Tego wieczoru zagrałem z nią w zamknięte karty.
Nie krzyczałem, bo nie słuchała. Nie goniłem, bo nie biegła. Podążałem przetartymi jej odwagą szlakami, skryty pod maską zuchwałej natarczywości. Osiedlowe ulice skąpane w bladym świetle ubranych w pajęczyny żarówek nad podjazdami powoli usuwały się w cień. Pochłaniało je miasto, jego centrum i miejski gwar. A później i to miasto niknęło w oczach, gdy przybywało na gęstości drzew w Edwards parku i utwardzony asfalt ustąpił miejsca żwirowym kamieniom przeplatanym piaskiem i źdźbłami trawy. A powietrze przeplatał jej zapach. A jej zapach przeplatało jej piękno, które onieśmiela mnie.
Kroczyłem za nią z zachowaniem odstępu, który pozwoliłby mi oswoić się z jej tajemniczo dziką naturą. Jak z kamerą wśród lwów - tak z sercem pośród pustkowi. Wchodziłem za nią coraz głębiej w ciemności parkowe, przeklinając w duchu jej lekkomyślność. Zmrok i klatka z drzew to dwa główne składniki doprawiające do smaku życie każdego gwałciciela w obrębie stanu. Naraz wszczepiła się we mnie paraliżująca myśl - pragnę zalążka jej krzywdy, by mógł spłynąć na nią okruch mojej dobrotliwości. Ale sam jej nie napadnę, by wkrótce zapłacić za nią okup własną siłą. Moja uczuciowa desperacja trzyma się w ryzach.
Zboczyła ze ścieżki, pochłonął ją rząd gęsto rosnących krzewów. Więc pochłonął i mnie. Później zahaczyła wąski przesmyk pomiędzy strumieniem zieleni płynącej z góry na nasze strapione głowy. A potem poraził nas jaskrawy krzyk księżyca i wylądowaliśmy na polanie, gdzie stały dwie zapuszczone huśtawki, którymi jękliwie poruszał wiatr i płatami zdzierał z nich rdzę, oraz piaskownica ogrodzona drewnianymi palami ułożonymi w poziomie. I naraz zatrzymaliśmy się w czasie. I uradowałem się cały ja. Bo czas stanął w miejscu, a ona wraz z nim, tuż obok, na wyciągnięcie ręki.
-Długo zamierzałeś tak za mną krążyć? - spytała łagodnie. Minęło wiele, wiele czasu, nim pojąłem, że pytanie to nie tylko miało, ale i ugodziło właśnie we mnie.
-Aż nie wróciłabyś do domu, mając dwie pary kończyn i całą nienaruszoną resztę w fabrycznie dobrym stanie.
-Chciałam się tyko przejść - powiedziała, wciąż stojąc tyłem; widziałem dwie kościste łopatki krzyczące spod obszernych fałd swetra. - I chciałam to zrobić sama.
-Ależ jesteś sama - odrzekłem. - I ja też jestem sam. Tylko niesłychany zbieg okoliczności dziwnym trafem połączył nasze dwie samotności w jedną i rzucił je w to samo miejsce.
Viv przysiadła na potężnej beli drewna przeżartej przez korniki i ja przysiadłem tuż obok niej, by rozgrzała mnie swoim ciepłem. Jej rozochocone wiosennym wiatrem włosy sięgały szeroko poza głowę; z odległości tuliłem do nich policzek. Wokół niej cisza przybierała całkiem nową barwę i znaczenie - łączyła milczenie z podekscytowanymi myślami, którym wreszcie pozwolono krzyczeć.
-Kiedy miałam osiem lat i pierwszy raz uciekłam z domu - powiedziała - przyszłam właśnie tu i spałam w tej piaskownicy, za kołdrę miałam piasek, za poduszkę plecak, do którego spakowałam dwa pluszaki, książkę i wszystkie oszczędności, całe pięćdziesiąt dolarów.
-Szaleństwo - zachichotałem.
-Prawda, wtedy było szaleństwem. Ale więcej niż szaleństwa było we mnie ekscytacji, że będę mogła tu zamieszkać - tak wtedy myślałam. - Zerknęła na mnie ukradkiem.
-Dlaczego uciekłaś?
-Czy ja wiem? Chyba po prostu miałam dość ludzi. Często mam ich dość.
-Ja też - wtrąciłem, by coś powiedzieć. Wkrótce przekonałem się, że Viv to nie dziewczyna, przy której wystarczy machać ozorem i uśmiechać się z błyskiem w górnej trójce.
Spojrzała na mnie podejrzliwie.
-Nie zauważyłam. Wydajesz się raczej typem człowieka, który lubi otaczać się ludźmi.
-Czy pozory nie mogą mylić? - zawiesiłem głos. - W gruncie rzeczy mylą bardzo często. Wystarczy spojrzeć na ciebie. Cichuteńka, łagodna, spokojna. A gdybyś tylko chciała, mogłabyś naostrzyć pazurki tak, że nikt by ci nie podskoczył.
Cisza wyrosła między nami jak stalowy mur, którego nie potrafimy obalić. Wkrótce jednak rozsypał się w pył, cegły niewypowiedzianych słów posypały się między nami.
-A dlaczego przyszłaś tu dziś? - spytałem, przykrywając dłonią jej dłoń. Nie zabrała jej, ale spięła się na kamień.
-Chciałam odpocząć od ludzi - odrzekła; jej głos nie był kolcem wbitym we mnie; raczej płatkiem, który otarł całą obłudę.
-Możemy zaliczyć mnie do gatunku poza ludzkiego?
-Nie możemy - stwierdziła. - Ale jeden raz zgodzę się na wyjątek.
Uśmiechnąłem się do swoich kolan, pogładziłem jej dłoń. Ma mnie - ma mnie w głowie, ma na smyczy, ma w ograniczonym pobliżu, ma na zawołanie, ma na wyciągnięcie palca. Ma mnie.
-I mówisz, że spałaś w tej piaskownicy, mając osiem lat?
Oboje zsunęliśmy się na piasek, jego nocna wilgoć wsiąkła nam w spodnie na pośladkach.
-Porządnie wtedy zmarzłam.
-Bo nie miałaś się do kogo przytulić.
Spojrzała na mnie z zadartą ku gwiazdom brwią.
-Mam uwierzyć, że jesteś typem faceta pierwszego do przytulania?
-Mam małą córeczkę - usprawiedliwiłem się. - Przytulanie i całowanie w czółko na dobranoc weszło mi w nawyk.
Ale wkrótce uzmysłowiłem sobie, że przed Viv nie muszę tłumaczyć swojej ukrytej czułości. Musiałbym tłumaczyć rozwartą nieczułość.
Gdy tak siedziałem w piasku i zapadałem się w niego coraz głębiej i głębiej, a przez moje zaciśnięte palce przebiegały ziarna drobnego piasku, uniosłem jedną taką garść i niepostrzeżenie sypnąłem za sweter Viv. Jej pech i moje szczęście weszły w zmowę i piasek popieścił jej nagie plecy pod koszulką o cienkich granatowych ramiączkach. Zdusiła w gardle pisk, wyprężyła się jak struna w nastrojonej gitarze. Chłód piasku, irytacja moim dziecinnym szaleństwem, może jedno i drugie sprawiły, że niebawem jej małe pięści zapełniły się piaskiem, który poczułem na twarzy, w oczach, w nosie, wplątany w zgolony zarost.
Zemsta miała dziś posmak piasku. Wkrótce nałykała się go Viv, gdy pchnąłem ją w usypane wzgórze. Jej chude ramiona nie wytrzymały napięcia, zgięły się i poleciała twarzą w piach. Prędko przeturlała się na plecy - i to ją zgubiło. Zasypałem ją całymi hektolitrami piasku, który wiązał ją w szyi jak wąż, wgryzał się w nią, parzył i pochłaniał. Falowała jak ryba wplątana w sieć, z fascynacją spoglądałem w jej przesiąknięte desperacją poczynania. Oddałem Viv jej spokój, odsuwając się na skraj piaskownicy, kolana luźno obejmowałem ramionami i śmiałem się do łysego księżyca jak oszalały, bo w kwestii utraty zmysłów dołączyłem do Viv. Ten błogi stan oczarował mnie wspaniałomyślnym brakiem odpowiedzialności i za siebie, i za świat.
-Musiałeś - stwierdziła wycieńczona. - Musiałeś, prawda?
-Musiałem - odrzekłem, zaskoczyła mnie radość przepływająca przez mój głos grzywiastymi falami. - Twoja bezbronność mnie urzeka. Jesteś urocza, Viv.
Spojrzała na mnie tak, jakby jej wzrok miał przeczyć. Ale efekt był całkiem odwrotny - zalała ją słodycz tak gęsta, że utopiła mnie całego.
-Nie wrócę tak do domu - oznajmiła, skulona w kącie piaskownicy. - Mam piasek wszędzie. WSZĘDZIE. W uszach, w nosie, w buzi, w pępku, w skarpetkach...
-W pupci też? - spytałem z zaciekawieniem.
-Tak, owszem. Tam też.
-Majtkami cię nie obdaruję - roześmiałem się gromko. - Ale mogę wyjątkowo podarować ci swoją koszulkę. Sporo w niej piachu. Ale moje sporo bardzo różni się od twojego.
-W porządku - zarządziła. - Wyskakuj z ciuchów.
Zaskoczyła mnie jej przypadkowa śmiałość i natychmiast zdarłem z siebie koszulkę, stając na komendę na baczność. Dziewczęce zawstydzenie oplątało Viv z każdej strony, kiedy księżyc podświetlił mój naznaczony przelewanymi litrami potu tors i zwężenie w biodrach układające się w symetryczną linię V. A po jej oczach widziałem, że gdyby czas stanął w miejscu i wszystko inne razem z nim, i gdyby ona pozostała jedyną żywą, i gdyby czas płynął tylko dla niej, i gdyby odeszła nieśmiałość, i gdyby odeszła niepewność, choć jeden z jej smukłych palców zatańczyłby na moim brzuchu i powielił szlak wypracowanych mięśni. Przeszedł mnie dreszcz na wyobrażenie jej dotyku. Jej rzeczywisty dotyk ściąłby mnie toporem w kolanach.
-Dotknij - powiedziałem łagodnie. - Nie ugryzę.
-Nie, dziękuję - powiedziała z nutą profesjonalizmu. Zupełnie jakby odrzucała podobne propozycje z częstotliwością większą, niż ode mnie wychodziły.
Ale oczy nie kłamią. Nigdy. Chwyciłem łagodnie jej spiętą dłoń i położyłem na swoim brzuchu. Było tak, jak przeczuwałem - nad naszymi głowami zapłonęły radosne fajerwerki, nogi zapragnęły poczuć, jak to jest choć przez chwilę być wątłą galaretą; jej dotyk parzył i ziębił, i oddałbym góry, których nie mam i lasy, których nie widzę, i niebo, którego nie jestem godzien, by czas rzeczywiście stanął w miejscu. Dla wszystkich.
-Prosiłam, żebyś mnie nie dotykał - powiedziała cicho; księżyc i przyjemność zahipnotyzowali nas oboje.
-Nie dotykam cię - odrzekłem szeptem, którym odwdzięczałem się za jej szept. - To ty dotykasz mnie.
To był ten moment, w którym czas wbił się w swoje szyny i odjechał koleją naprzód, bo nie mogliśmy go dłużej więzić. Viv przechwyciła w locie moją koszulkę i odmaszerowała w krzaki. A ja odmaszerowałem za nią, na palcach, skryty pod osłoną ciemni zalewającej park. Viv zatrzymała się tam, gdzie myślała, że jej nie widzę. I rzeczywiście niewiele widziałem. Ale zarys drobnej postaci owszem. Postaci, która powoli ściągnęła ociekający piaskiem sweter, po nim podkoszulkę i stanik. Wątły promień księżyca padł od tyłu na jej plecy okryte śniadą cerą i wyraźny zarys w talii. Od pierwszych chwil urzekła mnie jej buzia. Teraz urzekło również ciało. Poezja podkolorowana barwą romansu - w taką powieść wpadliśmy.
Byłem tuż przy niej, nim założyła koszulkę. Położyłem dłonie na jej nagich barkach i przesunąłem powoli ku spiętym ramionom. Nie pomogłem jej się rozluźnić. Przeciwnie - z kamienia stała się stalą. Ucałowałem ją w kark odsłonięty spod włosów; tymi włosami przykryła piersi. Nagie. I moja naga pierś dotykała jej nagich łopatek. Czułem, jak drży pod szorstkością moich dłoni i zawładnęło mną głębokie niezrozumienie, gdy w tym drżeniu nie rozpoznałem strachu. Niczego nie rozpoznałem. Była fiolką perfum, a ja pozbawionym węchu. Była pięknem, a ja ślepcem. Była Viv - uosobioną oryginalnością pod szyfrem, bez powierzchownej możliwości odczytu.
-Drżysz, Viv - powiedziałem łagodnie to, co oboje wiedzieliśmy. - Nie wiem dlaczego. Ale nie musisz. Uspokój się, kochanie.
-Nie jestem twoim kochaniem - szepnęła półgłosem; jej głos przyłączył się do ciała i również drżał.
-Chcę, żebyś nim była - odparłem ja. - Na Boga, chcę ciebie.
-Nie mogę być twoja. I nie chcę. Bo już do kogoś należę.
Jej ostatnie słowa przed długim milczeniem uciekły w las i jakby nigdy do mnie nie dotarły. Trzymałem ją w dłoniach, ją całą, jeszcze chwilę lub dwie. Skórę miała jak brylant - wypolerowaną do nienagannej gładkości. Dotknąłem niełapczywie jej talii i wtedy raptownie wybudziła się ze snu, w który nigdy do końca nie zapadła. Zrobiła krok w przód, tam omijał ją księżyc. Wyłoniła się na powrót w mojej koszulce i z pękiem swoich zapiaszczonych ubrań w ręku. Słowa nie chciały przedrzeć się przez barykadę, która wyrosła między nami. Znów. Tym razem nie burzyłem jej siłą, a pozwoliłem opadać, opadać, być coraz niższą i niższą.
Wygrzebaliśmy się z żywopłotu krzaków, nieznacznie poranieni na ramionach. Na parkowych ścieżkach przygrywały nam latarnie promieniejące bladożółtym światłem. Wkrótce wyszliśmy na ruchliwą ulicę zakorkowaną ciągiem spieszących, gonił ich zmrok, a nas spowalniał. Utrzymywaliśmy równe leniwe tempo, ona z prawej, ja od lewej, ona z kulą zgniecionych i wilgotnych piaskiem ubrań, i wkrótce, nie wiedzieć kiedy, przechwyciłem je ja. Taka banalna prawda cisnęła mi się na usta - dwoje ludzi zsumowanych z wieczornym spacerem pod kołdrą gwiazd daje definicję szczęścia. Nie oszałamiającego, bolesnego wręcz, dręczącego. Ale zwykłego, ludzkiego. Naszego. Mojego. Jej szczęście jest zagadką; odpowiedź na nią nie spłynie na mnie z nieba.
-Bolą mnie nogi - oznajmiłem. - Co powiesz na powrót metrem na gapę?
-To nieuczciwe - stwierdziła.
-A twoim zdaniem uczciwe jest to, że ty wracasz sucha, powierzchownie czysta i przede wszystkim ubrana, a ja paraduję po mieście z gołą klatą i marznę?
Wtedy skręciliśmy na dworzec, który krzyczał do nas jaśniejącym szyldem z drugiej strony ulicy. Zeszliśmy po zawilgoconych schodach wprost na podziemną stację. Liczba oczekujących podróżnych wahała się w granicach dwóch tuzinów, pociąg stał już przy peronie i drzwi rozwarły się w obie strony. Pokierowałem Viv do drzwi, w tłumie zmieszanych wsiadających i wysiadających nie poczuła, że moja dłoń steruje jej ciałem, zaparta na wgłębieniu w talii. Gdybym zamknął oczy, i tak bym jej nie zgubił - jej zapach był moją smyczą, ciągnęła mnie za sobą, pogrążonego w hipnozie wanilii. Przedarliśmy się na sam koniec wagonu, przy ścianie mieściły się trzy puste miejsca ogrodzone plątaniną metalowych rurek. Usiadłem na środkowym, Viv polowała na prawe. Wtedy i ja przesiadłem się na prawe. A gdy ucelowała w lewe, ja byłem już na lewym.
-Nie bawi mnie to - westchnęła głęboko.
-Mnie też nie. Daję ci tylko do zrozumienia, że jedyne wolne miejsce jest na moich kolanach.
Spojrzała na mnie z odrazą. Na Boga, zaproponowałem jej udo, nie spontaniczny seks w miejskim metrze wieczorową porą.
-Pozwól, że wymienię ci swoje zalety: jestem ciepły, można się mnie przytrzymać, gdy pociąg zacznie hamować, amortyzuję wstrząsy i nade wszystko nie najgorzej pachnę.
-Nadal zwykłe siedzenie wysuwa się na prowadzenie.
-Ale zwykły fotel nie użyje fizycznej siły perswazji. - Chwyciłem ją w pasie i posadziłem na kolanach. A gdy posadziłem, oplątałem pnączami siły i nie przeszło jej przez myśl, by te pnącza zrywać. - To naprawdę takie straszne?
-Nie straszne - odparła, a skrępowanie dźgało ją wąskimi igłami. - Ale całkiem niepotrzebne.
Podziwiałem jej lewy profil, gdy siedziała na moich udach bokiem, a nogi zwisały jej tuż przy moich kostkach. Trzymałem ją za kolano i biodro; może nawet nie tyle trzymałem, ile zabawiałem czułą delikatnością. Prowokowałem jej spojrzenie, by umknęło w bok i zderzyło się z moim wyczekującym, ale ono było nieugięte. Natomiast ożywiło się w chwili, w której zacząłem bezwiednie zerkać na jej nagie pod koszulką piersi i odkształcające się na materiale małe sutki.
-Przestań - mruknęła, unosząc moją brodę jednym palcem. - Gapisz się w moje piersi, jakbyś nigdy podobnych nie widział.
-To dlatego, że są w tej chwili wyjątkowo blisko i słyszę, jak krzyczą: dotknij nas, proszę, dotknij.
-Wcale nie krzyczą. Raczej mruczą pod nosem: Boże, niech on wreszcie się od nas odczepi.
Zachichotałem i ona też chciała zachichotać, tylko przepaść między chęciami a możliwościami była jeszcze zbyt potężna.
Przypomniałem sobie o jej ubraniach zgniecionych w dłoni i pomiędzy splątanym materiałem wyczułem sztywność metalowych drucików. Rozłożyłem bluzki na sąsiednim siedzeniu i spośród nich wydobyłem stanik, upstrzony kremową koronką, z nieoszczędnym dodatkiem piasku.
-Cóż to za piękności? - Rozłożyłem stanik w powietrzu przed nami. - Myślisz, że będzie mi pasował?
-Nie będzie - burknęła, ale wreszcie kwitnący uśmiech oblał jej buzię. - Jesteś taki głupi. Natychmiast mi to oddaj.
-Przecież sama się go pozbyłaś.
-Bo wszędzie czułam piasek. Ale to nie powód, żebyś prezentował moją bieliznę w metrze przed dziesiątkami innych ludzi.
-Prezentuję ją sobie. Ci wszyscy ludzie widzą jedynie przez przypadek.
-Oddaj mi to, Justin.
Podobało mi się moje imię w jej ustach. Dotąd słyszałem je może dwa razy. Stokrotnie przekraczałem tę liczbę w kwestii jej imienia wypowiadanego w moich myślach. Viv - myślałem z nutą rozkoszy, żalu i goryczy. Viv - powtarzałem niemo i zatapiałem się w wyobrażeniu jej piękna.
Zamiast zwrócić jej stanik, złożyłem go w pół i upchnąłem w tylnej kieszeni jeansów. Potem przyjrzałem się Viv uważniej, jej oczy łączyły wszystko to, co czułem, co chciałem czuć i czego kategorycznie sobie zabraniałem.
-Jesteś seksowna, Viv - powiedziałem wreszcie i chciałem powtarzać to po kres drogi, po której stąpamy oddzielnie. - Jesteś niewyobrażalnie seksowna.
-Nie jestem seksowna - zaprzeczyła, towarzyszył jej stanowczy ruch głową.
-Ależ jesteś.
-Nie jestem.
-Pozwól, że to ja będę oceniał. Mam większe doświadczenie. No i jestem facetem. To przemawia na moją korzyść. I mówi też, że owszem, seksapil wręcz po tobie spływa: tyle go jest, że nie mieści się wewnątrz.
Pomyślała, że kiedy zwiąże ramiona na piersi i przysłoni świecące męskim pożądaniem brodawki, uleci z niej trochę rozkosznie seksownego wdzięku. Ale nie uleciało.
-Jeśli chodzi ci o seks, o krótką jednonocną przygodę, zagadaj do mojej siostry. Ja taka nie jestem.
Mój kciuk popieścił jej policzek, gdy przybrałem jej ucho kosmykiem włosów.
-Nie chodzi mi o seks - powiedziałem. - No dobrze, nie chodzi mi wyłącznie o seks. Bardzo mi się podobasz, Viv. Nie jestem głupim szczeniakiem, nie zamierzam się z tym kryć. Jesteś bardzo, bardzo, ale to bardzo w moim typie. I byłbym niezmiernie szczęśliwy, gdybyś przestała udawać, że twój męski typ nie ma ze mną wspólnych punktów. Bo wiem, że ma. I to całkiem sporo.
Jej milczenie było odpowiedzią, której potrzebowałem. Natychmiast byłem lżejszy, i obawy przed jej powściągliwością przestały ważyć. Viv kołysała lekko nogami, jej stopy nie dotykały podłogi metra, przytrzymywała się jedną dłonią swojego kolana, drugą mojego. Wyobrażałem sobie, że maluję, że tworzę na powierzchni jej dłoni. W tym samym czasie opierałem czoło na jej ramieniu, otulony włosami, wsiąkałem w łagodny zapach wanilii i jej wyciszający spokój. Pęd powietrza lizał zewnętrzne ściany metra, usypiał mnie, ale śniłem tylko na jawie. Nie oddawałem się marzeniom, kiedy najbardziej wyraźne spośród wszystkich siedziało na moich kolanach.
Dojechaliśmy do ostatniej stacji i na niej wysiedliśmy. Otaczały nas obrzeża, a co za tym idzie, byliśmy jedynymi i ostatnimi wysiadającymi podróżnymi. Przemierzaliśmy ramię w ramię puste ulice oświetlone stłumionym światłem latarni, kroczyliśmy krętymi ścieżkami na uboczu, zerkając na siebie przelotnie, przy czym moje spojrzenie zahaczało się na niej jak rzep, a jej jedynie się o mnie ocierało. Dotarliśmy do domu niedługo po dwudziestej drugiej, drzwi były otwarte, Kubuś Puchatek skakał po ekranie telewizora. Salon tańczył w zapachu prażonej kukurydzy, ta sypała się po kanapie, wypadając z drobnych piąstek Amy.
-Nie tak łapczywie, bo dla mnie nic nie zostanie - zażartowałem, atakując miskę pęczniejącą popcornem. Amy trzepnęła mnie w ucho, nie toleruje złodziei jedzenia. Ale garścią się zapchałem i z pełnymi ustami podrzuciłem parę ziaren Viv, która połknęła je w locie.
-Doskonały chwyt - pochwaliłem.
Pochwał nie byłoby końca: dla jej radośnie skręconych, żyjących własnym istnieniem włosów; dla policzków w kolorze miodu; dla oczu skrytych pod lśniącymi węglami; dla uszu, choć niby niewyjątkowe, dla nosa, choć niby pospolity; dla całej Viv. Za to, jaka jest i jaka nie jest. Nie byłoby końca, ale jednak był, bo pięć minut później jej ojciec zjawił się za progiem. Ujrzałem go przez wizjer w mahoniowym drewnie drzwi i spanikowałem.
-Bierz to ode mnie, na miłość boską - wycharczałem, wciskając w ręce Viv jej stanik i całą resztę, ale cała reszta nie zaabsorbowałaby szefa, z kolei stanik owszem. - Bierz to, chcę żyć.
Otworzyłem drzwi, zamek szczęknął i wyłożona drewnem podłoga jęknęła pod ciężarem napastujących ją kroków szefa. Nie był w nastroju do tego, do czego namawiał mój wyśmienity humor, więc stłumiłem w sobie potrzebę zabawienia go świńskim dowcipem. Wkrótce ból wgryzł się w moje ramię, na którym zacisnęła się potężna łapa szefa przyozdobiona złotym sygnetem. Zniknęliśmy za przedsionkiem, od którego schody prowadziły łagodnym zakrętem do piwnicy. Ojcowskich rozmów część dalsza.
-Ubrałbyś się chociaż - rzucił na powitanie.
-Jestem u siebie w domu, dla przypomnienia - odgryzłem się i to kosztowało mnie rozległego siniaka na plecach, które pod pchnięciem szefa zbyt gorliwie przytuliły się do ściany.
-Co, u diabła, znów robiłeś z moją córką po zmroku, nie wiadomo gdzie?
-Spacerowałem - odparłem. Moja szczerość obfitowała w tak niezliczone ilości szczerości, że aż wdarła się w nią kpina.
-Wiesz dobrze, że nie lubię, kiedy jakiś gówniarz ze mnie żartuje.
-Tyle że ja nie żartuję. Mówię poważnie: wybrałem się z Viv na spacer. Mieliśmy ochotę na spacer. Dziwnym trafem w tym samym momencie i tym samym szlakiem. I szef wybaczy, ale to, że słońce zaszło, to naprawdę nie nasza wina.
-Bieber, ja ci nie grożę, ja cię zwyczajnie proszę: przestań być rzepem przyczepionym do mojej córki. Ona nie jest twoją zapasową parą płuc, nie jest okiem, nie jest cholerną nerką. Poradzisz sobie bez niej.
Poradziłbym sobie i ze wspinaczką na Mount Everest boso, ale kauczukowe podeszwy podnoszą komfort życia. A Viv podnosi życie; ona sprawia, że nie potrzebne mi buty, bo nie muszę się wspinać.
-Kazał mi szef się nimi opiekować.
-Opiekować, czyli pilnować, czy nie robią żadnych głupstw. Co w głównej mierze tyczyło się Mii. To ona ma talent do pakowania się w brudne sprawy. Viv żyje w swoim świecie i pozwól jej na to. Pozwól, żeby drzwi jej świata były zamknięte. Nie otwieraj ich siłą.
Patrzyliśmy sobie w oczy, a od szefa promieniował spokój. Spokój, którego brakowało mnie. Bo jak zatrzymać się przed progiem, gdy ciekawość wypycha za drzwi? Jak mieć na wyciągnięcie ręki skarb i zaszyć dłoń w przepastnej kieszeni?
Nie kłamię. Dlatego w tej kwestii odpowiedziałem milczeniem.
-Tyson powiedział ci, że mam dla was robotę? - Zażegnał niewygodne tematy i wskoczył do morza, którego był panem i władcą. - Jutro, koło południa.
Byłem zbyt zmęczony, żeby się wykłócać. Skinąłem więc tylko głową i wytężyłem słuch na szczegóły dotyczące kolejnego z serii dni, które mogą pozbawić mnie praw rodzicielskich i możliwości swobodnego doboru pór, w których czerpię pełnymi oddechami świeże powietrze, bowiem każdy dzień uwikłany w robotę u szefa zbliża mnie do więziennych murów.
Skończyliśmy rozmawiać i szef wyszedł, a salon zasnął wraz z Amy na kanapie. Wziąłem ją na ręce i zaniosłem do swojego pokoju, gdzie owinąłem kołdrą i pod czarną pościelą zamknąłem wszystkie jej sny.
Przez resztę wieczoru myślałem o Viv i zastanawiałem się, jak otworzyć drzwi bez klamki.
~*~
Co prawda rozdział nie miał zakończyć się w tym momencie, ale pomyślałam, że skoro następne wydarzenie będzie oderwane od wydarzeń z tego rozdziału, przeniosę je do następnego. Do tego w kolejnym szykuje nam się nowa postać :-)
Ciekawe do kogo "należy" Viv. Mam przeczucie, że to ma związek z jej ojcem.
OdpowiedzUsuńSuper rozdział. Jiv się dzieje 😁 Oby tak dalej. Czekam na next. All love 💙
OdpowiedzUsuń❤❤❤
OdpowiedzUsuńpoleciła mi ten blog koleżanka i z radością moge stwierdzić, ze jest to moj ulubiony jak na razie❤️❤️ Czekam na następny rozdział z niecierpliwoscią!!!
OdpowiedzUsuńCzytałam poprzednią wersję, a potem nie mogłam go znaleść i dowiedziałam się, że został usunięty i teraz znalazłam go znów i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa. Podoba mi się ta wersja, ale ta wcześniejsza też była fajna. Każde opowiadanie, które piszesz jest ciekawe i wciągające. Życzę dużo weny i czekam na next ❤❤
OdpowiedzUsuńczekam na nexta kochana❤️❤️❤️❤️
OdpowiedzUsuńViv w końcu zaczęła więcej mówić! Nie mogę się już doczekać Jiv *.* Jezuniu przecież oni są sobie przeznaczeni... naprawdę czekam na to z wielką niecierpliwością i mam nadzieję, że już niedługo i moje marznie się spełni hah :D
OdpowiedzUsuńAwwwwwww�� Kiedy next? Nie moge sie doczekac!
OdpowiedzUsuńaaaa nie moge sie doczekac nastepnego
OdpowiedzUsuńi jestem ciekawa nowej postaci
lov !
moge jeszcze liczyc na rozdział w tym miesiącu?:(
OdpowiedzUsuń