, mościła się w rezerwie przestrzeni wraz z kołdrą. Wzdrygnąłem się na myśl, że jej nagie nogi dotykają moich i że dzielą je wyłącznie nogawki dresów, i jeszcze że jej pośladki, których bielizna nie pojmie całych, są na wyciągnięcie ręki. Że też tej ręki nie wyciągnąłem. Najwyższy dowód irracjonalnej samokontroli na pograniczu z absurdem.
Głowa Viv spoczęła łagodnie na moim podbrzuszu; gumka dresów stanowiła uchwyt, łącznik między snem i jawą, którego trzyma się kurczowo, by kontrolować wyprawę w zaświatach. Ciepły oddech pachnący czekoladą zakradał się w szczeliny pod koszulką, szereg włosów od pępka ku południu najeżył mi się sztywno. I nie powiem bynajmniej, by były one jedynym zesztywniałym elementem.
-Coś twardego wbija mi się w mostek - powiedziała sennie.
-Doprawdy? - zironizowałem. - Ciekaw jestem, co takiego. Dla twojego dobra mówię ci: śpij i nie zastanawiaj się, na czym leżysz. Wystarczy, że mi nie dasz o tym zapomnieć.
I zasnęła. Natychmiast. Prędzej, niż byłem na to gotów. Nie zdążyłem przyłożyć dłoni do jej włosów. Nie zdążyłem uśpić pocałunkiem w płatek ucha. I gdy później, przez resztę nocy, przygładzałem ciemne sprężyny spływające mi po udach, redagując pracę magisterską o rozłożeniu kwartetu drobnych pieprzyków na łagodnych wzniesieniach jej policzka, zastanawiałem się, kiedy otrzymam ten sygnał z nieba, błysk gwiazdy czy rozszczepienie słońca, które uświadomi mi, że ją kocham; bo tak jak pierwszego dnia byłem gotów oddać za nią życie, tak teraz poświęciłbym świat.
Oglądałem ją z zapartym tchem, długie senne godziny, które jednak nie przywiały do mnie nawet woni snu. Oglądałem jak zamkniętą w złoconych ramach, mieszkankę galerii sztuki, ilustrację bez nadziei na charakterystykę; niemożliwym było bowiem scharakteryzowanie ulotności w wyrazie emocji, w wyrazie ściągniętych brwi, i puszczonych wolno. Zachwycam się, ale nie całkiem wiem czym - gdy zamknę oczy i otworzę na nowo, tego piękna już nie ma; jest za to inne, nowe, niezbadane, zachwycające tą chwilą, która nagle jest, i nagle jej nie ma.
O szóstej wzeszło słońce, poranną radością zasnuło wciąż senną aglomerację. Godzina - tyle dałem Viv na oswojenie się z ciepłem nowego dnia. Później począłem gładzić jej włosy i zgarbione ramiona, i deszcz pocałunków obsypał jej głowę, a co jeden to zatopiony w większej pasji i namiętności. Nie odważyłem się jednak ucałować jej drżących warg. Nie, kiedy ona nie całuje moich.
-Bardzo mi przykro, że budzę cię po raz wtóry, kotuś, ale twój sprawdzian z matmy nie zaczeka.
-Nie śpię - odrzekła; moja rozogniona skóra pojmała brzmienie jej głosu.
Zacząłem przypuszczać, że moje dyskretne pocałunku sprawiają jej nie mniej dyskretną przyjemność.
-A ty zasnąłeś? - spytała, układając się na wznak, wciąż między granicami prawej nogi i lewej, z poduszką podbrzusza pod potylicą.
-Nie starczyło mi czasu - przyznałem. - Możesz wierzyć lub nie, ale tej nocy byłem wybitnie zapracowany: patrzyłem na ciebie, zachwycałem się twoją niedorzeczną urodą, planowałem listę gości i kolor zaproszeń na nasz ślub. Mówię ci, ręce pełne roboty.
-Uważaj, bo dorwie cię wypalenie zawodowe.
-Dopiero po weselu. I nocy poślubnej. I podróży poślubnej. Zabiorę cię, pomyślmy, gdzie mógłbym cię zabrać?
-Do szkoły, Justin. Na razie możesz zabrać mnie do szkoły.
-Ależ ty jesteś nieromantyczna.
Nagląca godzina krzycząca przypomnieniem ze ściennego zegara wywlokła Viv spod warstw kołdry przeplatanych pościelą. Gładka czarna bielizna obmywała szczyt jej pośladków i zagryzłem w zębach kciuk - zapora przed nieokiełznaną prędkością niewybrednego komentarza. Póki milczę, niebo stąpa po ziemi.
-Rany, to aż boli - wyrwało mi się, słowa pokonały tę drżącą barierę przyzwoitości. - Pozwól mi chociaż dotknąć tę wspaniałą pupkę.
Porzuciła swawolne, lekkie ruchy i stąpnięcia; jeden piruet siejący zamęt ubrał ją w jeansy i wypchnął z sypialni.
-Kretyn - zakląłem, tłukąc się pięścią po czole. - Ale to rzeczywiście było bolesne, bez ściemy. Kto pozwolił tej dziewczynie być tak nieprzyzwoicie seksowną?
Nie jadła, nie piła. Gdy stoczyłem się po schodach poniewierany zmęczenie, stała na podjeździe w blasku słońca, stanowiąc niemałą konkurencję dla jego promieni. Założywszy buty, siedząc ciężko na słomianej wycieraczce, wstąpiłem w ogrom tego blasku. Zasiedliśmy na motorze, ja na przodzie, ona obrończyni tyłów. Zaczekałem w łagodnych podrygach stopy na krawężniku, by ponowny  ogrom siły motocykla ukołysał Viv swym bezpieczeństwem. Ruszyłem sennie, w akompaniamencie względnej ciszy obrotów silnika. Największym osiągnięciem poranka była swoboda jej rąk - nie musiałem nalegać, by wpełzły w moje kieszenie; same zagnieździły się w nich skrycie.
Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem tak rześkie poranne godziny prowadziły mnie uśpionymi ulicami miasta, względnie pustymi, opóźnionymi, spowolnionymi, wąskimi w swej szerokości, krętymi w prostocie. Chłód powietrza o nocnych naleciałościach szczypał mnie w nos i policzki, smagając prędkością i oporem. Viv ukryła się za moimi obszernymi plecami; barczyste ramiona osłaniały ją przed pędem. Choć dopuszczałem do świadomości wyłącznie potrzebę: mnie, niekoniecznie mojego ciepła.
-Śniłeś mi się dzisiaj - wyszeptała mi wprost do ucha. - Byliśmy w jakimś domu za miastem, w lesie, choć na polanie. Gwiazdy świeciły jasno, jakby wisiały tuż nad naszymi głowami. A księżyc doprawdy przyćmił niebo - taki był wielki. Jedliśmy budyń na ganku, waniliowy, a potem... - ucichła.
-A potem? Co było potem?
W lusterku spostrzegłem jej opuszczoną głowę i nie musiałem dopytywać.
-Kochaliśmy się - rzekłem. - Wiele bym dał, by twoje sny były zaraźliwe.
Nagle wypełniło mnie miękkie uczucie szczęścia - znam miejsce, za miastem, gdzie opuszczony dom o ganku skomponowanym z surowego drewna stoi pod dywanem gwiazd i wielką, jaśniejącą w cieniu nocy, księżycową plamą rozlanej magii.
Zabiorę cię tam kiedyś, Viv - pomyślałem. - I będziemy się kochać, aż zbraknie nam tchu.
W drodze ku szkolnym murom mijaliśmy stragany i stoiska budzące się ku życiu nowego dnia. Światła spowalniały nasz rozpęd, więc przyznam, że nie respektowałem ich wszystkich. Przenikaliśmy jak cień wstrzymanych ulicznym ruchem, ścinaliśmy zakręty, nadziewaliśmy się na krawężniki i spływaliśmy z nich gładko. Aż nie było już dokąd spieszyć, bowiem meta wyrosła na wprost, pod niebo, poprzedzona dziedzińcem szkolnym i szmerem liści popędzanych wiatrem.
-Zatrzymaj się tu. - Wskazała obwisłe drzewo chylące się ku jezdni. - Dalej dam sobie radę sama.
Nie zsiadłem z motoru. Jedynie wsparłem podeszwę na krawężniku i przechyliłem dwukołowiec ku chodnikowi, by Viv bez trudu i szwanku mogła z niego spłynąć. Zabrakło dotyku, zabrakło ciepła, natychmiast zabrakło jej. Wchłonęła mnie tęsknota.
-Dziękuję za, no wiesz - wymamrotała. - Za wszystko.
-Za wszystko?
-Za wspólnie spędzony czas, za to, że zasnęłam przy tobie w ułamku sekundy i nie męczyłam się pół nocy, za bezpieczną drogę do szkoły. Długo by wymieniać.
-Cała przyjemność po mojej stronie - odrzekłem. Brakowało mi wyłącznie papierosa zwisającego bezwiednie spomiędzy warg i byłbym ucieleśnieniem licealnych dziewczęcych fantazji: motor, rzeźba, pozycja władcy ogromu układu planetarnego. Gdyby tylko fantazje Viv pokrywały się ze standardami. - O której kończysz? Przyjadę po ciebie.
-Nie trzeba - odparła.
-Dla mnie to żaden...
-Nie trzeba - ponowiła. - Znam drogę powrotną.
Oddalała się ku drzwiom wejściowym w łagodnych drganiach ciała odbijanego sprężyście od chodnika. Ból przeniknął mi do kości. Ból powodowany brakiem. Uzależnienie od drugiego człowieka jest doprawdy tak niedorzecznie proste. Zero wysiłku, zero chęci, a już na drugi dzień czuję, jakby motor odpalała połowa mnie.
-Viv! - krzyknąłem, nim wchłonęła ją szkolna konserwatywność. - Powodzenia na sprawdzianie.
-Za późno - odrzekła podniesionym głosem. - I tak nic nie umiem. 
I ruszyła, jak na ścięcie matematycznym ostrzem, a wokół niej zwiędło słońce. Potworny żal chwycił mnie za serce - mój kwiat tracił płatki.
Byłem jedynym, który trzymał rękę na pulsie i jedynym, który pulsu nie wyczuwał.
Czułem za to potrzebę działania, potrzebę niesienia pomocy i miałem raptem parę minut, parę strzępów czasu uwikłanych w brzęk szkolnego dzwonka trzęsącego szybami w oknach. Zsiadłem z motoru, oparłem go o masywne drzewo, które następnie okrążyłem w paru pospiesznych pętlach. Zapaliłem równie spiesznego papierosa, kilka głębokich wdechów i chmura spowijającego mnie dymu, dymu pomysłu, nowej idei, prądu, który olśni i otworzy oczy.
I wkrótce otworzył, na całą szerokość. 
Rozwarłem skrytkę bagażową umiejscowioną pod tylnym siedzonkiem. Czerń zmiętej kominiarki zlewała się w jedność z wykładziną wnętrza. Jej uśmiech poruszył i moim wyrazem szczęścia. Schwytałem ją w dłoń i niosłem w zaciśniętej pięści, na tyle obszernej, by pomieścić cały dowód szatańskiego następstwa wydarzeń. Drugą dłonią pieściłem nerwowo podrygującą w kieszeni kaburę pistoletu i z zaciekawieniem wyglądającą zza niej rękojeść. Wbiegłem po schodach, zataczając się w niedoskonałym piruecie - dziedziniec wciąż stronił od ludzi, i w oknach nie dostrzegłem natarczywych głów. Wdarłem się do szkoły, przygarbiony, jakby łudząc się, że pochylone ramiona zapewnią mi schron całej obszernej reszty. Korytarzem wstrząsnęło echo ospale zamykających się drzwi. Lekkie kroki, którymi stąpałem przed siebie, nie pozwoliły brzmieniu pełznąć po ścianach. Przed drzwiami klasy matematyki mieszczącej się na parterze, tuż za pierwszym rzędem blaszanych szafek, zamilkły zupełnie, jakby nigdy nie było o nich głośno.
Jeszcze jedno nerwowe spojrzenie stwierdzające wszem i wobec, że korytarz tętni życiem w liczbie jednej sztuki. Nasunąłem kominiarkę na głowę, pięć razy sprawdziłem, czy pistolet nie odblokował się wbrew mojemu dosadnemu poleceniu. Wtedy wdarłem się do klasy jak wiatr, niosąc huraganowy zamęt. Przeplatane kolorami masy ludzkie siedziały sztywno w ławkach; długopis i arkusz papieru zdobił blaty stołów; zapach potu zaognionego stresem wypierał rześkie powietrze przez rozwarte okna. 
A był to mój debiut aktorski. Pierwsza epizodyczna rola na oklahomskim niemym Broadway'u.
-Pod ścianę - warknąłem, dźgając nastroszoną strachem nauczycielkę. - Powiedziałem pod ścianę.
Chwiała się na stabilnych obcasach ołówkowych czółenek, gdy chłodna lufa pistoletu skryta w jej pępku potęgowała tempo powrotu pod tablicę. 
Wszedłem między rząd gęsto ustawionych ławek. Byłem jak śmierć - torowałem drogę samą bytnością; ludzkie życia umykały w popłochu spod moich nóg. Ona, ta, dla której inicjuję tę spontaniczną żywiołową sztukę bez scenariusza, siedziała u końca pociągłej klasy, pod tablicą wykresów funkcji trygonometrycznych. Spojrzała mi w oczy, w drobne szczeliny wydziergane w kominiarce, i ulga wzbiła się wraz z potępieniem zesłanym na moje karygodne występki wysoką falą.
-Ty pójdziesz ze mną - powiedziałem na tyle głośno, by usłyszała mnie klasa, poszczególne elementy składające się na nią.
Szarpnięciem uniosłem Viv do pionu, otoczyłem ramieniem jej szyję i z pistoletem na gardle ciągnąłem przez centrum klasy. Było to porwanie przesiąknięte absurdalną delikatnością, bowiem bałem się chwycić Viv mocniej, by siniaki na jej wrażliwej skórze nie wgryzały się w moje sumienie przez kolejne długie tygodnie. Szarpała się nieco, podrygiwała, wiarygodnie, to jedno jej przyznam. Przebrnęliśmy tak przez klasę, później przez korytarz i dziedziniec szkolny, bym u krańca tej niedorzecznej przeprawy wsadził ją na motor i ruszył wraz ze świstem podekscytowanego powietrza.
Dziki krzyk samozadowolenia wyrwał mi się z piersi dwie przecznice dalej.
-I kto jest mistrzem? - Dwa raptowne obroty manetką ku zatrważającej prędkości. - I kto tu jest, kurwa, mistrzem!?
-Jesteś władcą najbardziej idiotycznych i zarazem najskuteczniejszych pomysłów na całym boskim świecie - powiedziała, ściągając mi z głowy kominiarkę. Mógłbym przysiąc, że jej słodki pocałunek osiadł na moim karku. 
Nie było takiej siły, której magnetyzm ściągnąłby mnie ku domowi, ku spokojnemu osiedlu usłanemu różanymi płatkami ciszy, ku miejscu, gdzie Viv znów stałaby się wspomnieniem. Wbiłem się na drogę szybkiego ruchu okrążającą Oklahomę niemałą pętlą i korzystając ze względnie niewielkiego ruchu ranną porą, przekroczyłem granice przyzwoitości. Pędziliśmy prędzej niż świszczący w uszach wrzask pędu, wyprzedzaliśmy promienie słoneczne; dziś to one, zziajane i zlane potem, goniły naszą inscenizację wolności. Pędziłem w pochyle, Viv przytulała się do mnie kurczowo, czujna, choć spokojna; przekonał ją uścisk nieodzownego bezpieczeństwa. Pozwoliłem sobie na krzyk, dziki szał radości targający naszymi włosami z prawa na lewo. Żar opon topił asfalt, rozcinaliśmy go połownicznie. Prędkość zdawała się unosić nas w górę, ku niebu. I wkrótce naprawdę uwierzyłem, że szybujemy w przestworzach, szybciej i szybciej, że nasza podróż jest odzewem na wołanie nieba.
Zatoczyliśmy obszerny krąg wkoło miasta, wracaliśmy o gardłach zdartych radością do żywego mięsa, poprzez rozpoczynającą się opowieść nowego rześkiego dnia, poprzez jej wątki i epizody, poprzez ludzi tworzących historie i historie tworzące ludzi. Upadać w kałużę miłości, coraz głębszą i głębszą, to doprawdy najwspanialszy rodzaj upadku grożący śmiertelnikowi. Jestem wdzięczny, że mogłem się o nią potknąć.
Dotarliśmy pod dom pachnący białym bzem i różą. Viv spłynęła z motoru, lekka, lżejsza o pełne garści trosk. Schowałem kominiarkę, tak użyteczną w chwilach głębokiej desperacji, na powrót pod siodełko, i wtulony w kościste plecy Viv dotarłem niezgrabnie do drzwi. Uchylonych drzwi. Z jednej strony zimny pot zalał mi czoło, a dłoń rozgrzewała się już w wędrówce po broń. Z drugiej jednak mój klucz hałaśliwie uderzał o metalowy breloczek zawieszony na haczyku, tuż za drzwiami. Potraktowałem to więc jak dar od losu i wszedłem pierwszy, odgradzając Viv choć ramieniem, choć jego siłą, przed krzywdzącą ewentualnością niebezpieczeństwa.
Niebezpieczeństwo, owszem, czyhało, ale na mnie i wyłącznie na mnie. Nie godziło Viv, nie haczyło jej nawet powiewem rozeźlonego wiatru wydychanego z obu szeroko rozwartych dziurek w nosie.
-Szef tutaj - paliłem głupa. - O tej porze?
-Otrzymałem telefon ze szkoły, od roztrzęsionej nauczycielki matematyki, że moją córkę uprowadził jakiś zamaskowany motocyklista, przykładając jej broń do gardła. - Powolnym krokiem podszedł do frontowego okna i odsłonił firanę. - Ładny motor, Bieber - pochwalił swym rozedrganym opanowaniem. - Powiedz mi, dlaczego kiedy tylko coś się dzieje, zawsze ciebie stawiam w roli inicjatora i dziwnym trafem nigdy nie popełniam błędu?
-Instynkt szefa jest doprawdy bardzo... kobiecy. Wbrew pozorom, to komplement.
-Zdajesz sobie sprawę, jak wysokiego progu sięga moje ciśnienie? Zdajesz sobie sprawę, że jesteś jego jedyną przyczyną? - Swawolnym krokiem zbliżył się ku nam; strącił moją dłoń z talii Viv ruchem mordu robaka, insekta, wstrętnego, na taśmie likwidacyjnej. - Myślisz czasem, kurwa, nad tym, co robisz? Wpadasz do szkoły z cholerną bronią, grozisz nauczycielce, porywasz moją córkę...
-Gwoli ścisłości, nikogo nie porwałem. To była jedynie zainicjowana przeze mnie improwizacja. Wszyscy wyszli z tego cało, powiedziałabym nawet więcej niż cało, bo bez pały z matmy. Szefie, przecież ja to wszystko zrobiłem dla niej.
-Właśnie to mnie niepokoi. Wyczuwam między wami przesadną poufałość, czyżbym się mylił?
Spojrzeliśmy po sobie z Viv. Poufałość to doprawdy ogromne niedopowiedzenie miłości.
I byłbym gotów powtórzyć to w odpowiedzi zesłanej na szefa, gdyby drzwi nie rozwarły się, gdyby Chloe z Amy u nogi nie wkroczyły do środka. I jeszcze zanim napełniłem się rozjuszeniem, serce przedziurawiło mi to jedno nikczemne zdanie szarpiące jej ustami:
-Zamierzam ubiegać się o prawa do opieki nad Amy.





~*~



Chętnym przypominam o wattpadzie :-)

poniedziałek, 19 września 2016

Rozdział 12 - Ticket to anywhere + WATTPAD


W mojej piersi zatrzęsło się serce, gardło przyrosło do krtani, ogień zapłonął w oczach. Nie ma uczucia silniejszego niż gniew; jego siła krępowała całe dobro. Nagle byłem katem z wyboru żądnym ofiar pod naostrzonym toporem. O wysokie klify mojego ciała rozbijały się fale wściekłości.
-Jesteś cholerną suką, Chloe - wylały się ze mnie słowa. Niezrozumiałe westchnienia przebiegły przez salon; wymalowały na twarzach znajomych nieudolnie krytą ekscytację. Zbliżyłem się na dwa kroki, tyle samo wciąż nas dzieliło. - Nie biję kobiet. Ale gdybyśmy byli sami, porządnie dostałabyś po mordzie.
Jej wielkie oczy w kolorze szmaragdu wpatrzone były we mnie drżąco; szukały tego ciepła, które biło ode mnie przed laty. Nie odnalazły nawet krzty. Rysy twarzy jej spoważniały, choć blada cera wciąż emanowała nieskazitelną czystością. Proste włosy w kolorze południowego słońca muskały szczyty bioder; bioder, do których niegdyś lgnęły moje dłonie; kciuki zagłębiały się wtedy w parze drobnych dołeczków nieopodal pośladków. Nie zmienił się jej styl. Czarna spódniczka do połowy ud od lat wyjątkowo zgrabnie komponowała się z tenisówkami za kostkę. Kilkucentymetrowy pas nagiego brzucha, później niemały biust pod koniecznie o rozmiar zbyt obcisłym stanikiem - rodzaj wędki zakończonej złotym hakiem. Mnie wyłowił.
-Justin - powiedziała cicho. Moje imię w jej ustach brzmiało niezmiennie. - Co ty tu robisz?
-To pytanie jest nieco nie na miejscu - odwarknąłem. - Jesteś w moim domu. W naszym domu - poprawiłem, wtulając w pierś niemrawo rozbudzającą się Amy. - Jesteś potworną egoistką. Nie mówię o sobie. Rozstaliśmy się, w porządku, taka jest kolej rzeczy. Ale nie zrozumiem - syczałem przez zęby - jak mogłaś zostawić ją. Pyta o ciebie codziennie. Od pieprzonych pięciu lat. Ani razu nie złożyłaś jej życzeń na urodziny. Ani razu nie wysłałaś kartki na święta. A ona czeka. A ona wciąż ma nadzieję. A ona, kurwa, wierzy, że ją kochasz.
Krzyczałem w duchu, szeptałem ustami. Szeptałem złością wielu lat trudu.
-Moment, chwila, zaraz. - Zayn stanął pomiędzy nami z wysoko uniesionymi dłońmi. - Któreś z was może mi wytłumaczyć, co to za gęsta atmosferka wyrosła między wami? Zdradzicie nam ziarno tajemnicy, skąd się znacie?
-Z łóżka, kochanie - wypaliłem w nerwach, patrząc w błękit jej oczu. - Mam rację? - Naraz spięli się wszyscy; wątła Amy była największym rozluźnieniem salonu. - Już wam tłumaczę. Otóż Chloe jest tą dziwką, która zostawiła Amy tuż po urodzeniu. 
-Nie wiedziałam, że się nią zaopiekowałeś - próbowała się tłumaczyć.
-To moje dziecko. Jak mógłbym ją oddać? Jak mógłbym porzucić ją tak, jak zrobiłaś to ty?
-Miałam osiemnaście lat - wydusiła przez zęby.
-A ja dwadzieścia jeden, co to zmienia? To twoja córka, do cholery. Jej życie rzeczywiście nic dla ciebie nie znaczy? Naprawdę kochałem taką zimną sukę? - Zawiesiłem głos, powstrzymując jej mrugnięcie. - Wstyd mi. Wstyd mi za siebie samego.
-Dobrze zrozumiałem? - Ramię Tysona nieustępliwie chroniło talię Chloe, palce dłoni na przemian bledły w uścisku i odzyskiwały kolor. - Chloe jest matką Amy?
-Jest dawcą brzucha, nie matką.
-Masz z nim dziecko? - Pytanie Tysona przesiąkło wyrzutem.
-Nie miałam pojęcia, że Justin jest twoim znajomym. 
-Nie o to pytałem. Amy jest twoją córką?
-Amy - powtórzyła Chloe, zwracając twarz ku dziecince rozbudzającej się w moich ramionach. A wtedy ja odwróciłem głowę. Widok jej zaskoczonych oczu wypełniał mnie mdłościami. To bezcenne uczucie - poznać imię własnego dziecka po kolosalnych pięciu latach.
Jakby tego było mało, niedawne znużenie pożegnało Amy. Wychylała się niespokojnie za obręcz moich ramion, w głowie huczało jej imię matki, jej śladów poszukiwała spragnionym spojrzeniem stęsknionych dziecięcych oczu.
-Mamusia? - spytała. - Mówiłeś o mojej mamusi?
-Śpij, słonko - poleciłem nerwowo. 
Ale było już za późno. Amy odnalazła niepewne spojrzenie Chloe i zadumały się obie w tych uprzejmych zerknięciach. Przez usta Chloe przelatywały strzępy słów, brzmiąc na kształt córki, brzmiąc na kształt jej trzyliterowego imienia. Ale jakże niepoważnie wyglądały w ustach matki o ulotności mgły.
-Mamusia - powtórzyła Amy. - Czy to jest moja mamusia? - Jej pytanie drżało w powietrzu i nikt nie odważył się odpowiedzieć. Z wyjątkiem głównej zainteresowanej.
-Tak, kochanie - odrzekła łagodnie Chloe, wyciągając do Amy dłoń. Dotknęła opuszką jej chłodnego temperaturą dworu łokcia. - Jestem twoją mamą.
Mało brakowało, a nabrałbym się na czułość w jej oczach. Ten sam błysk paraliżował mnie, gdy leżeliśmy nocą pod moją pościelą, jej nagie ramiona oplatały mnie w pasie, a galopujące oddechy wspominały chwile uniesienia. Czy tamta czułość pachniała równie dużą nutą fałszu?
-Nie zbliżaj się do mojego dziecka - zagroziłem.
-Naszego dziecka.
-Naszego? - zaśmiałem się histerycznie. - Przed minutą nie znałaś nawet jej imienia.
-Tata - wtrąciła się Amy - chcę poznać swoją mamusię.
-Nie masz matki, Amy - odparłem twardo. 
Gwałtownie odepchnąłem Chloe, gdy ta próbowała zbliżyć się do Amy. Tyson pochwycił ją od tyłu, fala gniewu zalała i jego, i wszystkich moich przeciwników.
-Nie bij mamusi! - pisnęła Amy.
-Nie podnoś na mnie głosu - odparowałem.
-I ty na mnie też - zażądała stanowczo.  - Postaw mnie. - Nie zareagowałem, więc kopnęła mnie w biodro. - Postaw mnie!
I postawiłem. Twardo wbiłem jej stopy w panele. Byłem ja i reszta świata przeciwko mnie.
Niepokojąco czarne gęstwiny okryły niebo ponad domem; osiadały coraz niżej i niżej, aż w końcu byłem po jednej stronie ciemni, a wszystko, co w moim życiu ważne, we mgle po drugiej. Kipiałem desperacją jak mleko na otwartym gazie; kłuły mnie igły zazdrości, gdy widziałem maślane oczy Amy i jej krótkie rączki rozpaczliwie chwytające wciąż odległą matkę.
Byłem huraganem; wiatr we mnie zwiał odrętwiałe kończyny na schody, które trzeszczały pod ciężkimi krokami. Futryna w sypialni zapłakała rzewnie, bowiem drzwi zatrzasnął mój gniew i zatrząsł całym domem. Rozkruszyłem lustro w drzwiach szafy, rzucając w nie piłką koszykową. Huk rozbijanego szkła stłumił mój rozpaczliwy ryk.
Potrzebowałem ukojenia. Potrzebowałem siły, która wchłonęłaby moją złość. Nerwowym ruchem rozpiąłem pasek jeansów, ściągnąłem spodnie jak humorzasta część Amy, nogawki kłębiły się u moich stóp; wkrótce kopnąłem je pod szafę, a nerwową drogę palców do guzików koszuli przerwało niemrawe pukanie w skraj drzwi.
-Zamknięte, kurwa - warknąłem pod nosem.
Ale głos nie dotarł za drzwi i wkrótce łagodna postać zwieńczona huraganem włosów przemknęła przez próg. A wtedy podziękowałem własnym nerwom, że nie pozwoliły mi warknąć głośniej. W drzwiach, kłębiąca się pod obszernością mojej bluzy, stanęła Viv. Jeśli potrzebowałem ukojenia, teraz miód zatopił mi serce.
-Mogę? - spytała łagodnie. - Nie wygoni mnie twój gniew?
-A czy wyglądam, jakbym był zły?
Odpowiedział mi jej blady uśmiech.
Dłonie drżały mi porywczo, gdy toczyłem bój z drobnymi guzikami koszuli. Naraz Viv zbliżyła się powolnie, otuliła moje ręce ciepłem swoich, opuszczając je w dół bioder. Patrząc w moją pierś, odpinała każdy kolejno. Jej smukłe palce pieściły zmiętą pod skórzanym paskiem koszulę, muskały mnie i płonąłem pod okryciem skostniałych wieczornym chłodem opuszek. Oddam dzień i tydzień, i życie za jej dotyk.
-Zastanawia mnie - powiedziałem, ujmując jej dłoń obiema - co takiego mają w sobie twoje zwinne rączki, że dałbym się za nie pokroić. A prócz tego mam dreszcze, jakbyś dotykała nie tylko moich guzików. 
-Dlaczego za każdym razem, gdy jest miło, cicho i przyjemnie, musisz wtrącić coś, co niszczy nastrój?
-Bo nie jestem romantykiem - przyznałem, trzymając jej dłoń. A może kurczowo trzymałem się jej dłoni. W każdym razie trzymanie jej było i marzeniem, i pragnieniem, bo choć trzymałem, wciąż była mi odległa.
-Nie oczekuję tego - odrzekła.
-A czego oczekujesz?
-Likwidacji świńskich żarcików.
-Postaram się je ograniczyć.
-Do zera. 
Zagryzłem wargi.
-Do zera. Prawie.
Naraz poczułem się nieprzyzwoicie nagi, więc wskoczyłem w dresy i jednolity T-shirt. Krzątałem się po sypialni niespokojnie, przeszukiwałem szuflady i półki w szafkach; w końcu lśniąca czernią broń wskoczyła do mojej kieszeni. Odebrała kolory twarzy Viv, cofnęła ją o krok, pod ścianę, do której przyległa plecami.
-Nie bój się - powiedziałem łagodnie. - I chodź ze mną. 
-Gdzie? 
-W miejsce... spokoju. Potrzebuję rozładować baterie. 
-Zaskakujące. Ludzie na ogół ładują baterie.
-Jestem wyjątkiem od wszelkich reguł. Mam nadzieję, że będziemy mieli wystarczająco czasu, byś sama się o tym przekonała. A teraz decyduj: jedziesz ze mną, albo zostajesz z nimi. 
Spojrzała nerwowo na uchylone drzwi, strzępy głosów z parteru przepływały leniwie przez próg.
-A co z Amy? Zostawisz ją?
-Krzywdy jej nie zrobią - stwierdziłem rzeczowo. - A prawdę powiedziawszy nie mam najmniejszej ochoty z nią teraz rozmawiać.
-Nie gniewaj się na nią - poprosiła. - To jeszcze dziecko. Nie wiń jej, że chce poznać własną matkę. Kto by nie chciał?
-Nie winię jej - oczyściłem się z ciężaru. - Po prostu nie mam ochoty na nią warczeć, a obawiam się, że to właśnie bym robił.
-A na mnie? - Jej oczy lśniły w półmroku. - Na mnie będziesz warczał? 
Przechodząc obok, musnąłem kciukiem jej podbródek. 
-A dałaś mi powód?
I wyszedłem w otchłań zaciemnionego korytarza, ściągany rozmowami, których nie chciałem słyszeć; głosami, które pragnąłem, by przelatywały ponad moją głową. I omijały. 
Wkrótce pospieszny tupot stóp zbiegał po schodach w niedużym odstępie za mną. Usta wygiął mi łuk szczęścia. Czyżby przełom był na wyciągnięcie ręki? Czyżby moja ręka sama po niego sięgała? Czyżby chwyciła? Czyżbym palce miał ściśnięte? Czyżby nie umykała przez nie nadzieja?
Całą gromadą stali po środku salonu, w złotym jaśniejącym kręgu, Chloe z Amy na rękach po środku, Tyson z Davidem na obrzeżach, za nimi Zayn i Mia znużona brakiem zainteresowania. Wzrok uciekł mi na ułamek sekundy, bym ściągnął go na krótkiej smyczy. Na widoku ubierałem buty pozostawione w nieładzie błota, za moim profilem skryła się Viv, przycupnęła w kącie i energicznie wpychała stopy owinięte białymi skarpetkami w trampki; jej bark tulił się do mojej łydki, która czuła już ten ogień wchodzący po szczeblach mojej osobowości jak po drabinie pod niebo. Wyszliśmy bez słowa, ona pierwsza, przepuszczona w progu moją dojrzałością; ja tuż za nią, obrońca i napaleniec. Drzwi zamknęły się za nami z łoskotem, świeżość powietrza zalała płuca i przez moment tonąłem w tym bezkresie czystości.
Opuszka mojego palca gnała już po przyciskach na automatycznym pilocie otwierającym czterokołowiec, kiedy baterie ciała ponownie zażądały powolnego odwlekania ich mocy.
-Jechałaś kiedyś motorem? - spytałem, zadzierając głowę z ukosa.
Zaprzeczyła dwukrotnym błyskawicznym mrugnięciem.
-Nie miałam okazji. A nawet gdybym miała, tata by mi na to nie pozwolił.
-Mam dosyć słuchania twojego tatusia - odparłem. - I czas najwyższy, żebym cię tym zaraził.
Skryłem się w garażu, oblany poświatą sączącą się ze starej żarówki owiniętej pajęczyną jak bandażem. Popieściłem kierownicę opartego o ścianę motoru; później powoli wyprowadziłem go na podjazd. Ekscytacją wrzałem już cały; pęd powietrza targał mi włosy, choć jeszcze nie wyruszyliśmy; powieki opadały, bym podnosił je z mobilizującym niepokojem o życie.
-Zapraszam panią na mojego rumaka. I, uwaga, to nie był świński żarcik. Zapraszam cię na niego z pełną powagą.
Spojrzała z niepokojem na matowo czarny wyraz wdzięku rozciągający się od przedniego po tylne koło. Siedziałem na siodełku okrakiem, wyczekując zdecydowania, upominając się o nie zachęcającym półuśmiechem. Zbliżyła się; wpierw pogłaskała tył obity skórą, później oszacowała stabilność konstrukcji; wreszcie stwierdziła, że gdy pewnego dnia odejdzie, nie otrzyma drugiego życia, by przejechać się motorem w nieznane.
-Jesteś pewien, że to bezpieczne? - spytała.
-Bezpieczne, kiedy jedziesz ze mną. Ale zabraniam ci wsiadać na motor z kimś obcym - zagrzmiałem władczo. - Wskakuj, mała. Noc nam ucieka. A mamy jeszcze tyle spraw do załatwienia.
Pierwszą z nich były liczne próby usadowienia się na wyboistym siodełku w bezdotykowych próbach. Nieudolne.
-Nie ugryzę cię. I nie ruszę, dopóki się mnie porządnie nie chwycisz. Nie każę ci obłapiać mnie dłońmi. Chcę tylko mieć pewność, że gdy wystartuję, nie zostanie po tobie mokra plama na asfalcie.
Przysunęła się po gładkiej tapicerce nieco w dół, ku moim plecom. Poczułem jej dotyk nieopodal bioder, później jej ręce jak dwa zwinne węże pełzły wgłąb mojego podbrzusza, aż skryły się w obszernych kieszeniach na przodzie i zapętliły uścisk. Trzymała mnie, rozgrzana, wciąż zdystansowana, strachliwa, choć uspokojona moim ciepłem. Drżąca; nie mniej niż ja. I nie bardziej.
Ruszyłem powoli, łagodnie odpychając się obiema stopami od gładkiego podłoża podjazdu; krawężnik zatrząsł nami niezgrabnie, a potem wpłynęliśmy na spokojne wody asfaltu, ten kołysał nas do snu, ku odległemu księżycowi świecącemu tak jasno i tak nisko, dla nas. Już na pierwszej osiedlowej przecznicy poczułem jej dotyk wyraźnie, zazębił się na moim ciele. W okolicach kolejnej moje spięte plecy zatapiały się w euforii radości pod delikatnym naporem jej policzka. A gdy zatrzymałem się na światłach i obraz jej, wtulonej we mnie, o przymkniętych powiekach i postaci oddychającej tak miarowo, jak oddycha świat, odbity w szybie sąsiedniego czterokołowca, poruszył mną tak dotkliwie, że straciłem ochotę na pęd, straciłem pragnienie wiatru we włosach. Była jej niezamierzona czułość i czułość, która narastała we mnie. Chłonąłem jej zapach, przesiąkałem nim i wiedziałem, że miłość wpuszcza we mnie opieszałe korzenie.
Płynęliśmy gładko przez otwarte równiny, za niekończący się horyzont, spowici spokojem nocy i księżycową żarówką na niebie. Nie spieszyłem się, donikąd. Im dłużej gnałem w dal, tym dłużej byliśmy niewielkim zaczątkiem jedności. Jej skroń promieniowała ciepłem wzdłuż mojego kręgosłupa; i było mi gorąco jak w pustynnym słońcu, a mimo to dreszcz zakradał się szczelinami, próbując mną wstrząsnąć.
Kawałek za miastem skręciłem w leśną odnogę; toczyłem koło za kołem po szutrowych wybojach. Wkrótce drzewa rozstąpiły się i wyrósł przed nami budynek z poszarzałej cegły wznoszący się na metry pod niebo. Zatrzymałem się u frontowego wejścia, zgasiłem silnik. Wychyliłem głowę, by dosięgnąć miękkiego dywanu jej włosów ustami.
-Koniec przejażdżki, kwiatuszku - szepnąłem. - Budzimy się do życia.
Z motoru zsiadłem pierwszy; zalał mnie przeszywający chłód, bowiem odebrałem sobie jej ciepło. Widziałem jej spojrzenie, pełne obaw zahaczające wysokie sklepienie siodełka, niemrawo otaczające jej stopy sporo ponad ziemią. Złapałem ją w pasie i postawiłem na prostych nogach. Szybkość działań zaskoczyła ją i zachwiała; przytrzymała się mnie i postąpiłem krok ku niej. Rozrosło się we nie pragnienie bycia jej podporą; nie ugnę się pod ciężarem ponad moje siły.
-Przetrwałaś, prawda?
-Przetrwałam - przyznała. - Było całkiem... przyjemnie. Ładnie pachniesz, Justin.
Serce zatrzepotało mi w piersi.
-I wzajemnie, skarbie. Jesteśmy dla siebie stworzeni, nie zaprzeczaj mi.
Nie zaprzeczyła. Pozostawiła moje wołanie bez odzewu.
Pchnąłem drzwi wejściowe barkiem, agresywnie. Weszliśmy do zaciemnionego wnętrza przesiąkniętego wilgocią i przedzierającą się przez szczeliny wonią stęchlizny. Może róż i romantyczność nie krążyły w powietrzu, gotowe by osiąść na naszych głowach. Ale wnętrze skropione nutą wanilii wkrótce przywodziło na myśl dom, nasz dom, mój i jej, w którym zamieszkamy pewnego dnia rozciągliwej przyszłości, który będzie naszą przystanią, schronem przed rozszalałym sztormem.
Marzenia zalały mi głowę. Marzenia o niedoścignionej posiadaczce księżycowej urody.
-Zdarza mi się przychodzić tu, gdy chcę pobyć sam - powiedziałem, zapalając wadliwą żarówkę, jedyną w opuszczonym zapomnieniu z cegły. - Ale dzisiaj chcę pobyć sam... z kimś. Z tobą. Kurwa, po prostu chcę spędzać z tobą czas. Tylko ty wciąż umykasz mi przez palce, nie potrafię cię schwytać.
-Nie jestem rybą, żeby mnie wyławiać, ani sarną, żeby na mnie polować.
-Jesteś myszką, którą trzeba oswoić. Malutką kocicą, która pokocha głaskanie po głowie. I nie tylko po głowie.
-Czy nie miałeś kontrolować tych swoich niewybrednych wtrąceń?
-Owszem, miałem. Ale każda umiejętność potrzebuje czasu, by ją przyswoić.
Rozejrzała się po magazynie. Srebrzysty promień księżyca oświetlał blado jej twarz; była moim światłem w ciemności, w tunelu; drogą, którą podążałem. Wszedłem za nią wgłąb, ku zarysom zawilgoconych mebli. Opuszki jej smukłych palców przebiegły po blacie stołu, po chłodnym surowym drewnie, po oparciach krzeseł, po wstęgach powietrza. Po wyciągniętej materiałowej tapicerce kanapy, jednej, drugiej. Po moim ciele, po policzkach, po włosach - ale jedynie w porywczych staraniach wyobraźni.
-Ktoś tu mieszka? - spytała cicho, lecz echo brzmienia wspomogło jej głos. 
-Nie na stałe - odrzekłem. - A tymczasowo każdy z nas. Dziś na przykład my. To taki zalążek naszej wspólnej przyszłości.
Usiadła na oparciu kanapy, jej nogi falowały ponad ziemią, skrępowane, strachliwe, ale i spokojne. Dostrzegałem w niej coraz więcej spokoju i byłem jego fundamentem.
-Po co ci broń?
Z mojej kieszeni wychylała się śmiercionośna główka.
-Strzelanie do puszek to najlepszy patent na duchowy spokój.
-To zabrzmiało bardzo głęboko.
-I miało. - Uśmiechnąłem się. - Muszę nadążyć za znawczynią światowego dziedzictwa literackiego. W każdym razie, nic tak nie przywraca spokoju jak parę wystrzelonych kul. Wierz mi na słowo.
-Nie chcę na słowo - zaoponowała. - Naucz mnie strzelać.
-Nie żartuj.
-Jestem śmiertelnie poważna. Naucz mnie strzelać - ponowiła.
-Strach mnie obsiada, kiedy trzymasz w ręce nóż do masła, a ty mnie prosisz, żebym pozwolił ci potrzymać broń? Prędzej zgodziłbym się, żebyś potrzymała mi ptaka.
-Nie proszę cię o trzymanie. - Pokręciła głową, włosy okryły jej skronie. - Tylko o strzelanie. Naucz mnie strzelać - powtórzyła raz jeszcze. Nie miała wątpliwości, jak szaleńczo działa na mnie głębia jej spojrzenia, i topiła mnie w niej nieubłaganie.
-Na co ci to, księżniczko? Jeśli będzie trzeba przestrzelić jakiemuś frajerowi fiuta, zrobię to za ciebie, żebyś nie musiała brudzić sobie rączek.
-Naucz mnie strzelać - usłyszałem ponownie i wiedziałem, że usłyszę jeszcze nie raz. - Proszę. - Zbliżyła się na krok. - Proszę.
-Dobrze - odparłem powoli - ale nie za darmo.
-A czego ty możesz ode mnie chcieć?
-Jest bardzo wiele rzeczy, które bym chciał i którym możesz sprostać. Ale na razie pozwolę ci zachować tę urokliwą niewinność.
-A ty znowu o jednym i tym samym. To zaczyna się robić nudne, Justin. A mówiłeś, że jesteś inny niż wszyscy faceci. Lubię oryginalnych ludzi. 
-Dla ciebie będę szczytem oryginalności.
-Nie chcę, żebyś był kimś dla mnie. Chcę, żebyś sam z siebie nim był. I żebyś nauczył mnie strzelać, tak na marginesie. A nawet nie tyle nauczył, ile po prostu pokazał. Potraktuj to jak naukę jazdy samochodem. Albo konno.
-Jazda na koniu - parsknąłem. - I ty masz do mnie pretensje, że zalewają mnie brudne myśli? Przecież sama mnie prowokujesz.
-To nie moja wina, że każda pierdoła kojarzy ci się z... - Ugryzła się w język.
-No, powiedz to - zachęciłem. - Śmiało. Powiedz.
-Nie  moja wina - wyszeptała - że wszystko kojarzy ci się z seksem.
Złożyłem ręce jak do modlitwy.
-Czy mnie słuch nie myli? Moja bogini niewinności właśnie użyła tak wulgarnego słowa? Zdaje mi się, że wyrastają ci różki. Grzechy cię oplatają. Jeszcze moment, a zaczniesz ubierać się w koronki i...
Dłoń Viv przylgnęła do moich ust, przechwyciła wodospad słów, które gotowe były zalać podłogę.
-Bądź już cicho, proszę.
-Zaskakujące, o jak wiele mnie dziś prosisz. Najgorsze jest to, że choćbym nie wiem, jak chciał, nie odmówię ci. Nie mam w sobie takiej siły. Albo twoja siła przerasta moją. W każdym razie zgoda, pokażę ci, jak strzelać. I zgoda, nie będę się już z tobą droczył. Bynajmniej nie tak często. Bo wiesz, że czasem muszę. To takie końskie zaloty. Nie umiem stanąć przed tobą i zwyczajnie zaprosić cię na randkę. Lubię komplikować sobie życie.
Nie powiem, że zbyła mnie uśmiechem. Jej uśmiech jedynie przestał napełniać mnie nadzieją. Uśmiechnąłem się również, dumny, że mogę zrobić choć tyle, że ona jest odbiorcą mojego uśmiechu.
Ustawiłem puszki z biegiem nieskomplikowanego ciągu, jedna u boku drugiej, poróżnił je dystans męskiej pięści. Wróciłem do Viv, zlęknionej, okrytej bojaźnią jak ciężkim skórzanym płaszczem; odbezpieczona broń ciążyła jej w dłoni, pochylała barki ku ziemi, niby wąż przeplatała się przez palce. Wyrosłem za nią, wysoki i muskularny; kontrast czerni na połaci śnieżnej bieli. Poderwałem w lot jej wilgotne chłodnym potem dłonie, drżące jak głos strapionego płaczem; drżące jak moje serce przy Viv, i bez niej.
-A teraz jedyne, co musisz zrobić - ciepłą mgłą głosu okryłem jej ucho - to uspokoić oddech, uspokoić całą siebie.
-Jesteś za blisko, żebym mogła być spokojna - odrzekła rozemocjonowanym głosem. Aż trudno uwierzyć, jak wiele skrywa barw; od skropionego szarością strachu po bezwzględną świadomość wpływu jej słów na mnie, całego. Nie wiedziałem już, kto strzela, a kto wznosi ciałem tarczę.
-Nie cofnę się - stwierdziłem. - Przywykłem do twoich kościstych pleców na brzuchu. I niesfornych włosów wchodzących mi do ust, gdy mówię. I do twojego ciepła.
-Nie - przerwała. - To ja przywykłam do twojego ciepła. Nie okłamuj mnie.
-Więc nie każ mi się odsuwać. Potrzebujesz mnie.
-Nie ciebie, tylko twojego ciepła.
Ucałowałem jej wrzący kark wargami, które nagle zapłonęły. Choć bolało, nie pomyślałem nawet, by zetrzeć ten pożądliwy ogień.
-Nie zabieraj mi jedynej myśli, która mnie uszczęśliwia, dobrze?
Nie odezwała się słowem. ale odparła - postępując krok w tył, ku moim plecom, i doprawdy nie wiedziałem już, czy otaczam ciepłem, czy ciepło otacza mnie; wiedziałem tylko, że pożądanie jest iskrą, a ogniem miłość, i że między nami tli się ognisko. I wiedziałem też, że ból spalanego ciała jest moją pokutą za grzechy, które dopiero popełnię.
-Zmruż oczy - wyszeptałem. - Wyciągnij przed siebie obie ręce, stań w maleńkim rozkroku. - Okryłem dłońmi jej ramiona. - I rozluźnij się, piękna. Masz być zwarta i gotowa, ale nie jak kij od miotły. - Sterowałem nią, jej umysłem, jej ciałem tak podatnym moim wpływom. Nie miałem pojęcia, jak silne jest to oddziaływanie, dopóki mój spokój nie wchłonął jej swoją mgłą.
Jedyny błąd, jaki zrobiła, to szarpnięcie spustu. Pocisk poderwał jej dłonie nerwowym chwytem, uderzył w metalową rynnę wędrującą u sklepienia sufitu, rykoszetem trafił w beton u podnóża naszych stóp.
-Rozumiem, że nie leżą ci moje żarty - powiedziałem - ale na Boga, gdybyś miała czyhać na życie każdego adoratora, żylibyśmy w morzu trupów. Daruj mi tych parę niewybrednych komentarzy. 
-Gdybym chciała strzelić w ciebie, trafiłabym, wierz mi - mruknęła. - A teraz pokaż mi jeszcze raz, po kolei, aż do skutku. Mamy przed sobą całą długą noc.
Mieć całą noc i móc dzielić ją z Viv - dla takich chwil Bóg stworzył księżyc, by z dumą i szczyptą pewnego romantycznego sentymentu świecił po zmroku niczym słońce za dnia.
-Powiedziałbym, że mamy dla siebie znacznie więcej niż jedną noc, wbrew pozorom niewybaczalnie krótką. Ale o tym później. Teraz rozluźnij się, tak naprawdę. Może zanim znów zapolujesz na moje życie, zrób pięć przysiadów, pięć podskoków, wyrzuć z siebie całą złość i frustrację.
-W naszej dwójce to ty jesteś tym sfrustrowanym, Justin. Sfrustrowany facet zbliżający się do trzydziestki. 
Grzechem byłoby stwierdzić, że nie zasłużyła na naganę. Ale jeszcze większym grzechem byłoby tej nagany nie wykorzystać. Jej krągły pośladek posmakował wymiaru sprawiedliwości mojej dłoni. 
-Za co to było? - spytała pospiesznie, skrępowanie odwróciło ją półobrotem i teraz rzeczywiście celowała we mnie bronią. Panie, nie pozwól mi osierocić córki.
-Nie wmawiaj mi, że jestem stary - powiedziałem. - I bez twoich uwag jestem tego boleśnie świadom.
-Nie załamuj się, na razie jesteś tak... znośnie stary.
-Z twoich ust brzmi to niemalże jak komplement.
-Nie przyzwyczajaj się - odrzekła ustami błyszczącymi pod zarysem półuśmiechu. Potem odwróciła się i poczęła na nowo celować w puszki.
Tym razem tonięcie w rozluźnieniu szło jej niebywale dobrze. Pod moimi wskazówkami, pod czujnym radarem wzroku rejestrującym każde spięcie mięśni, pod łagodny dotykiem moich dłoni zdzierających kamienną skorupę płatami, jak łuszczącą się skórę. Aż w końcu otrzymałem pożądany od startu zabiegów rozluźniających efekt - Viv; po prostu ją, nagą w emocjach, nagą w filtrach, nagą we mgle , której już wkoło nie było.
-Dopiero teraz możesz strzelić - poleciłem. Pozostawienie jej ciała samemu sobie nie było odwagą - było skrajną głupotą. Dlatego gdy tylko spostrzegłem, że ponownie spina się w kamień, objąłem ją od tyłu w pasie, wsparłem brodę na jej ramieniu i wyszeptałem solidną dawką męskiej chrypy: - Strzelaj. Jestem tuż obok. I nigdzie się nie wybieram, bo wiem, że już tego nie chcesz.
-Chcę - zaprzeczyła; strzeliła; chybiła. - I nie chcę. - Strzeliła. I trafiła.
Pocisk przeszył puszkę na wylot, tak jak mnie przeszywa uczucie do Viv - szybko, boleśnie, niespodziewanie. Moment ciszy wchłonął nas na chwilę lub dwie, niedowierzanie wzbierało nad głowami jak chmura; i wkrótce spadł deszcz. 
-Czy ja właśnie...
-Właśnie zabiłaś puszkę.
-Cholera - zaklęła, a gdy złapała się na tym, złapała i usta pęczniejące słownym grzechem. I złapała mnie.
Powiew bezwzględnej radości rzucił ją ku mnie, jej ramionami oplątał mi szyję. Uścisk trwał i trwał, całe ułamki sekund skąpane w obszernej dozie nieświadomości. A kiedy się wreszcie ocknąłem i ten moment, chwila przyjacielskiego uniesienia uderzyła mnie w twarz, Viv była już daleko, z gracją przepuszczała przez palce przedziurawioną puszkę. Gdybym tak nauczył się żyć wtedy, gdy ona budzi się do życia.
-Naprawdę trafiłam - mówiła pod nosem. - Poważnie zabiłam puszkę. Założę się, że sam byś lepiej nie wycelował.
-Chcesz się przekonać? - Chciała. - A ufasz mi?
Pewność opuściła nieprzekonujący ruch jej głowy. Patrzyła na mnie, patrzyła na broń w mojej dłoni, patrzyła na otaczającą mnie mgłę bezpieczeństwa, którą mogę ją okryć, i musiała stwierdzić, że owa mgła jest zbyt rzadka, byśmy skryli się pod nią oboje.
-Obawiam się - powiedziała - że twoja definicja zaufania niesie za sobą za duże ryzyko.
-Czy zrobiłbym cokolwiek, co naraziłoby cię na niebezpieczeństwo? - Jej spojone z obawą spojrzenie było moją odpowiedzią. - W takim razie zapytam inaczej: czy zrobiłbym cokolwiek niebezpiecznego, gdybym nie był z całą stanowczością przekonany, że moje umiejętności wystarczą, by zapewnić ci bezpieczeństwo?
-Pewnie nie - przyznała.
-Więc teraz weź w ręce dwie puszki, stań pod przeciwną ścianą i unieś je koło głowy.
-Zwariowałeś.
-Bardzo możliwe - odrzekłem. - Ale chcę, żebyś mi zaufała. Możesz być spokojna, wiem, co robię.
-Z tym bym się kłóciła - mruknęła pod nosem, ale ostatecznie dopiąłem swego i lęk poprowadził Viv ku betonowej ścianie zaufania, owinął ją nagą nicią słabości i gdy tak patrzyłem w jej oczy, bez wyrazu, które wchłonęła czerń czarniejsza nawet niż grudniowej nocy, dogoniły mnie pędzące wątpliwości: Czy dobrze robię?, Czy terapia szokowa to impuls, którego trzeba Viv? Bo przecież jej zaufanie, o którym śnię nocami, może być równie dobrze reakcją na czułość w pętli ramion.
-Boję się - powiedziała, stojąc już po przekątnej; ucieleśniony strach kwitnący pięknem, zgarbiony, pochylony; zbiór moich nie mniej zlęknionych pragnień.
-Do niczego cię nie zmuszę - zapewniłem. - Ale chcę odebrać ci ten strach. Słoneczko, gdybym nie wierzył, że nie chybię, nie wydobywałbym z ciebie zaufania, którego sam do siebie bym nie miał.
-Co mi po twojej wierze?
-To pewność; wiara jest tylko dodatkiem. Więc jak? Ufasz mi, czy wracamy do punktu wyjścia?
-Mam nadzieję, że ufam, Justin. Chciałabym.
Pół kroku dzieliło jej plecy od ściany, ćwierć kroku puszki od uszu. Pierś uniosła się wysoko pod naporem oddechu, jakby pożegnalnego, oddawanego w drganiach. Zamknęła oczy. I ja zamknąłem oczy. Ale tylko na moment. Wkrótce otworzyłem je, zmrużyłem, wycelowałem i pociągnąłem za spust, nim utraciłbym wiarę i pewność, i zaufanie, i wszystko, co potęgowało moją desperacką drogę ku Viv.
Głuchy brzęk pocisku dwukrotnie przeszywającego metal jeszcze przez chwilę pełzł po ścianach, a gdy zamilkł, zamarł wraz z zawilgoconym powietrzem, wspólnikiem Viv we wstrzymywanym oddechu, otworzyła oczy, pełna ciekawości, czy cisza jest wyrazem mojego oczekiwania, czy wadliwego zaufania, tak błędnie odczytanego.
-Żyjesz, kwiatuszku - zapewniłem. - Zrozum wreszcie, nie zrobiłbym ci krzywdy. Nie strzeliłbym, gdybym miał choć cień wątpliwości. 
-To nie jest kwestia cienia wątpliwości. To kwestia szczęścia. Miałeś szczęście, że nie trafiłeś mnie prosto w czoło.
-Powiem więcej: ty w to moje pachnące nieprzewidywalnością szczęście uwierzyłaś. I zaufałaś mu. Powiedziałbym nawet, że skoro zaufałaś mi w takiej kwestii, nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy poszli do łóżka, bo czymże jest zwykły seks w obliczu rychłej śmierci. - Marmurowa toń wzeszła na twarzy Viv. - Jeśli dotknęła cię ta uwaga, po prostu puść ją mimo uszu. Nie mogłem się powstrzymać. Milczenie nie jest moją mocną stroną. 
-Zauważyłam - odrzekła.
-W każdym razie teraz chciałbym przetestować twoje zaufanie. Zaufanie do samej siebie. Ufasz sobie, Viv? Nie pytam o zaufanie w kwestii kolorystycznego doboru ciuchów. Nie pytam o zaufanie błahostkom. 
-Nie wiem. - Jej szept toczył się po magazynie. 
-Więc podejdź do mnie, weź broń i zrób to, co przed chwilą zrobiłem ja. Traf w puszkę, którą postawię sobie na ramieniu.
Jej kościste palce dotykały już smoliście czarnej rękojeści pistoletu, kiedy cofnęła raptownie dłoń; głowa przeskakiwała jej z lewa na prawą; lewitował nad nią zerowy współczynnik zaufania, zmierzający w podziemia, ku ujemnym wartościom.
-Nie bój się. Weź pistolet, skup się i strzel. 
-W ciebie.
-Nie we mnie, tylko w puszkę obok mnie.
-Na tobie.
-Ale to nadal nie jestem ja. Tylko głupia puszka po rozwodnionym Heinekenie, którą już raz trafiłaś. 
-Pomogłeś mi, wtedy, za pierwszym razem.
-I teraz też ci pomogę, tylko na odległość. A jeśli spudłujesz, uwolnisz się od tych zgryźliwych żartów. Czyż to nie kusząca propozycja?
Włożyłem w wychłodzoną dłoń Viv pistolet, owinąłem opuszkę palca wokół spustu. Sam udałem się pod ścianę, z głową zwieszoną niską; skazaniec w drodze po odkupienie. Puszka chwiała się nieco w zagłębieniu mojego obojczyka, u naszych stóp szalał przeciąg, wiatr pełen zgrozy i makabrycznego napięcia. Stanąłem z wyprostem pod ścianą, pierś dumnie wypiąłem. Nie zamknąłem oczu. Napawałem się jej widokiem, dziś tak skupionej, rozchylającej nieco nogi, uginającej kolana, ledwie, niemalże niezauważalnie, wychylającej ręce ponad splot słoneczny. Palec drgnął jej na spuście. Drgnęła cała. Wzbierał w niej potok, prawdziwa powódź zaufania w drugiej fazie rozkładu, gnijąca, obumierająca. Aż słoną rzeką wybyła po policzkach, w dół brzoskwiniowej cery usłanej kwartetem drobnych pieprzyków.
-Nie mogę - wychlipała. - Nie zrobię tego. Nie skrzywdzę cię. Nie.
Ogarnął ją jej własny mały szał, kolana zgięły się i runęła na ziemię, palce splątały się w jedność z włosami. Rozdzierał ją ogłuszający krzyk, którego nie słyszałem; drgał w jej rozkołysanej głowie, pochylał ją w przód i prostował. I gdy tak patrzyłem na obraz rozpaczy wijący się na betonowej posadzce, i gdy chłonąłem jej ból, i gdy ten głuchy krzyk wzbierał na sile, i gdy ranił ją, gdy kaleczył, gdy rozrastał skroplone we łzach dowody cierpienia, zamknąłem oczy, bo dopiero teraz wstrząsnął mną strach. 
A gdy przebił się przez ciało, ku wyjściu, ku dalszej drodze w nieznane, doskoczyłem do Viv, zamykając ją w szczelnej kapsule troski, która nie ucieka, czułości nie do zdarcia, współczucia gotowego stanąć w szranki z kołyszącą nią bojaźnią.
-Spójrz - powiedziałem cicho.
Naraz zesztywniała; jej drgania wstrzymała owiana temperaturą lodu lufa pistoletu wetknięta za obojczyk. Patrzyła mi w oczy, gdy palcem przebiegłem po spuście i szarpnąłem go twardo, stanowczo; równie stanowczy był mój uścisk wokół barków Viv. I kiedy potencjalna kula przeszywała pod krzywą łuku serce, to gąbczaste serce, które wchłania mnie, wodę, wodę skroplonych uczuć, osunęła się w moich ramionach, rozluźniona. Na mnie przeszło całe sztywne okrycie ozdobione nicią niepokojącej myśli - czy to bliskość śmierci rozwiązała w niej wszystkie supły?
-Nie był nabity - powiedziałem. - Wystrzeliłem ostatnią kulę. Słuchaj, ufam ci, ale nie do tego stopnia - zażartowałem.
-Nie rób tego więcej. - Kurczowo trzymała się mojej bluzy. 
-Czego?
-Nie każ mi ufać samej sobie. Ufanie tobie jest dużo prostsze.
Uniosłem ją nad ziemię, tak bladą w mroku, tak ciepłą i lodowatą zarazem, i podszedłem do połączonych frontami kanap umiejscowionych w narożniku magazynu, tam, gdzie w sklepieniu dotkniętych korozją blach zbierało się najwięcej wilgoci. Ułożyłem ją łagodnie w poprzek, sam wskoczyłem ponad oparciami do naszej małej łodzi dryfującej po łagodnych wzniesieniach fal wszystkich wypowiedzianych słów i tych, które obumarły przed czasem. Oparliśmy się o zagłówki po dwóch przeciwległych stronach, wyciągnęliśmy zmęczone trudem dnia nogi i tak rozpoczął się bieg spojrzeń przeplatanych radością, trwogą, niewiedzą i absolutną ulgą - była tu, i ja tu byłem, o kieszeniach pełnych jej zaufania, zaszytych, nieodwracalnie napęczniałych.
-Powiedz mi, Viv - odezwałem się półgłosem - jak to jest z tobą i facetami? Nic, w ogóle, zupełne zero?
-Na co komu faceci? - obruszyła się.
-Może jestem staroświecki, ale sądzę jednak, że babce z prawdziwego zdarzenia potrzebny jest nie gorszy facet. Wniesie zakupy, kiedy winda odmówi posłuszeństwa; przypilnuje dzieciaków, gdy wizyta u kosmetyczki z pragnienia zmienia się w nieodpartą potrzebę; służy pomocą w spełnieniu każdej łóżkowej fantazji. A nade wszystko kocha. To chyba przyjemne - być kochanym. No i kochać. 
-Ze wszystkimi poruszasz tak wyniosłe tematy?
-O miłości rozmawiam tylko z tymi, którym grozi moja miłość. Viv, nie żartowałem, mówiąc, że zaczynam się w tobie zakochiwać. Nie osłabisz moich uczuć, zamykając się na nie. To cwane bestie. Znajdą najmniejszą szczelinę, żeby się przecisnąć i wierz mi, nikt nie jest zamknięty tak szczelnie, by uchronić się przed miłością. Choć moim zdaniem to żadna ochrona - to ucieczka. Powiesz mi, dlaczego wciąż uciekasz? Nie jesteś zmęczona? Nie chciałabyś się wreszcie zatrzymać i ułatwić zadanie nam obojgu?
-Myślisz, że to takie proste: stanąć w miejscu, gdy twoje nogi zapomniały już, że istnieje coś poza ciągłym biegiem?
-Możemy je tego nauczyć. Wspólnie.
-Jedyne, czego pragnę, to przetrwać.
-Przetrwać? - Nie rozumiałem. - Przetrwać życie?
-Życie - powtórzyła. - A w pierwszej kolejności dzisiejszy dzień. Jestem skostniała, Justin. Trzymając twój pistolet, o którego pochodzenie pozwolę sobie nie spytać, nie wiedziałam, gdzie kończą się moje palce, a zaczyna spust. Czy pod hasłem 'facet z prawdziwego zdarzenia' kryje się coś na kształt 'utrzymywanie stałej temperatury ciała'? Jestem ciepłolubna, Justin.
-Jakoś temu zaradzimy.
Opory, które do tej pory hodowała w sobie jak kwiaty pnące się pod niebo, dziś obumarły. Obumarło wszystko to, w co pragnąłem trafić ołowianym nabojem. Rozłożyłem ramiona, rozchyliłem nogi. Viv wpełzła między nie, wprost na moją pierś łagodnie odchyloną ku oparciu. To doprawdy zaskakujące - dwie kostki lodu wznieciły ognisko. Ciepło obtoczyło nas wkoło ciasną bliskością. Trzymałem w ramionach Viv, moją małą rozgrzaną chłodem i wychłodzoną żarem Viv. Jej jedwabiste usta muskały mój obojczyk przez bluzę, powiekom pozwoliła odpocząć, by nie trudziła ich dłużej podniosła komenda. I był to doprawdy pierwszy raz, gdy moje myśli stały się nagie - nagie od brudu, nagie od wszelkich naleciałości; nagie, jak naga była skromność Viv, jej obnażone pragnienia i obnażone marzenia, którymi się upaja. 
Każdy ma swój własny narkotyk. Moim była ona. Nie potrzebą chroniącą od wariactwa, nie uzależnieniem na drodze ku ciemności życia. Była życiem. To życie nigdy nie było tak jasne w swych zamkniętych czterech ścianach bez okien.
Wtedy też odkryłem, że największą niesprawiedliwością świata jest czas - mój drogi Boże, dlaczego godziny w jej ramionach są jak ułamki sekund pod dozorem samotności?
Połowę najbardziej słonecznej nocy w historii świata później padły jej obrysowane chrypą słowa:
-Może powinniśmy już wracać, Justin?
Odrzekłem w jej ciepłą skroń, na której jak fale piętrzyły się minione pocałunki:
-A znasz lepsze miejsce, w którym będziesz moim jedynym słodkim zmartwieniem?
Czerń jej oczu uderzyła w brąz moich. 
-Tak się akurat składa, że znam.






~*~


Bożeeeeeee, myślałam że nigdy nie skończę tego wpierw pisać, a potem czytać i sprawdzać. Trzy razy nie dla tego rozdziału. Stałam się tak wybredna względem tego, co piszę, że ostatnio nic mi się nie podoba i na wszystko kręcę nosem i to mnie kiedyś wykończy, przysięgam :''')
W każdym razie Made in heaven doczekało się też odrobiny miejsca na wattpadzie, więc jeśli ktoś woli czytać tam, serdecznie zapraszam :) + Nie wiem czy zwróciliście na to uwagę, ale zniknął rozdział pierwszy i drugi i został zastąpiony jednym zbiorczym nowym rozdziałem :)
Link do wattpada: