środa, 22 marca 2017

Rozdział 39 - Oczy szeroko otwarte


Nie spóźniam się.
Wyciągam ramiona, by wpadła w nie słaba, blada, jak ściana albo papier, umęczona wszystkimi rewelacjami, tym dniem. Sadzam ją, półprzytomną, na krześle pod ścianą. Plastikowe nogi rozchodzą się na boki, gdy pada na nie bezwiednie. Nie wiem, za co ją przytrzymywać, by nie zjechała jak po zjeżdżalni. Pielęgniarka nadbiega z papierowym kubkiem wody i tabletką na uspokojenie. Stella nie pyta. Połyka zachłannie i czeka, aż rozpuści się w przełyku. Poklepuję ją po policzku, bo wciąż zdaje się odpływać. Jak żaglowiec. Albo tratwa.
-Co pan mówi – szepcze, brwi ma zmarszczone, czoło pofałdowane.
Lekarz stawia krzesło naprzeciw nas. I siada pochylony.
-Jak to możliwe, że o niczym pani nie wie? - pyta poruszony. Na korytarzu słychać tylko nierówny tętent trzech przekrzykujących się galopem serc.
-Niech pan mi to wyjaśni – zarzuca go winą.
Ale całkiem niesłusznie. Skroplony pot lśniący na czole lekarza Watsona uniewinnia go. Co oznacza, że wciąż nie mamy winowajcy.
-Pamiętam przypadek Viv bardzo dokładnie – rozpoczyna opowieść Watson. - Była najmłodszą pacjentką naszego oddziału. To niezwykle rzadko spotykane, by czternastolatka, zwłaszcza dziewczynka, chorowała na schizofrenię paranoidalną. Statystycznie w młodszym wieku  częstsze są zachorowania wśród mężczyzn. - Razem ze Stellą chłoniemy jego słowa, ale wciąż nie rozumiemy fundamentów. - Lipiec tego roku był ciepły i słoneczny. Vivien przyprowadził na oddział jej ojciec.
-Ojciec? - dyszymy ze Stellą oboje.
-Wysoki, postawny, brunet o południowej urodzie.
-Christian – szepcze Stella, przytyka dłoń do otwartych ust.
Chcę zrobić to samo, ale to zbyt kobiecy gest. Więc siedzę cicho.
-Lekarzem prowadzącym był Andrew Mark. Chętnie bym was do niego skierował, niestety zaginął przed paroma tygodniami i nikt z rodziny nie jest w stanie powiedzieć, gdzie obecnie przebywa.
Ale ja wiem, bo doznaję olśnienia właśnie wtedy, gdy zimny pot wstępuje mi na twarz. Bo znam to nazwisko. Bo widziałem je na szpitalnym identyfikatorze. Wchłanianym przez ziemię. W lesie. W martwej kieszeni, na martwej piersi. Nie wiem, co się dzieje, nie rozumiem tych połączeń, ale w końcu je widzę. Mam szeroko otwarte oczy.
-Zdiagnozował u Viv schizofrenię we wczesnym stadium rozwoju. Słyszałem, jak rozmawiał o diagnozie z ojcem Viv. Niestety, gdy sporządzałem później archiwum pacjentów, nie znalazłem jej przypadku. Wstyd się przyznać, ale pominąłem to zaniedbanie. - Spuszcza głowę. Okulary zsuwają się z jego nosa i wpadają w koszyk splecionych dłoni. - Jednak nadal nie potrafię zrozumieć, dlaczego pani nie była niczego świadoma. Viv spędziła na oddziale pełne dwa tygodnie.
Ja również zaczynam się nad tym zastanawiać, ale absurdy, bo tylko tyle mogę z siebie wykrzesać,które napływają we mnie falami, kolidują ze zdrowym rozsądkiem.
-Lipiec 2014 – powtarza Stella i nagle widzę ogromny rozrost jej oczu. Zwraca się do mnie. - Mia przechodziła poważne zapalenie płuc. Została skierowana do sanatorium, dla zmiany klimatu. W lipcu 2014.
-A ty pojechałaś z nią – kończę. - I Viv została z Christianem. Sama.
-Ufałam mu – tłumaczy płaczliwie.
Nie mam jej tego za złe. Ufała człowiekowi, którego kochała i nie miała wpływu na to, że jego miłość do dziewiczego ciała była bardziej intensywna niż miłość do niej samej.
Przytulam jej twarz do swojego obojczyka, bo trzeba jej czegoś, co łapczywie przełknie wszystkie jej łzy. Gładzę włosy w kolorze węgla i gdybym nie czuł w nich swoich perfum, zapomniałbym, że bliskość sprzed godziny była jeszcze bliższa niż obecna, szpitalna.
-Nie jestem w stanie powiedzieć państwu nic więcej, za wyjątkiem obecnego stanu Viv i dalszego przebiegu leczenia. Kwas, który połknęła, nie był kwasem mocnym. Ma poparzone drogi oddechowe, ale jej życie nie jest zagrożone. Cięższa jest kwestia postępującej schizofrenii.. Skoro nie przyjmowała leków przez dwa lata, choroba nabrała rozpędu. Viv musi zostać na oddziale. Zastosujemy silniejsze leczenie farmakologiczne, choć nie mogę obiecać, że cofnie ono zmiany spowodowane dwuletnią zwłoką.
Stella, wciąż płaczliwie, dziękuje lekarzowi za wszystko, co powiedział i co zamierza zrobić, a potem ja ściskam jego dłoń. Patrzy na mnie wzrokiem, którym chce mi coś powiedzieć. Może nakazać siłę i upór. A może dać do zrozumienia, że jeśli mam wątpliwości, powinienem wyjść nie później niż w nadchodzącej sekundzie. Dlatego ściskam jego dłoń mocniej niż on moją, bo właśnie podejmuję decyzję.
I wychodzę. Ze szpitala. Docieram do samochodu, ale ledwie wyjmuję spod klapy w bagażniku broń, jestem z powrotem przed tablicą z wykazem pięter i oddziałów. W szpitalu, którego nie opuszczam, bo pamiętam o zemście i pamiętam o miłości.
Wybieram oddział ogólny. Sunę wzdłuż korytarza, zaglądając przez szpary w roletach przysłaniających szyby w salach chorych. Znajduję go w przedostatniej, leży sam, już przytomny, z bandażem wokół głowy i piersią skrytą pod szpitalną koszulą. Gdy wchodzę, a drzwi wstrzymują w sobie skrzypnięcie, on już wie, że może boleć. Gdzie podział się jego uśmiech? Gdzie te dentystycznie wybielone zęby? Siadam na stołku, wdzieram się bronią pod kołdrę i mam na celowniku to, czym paradoksalnie najbardziej mnie skrzywdził. Wpycham lufę w jego sflaczałą pałę. Uświadamiam sobie, że wywoływanie bólu sprawia mi przyjemność. Rodzaj ekstatycznego podniecenia wywołuje u mnie cudzy ból. Przerażająca diagnoza.
-Gdzie twoja odwaga? - pytam. - I bezczelność. Wyglądasz jak potulny baranek. Nie przywykłem do tego.
-Czego chcesz? - pyta, a jego oddech gna jak stado koni. Zerka w dół, na krocze, ale nie widzi, co dzieje się pod kołdrą. Bawi mnie jego strach, ale się nie uśmiecham.
-Porozmawiać – mówię łagodnie. 
-Więc po co ci to? - Znów podążą wzrokiem za moją ręką wpełzającą pod pościel. Pieszczę jego fiuta lufą pistoletu, przebiegam w górę i w dół. Chichoczę, gdy ten twardnieje, a skronie Christiana lśnią pod zimnym potem.
-To jeden z moich argumentów. Niezmiernie przekonujący, nie sądzisz?
Sam nie wiem, czy chcę go upokorzyć, bo pod tym względem już zawsze będzie nade mną. Może chcę się z nim podroczyć. Potrącić mysz kocią łapą. A może nie wiem, od czego zacząć i gram na czas. Może.
-Znasz Andrew Marka? - pytam najsampierw. - Lepiej powiedz po dobroci, bo popieszczę cię tak, że tobie odechce się pieścić kogokolwiek.
-Przyjaźnimy się od podstawówki – mamrocze przerażony. Mógłbym kazać mu mówić głośniej, mógłbym zażądać muzyki do „Mrugaj, mrugaj gwiazdko ma” pot ten tekst. Sprawuję nad nim chwilową władzę absolutną.
Z wolna zaczynam rozumieć.
-Przyjaźniliście – poprawiam. Patrzę na niego ostrym wzrokiem, aby pobudzić jego wyobraźnię. Bo może podpaliłem go w starej szopie za miastem. A może przywiązałem mu do kostki dziesięciokilogramowy głaz i wepchnąłem do najbliższej rzeki. A może z kolei wyciąłem mu na piersi chińskie inicjały. - Wierz mi lub nie, ale nie będę miał oporów, żeby strzelić. 
-Jeśli?
-Jeśli nie wyśpiewasz mi wszystkiego. Jak przed księdzem. Na spowiedzi. Zacznijmy od początku. Od lipca 2014.
Widzę po jego oczach, że wiem już wiele i jego rola nie będzie obszerna. Wzdycha głośno, ale tak, by się nie poruszyć, bo lufa wciąż ugniata go w majtkach. Patrzę w jego przystojną twarz i próbuję zrozumieć, co najbardziej pociągało Viv. Nie mam czarnych włosów. Nie mam opalonej karnacji ani meksykańskiej urody. Nie mam Rolexa na nadgarstku, choć mógłbym mieć, a w mojej szafie nie wisi ani jeden garnitur, choć mógłby wisieć. Nie mam gładkich dłoni, wymuskanych od muskania dokumentów w kancelarii. Nie mam też wyregulowanych brwi. Ale jestem ciepły. Nigdy nie stygnę.
A potem Christian mówi:
-Viv podobała mi się, odkąd urosły jej cycki. Nie kręciły mnie gwałty ani przemoc. Nie chciałem mieć jej siłą. Nie fizyczną. Stella w tym okresie sporo pracowała, ja miałem zastój wśród klientów. Zacząłem zauważać, że z Viv dzieje się coś złego. Płakała po nocach, budząc się z krzykiem. Innym razem potrafiła przesiedzieć całe dnie zwinięta w kłębek i milcząca. Chodziła wystraszona, czasem zdawała się nie słyszeć, co do niej mówię, a jeszcze niekiedy przyłapywałem ją na rozmawianiu z samą sobą. Więc zabrałem ją tutaj, do szpitala. Mój przyjaciel był wówczas ordynatorem oddziału psychiatrycznego. Zdiagnozował u Viv schizofrenię paranoidalną, a że miał u mnie dawny dług wdzięczności, nie zapisał tego w papierach. Bo wtedy wywęszyłem swój zysk. Kiedy wróciliśmy do domu, powiedziałem Viv, że ze schizofrenią jest jak z HIV. Ludzie zaczną wytykać ją palcami, odizolują od życia, które dotąd wiodła, zamkną w szpitalu i zabiją okna kratami. Ale obiecałem, że nikomu nie powiem. 
-Pod jednym warunkiem – wtrącam, a on przytakuje.
-Pod jednym warunkiem. Tym warunkiem był seks. Jak powiedziałem wcześniej, nie kręci przemoc i brutalność. Byłem względem niej... dość czuły. A Viv, tak niewinna, młodziutka, nieśmiała... Nikt nie dotykał jej przede mną. Po paru razach zaczęło jej się to zwyczajnie podobać. Seks. Bliskość. Orgazm. Ale szczerze wątpię, że była świadoma tego, co robi. Była świadoma naprawdę niewielu rzeczy. Mijały kolejne miesiące. Potem wyjechaliśmy ze Stellą na urlop. A po powrocie pojawiłeś się ty.
-Tylko mi nie mów, że byłeś zazdrosny, bo parsknę śmiechem.
-Byłem – wyznaje z uniesioną głową. - Ale nie o nią. O seks. Bałem się, że kiedy poznała ciebie, zrezygnuje z tego, do czego dotychczas się paliła. Z początku w zasadzie nic się nie zmieniło. Chyba nie bardzo ci ufała. A później, im dłużej byliście razem, tym rzadziej pozwalała się dotykać. Ale nie zabroniła zupełnie. Do czasu aż...
-Aż poszliśmy do łóżka – kończę za niego. - Wiem, powiedziała mi o tym dzisiaj, przed południem.
Co jest zaskoczeniem dla mnie samego, powoli wyciągam rękę spod kołdry. Oddalam broń. Christian zaczyna oddychać normalnym człowieczym tempem, ale nie spuszcza ze mnie wzroku, bo teraz, gdy przekonał się, że stać mnie na więcej niż groźby i drobne pogróżki, woli trzymać mnie na muszce. A ja jestem niezwykle zdumiony sobą, tą kapitulacją, spokojem, z jakim przyjąłem jego słowa i spokojem, z jakim wypowiem swoje.
-Jesteś adwokatem, Christian – mówię. - Liczyłeś kiedyś, tak z ciekawości, ile ci za to wszystko grozi? Seks z czternastolatką, szantaż, a nade wszystko celowe działanie na szkodę jej zdrowia. Wiesz, ja nawet nie zrobię ci krzywdy. Myślę, że sam z czasem zrozumiesz, że jesteś zwykłą męską świnią, która musi się zniżać do tak niskiego poziomu, by zaciągnąć do łóżka naiwną czternastolatkę. Poza faktem, że to przez ciebie jej choroba nabrała rozpędu, nie mam ci praktycznie nic do zarzucenia. Ja tracę na tym jedynie odrobinę męskiej dumy, bo tak czy owak wybaczę Viv wszystko, co zrobiła. W pewnych kwestiach mógłbym ci nawet podziękować. Bo to dzięki tobie seks z nią jest prawdziwym rajem, a nie groteskowym kotłowaniem się w łóżku. Chyba straciłeś na tym więcej niż ja. - Nachylam się bliżej łóżka, Christian z respektem wbija plecy w poduszkę opartą o zagłówek. - Stella jest niesamowicie piękną, seksowną i wartościową kobietą. A ty spieprzyłeś całe uczucie, którym cię darzyła. Więc chyba nie wyszedłeś na tym najlepiej.
Gdy podnoszę się ze stołka, przez chwilę myślę nawet o jednym szybkim w jego polik, ale ręce mam zbyt czyste, więc odwracam się i wychodzę z sali, nie obejrzawszy się przez ramię. Bo choć nie mam dowodu, żadnego potwierdzenia ani parafki na piśmie, czuję, że rozdział pod tytułem „Christian” doczekał się ostatniego akapitu.
I dopiero wtedy zaczyna do mnie docierać, że przebrnąłem przez wszystkie proste drogi i odnóża, by dotrzeć do przełęczy boleśnie splecionej zakrętami, węższymi i szerszymi łukami.
Bo wizja schizofrenii wszczepionej w ukochaną osobę jest jednym nieskończonym wirującym zakrętem. 
Nie mam żadnej głębszej wiedzy dotyczącej wczesnej fazy choroby, jej późniejszego rozwoju, leczenia, wpływu na otoczenie i wpływu otoczenia na nią. Nie wiem, co jej grozi, co grozi mi, co grozi nam jako całości. Jestem przerażony samym brzmieniem tej choroby, jej rzeczywistą obecnością i wyzwaniem, jakie przede mną stawia. Ale w końcu zaczynam rozumieć. Jej ciche dni i dni całkiem głośne, jej wymieszane nastroje, często niewidzące oczy albo wzrok tak daleki, że nie mógłby być w tym samym świecie co ja. Zaczynam rozumieć jej strach i wiem, że Viv zdawała sobie sprawę ze wszystkiego, co się z nią dzieje, a jednak była zbyt zawstydzona myślą, że ktokolwiek poza nią również zda sobie sprawę. Nagle cała złość na nią wsiąka w podłogę, nie widzę w niej żadnych win, choć o nich pamiętam, nie mam jej czego wybaczać, a ona nie ma mnie za co przepraszać. Zdrada jest niczym. A wiele zdrad jeszcze większym niczym. 
Gdy docieram na oddział Viv, szef kołysze Stellę w ramionach, całuje jej głowę i wtedy widzę, że jest między nimi przyszłość. Wspólna. Nie chcę w tym uczestniczyć, więc siadam na krześle przed jej salą i siedzę na nim przez najbliższe dwa dni i dwie noce, bez snu i jedzenia, z kroplą wody w ustach. Czekam w bezruchu, aż wpuszczą mnie do niej, aż przesadzą z plastiku na drewno obok jej łóżka, aż włożą jej dłoń w moją dłoń, bo oboje z Viv jesteśmy zbyt bezwiedni, by zrobić to samemu.
Robię najgorszą rzecz, jaką mogę robić w szpitalu po diagnozie. Wczytuję się w każdą odnalezioną w internecie stronę poświęconą schizofrenii i wszystkiemu, co jest z nią połączone bliźniaczym węzłem. Blednę przynajmniej piętnaście razy i każde kolejne zblednięcie jest silniejsze od poprzedniego, bo nie powraca mi naturalny koloryt skóry. Do tego telefon rozgrzewa mi się w dłoniach tak bardzo, że gdy w końcu, po półtorej doby, odkładam go na zimny parapet, dłonie mam czerwone i łuszczy się z nich skóra. Ale mętlik z mojej głowy wędruje do rąk i nóg, i płynie w żyłach jak cholesterol, i gryzie kości jak osteoporoza. A gdy o drugiej w nocy niespełna czterdzieści godzin później stoję przed lustrem w szpitalnej toalecie, znajduję trzy siwe włosy ponad prawą skronią.
Bo jestem zrozpaczony, zestresowany i absolutnie oszołomiony tym, przez co nieświadomie przeszedłem i tym, co dopiero mnie zadepcze.
Internet zawiera całe pola obsiane referatami dotyczącymi schizofrenii paranoidalnej. Są osobne dotyczące początkowych objawów, kilkadziesiąt stron poświęconych relacjom chorych, potencjalnym omamom słuchowym i wzrokowym, powolnej utracie głębszej więzi z otoczeniem i z przerażeniem zauważam, jak wiele w tych słowach jest prawdy  i jak niewiele różni przypadek Viv. Następnie przechodzę do leczenia. Te setki paragrafów również wbijają mnie w fotel, gdy uświadamiam sobie, że podczas gdy leczenie wykonuje krok, zwłoka w leczeniu obejmuje pięć wstecz. Nie chcę liczyć, ile kroków wykonała Viv i jak wiele z nich cofnęło ją z dala ode mnie. Docieram także do przebiegu leczenia, do wpływu środków na psychikę i czysto fizycznych efektów ubocznych. Nie czytam rokowań, bo nie chcę ich znać. Trafiam za to na emocjonalny artykuł dotyczący siły każdego, kto walczy ze schizofrenią pośrednio. Czyli przyszłościowego mnie. Zawierzam każdemu słowu wytłuszczonemu czarną czcionką. Wierzę we łzy, w ich przybywanie, wierzę w krzyki, obustronne, wierzę w nieodpartą chęć porzucenia tego wszystkiego i wierzę, że i mnie spotka kryzys. Wierzę, że przyjdzie dzień, w którym usiądę pod ścianą, rozpłaczę się i powiem, komukolwiek, że nie mam siły dłużej walczyć, że rezygnuję i chcę wymodlić powrót do życia, w którym nie było tak spektakularnych porażek własnej osobowości. 
Wierzę temu wszystkiemu i w chwili, w której czytam te słowa, już płaczę, ale nie mam na to świadków, więc płaczę głośniej i głośniej i chociaż przez chwilę mam wątpliwości, czy jestem wystarczająco silny, by się z tym zmierzyć, bo sama Viv jest lekka jak piórko, ale Viv z chorobą mnie przytłacza, wchodzę w to. Rezygnuję z życia, z jego części, dla niej. Wcale nie uważam, że to poświęcenie. Poświęcenie byłoby wtedy, gdybym wkroczył w ten wybór pewien. A ja wcale taki nie jestem. Nie wiem, czy nie wymknę się wyjściem ewakuacyjnym. Nie wiem, czy nie stchórzę i nie ucieknę tak, by wszyscy mnie widzieli i aby wiedzieli, że nie mają prawa ściągnąć mnie tu z powrotem. Jedynie próbuję. Z konieczności. Z obowiązku. I z miłości.
Jestem zdziwiony, że nikt nie wypędza mnie do domu, nikt nie każe iść się odświeżyć, przespać czy zadbać o trwałość diety. Oddział psychiatryczny rządzi się swoimi prawami. Jednym z nich jest całkowite ignorowanie obecności przebywających poza salami chorych.
Przełom następuje trzeciego dnia, piętnaście po szóstej z rana, gdy przychodzi nowa zmiana pielęgniarek i dyżurujący doktor Watson.
-Nie wypraszam cię z oddziału, choć naginam tym przepisy, bo wiem, że jeśli wyrzucę cię za drzwi, będziesz czekał po ich drugiej stronie.
Nie myli się, a że jego usta nie są domknięte, pozwalam mu ciągnąć.
-Niemniej jednak, może pomyślałbyś o choćby parogodzinnym powrocie do domu. Nie chcę cię straszyć, ale jeśli nie zmrużysz oka przez kolejną dobę, na twoje własne życzenie odeślemy cię trzy piętra niżej, na oddział ogólny.
-Najpierw chcę ją zobaczyć – mówię nieprzytomnym głosem. Chrypię, bo nie odzywałem się do nikogo przez ostatnie dwie doby. Stellę zbywam pomrukami, na szefa spoglądam spod byka, a Mię wyłącznie przytulam. - Nie wyjdę stąd, dopóki jej nie zobaczę. Muszę z nią porozmawiać. Muszę jej powiedzieć, że już o wszystkim wiem. Muszę tam przy niej być.
-Pozwolę ci do niej wejść – oznajmia lekarz. - Ale wciąż jest bardzo słaba po próbie samobójczej i ma podrażnione drogi oddechowe, więc niech mówi możliwie najmniej.
-To ja będę mówił – zapewniam. - Bo mam wiele do powiedzenia. 
A potem lekarz otwiera przede mną drzwi, za którymi leży Viv, jakbym sam nie mógł tego zrobić, i rzeczywiście nie mogę, bo ręce mam zdrętwiałe, a nogi ledwie trzymają mnie w pionie. Dziękuję lekarzowi za słowo otuchy, które spływa po moim płaszczu uczucioszczelnym, zamykając drzwi sali jeszcze przed odwrotem i spojrzeniem na śpiącą piękność.
Która wcale nie śpi. Leży na wielkiej poduszce tworzącej z łóżkiem kąt trzydziestu stopni, zapada się w materacu i wydaje się znikać pod obszerną pościelą. Patrzy prosto we mnie, a oczy ma smutne, smutniejsze niż wszystko, co dotychczas widziałem. Niemalże nie jestem w stanie wytrzymać tego spojrzenia, jego naporu, ale zauważam, że w jej smutku odbija się również mój smutek i dlatego jest tak intensywny. Wpierw przejmuję jej małe dłonie, dopiero po tym siadam na taborecie, który odsuwam od przednich nóg łóżka. Szepczę w jej dłonie, jakby to one miały uszy.
-Już wszystko wiem – zaczynam łagodnie. - Wiem o chorobie, wiem o Christianie, po prostu wiem. - Głaszczę jej blady policzek pod zmęczoną powieką. Skórę ma chłodną i matową, wyczuwam pod palcami drobniutkie włoski. - Nic się nie stało, kochanie. Nic się nie stało. Nie jestem zły. Nic się nie stało. - Po każdym mechanicznym wyznaniu całuję ją. W coś. W cokolwiek, co wpada mi pod usta.
W końcu, umęczony bezsennością, opadam delikatnie na jej brzuch otulony kołdrą. Przywieram do niego policzkiem i zadzieram głowę tak, by widzieć jej podbródek. Ale wkrótce wystarcza mi już tylko jej szyja. A jeszcze później same obojczyki. Przestaję kontrolować spojrzenie. Wiem tylko, że widzę ją, i jestem z tego powodu szczęśliwy.
-Jestem tutaj, ptysiu – mówię z ustami przy kołdrze. Nie mogę puścić jej dłoni. Jakby przymarzła mi do palców, do skóry. Jakbym to ja przymarzł do niej cały. - I nigdzie się nie wybieram. Zostaję, przy tobie. 
Dotyka mojego ucha. Obrysowuje jego zarys opuszką środkowego palca. Potem one wszystkie są w moich włosach i pod jej dotykiem drętwieje mi skóra. Już teraz wiem, że taka intymność będzie jedynym, co czeka nas w najbliższych miesiącach, ale przystaję na to, bo gdybym chciał inną, chciałbym ją od miesięcy. Miałbym ją od miesięcy. 
Słyszę świst powietrza, później charkot. Uciszam Viv, kiedy ta uchyla usta. Chce mówić, ale jej nie pozwalam. Kładę palec wskazujący w poprzek jej ust. Wtedy obcałowuje moje palce i tak całujemy się po dłoniach, a akt ten jest szczytem erotyzmu i to mi wystarcza. Powoli oswajam się z chorobą Viv, bo wiem, że nie mam wyjścia. Jeśli biorę sobie Viv za nieoficjalną żonę, biorę za żonę również jej chorobę, zmiany nastrojów i problemy, które mnożą się prędzej niż moje własne. 
Jest dzień szczerości. Dowiadujemy się o sobie niestworzonych historii. Dlatego kiedy tak leżę skronią na jej podbrzuszu, a kość biodrowa wbija się w moją szczękę spiczastym krańcem przez kołdrę, wyznaję:
-Sypiałem z Mią, kiedyś, zanim poznałem ciebie. A dzisiaj przespałem się z twoją matką. Bo byłem zły. Zrozpaczony. Zazdrosny. I chyba trochę mściwy. 
I mówię o tym wszystkim otwarcie, bo wiem, że Viv nie będzie miała mi za złe tych seksualnych występków. Jak przypuszczam, wzdycha tylko, a potem próbuje się podnieść, słaba i bezsilna, by pocałować mnie w głowę. Pomagam jej, nastawiam czubek obrośnięty nieświeżymi w dotyku i zapachu włosami. A potem kładę się na jej piersi i chyba przysypiam, bo co otwieram oczy, zmienia się kąt padania światła na szpitalną podłogę.
Następnych słów Viv już nie zatrzymuję:
-Idź do domu – szepcze z boleścią. - Zjedz coś. Prześpij się. Przytul Amy. Dopiero wtedy wróć. Wyglądasz potwornie. Ale i tak cię kocham.
-Ty też nie jesteś w najlepszej kondycji – uśmiecham się. - I też cię kocham.
-Osiem godzin – rzęzi przez opuchnięte gardło. - Tyle masz przespać.
Nie kłócę się z nią, bo wiem, że nie odpuści, a i ja nie odpuszczę. Kiedy kiwam głową, kłamstwo zostaje mi wybaczone. Zanim jednak wychodzę, by dopełnić te osiem godzin snu, biorę Viv w objęcia, wącham jej włosy, przytulam policzek do swojego obojczyka, całuję jej uszy, oczy, nawet nos, bo chcę obcałować wszystko, czym zamierzam się opiekować. Wiem też, że na tym etapie, na którym jesteśmy – a myślę o chorobie, o dojrzałości, którą mimo wszystko w sobie mamy – kocham cię wypowiadane tak często w błahych sytuacjach, jest czymś równie zwyczajnym jak szyszka w leśnym runie.
Kończę uścisk, gdy jestem wypełniony ciepłem Viv po brzegi i więcej w siebie nie zmieszczę. Wychodzę z sali, później z oddziału, jeszcze później ze szpitala, a droga powrotna do domu, którego koloru drzwi już nie pamiętam, mija mi błyskawicznie, jak uderzenie pioruna, światło i koniec światła. Gaszę reflektory na podjeździe i dopiero gdy otwierając drzwi, uderzam nimi w drzwi sąsiedniego samochodu, orientuję się, że samochód rodziców zajmuje 2/3 miejsca parkingowego, a opony mojego wystają na trawnik. Ich wizyta jest mi potrzebna jak kolejna nieprzespana noc, którą mi zgotują. Chce mi się płakać, gdy myślę o tym wszystkim, o ostatnich dniach, o dniach przyszłych, i dochodzę do wniosku, że to niezdrowe, by człowiek czuł tak wiele.
A potem czuję jeszcze więcej, gdy wchodzę po cichu do domu i słyszę, jak Amy mówi do Jasona 'tato'. Na własne uszy. To razi mnie jak prądem i przez chwilę duszę się przyparty do ściany w przedpokoju, a gdy osuwam się po niej na szafkę na buty i potrącam skórzaną torebkę matki, zwracam na siebie uwagę wszystkich.
-Już myśleliśmy, że w ogóle nie zamierzasz wrócić do domu. Do swojego dziecka – atakuje matka. - Zapomniałeś już, że jesteś ojcem? Że to dobro Amy powinno zajmować u ciebie czołową pozycję? 
-Viv ma schizofrenię – wyznaję i czuję, jakbym tym wyznaniem oddał wszystko, co mam, bo im częściej wygłaszam te słowa, im więcej osób o tym wie i im częściej ja sam słyszę ten wyrok, choroba się urzeczywistnia. - Wykryto ją dwa lata temu, ale przez te dwa lata nie przyjmowała leków. Jest w szpitalu. Muszę tam z nią być.
Twarze rodziców stają się posępne i pochmurne, ale zaskakująco niewiele w nich współczucia. Albo to ja wymagam irracjonalnie wiele i nie ma w nich uczuć, których bym oczekiwał. W nikim nie ma. Nie potrafię ich nawet sprecyzować. Nie chcę przecież, byśmy spuścili wodę z basenu, wleźli do niego, wykąpali się we własnych łzach, a potem do wieczora głaskali się rytmicznie po głowach. Może ta obojętność nieco mnie uodporni. Bo obecnie cudza obojętność na Viv jest moją obojętnością na wszystkich poza nią.
-Powinieneś być w domu – odzywa się matka. - Przy swoim dziecku. 
-Słyszałaś, co powiedziałem? - pytam senny, ostatni do kłótni i sprzeczek. Chcę położyć się w łóżku, owinąć kołdrą jak dżem naleśnikiem i odwinąć się z jej fałd jak najprędzej. - Viv ma schizofrenię.
-To nie jest powód, dla którego Amy z dnia na dzień tracić ojca.
-Amy nikogo nie traci – mówię stanowczo. 
Dostrzegam ją u nóg Jasona, sklejoną z jego nogawką, i jestem na nią zły, tak potwornie zły, że odrywa nas od siebie jak stary plaster. Dopiero niebawem orientuję się, że to ja jestem tym, który ten plaster podważa, a Amy jedynie zrywa coś, co wisi na ostatnim włosku. I chociaż nie mogę zaprzeczyć matce, robię to, bo taki już jestem – niepokorny. Chcę zbawić świat, ale zbyt wielką wagę przykładam do głodu w Afryce, kiedy płonie las w Australii.
-Przez Viv nie masz czasu dla własnej córki – orzeka matka. - Zastanów się, czy powinieneś być z osobą, która odsuwa cię od twojego głównego obowiązku.
Myślę, że to właśnie tym mnie łamie. Bo mówi mi prosto w twarz, że mam w sobie za mało miłości, by ją dzielić. A to nie prawda. Kwitnę miłością, cały nią pachnę, jej aromat jest w moim dezodorancie i wodzie po goleniu. To nie prawda, że nie potrafię kochać dwóch osób jednocześnie i kochać ich miłością jednakową. 
A jednak kiedy patrzę na Amy, widzę jasny kosmyk włosów opadający na jej policzek, i nie poznaję go. Widzę dziecięce dresy z łatką na kolanie, i ich również nie poznaję. Nie poznaję w niej tak wiele, że aż nie mogę patrzeć na te dowody mojej nieobecności.
Dlatego przyklękam na jedno kolano, wyciągam przed siebie ręce, zmęczone i wypompowane, wiszące bezwiednie jak flaki po obraniu parówek. Amy waha się, a jej wahanie kopie mnie po kostkach. W końcu jednak zbliża się – powoli, dodam – i wpada mi w ramiona, a ja unoszę ją wysoko ponad ziemię, żeby jej małych stóp nie oplotły moje problemy, i żeby nie wycofała się, kiedy znów jesteśmy sobie tak bliscy. 
-Jesteś chora, jeśli myślisz, że zostawię Viv właśnie teraz, gdy jest chora, gdy mimo wszystko najbardziej mnie potrzebuje – syczę i przypominam sobie, co spowodowało wykiełkowanie dystansu pomiędzy mną i matką przed laty. Jej nieczułość wciąż mnie zadziwia. - To prawda, w ostatnim czasie zaniedbałem Amy i przyznaję się do tego. Ale, na miłość boską, bycie ojcem nie oznacza celibatu albo długich wieczorów spędzonych w ciepłych kapciach na kanapie. Jestem jeszcze młody, zakochałem się, po raz pierwszy tak mocno i prawdziwie. Potrzebuję czasu, żeby to wszystko ze sobą pogodzić. Nie pretensji i oskarżeń. Nikt mnie nie nauczył, jak być dobrym ojcem. Popełniam błędy i widzę je mamy, ale zastanów się w duchu i przyznaj, że jeśli ty również je popełniałaś, a popełniałaś, nie masz prawa wytykać mi moich. I powtórzę jeszcze raz – mówię, a stopy cofają mnie do drzwi, z Amy na rękach i jej wzbierającym zniecierpliwieniem. - Viv ma schizofrenię. I chyba wolałbym, żeby to był rak, bo z rakiem łatwiej jest walczyć. A ja się nie poddam, choćbyś mnie do tego namawiała dniami i nocami. Viv jest mim wszystkim. Takim samym wszystkim jak Amy. Nie powinno cię dziwić, że uczucia do córki i do kobiety okazuję w całkiem odmienny sposób.
A potem wychodzę, bo jestem zbyt zmęczony, żeby krzyczeć. Przechodzę przez podjazd. Gdy ciągnę za klamkę, okazuje się, że nie zamknąłem nawet samochodu. Czym prędzej zjeżdżamy z podjazdu i Amy odzyskuje głos, gdy docieramy do drogi wylotowej z dzielnicy, a pasy bezpieczeństwa w dalszym ciągu nie oplatają jej ramienia.
-Dokąd jedziemy? - pyta skrępowana.
Boli, ból, boleć, bolący – to czuję, kiedy używa głosu zarezerwowanego dla obcych. Jestem dla niej obcy.
-Nie wiem – mamroczę. Nie chcę rozmawiać, nie tylko z nią, ale i z całym światem. Chcę usiąść pod kocem, uronić łzę lub dwie, poużalać się nad życiem, które przyjdzie mi zaniedbywać, i tak czekać na polepszenie stanu Viv. - Amy – mówię jednak, bo cisza przy dziecku jest jak cisza w grobie. - Jason jest twoim wujkiem, nie tatą. Nie chcę, żebyś tak do niego mówiła.
-Przepraszam – piszczy przestraszona: mną, sobą albo prędkością, którą rozwijamy. - Nie jedź tak szybko, tata – prosi płaczliwie. Przykleja się nosem do szyby, widzi światła rozpędzone na poboczu, nie mniej rozpędzone niż my, ale i nie bardziej. Później patrzy w przednią szybę, oczy ma wielkie jak żarówki i jak żarówki świecą. - Zwolnij, proszę.
Nie umiem wyplenić tej prędkości z prędkościomierza. Nie umiem wyswobodzić pedału spod podeszwy. Nie umiem się wlec, bo wydaje mi się, że czas wlecze się razem ze mną, zamiast pędzić i oddalać chorobę Viv, której nie da się oddalić, bo jest odporna na chemię, radioterapię i standardowe leczenie farmakologiczne.
Więc pędzę przez wieczorne miasto rozmyte w pomarańczu i żółci latarni, wiatr targa mi włosy nawet przez zamknięte szyby i wraz z Amy czujemy przenikliwe zimno na twarzach. Prędkość jest tak zatrważająca, że przestaję patrzeć na wskazówkę, bo nie chcę znać wskaźnika niebezpieczeństwa, na jakie narażam Amy. Dopiero kiedy jej dwie małe rączki panicznie chwytają się kierownicy, coś do mnie dociera i to coś wrzuca mnie na pobocze nieopodal zdewastowanej stacji benzynowej zamkniętej po napadzie sprzed roku. Zjeżdżam na to pobocze rozchwiany emocjonalnie, opieram czoło na kierownicy i płaczę. Wielkie krople ciekną w dół mojej twarzy, spływają na opuszkę palca Amy, która podstawia go do mojego podbródka. Przechwytuje tak każdą łzę i wyciera w tapicerkę fotela.
-Płaczesz dlatego, że Viv jest chora? - pyta półgłosem. Przesiada się tak, że dźwignię zmiany biegów ma pomiędzy nogami, a jej lewa dłoń trzyma klucze w kieszeni mojej kurtki. 
-Też – wyznaję, pociągając nosem. Czuję katar cofający się do mózgu i nie potrafię się zmobilizować, by go stamtąd wywabić. - Ale nie tylko. Płaczę, bo nie mogę jej pomóc. Płaczę, bo się boję. Płaczę, bo naprawdę jestem beznadziejnym ojcem i chociaż wiem, że cię zaniedbuję, nie robię nic, żeby z tym skończyć. 
-Ale mnie kochasz – stwierdza trafnie. 
-Nie musisz mieć wątpliwości.
-Więc jesteś najukochańszym tatą na świecie. Zazdroszczę sobie, że jesteś tylko mój. I Viv. Ale z nią mogę się podzielić.
Rozumie tak wiele, że omal nie płaczę również nad jej mądrością. Przytulam ją niezgrabnie jednym ramieniem, nie mogę uwierzyć, że wciąż jest maleńka jak pyłek, a potem Amy wraca na fotel, a ja, irytująco pociągając nosem, jadę przed siebie, wolniej, nie ocierając z policzków łez, na dowód, ale sam jeszcze nie wiem czego, bo nie muszę niczego udowadniać.
Uliczny ruch niewiele nas spowalnia, więc po kwadransie zajeżdżamy pod kamienicę Zayna. Amy przechwytuje moją dłoń, gdy wysiadamy z samochodu. Jest w niej sporo strachu, że skryję rękę w kieszeni i tam jej nie dosięgnie. Oddycha z ulgą, bo sam wychodzę z inicjatywą. Nasze palce plączą się niezgrabnie, gdy wchodzimy po schodach na trzecie piętro, slalomem metalowych poręczy. Amy puka do drzwi, a ja stawiam ją przed sobą, jej słodycz na pierwszy ogień. Otwiera nam Zayn w dresach, oczy ma zamglone i od progu wiem, że czci ten dzień lenistwem i nie trafiłem na jeden z jego gorszych lub bardziej ironicznych humorów. Dlatego pytam:
-Przyjmiesz nas na tę jedną noc? Potrzebuję z kimś pogadać.
Jego odpowiedzią są szeroko otwarte drzwi.
A potem, gdy siedząc na kanapie, opowiadam mu o wszystkich minionych i oczekujących w kolejce detalach schizofrenii, a Amy śpi na moich kolanach, przytulając zbudowane udo jak puchową poduszkę, Zayn nie prawi mi morałów i nie poucza, bo nie zna życia i nie udaje, że jest z nim oswojony. Umie za to obejmować. Pręży muskuły, gdy obejmuje mnie po bratersku i pozwala mi w tym nieodwzajemnionym uścisku podjąć decyzję, która wbrew domysłom nie była podjęta.
Decyduję się nie odkochiwać.





~*~


ja pierdziele, druga połowa tego rozdziału szła mi już tak opornie, że aż mam zakwasy
tymczasem zostały nam już ostatnie rozdziały i pa, żegnajcie Jiv
i witajcie ktoś nowy, bo niebawem rozpocznę kolejne opowiadanie, ale o tym później
rozdział nie jest pasjonujący ani nic, ale teraz zbliżamy się powoli do takiego podsumowania, więc nie spodziewajcie się super akcji. choć coś tam się jeszcze wydarzy, więc chyba nie zaśniecie
ale ja właśnie zasypiam, także miłego czytania i dobranoooc
ask.fm/Paulaaa962
twitter.com/Paulaaa962

5 komentarzy:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. jestem zadowolona. Ale Nie Lubie Juz Viv haha

    OdpowiedzUsuń
  3. Dlaczego zamiast tego doktorka nie mogłaś uśmiercić stelli? 😈
    Cudny rozdział, jak zawsze zresztą 💕

    OdpowiedzUsuń
  4. ojaciepierdole
    dziewczyno
    to za duzo
    tak nagle
    to wszystko
    jak moglas
    moja mama aktualnie uwaza mnie za jakas niestabilna psychicznie przez te moje reakcje
    nawet nie wiem co napisac
    k o c h a m

    OdpowiedzUsuń
  5. Szczerze mówiąc ta sytuacja jest troche dziwna. Bo wybaczanie sobie od tak jest dziwne a szczególnie takich rzeczy. Ale to chyba jest to co przyciąga to tej historii. Jest inna. Nie idealny związek, zdrady. I ten wątek z Amy... a tak myślałam na początku rozdziału co z nią. Mam tylko nadzieje, że wszystko dobrze się skończy. Justin będzie z Viv i Amy szczęśliwą rodziną.

    OdpowiedzUsuń