środa, 20 lipca 2016

Rozdział 4 - I'm a sinner


To był prawdziwie dziwny wieczór. Wieczór jeden na tysiące, w których księżyc pęczniał i ściągano go na przeźroczystej nici coraz bliżej i bliżej Ziemi. Patrzyłem w jego hipnotyzującą otoczkę, opierając się o parapet przed otwartym na oścież oknem w swojej sypialni, światła pozostawały zgaszone, w mroku tlił się tylko papieros, którego żar rozgrzewał mi palce. Wypuszczałem spokojne smugi dymu w przestrzeń i natychmiast traciłem je z oczu. Świerszcze przygrywały w ogrodzie. Usypiały mnie, usypiały, usypiały. Aż zostałem rozbudzony i postawiony do pionu jednym impulsem.
W ciemnościach wyraźnie dostrzegłem plątaninę gęstych włosów dołączonych do wątłego ciała, biegła poprzez ogrodowe rabatki, przeskakiwała niskie krzewy, aż wypadła na chodnik. Stanęła jak wryta, gdy oślepił ją błysk samochodowych reflektorów. Wtedy całym trio wstrzymaliśmy oddechy: ja, Viv i nocny kierowca. Ale wyhamował, ja pozbyłem się lepiącego powietrza z płuc, a Viv skryła się w ciemnościach, których już nie obejmowałem. 
Wiedziałem, że muszę działać. Ale za Boga nie wiedziałem, w co wsadzić ręce. Puściłem się biegiem przez sypialnię, później przez korytarz i zahaczyłem o pokój Mii. Wpadłem do środka jak rozszalały wiatr, owinięta w ręcznik rzuciła mi spojrzenie, w którym irytacja mieszała się z nadzieją i przykryta była nutą senności. 
-Będę wdzięczny, jeśli wyłowisz za moment Amy z wanny.
-Co będę z tego miała? - Jej głos pogrywał znużeniem.
-Nie powiem twojemu ojcu, że ciągnęłaś mi w samochodzie.
Lecąc w dół po stopniach, usłyszałem, jak wielki ze mnie kretyn, a potem nie słyszałem już nic prócz wyraźniejszych prób muzycznych świerszczy.
-Viv! - krzyknąłem w powietrze. Nie odpowiedział mi księżyc, nie odpowiedziały gwiazdy, nie odpowiedziała ona. Tylko jaskrawe adidasy mknęły w ciemności. Zwabił mnie ich blask. - Viv, na Boga, zatrzymaj się! - ponowiłem, ale już wtedy zacząłem biec, bo głos obumierał, nim do niej dotarł. - Vivien, do cholery!
Papieros wysmyknął mi się spomiędzy palców już na pierwszej prostej. Przygniotła go opona pędzącej Hondy. Mknąłem poprzez osiedlowe uliczki, wyrazista smuga jej butów wyznaczała mi szlak, którego ślepo się trzymałem. Wystartowała z przewagą i wcale nie potrafiłem jej zmniejszyć. Łykałem zadyszkę wraz z chłodnym wieczornym powietrzem i galopowałem naprzód, poprzez obezwładniającą ciemnię. Bo wiedziałem, że tak trzeba. Bo wiedziałem, że jeśli się zatrzymam, na próżno szukać mi jej żywej pośród nocnych zakamarków. Wkrótce przyłapałem się na tym, że pędzę za nią z duszą na ramieniu tylko po to, by ją mieć; by stłumić jej przemożną chęć wędrówki poprzez nieznane, bo i ja jestem nieznany, i mnie może poznawać.
Siłownia tylko zrujnowała moją kondycję. W odległości mili od domu zapragnąłem przebyć proces fotosyntezy, by samemu sobie być tlenem, bo tyle mi go brakowało. Nawoływałem, zdzierałem gardło, prosiłem, a chrypa ocierała mi się o przełyk. Ale ją powstrzymałaby tylko kolczasta smycz i to dopiero po tym, jak poharatałaby całe jej związane ciało. Obiecałem sobie, że nie poddam się, dopóki nie podda się ona. I tak biegliśmy oboje, a za nami biegł księżyc. Po pewnym czasie nie czułem już zmęczenia - sam byłem zmęczeniem. 
Schody zaczęły się dopiero wtedy, gdy Viv wbiegła na tory nieopodal dworca towarowego i pochłonęły ją wąskie korytarze pomiędzy wagonami. Krążyłem w labiryncie metalowych monumentów, oczy miałem zamknięte i słuch wytężony. Szmer. Kaszlnięcie. Pociągnięcie nosem. W końcu przejmujący szloch tłumiony w rękawie swetra. Błądziłem na oślep, potykałem się o szyny z żelaza, aż doczłapałem do rozsuniętych drzwi jednego z przeżartych korozją wagonów pomiędzy setkami innych i tam wdrapałem się po wysokich schodach, by znów oświetliły mnie jaskrawe buty, których z upragnieniem wypatrywałem.
Siedziała w kącie, w stercie pokruszonego węgla, którego smuga popieściła jej policzek; i nagle zazdrosny byłem o węgiel. Zwinięta w kłębek, z nogami ciasno objętymi przez chude ramiona, była tak mała, że gdybym rozłożył ramiona, ulokowałbym na nich ją całą i tylko włosy kaskadami spływałyby do moich bioder. Gdy szedłem, nieruchomy dotąd wagon drżał, podłoga trzeszczała, drzazgi drwa wychylały się z nor. Ukucnąłem przed nią, położyłem dłoń na jej włosach i utwierdziłem się w jasnym przekonaniu - pali ją każdy dotyk. A ja choć chcę ją stopić, pragnę również zachować w pełnej okazałości. Przeraźliwy konflikt żądz.
-Możesz mi powiedzieć - wydyszałem zziajany - co to, u diabła, było?
-Ktoś tam był - powiedziała roztrzęsiona. Wtedy zrozumiałem, że podniesiony głos otrze się jedynie o jej przeźroczyste bariery. A ja muszę się przez nie przebić, przeniknąć, wsiąknąć w nią.
-Gdzie?
-Przed domem, w ogrodzie, prawie w moim oknie.
Padłem na pośladki obok niej, przywarłem plecami do ściany wagonu, grudki węgla drażniły mnie w pośladki.
-Viv, stałem w otwartym oknie przez dobre pół godziny, odpalałem papierosa od papierosa i dam sobie uciąć obie ręce, że ogród świecił pustkami. 
Zapewniałem ją, bo sam nie wątpiłem. Uciekała przed sobą. 
-Był - powtórzyła.
-Kto?
-Nie wiem - warknęła. To warknięcie opływał czysty seks, którego się u niej doszukiwałem. - Ale wiem, że był.
-Nikogo tam nie było, kwiatuszku.
-Nie jestem twoim kwiatuszkiem. Nie jestem niczyim kwiatuszkiem. Nie mów tak do mnie. - Przesiadłaby się, ale nie miała gdzie, bo barkami wciskała się już w narożnik wagonu. Więc jedynie położyła między nami dwie bryłki węgla. - Wiem, co widziałam.
-Ja też wiem, co widziałem - wszedłem jej w słowo.
-W takim razie widziałeś źle.
-Zamierzasz się kłócić?
-Jeśli będzie taka potrzeba.
Oboje zamilkliśmy z rozległym westchnieniem na ustach. Ale nagle ciszę przegonił przeraźliwy jęk żelaza i drzwi wagonu zostały zatrzaśnięte, a zapadki zazębiły się. Poderwałem się na równe nogi, aż całym wagonem pod nami zachwiało. Dopadłem drzwi i było za późno, bowiem pociągiem szarpnęło, setki ton stopionego w jedność metalu ruszyły ospale po szynach, przeciąg szalał między wykrzywionymi deskami podłogowymi i nabieraliśmy prędkości, i równy rytm gnał wraz z nami przez pola Oklahomy.
-Kurwa - wyrzuciłem z siebie, waląc pięścią w nadgryzione rdzą drzwi. - Kurwa, kurwa, kurwa.
Później coś mną wstrząsnęło: dwa razy rzuciło mną na drzwi z lewa, dwa z prawa, przodem ze ściśniętymi w kamień pięściami, aż czoło przylgnęło do chłodnych masywnych blach i panika zwiastowana upalną falą uderzeniową zalała mnie po krańce ciała. Spłynąłem po ścianie na podłogę, na kolana. Żałosna wiotkość przejęła dowodzenie nad moimi mięśniami, które dotąd stanowiły moją bazę. Uszło z nich powietrze, teraz ich siła była atrapą.
-Jeśli liczyłaś na ciepły nocleg pod kołdrą w misie - powiedziałem i powróciłem do Viv, do ciepła mieszkającego wokół jej ramion - to dziś możesz się z nim pożegnać.
-Gdzie jedziemy?
-Wybacz, nie spojrzałem na rozkład jazdy - wypaliłem, irytacja wgryzła się we mnie boleśnie.
-Nie mów do mnie nic, póki masz zamiar warczeć - głos jej drżał. A gdy skończył drżeć, chyba dwa powolne potoki spłynęły po jej policzkach. Jej 'inność' wpędzała mnie w niemałe przerażenie. Nastrój wahał jej się jak wahadło w nieśmiertelnym zegarze perpetum mobile, łzy zrywały się z nieba oczu jak deszcz.
-Hej - ukucnąłem przed nią, dotknąłem tych chudych ramion, które kłuły mnie kośćmi - nie płacz. Nie miałaś płakać. Ja... Oh, no Viv, błagam cię. Raz tylko warknąłem.
-Nie lubię, jak ktoś podnosi na mnie głos. 
-Musisz przywyknąć, że straszny nerwus ze mnie.
-Wcale nie muszę - mówiąc, zadarła głowę i spieraliśmy się w spojrzeniach.
-Zrozum, jedziemy nie wiadomo dokąd, nie wiadomo jak długo, zostawiłem córkę pod opieką twojej narwanej siostry, mam klaustrofobię, która właśnie mi o sobie przypomniała, i na domiar złego mój pęcherz zaraz eksploduje. 
-Ale ja to wszystko rozumiem - zaoponowała.
-I?
-I nadal nie lubię, gdy się na mnie warczy.
Jeszcze nigdy nie udało mi się wygrać w potyczce słownej z kobietą. Jakkolwiek młoda by ta kobieta nie była. Stwierdziłem więc teraz, że szkoda mojego zachodu na zrywanie i tak zerwanych już nerwów, kiedy nadeszła pora ich powolnej rekonwalescencji. Przysiadłem na swoim wcześniejszym miejscu, w piętrzącej się stercie węgla, który odda pierwotną czerń moim dresom. Spojrzałem na zegarek w komórce, dochodziła druga. Przeszło mi przez myśl, by zadzwonić do Amy, ale wizja jej wyrwanej z kojącego snu była nawet gorsza niż druga z wizji, w której nie szepczę jej czułego 'dobranoc' do ucha. Zrezygnowałem więc i przytuliłem plecy do drżącej ściany wagonu. Ziębiła mnie swym chłodem, a tuż obok Viv wysyłała ciepłe impulsy i nie było mi tak źle, i po wielu, wielu milach zacząłem się z tego śmiać. A Viv chichotała rozbawiona moim śmiechem. I tak trząsł się wagon, trzęśliśmy się my i pojąłem, że to ktoś, kto kieruje nami z góry uszczypnął mnie w tyłek i powiedział: chłopie, daję ci ją w tych ciemnościach, w tym chłodzie i zakurzonych litrach duszącego powietrza, byś nauczył się rozmawiać i zarażać rozmową.
Zarazić nią Viv było wyzwaniem, które z siłą prasy hydraulicznej wgniatało mnie w ziemię. Nie wiem, ile zastrzyków uodparniających przyjęła, ale ile ich nie było, bariera, którą wzniosły, osłabiała mój zapał.
-Kiedy byłem w trzeciej klasie podstawówki - odezwałem się - pojechałem na wycieczkę szkolną do Memphis. W drodze powrotnej jako jedyny wsiadłem w zły pociąg. Wylądowałem w Nowym Orleanie. - Gromki śmiech przepłynął mi przez gardło. - Może to taki znak. Rozumiesz, ostrzeżenie: gdy jesteś w moim pobliżu, omijaj pociągi szerokim łukiem. Bez znaczenia, czy pasażerskie, czy towarowe. 
-To ty mnie goniłeś - przyznała. - Więc ty ściągnąłeś na nas tę klątwę. - Spojrzała na mnie, poczułem pieczenie w miejscu, w którym jej wzrok padł na moją skórę. Ale wszystkie śruby mojej szyi przymarzły i nie odwróciłem głowy. - Jak sądzisz, gdzie dojedziemy?
-Nie wiem - westchnąłem. - Nie mam pojęcia. Obecnie nie wiem nawet, czy jedziemy na północ, czy na południe. Gdziekolwiek by nas nie rzuciło, potraktujmy to jak wycieczkę krajoznawczą. O ile w tym kraju zostaniemy. - Nagle mnie zmroziło, ale obawy prędko zamknąłem w szklanej szkatułce gdzieś głęboko wewnątrz mnie. - Mam komórkę i kartę kredytową, powinniśmy przetrwać. O ile w przeciągu najbliższej godziny znajdę sposób, by nie szczać pod siebie.
-Ten wagon ma tyle dziur, że w którąś na pewno być trafił.
Błysnąłem w chciwym uśmiechu białych zębów. 
-A więc twierdzisz, że mam sporą wprawę w trafianiu do dziurek?
Była niesamowita. Czerń zalewająca powietrze przysłoniła ewentualne rumieńce i choć czułem, że ją zawstydziłem, tylko połowa mnie była o tym przekonana. Druga natomiast widziała, jak Viv pewnie trzyma uniesioną głowę. Dwie osobowości zamieszkujące jej małe ciało i ja jeden ze sztormem w czaszce; 10 w skali Beauforta zalewało mnie potężnymi falami.
-Ty to powiedziałeś - wymamrotała. Więc jednak skapnęła na nią kropla zawstydzenia.
-Bo ty zasugerowałaś.
-Ja po prostu nie chcę przez następne godziny pływać w twoich siuśkach.
-Potrafię to zrozumieć.
Ale nagle pociąg zaczął zwalniać, przeraźliwy pisk ocieranego o siebie metalu odebrał nam zmysły, ukryłem uszy w ramionach, uszy Viv zatkały jej włosy, a bolesny grymas wskoczył na usta. Wkrótce wagonem wstrząsnęło, szarpnęło, aż stanął, a my razem z nim. Zaparłem się na nierównościach podłogowych desek i rozsunąłem drzwi, którym daleko było współpracy. Powiew nocnej świeżości wpłynął wraz ze stonowanym siłą wiatrem. Wyskoczyłem pierwszy w trawy porastające obrzeża torów po kolana, potem z wagonu czmychnęła Viv. Spadając z wysokiego stopnia, chwyciła się mojego ramienia. Jej dłoń była ciepła i zimna; i mnie było ciepło i zimno równocześnie. Czułem coś, czego definicja nie wsiąkła jeszcze w żaden słownik.
Wkoło, pod bladym światłem pełnego księżyca, rozciągały się rozległe równiny. I tylko one. Trawy, skaliste porosty, pociąg i my. A dookoła nas świeża pustka. Żadnych domów, żadnych zabudowań, ani śladu cywilizacji, gdyby patrzeć w dal od pociągu. 
-Doskonale - rzuciłem w przestrzeń. - Wylądowaliśmy na kompletnym pustkowiu. Nie wiem, gdzie to wszystko zmierza, ale jednego jestem pewien. Koleżanko - wciągnąłem głęboko powietrze - wylądowaliśmy w Teksasie. Czyli wiemy już, że kierujemy się na południe. W najlepszym wypadku skończymy nad Zatoką Meksykańską.
-W najlepszym? - przeraziła się.
-Zawsze mogą nas wywieźć gdzieś na południe Argentyny. Mimo wszystko uważam, że południe brzmi lepiej niż północ. Nigdy nie ciągnęło mnie na Alaskę.
Viv wyraziła swoje niezadowolenie, tłukąc mnie pięścią po plecach. 
-Potrzebujemy białych, nie czarnych myśli. Masz jakąś w zanadrzu?
-Powiem tak: skoro pociąg zatrzymał się po dwóch godzinach, istnieje szansa, że zatrzyma się po kolejnych dwóch, a wtedy nie uda nam się nawet przekroczyć granicy Meksyku. Brzmi optymistycznie, mam rację? - Trzymając się na uboczu, przytaknęła, choć więcej było w tym zadumy niż jasnej pewności. - Wiem jedno: tutaj nie wysiadam. Wolę wylądować w sercu Brazylii, Kolumbii czy Wenezueli, niż zapierdalać stąd do Oklahomy na piechotę. Wykorzystam postój tylko w jednym celu.
Na komendę opuściłem spodnie wraz z bokserkami i z głośnym jękiem, prawie tak głośnym, jaki wydały styrane czasem szyny w szponach hamującego pociągu, wylałem z pęcherza wszystko to, co nie pozwalało mi dostrzec kolosalnego szczęścia zesłanego na mnie odgórnie. Zamknięty w ciemnym pociągu z dziewczyną, która dławi mnie swoim pięknem - oto scenariusz mojego melodramatu.
-Justin - powiedziała cicho Viv. Chciałem spytać, ile czasu zajęło jej przypomnienie sobie mojego imienia, ale ukłucie bólu, które wtedy bym poczuł, nie darzy mnie wizją złudnej przyjemności. - Ja chyba też muszę siusiu.
-Więc korzystaj, póki stoimy - rzuciłem. - Nie mogę ci zagwarantować, że następny przystanek czeka nas jeszcze tej wiosny.
-Ale... tak tutaj?
-A gdzie?
-Sama nie wiem - zmieszała się, w ruch poszły rękawy, które naciągnęła na chłodne dłonie. - Myślałam o jakichś bardziej... cywilizowanych warunkach.
-Czego ci więcej trzeba? Masz trawkę, sporo miejsca, jakieś milion hektarów, tak na oko licząc, i prywatnego ochroniarza, który ocali twoją piękną pupę przed wszelkim złem tego świata.
-Właściwie o tego ochroniarza mi chodzi - burknęła. - Mógłbyś... no wiesz, sobie stąd pójść?
-Dokąd?
-Gdziekolwiek, Justin. - Moje imię w jej ustach było poezją wygłaszaną z przekonaniem o jej sile. - Albo chociaż się odwróć, proszę. 
-Skoro tego sobie pani życzy.
Niezadowolony, stanąłem twarzą do wagonu. Wyobraziłem sobie lustro na jego ścianie, a w nim Viv rozpinającą spodnie, Viv ściągającą je, potem dopowiedziałem sobie część dalszą igraszek w plenerze, aż podniesionego chichotu nie spowodował we mnie odgłos jej opróżnianego pęcherza.
-Czy to zawsze tak brzmi, gdy dziewczyny sikają? - Stłumiłem parsknięcie w rękawie.
-Jesteś głupi - odparła urażona. - I nie podsłuchuj.
-Jak mam nie podsłuchiwać? Za głośno sikasz.
-To zatkaj uszy. Albo zacznij śpiewać.
I w ten oto sposób odkryłem w sobie powołanie muzyczne. Wyśpiewywałem serenady do księżyca, wspomagałem rytm, pstrykając palcami. Mój głos grzmiał pośród pustkowia, raz baryton, to z kolei tenor. Promieniowałem muzyką bez końca, również wtedy, gdy Viv skończyła, wskoczyła do wagonu, a moje pieśni wspomógł zmęczony gwizd lokomotywy gdzieś hen na przodzie. Wdarłem się po stromym prowizorycznym stopniu do pociągu, drzwi trzasnęły automatycznie tuż za moimi plecami, popieścił mnie pęd powietrza spod rozpędzonej blachy. Dostrzegłem we względnych ciemnościach parę błyszczących oczu, które prosiły mnie, bym choć na moment pożegnał muzyczną pasję. Więc pożegnałem, z bólem serca. Ale jeszcze większy ból wdzierał się we mnie, dopóki jej zachcianki wiszą na kartce tych niespełnionych.
-Myślisz, że wyjedziemy z kraju? - spytała.
-Powiedziałbym ci, gdybym wiedział. Ale nie mam bladego pojęcia. Szczerze powiedziawszy, gdybym nie martwił się o córkę, chętnie wybrałbym się w taką podróż przed siebie na gapę. To ekscytujące, nie sądzisz?
-Może - mruknęła pod nosem. - Trochę spontaniczne.
-To definicja prawdziwej zabawy. Spójrz na to z innej perspektywy. Kiedy zaplanujesz sobie, że tego wieczoru pójdziesz do klubu i zalejesz się w trupa, kac następnego ranka nie jest żadną frajdą. Co innego, jeśli niczego nie planujesz, idziesz na żywioł, budzisz się następnego dnia w szarym polu za miastem z jakąś nieznajomą pięknością i wciąż jesteś tak pijana, że nie pamiętasz połowy życia.
-Chyba nie bawi mnie picie na umór.
-A piłaś kiedyś?
-Łyk piwa od taty.
Zaśmiałem się radośnie.
-Więc jeszcze nie wiesz, czym jest prawdziwe picie. 
-Nie zachęca mnie ból głowy.
-Ani erotyczna przygoda z nieznajomym?
Speszyła się. Wbiła paznokieć w zardzewiałą blachę po swojej zewnętrznej i dłubała w niej, dopóki nie uszczypnąłem ją w kolano.
-Okay, zrozumiałem: nie poruszać przy tobie spraw związanych z seksem. - Potem nachyliłem się do jej ucha i szepnąłem zgryźliwie: - Dzieciak.
-Nie jestem dzieckiem - zaoponowała. - Jestem... tylko trochę dzieckiem.
-Jasne. - Stłumiłem śmiech. - Jesteś trochę dzieckiem. - Znów się nad nią nachyliłem, celem było chłodne ucho, które musnąłem nosem. - I dziewicą.
Jej zawstydzenie postawiło ją w żywym ogniu; nagle spłonęła żywcem. Jej ogień zajął również mnie. Wkrótce stałem się wodą - ugasiłem nas, pieszcząc jej kolano. Odsuwała nogę, ja podążałem za nią ręką, ona znów odsuwała, aż ściana wagonu wstąpiła w szeregi moich sprzymierzeńców i zatrzymała jej uciekającą kończynę.
-Założę się, że jesteś teraz czerwona jak pomidorek.
-Odczep się, Justin - burknęła. - Wchodzisz w moją prywatną strefę. W każdym znaczeniu. Galopujesz za szybko, już dawno przekroczyłeś metę.
-Ale pamiętaj, że to nic wstydliwego. - Trąciłem ją ramieniem. - Każdy rodzi się bez tego doświadczenia.
-Przy tobie zawstydza mnie nawet rozmowa o pomidorach.
-To naturalna reakcja nastoletniej uosobionej niewinności w towarzystwie dziesięć lat starszego faceta, który gustuje w świńskich dowcipach.
Viv potarła skronie szybkimi kolistymi ruchami, wierciła sobie dziury do samego mózgu. Milczałem, obserwując ją. Wkrótce przyłapałem całego siebie na splątaniu jej siecią: Viv upajała się ciszą; to był jej sposób na zaszycie mi ust. Oddałem jej namiastkę spokoju i dłuższą chwilę siedzieliśmy w ciszy. Myślałem wtedy, czy nie ucieka, bo nie ma dokąd, czy nie przeszkadza jej już moje ramię przyklejone do jej ramienia nagą skórą, czy może bijące ode mnie ciepło ma dar bezsłownego przekonywania. Nigdy nie poznałem odpowiedzi.
-Co byś zrobiła najsampierw, gdybyś pewnego ranka obudziła się w ciele faceta?
Viv zerknęła na mnie nieodszyfrowanym spojrzeniem, później zadumała się i wydłużyła naszą ciszę.
-Pewnie przekonałabym się, jak to jest sikać na stojąco. A potem położyłabym się z powrotem do łóżka, zamknęła oczy i nie myślała o niczym; podobno faceci tak potrafią.
-Obie te cechy sprawiają moje życie piękniejszym - wyznałem.
-A ty? - spytała Viv. - Co ty byś zrobił, gdybyś obudził się w kobiecym ciele?
Uśmiechnąłem się półgębkiem do frontowej ściany wagonu.
-Standardowo: pobawiłbym się cyckami.
-Nie grzeszysz oryginalnością.
-Nie w tej kwestii - przyznałem i nagle coś do mnie dotarło. Dopasowanym biegunem Viv może być tylko biegun z równie nierównym sufitem co ona. By do niej dotrzeć, muszę zeskrobać trochę tynku ze swojego sufitu. Zacząłem przebijać się przez niego paznokciami, kruszył się, sypał i czułem, że jestem już bliżej Viv, bliżej jej chropowatego sufitu.
Wkrótce na dobre władzę nad nami przejęła noc, deszcz znużenia przesiąkł dach wagonu i zapadaliśmy się we śnie jak w wodzie: wpierw gwałtownie wpadliśmy do tego oceanu, a później zatapialiśmy się w głębi kojącego spokoju. Nie wiedziałem już, jaki mamy dzień tygodnia, jaka litera poprzedza moje imię, ani co, u licha, robię w stercie węgla w jęczącym ze starości pociągu. Ale wiedziałem, że w tym śnie ona opiera mi głowę na ramieniu i wiedziałem też, że jej zarumieniony policzek grzejący mi skórę naładował moje baterie szczęścia do pełna.

Gdy się ocknąłem, było już jasno. A przynajmniej nie tak ciemno, jak w chwili gwałtownego zapadania się w sen. Ramiona miałem wolne, za to na udach czułem lekki nacisk. I kiedy spod zaspanych powiek zerknąłem w dół, od pasa przykrywała mnie kołdra splątanych włosów. Dłonią trzymała moje kolano. Klatkę piersiową unosił jej każdy wdech i opuszczały wydechy. Pieściłem jej ciepły policzek kostkami nieopodal palców, wsiąkałem w jej urokliwą otoczkę. Już nachylałem się, by ją pocałować, gdziekolwiek. Równie szybko moje marzenia położyły się w grobie. Viv przebudziła się i jej otwarte oczy natychmiast posadziły mnie prosto. I ona również podniosła się do pół-pionu. Nowy dzień i nowa porcja ognia w moim dotyku, którego powolne wygasanie potrwa kolejne długie godziny.
-Zakład o dziesięć dolców, że nie wrócimy do domu na kolację? - przywitał ją mój zachrypnięty głos.
Rozejrzała się po wagonie, przenikała ściany, skanowała okolicę i granicę Stanów, aż odparła:
-Wrócimy. Więc zgoda. Wspomożesz dychą moje kieszonkowe.
Ale nie przypieczętowaliśmy zakładu uściskiem dłoni. Ogień, respekt przed dotykiem, całe to grono otoczonych żywopłotem fizycznych dupereli.
Przez następne minuty graliśmy w kamień-papier-nożyce i podobała mi się ta rozrywkowa niewinność. Tylko tak mogłem poznać jej otwarty jeden procent, który udostępniała publicznie. Nie raz zawieszałem się, patrząc na nią tak głęboko, że przez chwilę wydawało mi się, że dostrzegam wszystko to, co kryje w środku. Ale to tylko złudzenie. Gdyby zebrać do jednego wora tajemnice wszystkich ludzi ówczesnego świata, worek Viv wciąż byłby cięższy. Był wyzwaniem dla moich prężnych mięśni. Nie hodowałem ich na pokaz. 
Dobrze, hodowałem.
Ale wyrywają się z okrzykiem po przydzieloną szlachetną misję - otworzyć ją. Całą. Rozerwać jej wór i rozsypać wszystkie rozmyte plamy, którymi się otacza.
Po naliczonych przeze mnie dwudziestu rundach i jej ośmiu, pociągiem szarpnęło, parę bryłek węgla zjechało po stercie jak po zjeżdżalni. Wkrótce wagon zatrzymał się i czekałem już w pogotowiu, by otworzyć żelazne wrota. Po długich godzinach osaczenia ciemnością poraziło nas jasne słońce. Niemal zapomnieliśmy, co oznacza jasność. Zapomnieliśmy, że trzeba się do niej przygotować. Wyskoczyłem pierwszy, zaraz za mną Viv, nie dała się złapać. Potrzeba samodzielności przekrzykiwała tę jej część, która żądała wsparcia. I teraz nie mieliśmy już złudzeń - dotarliśmy do końcowego punktu wyprawy w nieznane. Otaczał nas nieco zaniedbany dworzec kolejowy, rzędy pociągów rozciągały się z południa na północ, ich krańce stanowiły most między Kanadą i Meksykiem. Patrząc za rozjaśniony horyzont, widziałem tylko sznur zlepionych wagonów.
Ale wkrótce wspomnienia zaczęły napływać, początkowe plamy wyostrzyły się i wiedziałem już dobrze, jaką ziemię ugniatają moje stopy. Znów.
-Moja droga - powiedziałem uroczyście do Viv. Zaryzykowałem objęcie jej przygarbionych barków ramieniem, ale i tym razem nie zawiodła mojego instynktu - wypłynęła spode mnie jak fala. - Jesteśmy w Dallas.
-Byłeś dobry z geografii? - spytała zapobiegawczo.
-Nie musiałem. - Ułożyłem dłoń w daszek, przykleiłem ją do czoła i przemierzałem okolicę wzrokiem tak daleko, na ile pozwalały mi chęci. - Mieszkałem tu osiemnaście długich lat. Poznałbym to miejsce po samym zapachu. 
-Jak już o zapachu mowa, zalatuje nieco nawozem organicznym.
Zaciągnąłem się głęboko.
-Teksas. Jestem w domu.
-A wiesz, co to oznacza? - Zerknąłem na nią z ukosa. - Wisisz mi dziesięć dolców. Bez trudu zdążymy na kolację do domu.
Zastrzyk gotówki szefa pozwoliłby mi wybrać się w podróż dookoła świata z Viv u boku z dołączeniem codziennych dziesięciodolarowych zakładów. Wciąż jestem na finansowym plusie. I w wielkim emocjonalnym dołku. 
Wyszliśmy spomiędzy pociągów na stację, wzrok operatora torów rodem z piekła wbił nas w chodnik. Potem uciekliśmy przed jego szalonym darem wysysania z ludzi wszelkiej radości. Choć mojej by nie wyssał. Nie, dopóki jestem tu z dziewczyną, która czymś we mnie zawładnęła. Nie wiem czy sercem, rozumem czy ptakiem. Ale nie wszystko było już tylko moje. 
Nie lubię się dzielić.
-Mamy godzinę szóstą z rana - poinformowałem donośnie, mój głos rozbudził posiwiałą kobietę w okienku biletowym. - Zapraszam więc panią na śniadanie. Nieopodal dworca serwują wyśmienite naleśniki. To znaczy, serwowali osiem lat temu, kiedy byłem tu ostatnim razem. Ale szczerze wierzę, że w tej kwestii nic nie uległo zmianie. Na Boga, to jedyny powód, dla którego chciałem tu wrócić. 
-Naleśniki - powtórzyła Viv. Przechadzała się od ściany do ściany, prostowała zmięte w rulon kości. Kiedy widziałem ją taką obolałą, coś we mnie przypomniało sobie, że ja również cierpię. I nagle w kości wgryzło mi się stado wygłodniałych piranii, a ja nie miałem żywego mięsa, którym mógłbym zastąpić siebie. - Z czym?
-Ze wszystkim, czego sobie zażyczysz. Dosłownie ze wszystkim. - Czekałem na jej reakcję, ale nadchodziła, nadchodziła i w końcu straciłem nadzieję, że pokona te lata świetlne, które nas dzielą. - No już - pogoniłem ją - naprzód.
Wyszliśmy z budynku dworca i po drugiej stronie powitał nas poranny gwar wschodzącego słońca i powolnie prażonego asfaltu. Miasto pachniało mieszanką nadchodzącego upału, benzyny i oleju z pobliskiej smażalni ryb. Przeszedłem na drugą stronę ulicy z myślą, że Viv podąża za mną. Ją jednak objął jej świat i rozdzielił nas szereg spieszących aut. Dobiegła do mnie z minutowym opóźnieniem. Wtedy poleciłem donośnie:
-Widzisz ten sznurek w moich dresach? - Uniosłem nieco koszulkę. - Jeśli boisz się dotknąć mnie, chwyć się jego i nie puszczaj, choćby się waliło. 
Pośrednio żartowałem. Ale gdy mała pięść Viv zamarła na sznurku moich dresów, zamknąłem oczy i bezgłośnie spytałem Boga, dlaczego powolnie rozkochuje mnie w przerażonym życiem, małym lwiątku, które ledwo co odeszło od maminego cycka i wciąż jeszcze matczyne mleko cieknie mu po wąsach.
Połączeni smyczą-sznurówką dotarliśmy pod schludny bar nieopodal. Stał takim, jakim zapamiętałem go przed laty. Szyld ponad wejściem nadal mrugał w błagalnych prośbach o wymianę jarzeniówek. Taborety w głębi nigdy nie spływały z blatów stolików, a w wiklinowym koszu na wejściu świeży brukowiec pachniał jeszcze drukarnią. Zapach owocowych dżemów skropionych czekoladą odbierał zmysły i nawet za brudnymi szybami przecieranymi szmatami do podłogi rozciągał się wodospad, a nad nim tysiące kwiatów - tak działał na wyobraźnię.
-Co sobie panienka życzy? - spytałem Viv, opierając się o blat nad wiszącym ponad naszymi głowami przestronnym menu.
-Zaproponujesz coś?
-Zaproponuję - przytaknąłem, a potem zakręciłem nieobszerne kółko nadgarstkiem i drgnął przed nami jeden z pracowników. - Po jednym naleśniku z każdego rodzaju.
-Ale - zawahał się - to będzie razem dwanaście sztuk. Jest pan pewien?
-A czy ten brzuch - poklepałem żołądek Viv w miejscu kieszeni swetra - nie zmieści dwunastu naleśników?
-A zmieści? - dołożyła z przerażeniem Viv.
-W duecie z moim? Owszem, zmieści.
Złożyliśmy zamówienie i przycupnęliśmy w boksie w głębi baru, gdzie kusząco pieścił nas zapach wiśni w żelatynie. Ich aromat utwierdzał mnie w przekonaniu, że warto było spontanicznie zahaczyć Dallas, choćby dla tej wątłej zapachowej przyjemności. Wsunąłem się w głąb kanapy obitej spraną czerwoną imitacją skóry i obok mnie bez trudu weszłyby jeszcze trzy postury Viv. Ale ona usiadła na przeciw, celowo wycofała nogi, splątała dłonie w koszyk na krawędzi stołu i tak całkiem umiejętnie udawała, że zwiedza Dallas przez pryzmat baru mlecznego na obrzeżach.
-Nie rozumiem cię - nie wytrzymałem w końcu; jej obojętność przelała moją tamę. - Gryzę, śmierdzę, czy parzę?
-Sądzę, że nic z tych rzeczy - odpowiedziała nieśmiało, ale jej oczy mieszały we mnie wszystko; jak wielką łyżką z drewna. 
-Więc w czym tkwi problem? Czemu nie dajesz się dotknąć? Czemu nawet nie usiądziesz obok mnie?
-Bo - zacięła się płyta, którą miała w zanadrzu. - Ja i jakiś bliższy kontakt fizyczny z facetami... Nie, to się nie uda.
-Rozumiem, że masz zamiar iść do zakonu. - Spojrzała na mnie spod byka; prawdopodobnie w tej chwili fale, na których nadawaliśmy, rozbiegały się w przeciwne strony świata. - Bo, wiesz, nie sądzę, żeby udało ci się przetrwać całe życie bez faceta u boku. Masz dopiero szesnaście lat, a mnie już śnisz się po nocach. - Śniłem o piękności spowitej śniadą cerą i choć w moich fantazjach zlewała się w plamę o nieostrych konturach, sądzę, że mogę przypisać ją Viv. 
-Nie lubię, gdy ktoś mnie dotyka - wymamrotała. - Jakkolwiek. 
Z racji bycia ojcem, czerwona jarzeniówka mrugnęła do mnie zza horyzontu myśli.
-Viv, ale nikt cię nie...
-Nie - przerwała mi i jej uwierzyłem. Jej oczy nie umiałyby kłamać i jestem o tym święcie przekonany. - Po prostu: nie lubię.
-Opowiedz mi o swojej największej... przygodzie erotycznej. Rozumiesz: facet, ty, ręce zerwane ze smyczy.
Wsparłem brodę na łokciach, które z kolei wbiłem w blat stolika pełnego okruchów. Gotów na spektakularną opowieść pełną zawiłych wątków i zmysłowych epizodów, zlepiłem nasze spojrzenia.
-Jeśli się nie mylę - powiedziała cicho; zawsze mówiła cicho; w zasadzie tylko nieco głośniej szeptała - miała miejsce wczoraj, u podnóża schodów w domu jakiegoś faceta, któremu tymczasowo odsprzedał mnie ojciec, bo nie radzi sobie z moimi dziwactwami. - Powiedziawszy to, nachyliła się nad stolikiem. Powieliłem jej ruch jak w lustrzanym odbiciu. - Dotknąłeś moją pupę. To nie było grzeczne.
Usta zakwitły mi tym uśmiechem, którego Viv do tej pory nie poznała i z którym zaznajomiłem Mię po pierwszym spojrzeniu.
-Bo grzeczni wegetują, nie żyją. A ja nie jestem warzywem, by czekać, aż zwiędnę.
-I to upoważnia cię do bezprawnego dotykania cudzych pośladków?
Zawinąłem włos za jej ucho i tchnąłem w nie ciepłym oddechem:
-Jesteś pierwszą dziewczyną, która udaje, że ma z tym jakiś problem.
A potem kwestia jej urażonych pośladków odeszła w dal, bowiem nasz stolik pokrył się dwunastoma talerzami, a na każdym z nich leżał i pachniał naleśnik zwinięty w rulon, przyprószony kleksem sztywnej śmietany i krętym szlakiem polewy czekoladowej. Kelner w kuchennym fartuchu życzył nam sceptycznie smacznego i kiedy odszedł, przelazłem nad stolikiem, usiadłem obok Viv i zakleszczyłem jej drogę ucieczki. 
-Bon appetit, madame - powiedziałem uroczyście, wiążąc serwetkę wokół jej szyi. Drgnęła niespokojnie, bowiem wbiłem paznokcie w jej cienką otoczkę nietykalności.
-Skąd mam wiedzieć, który jest z czym?
-Nie masz wiedzieć - zaoponowałem. - Masz smakować. A wtedy się dowiesz.
Wsunąłem pomiędzy jej palce widelec i odkroiła szczyptę naleśnika ze środkowego talerza. Zanurzyła metalowe wąsy w ustach, skryły się pomiędzy jej wargami. Powieki Viv drgnęły, sos gorących malin rozlał się po jej podniebieniu, zalała mnie jej przyjemność i natychmiast musiałem skosztować tej leśnej słodyczy. Skubaliśmy wyrywkowo naleśniki, aż nie było na stole żadnego całego, tylko skrawki afrodyzjaków. Stoczyliśmy walkę o ostatnie kleksy bitej śmietany na krawędzi naleśnika ze słodkim twarogiem i truskawkami. Dżentelmen, który na ogół we mnie czyha, teraz usnął i nie oddałem szczypty kalorycznej rozkoszy walkowerem. Objedzeni do granic wytrzymałości szwów w naszych ubraniach, oblizywaliśmy wargi zamaszyście językami. Zerkałem z ukosa na jej pracujący język i, Boże, dopomóż mi w tych nadchodzących ciężkich chwilach mojego życia: młoda kobietka, którą pragnę dotykać od wschodu słońca po zachód księżyca, plącze mi ręce, związuje palce.
-Chyba się nie podniosę - wymamrotała Viv. - Ważę cztery naleśniki więcej.
-To daje razem ledwie kilkadziesiąt deko - odrzekłem. - Ale zawsze możesz skorzystać z darmowego transportu moich rąk. 
I wtedy wstała. Jak przypuszczałem. Muszę parzyć. Albo tarot, którego postawiła wczorajszego dnia po zmroku, izolował mnie od niej. 
Wyszliśmy z baru bez wyraźnych konturów szlaku powrotnego. Stopy prowadziły nas same przez krawędzie budzącego się do życia miasta, a wąskie uliczki przyciągały chłodem zaciemnionych murów. Skręciliśmy w jedną taką i wnęka między przyległymi kamienicami podsunęła mi pomysł, jak wywabić z ciała Viv szczyptę niewinności, na którą nie było miejsca. Na jej wysokości wciągnąłem moje osobiste uosobienie piękna za płot przegryzionych czasem cegieł, tam jej plecy poznały chłód muru i wpiłem się w jej szyję, którą z włosów oczyścił wiatr. Wiedziałem, że mnie odepchnie, dlatego doświadczona zwinność moich ust prędko ukształtowała na jej czystej skórze, bo bez seksualnych znaków, kształtną malinkę, słodszą nawet niż ta w barze śniadaniowym. Oddech Viv przyspieszył, a gdy pchnęła mnie siłą dłoni i umysłu, była już naznaczona. Moja.
-Co to było? - wydyszała niespokojnie.
-Orgazm - zażartowałem. 
Z głową spuszczoną tak nisko, że włosami zamiatała chodnik, ruszyła przed siebie, w stronę światła wybiegającego z tunelu wysokich wiekowych ścian. Zachowałem odstęp i ruszyłem za nią, skowronki szczęścia krążyły nad moją głową, cały odór żyjącego miasta odszedł, bo ona pachniała wanilią i świeżą polną miętą.
-Viv! - krzyknąłem za nią. Odwróciła się i odmówiłem modlitwę nad jej zaszklonymi oczami. - Ja tylko zmieniam szczyt listy twoich damsko-męskich przygód.







~*~


I znów nadszedł ten moment, kiedy niby jest dobrze, a wydaje mi się, że to totalne dno :-))
Coraz więcej Jiv moments hahah


10 komentarzy:

  1. Aww słodki rozdział

    OdpowiedzUsuń
  2. Super ♥♥ Trochę bardziej wolę z charakteru Mię, ale dzięki postaci Viv, to opowiadanie jest inne niż wszystkie. Życzę weny, kochana :*

    OdpowiedzUsuń
  3. awwwwww
    kochanie cudny rozdzial, co ty gadasz ;d
    jednakze pragne troche pikanterii...

    OdpowiedzUsuń
  4. Jest super, czekam na nastepny!❤❤❤❤

    OdpowiedzUsuń
  5. Super rozdział. Powoli Jiv się dzieje. Oby to szybko się rozwinęło. Czekam na next. Szybko ! All love ❤

    OdpowiedzUsuń
  6. Uwielbiam Jiv. <3 czemu Viv tak nie lubi facetów xd

    OdpowiedzUsuń
  7. Kocham ich razem *.* Jiv to czysta perfekcja.
    Tylko ciekawi mnie, jakim cudem Viv tego kogoś widziała, a Justin nie. Jej się to wydawało? Czy może to wina jakiegoś traumatycznego przeżycia w przeszłości? Mam nadzieje, że nie...
    Nie mogę się doczekać, aż oni będą już razem tak na prawdę, jejku to będzie cudo <3
    Czekam na kolejny :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Ślicznie piszesz, idealna stylistyka, czytam twoje wszystkie opowiadania i znów się zakochałam *.* nigdy nie przestawaj pisać dziewczyno, masz do tego bardzo wielki talent :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Boski, ten pomysł jest jeszcze lepszy niż poprzedni... Buźki laska

    OdpowiedzUsuń