środa, 27 lipca 2016

Rozdział 5 - Dream a little dream of me


Tylko równy pęd powietrza pieścił zewnętrzne szyby pociągu wysokiej klasy, w którym przemierzaliśmy drogę powrotną z Dallas na południe Oklahomy. Nie było śladu po jęczących żelaznych blachach, po trzeszczących deskach podłogowych, po chmarze tańczących w wagonie odłamków węgla. Uszy wolne były od zgrzytów, od bolesnych wrzasków strapionych szyn. Mogłem w pełni rozkoszować się nią, widokiem jej piękna z naprzeciwka, pieszczotą jej chudych kolan uderzających o moje podczas hamowania, wdziękiem nadgarstka przepędzającego huragan splątanych włosów. 
Słońce przedzierało się przez szybę i padało na jej twarz, policzek lśnił w zachodzących promieniach, wtulony w rozgrzane szkło. Ciepło działało na nią usypiająco i po godzinnej podróży w przeważającym milczeniu zapanował nad nią sen. Gładziłem ją po dłoni, a to znów po kolanie, po zarysowanym skraju szczęki, po wypielęgnowanych brwiach. Mój palec wędrował po niej całej, tworzył szlaki i kontury nowego piękna. Ten niewinny dotyk dawał mi poczucie przynależności: jej do mnie i moje do niej. I choć złudne, we śnie wystarczało ono samo.
Aż zapędziłem się na odsłonięty nadgarstek i tam opuszka natrafiła na przerwę w jedwabnej delikatności. Stanowczo chwyciłem ją za rękę, podciągnąłem rękaw po sam łokieć, później drugi, sweter kotłował się jak opaska uciskowa wokół jej ramion. Vivien ocknęła się raptownie, nim mrugnąłem, powstał z niej kłębek splątanych z rękoma nóg na fotelu i już jej nie dosięgałem. Wbiła się w oparcie, nastroszyła wszystkie włosy, wewnątrz niej tkwił wyjątkowo czuły punkt, a ja dźgnąłem go paskudnie mocno i trafnie. Nie żałowałem, że zadałem jej ten ból, by wychynęła z niej cała reszta cierpienia.
-Viv, co to znaczy? - spytałem. Blizny na jej przedramionach łączyły się w znaki i symbole. Każdy z nich spalał mi serce po trochu.
Milczała, patrząc mi głęboko w oczy. Czy ona wie, jak jej spojrzenie kaleczy?
-Widzę, co masz na rękach. Nie jestem ślepy. Ani głupi. - Złapałem jej rękę. Przytrzymałem ją i nic nie mogła zrobić, przewyższałem ją siłą. Strach ją opanował, tłumiło go ciepło moich dłoni. - Tniesz się. A ja chcę wiedzieć, dlaczego tak piękna młoda dziewczyna robi sobie krzywdę. 
-Nie jestem piękna.
-Jesteś - spokojnie wszedłem jej w zdanie. - Nie zmienisz mojego zdania obojętnością. I nadal chcę wiedzieć, dlaczego to robisz.
Nachyliła się, sprężyny jej włosów opadły na moje kolana. Nachyliłem się również, zatrzymaliśmy sekretne tajemnice w pułapce naszych ciał, bo tylko tam ich bezpieczeństwa nie mącił niepokój.
-On mi kazał - wyszeptała, omiótł mnie jej oddech o zapachu gumy balonowej.
-Kto?
-On - powtórzyła. - Nie znasz go. 
-Chcę go poznać. I wybić mu wszystkie zęby.
-Nie zrozumiesz go. Tylko ja go rozumiem.
Nie pamiętała, co oznacza mrugać - nie mrugnęła ani razu. Przeszedł mnie pełen niepokoju dreszcz i pierwszy spuściłem wzrok. Strach przed jej wątłą postacią wgryzł się w moje kości. Nagle była pięknością z horroru.
-Przerażasz mnie, Viv - powiedziałem, prostując się. - I to mnie fascynuje. Ale nadal nie dowiedziałem się, dlaczego się kaleczysz.
-Nie zrozumiesz - powtórzyła. 
-Daj mi szansę.
-Nie mogę - jej głos był przejmująco smutny.
-Dlaczego? Chcę być częścią twojego popieprzonego świata, którego najpewniej nigdy nie pojmę.
-Ja nie chcę, żebyś nią był. I on też nie chce.
-Gadasz jak pokręcona, Viv. Nic z tego nie rozumiem.
-Przecież cię ostrzegałam.
Jej oczy krążyły same w sobie, obracały się jak bęben w pralce. Albo to złudzenie, wciągająca iluzja, która wprawiła w ruch obrotowy wszystkie moje myśli. Przekonałem się, że tej dziewczyny nie da się obezwładnić smyczą. Położyłem dłonie na jej kolanach, ale na powrót poderwała je i przytuliła do piersi. W swoim własnym spowiciu, pod zatrzęsieniem rozciągniętych swetrów, kryła kapsułę czasu, a w niej wszystko to, co przeżyła i co jeszcze przeżyje. Zabrakło miejsca na teraźniejszość - dlatego żyła pomiędzy światami, rozerwana, poćwiartowana. Chciałem zlepić jej rozszarpane szczątki, ale wątpiłem, czy moje szwy są dostatecznie mocne.
Dźwięk świergoczącego telefonu wzdrygnął mną. Zatopiłem dłoń w kieszeni, przez palce przeszły mi wibracje.
Fałszywe imię Mii, którym uraczyła mnie z początkiem naszej znajomości, połyskiwało na ekranie.
-Mia, kochaniutka, w czym mogę ci pomóc?
Rozległa się dramatyczna próba przechwycenia oddechu i zaskoczył mnie jej znużony głos.
-Gdzie ty się, do cholery, podziewasz?
-Gdzieś pomiędzy Teksasem i Oklahomą. Powiedz, że moja córcia nie odniosła żadnych szkód. 
-Nie wiem.
-Co znaczy: nie wiesz?
-Musiałam iść do szkoły. Rano wpadła do ciebie jakaś panna z wielkimi balonami. Amy powiedziała, że ją zna, więc stwierdziłam, że mogę zostawić ją pod opieką tej cycatej.
-Ciocia Jennifer - westchnąłem z pogardą. - Obie z Amy z pewnością ucieszyły się, że zacieśnią silne węzły przyjaźni.
-Kim ona jest?
Potarłem skroń.
-Przyjaciółką domu.
-Chyba raczej przyjaciółką twojego łóżka.
-W głównej mierze owszem.
-Sypiałeś z nią, kiedy sypiałeś ze mną?
-Naturalnie - odrzekłem swobodnie. - Potrzebuję rozmaitości. I różnorodności.
-I tak na marginesie: Viv nie było w nocy w domu. Nie żeby miało cię to interesować, w końcu jest tylko użalającą się nad sobą szarą myszką, która peszy się na sam twój widok. Ale informuję cię, w razie gdybyś musiał składać szczegółowe relacje naszemu ojcu.
-Mówisz, że Viv nie wróciła na noc? - Zerknąłem spod wachlarza rzęs na zbiór moich fantazji. - Doprawdy nie miałem o tym pojęcia.
-Więc teraz już wiesz. W nagrodę możesz przygarnąć mnie dziś w nocy do swojego łóżka. 
-Rozłączam się, Mia - powiedziałem zażenowany i uciąłem połączenie, które zaczęło wkraczać na tory, a po tych torach pędziło niebezpieczeństwo.
Trochę trwało, nim ochłonąłem po nieudanej próbie Mii, by wgryźć się w materac mojego łóżka i zarezerwować na nim miejsce. Skryłem telefon z powrotem w kieszeni, rozsiadłem się na obszernym fotelu, złączyłem palce dłoni na kolanach i przemierzałem Viv wzrokiem. Rękawy swetra znów zasłoniły całe przedramiona, opuszka jej palca wskazującego biegała w krótkich szarpnięciach po szybie, kreśliła znaki, nie bazgroły, a konkretną symbolikę złączoną skroploną na oknie parą jej oddechu. Nie znałem jej języka, nie umiałem ich odczytać, słownik Viv był mi zupełnie obcy.
-Skąd Mia ma twój numer? - spytała niespodziewanie Viv, ale wciąż przyciągała ją szyba.
Nie lubię kłamać. Ale dziś postanowiłem zgłębić tę sztukę.
-Musiała spisać go sobie pod moją nieobecność. 
Wcale nie miała go wcześniej. Wcale ze wzajemnością nie dzwoniła do mnie o północy. Wcale nie słyszałem jej przyspieszonego oddechu w słuchawce, gdy zabawiała się ze sobą pod kontrolą moich telefonicznych wskazówek.
Ale im mniej wie Viv, tym szybciej odejdzie drżenie jej dłoni pod ciepłem moich.
-Nie martw się - dodałem dla rozrzedzenia powietrza zlepionego w galaretowate ciało stałe. - Ty też go dostaniesz.
-Nie proszę o to.
-Nie musisz.
Stoczyliśmy walkę, moją bronią był uśmiech, jej skamieniała buzia tarczą odpierającą atak. Przegrałem w starciu, bo gdy tarcza odpuściła i znów spojrzała w szybę i w to, co hen daleko za nią, nie było z kim się mierzyć. Oddałem zwycięstwo, by któregoś dnia móc na nowo spróbować je odebrać.
Do końca drogi ona wpatrywała się w okno i mknące za nim trawiaste równiny. A ja wpatrywałem się w nią.
Do Oklahomy dotarliśmy, gdy słońce przebiegło już przeszło połowę dziennej wędrówki po niebie. Pociąg pospieszny zatrzymał się na końcowej stacji w centrum, pozwoliliśmy wyjść wszystkim kolejno i dopiero wychynęliśmy z wagonu pierwszej klasy. Plątaliśmy się między tłumami ludzi, ponad głowami wyszukiwałem sprężyny loków, bo Viv w tłumie malała i niemal jej nie dostrzegałem. Gdy zabłądziła w podziemnym przejściu i już atakowała stopami stopień schodów, które wyprowadziłyby ją z powrotem na ten sam peron, tylko od przeciwnej strony, schwytałem ją za szlufkę w spodniach i holowałem aż do głównego wyjścia z dworca, aż znaleźliśmy się na kolizyjnym kursie zatłoczonej ulicy. Słońce przebijające się przez szpary pomiędzy drapaczami chmur zmarszczyło mi brwi i pofałdowało czoło. 
-O nie - skomentowałem. - Nie będę zapieprzał przez całe miasto na piechotę.
Viv niespodziewanie ruszyła przed siebie. Zatrzymał ją mój pełen niezrozumienia głos:
-A ty dokąd?
Zahaczyła włos za ucho. Każda najmniejsza pieszczota, nawet muśnięcie pasem włosów opuszkami, pieściła i mnie.
-Nie przeszkadzają mi spacery. Nawet długie. Nawet przez całe miasto. 
Wychwyciłem bolesną aluzję odnośnie mojego lenistwa.
-Już nigdzie samej cię nie puszczę - oznajmiłem. 
Chwyciłem ją raz jeszcze, tym razem od tyłu oplątałem ramionami we wdzięcznie zarysowanej talii. Nie wyrywała się, a zastygła w bezruchu. Życie biegło przez rozstawione płotki razem z pędzącymi za nim ludźmi, a ja tuliłem ją do piersi, jakby ten uścisk był mechanizmem napędzającym bieg wydarzeń. Jej włosy pachniały wanilią i nutą słodkości, której nazwą była Viv - to był jej zapach; jej słodycz; jej sekretna moc uginania mi kolan. Była ciepła i nieco drżąca, chciałem powstrzymać wszystkie jej przypływy i uspokoić rozwiane morze, którym była.
-Co robisz? - spytała cicho.
-Przytulam cię - odrzekłem stonowanym głosem, widziałem czerń wewnętrznych stron powiek.
-Nie potrzebuję tego - oznajmiła. - Nie chcę. Nie chcę, żebyś mnie dotykał.
-Gdybyś nie chciała - szepnąłem jej do ucha - zakładam, że byłabyś już daleko za skrzyżowaniem. A tymczasem wciąż cię przytulam.
-Powinieneś przestać - powiedziała cicho, ale stanowczo.
-Wcale nie powinienem. Musisz wiedzieć, że ci wszyscy ludzie, którzy nas mijają, przyglądają się nam z zazdrością i ukłuciem sentymentu. Nie mają do nas żalu.
Napełniłem sekretne fiolki jej zapachem, oplątałem się szalem z jej włosów, przeszło na mnie ciepło jej skóry i pozostała na dłoni dłoń, którą zatopiła piękno uścisku. Uzmysłowiłem sobie, że od lat przytulam tylko Amy i przytulenie młodej bo młodej, ale kobiety, jest jak los na loterii, który przygnał do mnie wraz z wiatrem; że ciepło ciała jest przyjemnością samo w sobie bez dodatku erotyzmu; że Viv rozkrada części mnie i rozrzuca je po całym świecie; i tylko ona wie, gdzie spadają.
Naraz ujrzałem czarną postać: czarne dresy, czarna bluza, buty o odcieniu węgielnej czerni, cały był czarny i to bez szczypty rasizmu. Tyson pewnym krokiem przemierzał drogę przez parking do swojego samochodu z otwartymi na oścież drzwiami kierowcy. Zagwizdałem na palcach raz i drugi. Odwrócił się wyrwany z rutyny, dostrzegł mnie, machnął ręką i podjechał, nie zamknąwszy drzwi. Zatrzymał się tak, bym mógł wesprzeć się na ramie otwartego okna po stronie pasażera.
-Witam. - Ukłoniłem się nisko. - Zamawiałem taksówkę.
-Nie stać cię na mnie - burknął, kochany przyjaciel. Z trojga kumpli układających się kompozycyjnie względem ciastek oreo - czerń biel i czerń - jego darzyłem najmniejszą, choć i tak sporą sympatią, i to my najczęściej rąbaliśmy drwa na wspólnym pieńku konfliktów. 
-Podwieziesz mnie i tę ślicznotkę - usunąłem się, by pokazać mu skrępowaną Viv - do domu?
-Wybierasz coraz to młodsze koleżanki, Bieber. - Przyjrzał się Viv uważnie. Oczywiście błysnęła w jego oczach, jedynych białych wkoło niego, jakaś szczypta zainteresowania. Ale nie był rywalem, ten błysk nie stanowił przynęty i nie polował na Viv. Wciąż było mi do niej najbliżej. - Wskakujcie.
Otworzyłem przed Viv drzwi, usiadła na fotelach obitych skórą i przypiąłem ją pasem - nawyk wożenia w aucie Amy. Liczba skarbów zapinanych w pasy pomnożyła się. Sam usiadłem obok kierowcy, wychyliłem ramię przez otwarte okno i zapaliłem papierosa z paczki Tysona; zawsze palił porządne, najdroższe ze sklepowej półki. Rozkradałem jego dobrobyt.
-Palisz? - spytałem Viv. Potrząsnęła głową, fale skręconych włosów wpłynęły jej do oczu. - To dobrze. Przynajmniej jedna osoba w naszym przyszłym małżeństwie powinna dysponować parą nieupośledzonych płuc.
Ukradkiem zerknąłem na nią w lusterku. Była odłączona od mojego świata, przypięta kablami do zasilania swojego. Chciałbym zerwać wszystkie kable - i swoje, i jej.
Ruszyliśmy łagodnie, płynnie, opony pieściły asfalt. Pierwszy przystanek czekał na nas na światłach, zostaliśmy zamknięci w sznurze aut. Tyson przyjrzał się odbiciu lustrzanemu Viv i wykrzywił usta w czymś, co mogłoby brzmieć jak prostytutka z wyraźnym akcentem na końcowy znak zapytania, gdyby jego połknięte słowa zabrzmiały dźwięcznie.
-No coś ty - skarciłem go. - Za dużo zakrywa.
Jechaliśmy dalej w akompaniamencie stonowanych nut z głośników. Tyson prowadził umiejętnie, autem nie szarpało, znał zakamarki, w których nie obowiązywało ani zielone, ani czerwone światło i nimi nas prowadził. W końcu nawiązała się między nami rozmowa.
-Szef cholernie mnie dzisiaj wkurzył - rzucił z rozmachem słowami, a Viv drgnęła pod siłą naporu jego głosu. - Zaplanuj sobie wolną sobotę, wyruszamy na łowy. Znowu.
-Mało mu po ostatnim razie? 
-Najwyraźniej. Właśnie tym mnie wnerwił. Jeszcze poprzednia afera nie ucichła, a on już pcha się z butami do kolejnego banku. Nie chcę skończyć w pierdlu, mimo wszystko.
-Ty nie chcesz? - zakpiłem. - Przypominam ci, że to ja mam córkę na utrzymaniu. A ona prócz mnie nie ma nikogo.
-Ma matkę. 
-Nie ma - warknąłem ostro.
-Sam jej nie urodziłeś. Nie miałaby którędy z ciebie wyleźć.
-Matką nie jest ta, która urodziła, tylko która wychowała. Więc ja jestem i ojcem, i matką. Pasuje?
Tyson zasępił się ze spojrzeniem wpojonym w szybę.
-Zakończmy na tym, że obaj nie wybieramy się do paki. Pogadaj z szefem, jesteś jego pupilkiem.
Teraz z kolei ja spojrzałem na Viv, a widząc tylne fotele, ujrzałem na nich Mię, nagą.
-Obawiam się, że dalsze lizanie szefa po dupie może niebawem przestać przynosić jakiekolwiek efekty - westchnąłem. - Chyba że nasza urocza koleżanka z tylnego fotela porozmawia z tatusiem, żeby czasem spuścił nas ze smyczy, bo czujemy się jak pieski na posyłki.
Tyson zachłysnął się miętową gumą, ta stanęła mu w gardle. Odkleiło ją dopiero tornado klaksonów pospieszających Tysona do ponownego startu.
-Z tatusiem? - powtórzył. - Dobrze usłyszałem: z tatusiem?
-Z tatusiem, chłopie. Nie przedstawiłem was sobie? - Niewinnie uniosłem brwi. - Ta urocza młoda dama to Viv, córka szefa. Jedna z dwóch, do kompletu ze swoją siostrą bliźniaczką. Ale całkiem się od siebie różnią, nie są nawet podobne.
-Ostrzegaj mnie na przyszłość, gdy wrzucasz mi do samochodu żywy dyktafon.
-Viv nie uszczknie słowa z naszej rozmowy, prawda, kotku? - Nasze spojrzenia zderzyły się w lusterku. - Viv w ogóle niewiele mówi. 
To wtrącenie również nie doczekało się komentarza. Zawisło na moment w samochodowej przestrzeni i skąpało się w przepełnionym elektroniką kokpicie.
-A jak ta druga bliźniaczka? - zagaił Tyson.
Spiąłem się.
-Opowiem ci innym razem. - Zahaczyłem go znaczącym spojrzeniem. Zrozumiał bez komplikacji.
Resztę drogi przebyliśmy w ciszy, przerwaliśmy ją nielicznymi zdaniami wymienionymi z Tysonem, zakodowanymi, zamkniętymi pod szyfrem. A gdy zajechaliśmy pod mój dom, podjazd nie był pusty, zalegał na nim pojazd kosmiczny szefa. Wyczułem problemy piętrzące się w powietrzu, wiele problemów, wiele ciężkich problemów, z których zacznie kapać na głowę. Tyson zaparkował pomiędzy moim samochodem i wynalazkiem szefa i wysiadł wraz z nami, choć nie dysponował zaproszeniem. Drzwi mojego domu miały to do siebie, że nazbyt często otwierały się na innych.
-A ty dokąd? - spytałem Tysona.
-Idę obejrzeć drugą perełkę szefa. - Nachylił się nad moim uchem i dodał: - Może ona będzie bardziej rozmowna.
-Mia - odrzekłem - jest aż nazbyt rozmowna. Przeniósłbym połowę jej wrodzonego gadulstwa na Viv.
Jak gdyby zebrać całą perfumerię i wylać ją do mojego salonu - tyle różnorodnych zapachów go opływało. Na kuchennym blacie siedziała Mia, raz po raz pełne łyżki jogurtu znikały w jej malinowych barwą i smakiem ustach. Na kanapie zaś szef niańczący moją córkę - odzew w zamian za opiekę nad jego córkami. Dostrzegł nas w progu i wyprostował się, a koszula opięła mu pierś. 
-Witaj, Tyson - przywitał go w pierwszej kolejności. Ten drgnął na komendę i ukłonił się nisko przed zwierzchnikiem najwyższej władzy. Później w krzyżowym ogniu spojrzeń stanąłem ja. - Mógłbym wiedzieć, gdzie byłeś z moją córką całą noc?
-Głupia sytuacja, szefie - wstrząsnął mną nerwowy śmiech. - Viv wczorajszego wieczoru coś spłoszyło, chociaż wciąż nie doszliśmy do porozumienia co, i dalej sprawy komplikowały się tak ekspresowo, że wylądowaliśmy w Dallas w Teksasie. 
-Pozwól, synu, na słówko na osobności - wycedził pod wąsem. Znałem ten głos: jak gdyby węży syk, niedźwiedzi ryk i dziki skrzek żaby; całe zoo osiadło mu w krtani.
Skrył mnie za drzwiami garderoby na parterze, przyparł do ściany i metalowy chłód lufy pistoletu odkształcił się na moim gardle.
-Niech szef pamięta - oznajmiłem - że jeśli to cholerstwo wypali, osierocę córkę.
-Wyobraź sobie najgłębsze miejsce w mojej dupie - właśnie tam mam twoją córkę, kiedy ty przystawiasz się do mojej, do Viv. - Imię Viv zaznaczył z takim niepokojem, jakby jej przydzielona była klatka o złotych prętach i wszystko to, co za nią wychynie, obumrze.
-Do nikogo się nie przystawiam - zaprotestowałem. Grę w kłamstwa czas zacząć. - Ja jedynie ratowałem jej cnotę. Sama nocą w mieście? Chyba szef wie, czym skończyłaby się taka wyprawa.
-I sama dotarła do Dallas, hmm?
-Będę mówił, kiedy opuści szef tego cholernego gnata - powiedziałem z kroplą poirytowanego potu na czole. Schował broń za skórzany pasek ściśnięty klamrą. - Tak zdecydowanie lepiej. A więc wylądowaliśmy w Dallas po tym, jak Viv w popłochu wskoczyła do pociągu towarowego. Wlazłem za nią, a ten niespodziewanie ruszył. Mieliśmy wyskakiwać w szarym polu?
Nie satysfakcjonowała go moja szczerość.
-Posłuchaj mnie, Bieber, bo wiesz, że nie lubię się powtarzać. Gdybyś dobierał się do Mii, owszem, oberwałbyś po mordzie i chodził ze szwami na twarzy przez kolejne tygodnie. Ale wiem, jaka jest Mia i wiem, jaka jest Viv. Dlatego na Viv nie masz prawa nawet spojrzeć.
-Po jaką cholerę szef w ogóle je do mnie przywoził? Nie przywiążę ich do łóżka, nie zaprzęgę do fantazyjnych trójkątów i, do diabła, nie będę gwałcił Viv, która pewnie nie ma bladego pojęcia, co to w ogóle jest seks. Ale niech szef nie oczekuje, że będę traktował je jak powietrze. Mieszkamy pod jednym dachem dla szefa, tak, właśnie szefa, wygody i nie zamierzam trzymać języka za zębami, kiedy chodzi o parę zwykłych uprzejmości z cyklu: "dzień dobry, czy zjesz z nami śniadanie?".
Pytającym akcentem zakończyłem rozmowę, wróciłem do perfumerii utrzymującej się w salonie, Viv zaplątała się w swoich sznurówkach, z kolei Tyson wpłynął pod działanie osobliwego uroku Mii i flirtował z nią stłumionym szeptem w najlepsze, kiedy to mnie szef suszył głowę. Ten świat zaznał wszystkiego. Poza sprawiedliwością. 
Choć przypominając sobie pełne erotyzmu chwile nad nagim ciałem Mii, przyznaję, że dotknęła mnie szczypta zagubionej sprawiedliwości.
-Dziewczyny - zagrzmiał szef - podejdźcie tu na moment.
Kiedy krąg rodziny Moore zlepiał się po środku salonu, wykorzystałem ten moment, by przysiąść obok Amy i ze spokojem, takim samym, jakim emanowała ona, własnowolnie przyznać się do upadku z kolejnych szczebli drabiny prawidłowego ojcostwa. Jestem coraz niżej i niżej; grawitacja nigdy jeszcze nie obrosła tak w siłę.
-Czemu nie zabraliście mnie na wycieczkę? - spytała z wyrzutem. - Nigdy nie jechałam pociągiem.
-Bo to była bardzo spontaniczna wycieczka. Możesz być pewna, że jeśli kiedyś jakąś zorganizuję, pierwsza otrzymasz zaproszenie. - Jej smutek smażył mnie w piekle na ziemi. - Chodź do taty, skarbie. Nadeszła pora na przytulanie.
Amy wdrapała się na moje kolana, delikatność jej uścisku przypominał mi o jej szklanej posturze z całym mnóstwem drobnych rys i pęknięć; pęknięć z mojej ręki. Wtuliłem w pierś jej drobną postać, jej odwzajemniona czułość przypomniała mi o ogromnym szczęściu, które dzięki niej spływa na mnie dzień w dzień, i bym zamykał je szczelnie, nim umknie, a umyka wyjątkowo niepostrzeżenie. 
-Co robiłaś dziś z ciocią Jennifer? - spytałem.
-Kłóciłam się - odparła, podskakiwała w niej duma. 
-Kłóciłaś się? - powtórzyłem. - Taki mały bąbel? To chyba było niegrzeczne, nie sądzisz?
-Nie lubię cioci Jennifer.
-Słyszałem to już jakieś sto pięćdziesiąt razy. Ale żadnej ze swoich opiekunek też nie lubiłaś. Mam z tobą trzy światy.
-Lubię tylko wujków: wujka Zayna, wujka Davida, nawet wujka Tysona. 
-Lubisz facetów - zauważyłem ze śmiechem. - Nie sądziłem, że będę musiał odpędzać ich od ciebie od małego.
Dochodziły do mnie porozrywane strzępy rozmowy szefa z bliźniaczkami. Natknąłem się na wyraziste pytanie i towarzyszącą mu równie nieskomplikowaną odpowiedź Mii:
-Jest miły - oznajmiła beznamiętnym tonem. - Lubię go. Tak samo jak lubię jego tatuaż przedstawiający węża. - Odwróciła się i mrugnęła do mnie.
-To zabawne - wtrącił Tyson i wiedziałem, że cokolwiek powie, nie będzie zabawne dla mnie - ale kiedyś powiedziałeś, że gdybyś miał wydziarać sobie węża, oplótłby twoje jądra.
Zalało mnie nagłe zażenowanie i paniczny strach przed metalicznym chłodem lufy pistoletu wychylającej się niepostrzeżenie spod skrzydła marynarki szefa. Jego spojrzenie było nieskończoną amunicją.
-Możemy nie rozmawiać o moich jądrach? - poprosiłem. - Tu są dzieci. Troje dzieci.
-Dwoje - poprawiła mnie Mia, rzuciła pełne optymizmu spojrzenie Amy i wymowne siostrze.
Viv była jedyną osobą w salonie, której twarz budował kamień i żadne emocje nie miały tak twardych zębów, by przez ten kamień się przegryźć. W bezuczuciowych rysach odbijało się piękno, które raziło mnie jasnością.
-Ilekolwiek by tych dzieci nie było, moje jądra to wyłącznie moja sprawa.
Przygaszony szept Mii dotarł do mnie z siłą huraganu. Nie bądź tego taki pewien - mówiła, a potem znów była córeczką tatusia skrytą pod jego skrzydłami oblepionymi czernią.
Nagle odezwała się Viv. Nie słyszałem jej głosu od kilku godzin, mimo że to z nią połączyły mnie splątane w supły nici.
-Powinnam się przejść - oznajmiła i to nie całkiem była jej decyzja. Dostała rozkaz i wiedziała, że musi go wykonać. Emocjonalna wojskowa dyscyplina władała jej sercem.
Odwróciła się na pięcie i wyszła. 
A ja wyszedłem za nią.
Bo i ja poczułem, że powinienem się przejść, i ja otrzymałem rozkaz. I choć nie wiedziałem, dokąd pójdę, wiedziałem, że z końcem wędrówki spotkam Viv - bo to ona była rozkazem, to ona ciągnęła mnie za sobą, to ona przecierała szlak, który przemierzę. Szedłem na spacer z Viv, bo chodzić z nią na uwikłane milczeniem spacery zdawało się osiągać szczyt marzeń. Tylko jak jej powiedzieć, że o niej chcę marzyć? Jak powiedzieć, że sama w sobie jest marzeniem?






~*~


Proszę Was o cierpliwość w kwestii Jiv - Viv jest taką osóbką, która nie biegnie do przodu w nową znajomość. Ona pełznie. Bardzo powoli. Co jednak nie oznacza, że ich relacje nie zaczną się rozwijać wcześniej. Dlatego to jedno - cierpliwość - o to proszę :)







6 komentarzy:

  1. Jeju mam nadzieję że między nimi wreszcie choć trochę zaiskrzy. Rozdział super. Czekam na next. All love ❤

    OdpowiedzUsuń
  2. Genialny❤️❤️❤️

    OdpowiedzUsuń
  3. Wydaje mi się, że Justin już wpadł po uszy haha
    Nie opuszcza Viv nawet na krok (co jest mega kochane) *.* Mam nadzieje, że on pomoże jej z tym wszystkim (nie wiem jak to nazwać xd) i będą szczęśliwą parą <3
    Życzę weny i czekam na kolejny!

    OdpowiedzUsuń
  4. next❤️❤️❤️❤️

    OdpowiedzUsuń