piątek, 10 marca 2017

Rozdział 37 - Zabójstw część dalsza


Miłość wymaga poświęceń. Możemy nazwać poświęceniem krzyk budzika o siódmej z rana, wyjście z domu bez porannej kawy, przetoczenie się przez zakorkowane miasto i wyczekiwanie jej w samochodzie zaparkowanym jednym kołem na krawężniku, rozcierając w chłodzie dłonie i wtykając palce pod pachy, dla utrzymania ciepła i komfortu. 
Poświęcam się dla dobra tej miłości. I czekam, aż zaczynam się niepokoić, gdy dwadzieścia minut przed ósmą jej nadal nie ma w progu.
Pojawia się za to Mia. Taszczy wielką skórzaną torbę na ramieniu i pochyla się, by z samego rana dać jej radę. Wychylam się, ciągnę za klamkę w tylnych drzwiach. Mia wpierw przystaje zaskoczona, marszczy brwi pod porannym słońcem drżącym w chłodzie dnia, a potem wprowadza torebkę w rytm wahadła i wskakuje na tylne siedzenie zaraz po niej, zajmującej dwa. 
-Wiem, że przyjechałeś po Viv, żeby migdalić się z nią w samochodzie, zanim założy okulary i znów stanie się kujonką z nosem w książkach, ale jest mi zimno, jestem niewyspana i nie zdążyłam pomalować ust, więc załapię się z wami na gapę. Nie będę przeszkadzać, obiecuję. Nie odezwę się słowem, bo...
-Bo rozmaże ci się szminka, rozumiem. Zanim zrobisz z mojego samochodu salon piękności, powiedz mi tylko, czy Viv zamierza wyjść dziś z domu. Zostało piętnaście minut do pierwszego dzwonka.
-Idzie – mówi Mia. - Tylko powoli. Ma jakiś kryzys. Ryczała tak głośno, że nocą, kiedy zeszłam do kuchni po wodę, słyszałam jej szloch przez drzwi. Zapukałam, weszłam, zapytałam, ale nie odezwała się słowem. Nie będę jej prosić, by ze mną rozmawiała. To twoja działka.
Nie pytam o nic więcej, bo dotyka mnie nieprzyjemne mrowienie w sercu i masuję pierś okrężnymi ruchami dłoni. Miłość jest prawdziwie fizycznym doznaniem. I ból po niej nie ma sobie równych. To jak symptom raka pod wpływem morfiny. Czujesz ulgę, choć wiesz, że wkrótce zaboli.
Niedługo po tym Viv wychodzi z domu ze spuszczoną głową. Nie unosi jej, a mimo to wie, że droga prowadzi do otwartych drzwi pasażera. Siada, jej drobne ciało zapada się w skórzanym fotelu. Nie wita się, nie drga, nie wiem, czy to nie jeden ze stanów hibernacji. Nachylam się, by musnąć jej skroń ciepłymi wargami. Lgnę do nich na dłuższą chwilę, a gdy się odsuwam, spostrzegam, że jedna z jej łez przełamuje prawo grawitacji i wspina się po kości policzkowej do moich ust. Muskam i ją.
-Płakałaś – oznajmiam. Dwoma palcami obracam do siebie jej głowę. Oczy ma napuchnięte i przekrwione, zmęczone bezsennością, a lśnienie zaschniętych łez na policzkach jest wciąż obecne. - Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś?
-Nie chciałam cię martwić – szepcze.
-Martwisz mnie, płacząc. Jestem mniej zmartwiony, kiedy płaczesz w moje ramię. Rozmawialiśmy o tym. Wtedy przynajmniej mam złudzenie kontroli. 
Nie wspominamy o morderstwie w lesie na obrzeżach nie tylko dlatego, że jest z nami Mia. Nie wspominamy, bo udajemy przed sobą, że wcale nie pamiętamy. Jeśli Viv rzeczywiście udaje, jest w tym wybitnie wiarygodna. Nie pojąłem sztuki aktorstwa tak dogłębnie jak ona. Wszystko po niej spływa. W tych łzach. Z nimi.
Ale przystałem na ten układ. Gdy się o czymś nie mówi, to zanika. Wsiąka. Może jego soki wątrobowe również wsiąkną w glebę.
Ruszamy spod domu, żegna nas powiew firany w oknie na parterze. Słyszę brzdęk zderzających się na tylnym fotelu rozsypanych kosmetyków Mii. W przerwie przypatrywania się Viv, spoglądam na tę drugą, skupienie jej twarzy odbija się w lusterku. Patrzę na nią i myślę, czy wieść o naszym niedługotrwałym choć ekstatycznym romansie kiedykolwiek wypłynie. Czasem nawet korci mnie, by wygłosić to wszem i wobec, ale dotychczas nie znalazłem żadnego rozsądnego powodu, dla którego miałbym się tym dzielić.
A zaraz po tym znów wracam do Viv i jestem uczestnikiem problemu drugiego nurtu. Mam tysiące powodów, by wychwalać jej fizyczne atuty, a milczę, bo chcę je zachować tylko dla siebie. Podział tych radości osłabia je.
Koła toczą się równomiernym rytmem. Wybieram boczne odnogi głównych dwupasmówek. Droga jest dłuższa, ale oszczędzamy czas  i słuch wolny od przekleństw wetkniętych w korek kierowców. Modlę się, by żaden pies, kot czy zbłąkane dziecko nie wyszło nagle przed koła. Mój refleks jest rozespany i tylko jedno oko śledzi jezdnię. Drugie śledzi Viv. Zdaje mi się, że obserwacja Viv przyniesie większe bezpieczeństwo.
Docieramy pod szkołę na równi z dzwonkiem. Mia, wymalowana jak palemka wielkanocna, wybiega z samochodu, ale zatrzymuje się w połowie dziedzińca i czeka i postukując stopą w kostkę brukową, czeka, aż Viv wyczołga się z doliny w swoim fotelu. Nim wychodzi, zatrzymuję jej kolano delikatnym uściskiem palców.
-Co się dzieje? - pytam. Zmusza mnie do tego przyzwyczajenie. Już nawet nie łudzę się, że nie zostanę zbyty. Przywykłem. Jestem tym, który zadaje pytanie, a potem próbuje uśmiechnąć się smutno, nie otrzymawszy nawet spojrzenia. Tak jest i tym razem. - Viv, koteczku, kiedy zrozumiesz, że nie chcę ci zaszkodzić, tylko pomóc? Tak, chcę ci pomóc. Nie mam pojęcia jak, ale chcę. Będąc przy tobie. Przytulając cię. Nie wiem, robiąc ci tosty, gofry, jajecznicę. Wiesz, jak beznadziejnie czuje się facet, taki prawdziwy, który wie, że jego dziewczyna płakała i nie zadzwoniła, żeby do niej przyjechał? Chcę mieć jakiś udział w twoim życiu. Jakikolwiek. Nie odtrącaj mnie. Robiąc to, nie osłabisz moich uczuć. A teraz zmykaj, jesteś już spóźniona, a Mia zaczęła obgryzać w nerwach paznokcie. To nie wróży niczego dobrego.
Gdy wychodzi, a czarny plecak ciąży jej na ramieniu, gładzę jej pośladek. Uszczknąłem odrobinę kontaktu fizycznego. Nie spodziewam się, że się odwróci, okręci na pięcie, uśmiechnie, albo wykrzywi usta i wypuści coś na kształt wyrazu.  Znika za masywnymi drzwiami przytrzymywanymi przez duet chłopaków ze starszej klasy. Odwracam wzrok jeszcze zanim na dobre przechodzi przez próg, bo gdybym zobaczył, że spojrzenie któregokolwiek pełznie za jej pośladkami, opuściłbym samochód i żałował pędu, z jakim dotarłbym do drzwi.
Jadę do najbliższego warsztatu samochodowego. Wyrwa po zmasakrowanym tylnym błotniku wciąż szpeci samochód, a wilgoć powietrza i nierzadkie deszcze grożą korozją. Znam właściciela, pokładam w nim nadzieje i wierzę, że za dodatek wetknięty między palce, którego nie obejmuje podatek, przyspieszy proces naprawczy i jeszcze dziś, przy szczęściu i składowisku zapasowych części na starym zagraconym podwórku przed warsztatem, będę mógł wyjechać zza bramy z nowym błotnikiem i brakiem uporczywego świszczenia, kiedy to wiatr przepycha się przez szczeliny podczas rozpędu. Prosto w ręce lakiernika. Zauroczenie Stelli jest wyjątkowo kosztowne. Podczas siedmiomiesięcznego związku z Viv nie wydałem tyle, ile zostawię u tych dwojga. Prawdą jest, że koszt relacji z kobietą rośnie wraz z jej wiekiem.
Zatapiam się w jednokierunkowej ulicy. Po prawej stronie jezdni stoją na baczność niskie, przeważnie trzypiętrowe kamienice muśnięte wyblakłą farbą, z kolei po lewej teren zajmują obszerne podwórza i przyłączone do nich betonowe baraki. Zajeżdżam na podwórze przed jednym z nich. Ekskluzywna praca silnika wywabia właściciela z dobudówki przyklejonej do jednego z boksów warsztatu. Wyłaniam się zza kierownicy. Ściskamy sobie dłonie silnym i pewnym ruchem, ja jego obtoczonego smarem i szorstką, on moją, również szorstką, choć klasyfikowaną na drugim miejscu tego kryterium, z wpełzającymi na nią tatuażami. 
-Przegląd? - pyta Steave, trzydziestoczteroletni mechanik, z pewną lubością przyglądając się mojemu BMW. Jest tą kobietą, którą nie mam oporów się chwalić. - Czy przeszarżowałeś? 
-Przeszarżowałem – przyznaję. - Ze zbyt wielką łatwością przychodzi mi kradzież kobiecych serc. A trafiam na same zazdrośnice, które podkreślają tę zazdrość mocnym akcentem. - Wskazuję opływowy kształt tyłu, a Steave układa usta wkoło o niedużej średnicy i wypuszcza na wiatr gwizd.
-Nie chcę wiedzieć, czym jej podpadłeś – komentuje, ale widzę po jego minie, że nie jest załamany ogromem pracy. Nie zostanę uziemiony. I nie zbankrutuję. - To twój szczęśliwy dzień. Wczoraj dostałem parę części po stłuczkach, powinienem znaleźć nieuszkodzony tylny błotnik. Co prawda nie dopasuję koloru do twojego unikatowego czarnego matu, ale lakiernik powinien temu sprostać.
-Będę dłużny – przytakujesz.
-Z całą pewnością. Za browara tego nie zrobię.
Zostawiam samochód pośrodku pustego placu i idę za Steavem do biura, gdzie podpisuję dokumenty i zwykle nieprzydatne oświadczenie, że jeśli wymieniając błotnik, przypadkiem przedziurawi mi opony lub zaleje silnik, nie ma pieniędzy, by się z tego wypłacić, i przystaje na lekkostrawne raty. Potem siedzimy na chylących się krzesłach i ciągniemy niespecjalnie ekscytującą rozmowę o zapowiadanych na Boże Narodzenie opadach śniegu, a gdy sądzę, że w końcu któryś z nas będzie musiał wstać i zakończyć ten teatr, bo zegar połyskuje jasno przekroczoną godziną dziewiątą, a to oznacza, że minęło przeszło dwadzieścia minut odbijania uprzejmości, dzwoni mój telefon. Numer Mii wyświetla się pierwszy raz od miesięcy i nie powiem, że czuję spokój, gdy patrzę, jak podskakuje błagalnie na ekranie. Odbieram. Natychmiast uderza we mnie jej szybki oddech i zalążek płaczu ściśnięty w gardle.
-Justin – wydukała. - Zabierają ją do szpitala. Zabierają Viv. - Głos jej się trzęsie, a ja chwytam się krawędzi biurka, by nie telepać się całemu.
-Co się stało? - pytam w nerwach, które obrastają mnie jak pierze ptaka.
-Wyszła w trakcie lekcji do łazienki. Nie wracała przez piętnaście minut, więc nauczycielka wysłała mnie, bym sprawdziła, czy wszystko z nią w porządku. Była nieprzytomna – duka ledwie zrozumiale. - Justin, ona krwawiła, wiesz,  tam na dole. 
Serce podchodzi mi do gardła, bo nie mam pojęcia, co to może oznaczać, a wstydzę się zapytać i odkryć przed nią tę niewiedzę. W kolanach mam galaretkę, gdy podrywam się z krzesła i obiecując Mii, że będę pod szkołą za pięć minut, bo przepisy drogowe jeszcze nigdy nie były mi tak obojętne, wybiegam z biura Steave'a.
-A ty dokąd? - krzyczy za mną i wymachuje spisaną umową.
-Moja dziewczyna jest w szpitalu – odpowiadam na odchodne. - Zatrzymaj dla mnie błotnik, pojawię się niedługo.
A potem zaginam czasoprzestrzeń i ląduje pod szkołą po czterech minutach, pięćdziesięciu siedmiu sekundach i całym oceanie starganych nerwów.
Prawie zatrzymuję się na haku holowniczym karetki pogotowia. Zmieniam bieg na wsteczny, oddalam się parę wymaganych metrów, by tylne drzwi samochodu rozwarły się swobodnie na oścież, a gdy to robię, dostrzegam ją. Nie widzę twarzy, ani nie czuję zapachu, ale nie mam wątpliwości, że zawiniątko na noszach nieopodal jest moim zawiniątkiem., moim cierpiącym krwawiącym zawiniątkiem, przy którym znów mnie nie ma. Rzadko kiedy czuję się tak zawodny jak dziś.
-Viv! - krzyczę, wybiegając w popłochu na chłód dworu. Pędzę jak oszalały przez trio krawężników, uschnięty pas niedawnej zieleni i nierówności wiekowej kostki brukowej. Dopadam skraju noszy, siła rozpędu jest tak wielka, że metalowe nogi chyboczą się na boki. - Viv, słyszysz mnie? Viv!
Leży pod kocem termicznym na boku, zwinięta w kłębek bólu i niepokoju, kolana przyciąga do piersi, a włosy obsypują jej bladą twarz.
-Jest nieprzytomna – oznajmia ratownik, odpycha mnie ramieniem. Prędko trzeźwieję i wiem, że muszę odpuścić, by nie spowalniać tego korowodu za życia. - Jesteś kimś z rodziny? - pyta.
-Jej chłopakiem.
Boli mnie, że to za mało.
-Zadzwoń po jej rodziców. Niech jak najszybciej przyjadą do szpitala.
Patrzę, jak nerwowo wpychają nosze do karetki i zaczynam drżeć. Czuję, jak nasz kontakt zostaje z wolna zrywany i boję się, że powoduje to ubytek krwi z jej ciała. Stoję jak wryty, bo nie mam zdolności zarządzania sytuacją kryzysową. Rozglądam się po szkolnym dziedzińcu, ludzi przybywa i mam ochotę wykrzyczeć w te wszystkie nieczułe twarze, żeby przestały produkować fałszywe współczucie, bo rozróżniam jego nierzeczywisty posmak. 
Wtedy dostrzegam Mię i podbiegam do niej, gdy wychodzi z nauczycielami ze szkoły, we łzach, z rozmazanym makijażem. Jej żal nie ma plastiku.
-Mia. - Chwytam ją za ramiona. - Co z Viv?
Wpada w moje ramiona. Zapewniam grono pedagogiczne wzrokiem, że nie jestem recydywistą, który wyszedł na przepustkę, by zatopić się w szesnastoletnich urokach.
-Nic mi nie chcieli powiedzieć – chlipie. - Powiedzieli tylko, żebym zadzwoniła do mamy. Justin, nie lubię jej, to prawda, ale nie chcę, żeby cokolwiek jej się stało. Wyglądała tak bezbronnie. Straciła przytomność na moich rękach. Powiedz, że z tego wyjdzie. Obiecaj mi to.
-Obiecuję – mówię i całuję ją w głowę. Wiem, że nie powinienem był tego mówić, ale obiecując jej, obiecuję też sobie, i czuję się lepiej. - Mia, nie płacz, bo ja też zacznę, a przy tobie mi wstyd – ciągnę. Ściera kciukami łzy z jej policzków. - Dzwoń do matki, jedziemy do szpitala.
-Chwileczkę – wtrąca nauczycielka stojąca najbliżej. Widzę opanowanie na połowie jej twarzy, druga połowa jest niewyraźna i zaniepokojona. Niepokój dotyczy mnie, nie Viv. - Nie wiem, czy mogę pozwolić panu zabrać Mię ze szkoły. Nie wzbudza pan przesadnego zaufania.
Wzdycham, ale nie jestem zaskoczony jej postawą. Sam bym sobie nie pozwolił. To jak uprowadzenie powodowane nastoletnimi hormonami.
-Mia, dzwoń do matki, teraz. I daj na głośnomówiący.
Czekamy dwa sygnały. Spokojny głęboki głos Stelli zgłasza się w telefonie.
-Cześć – mówię nerwowo, ocieram pot spod nosa. - Viv trafiła do szpitala. Nie wiem dokładnie, co się stało, nie chcieli mi nic powiedzieć. Prosili, byś jak najszybciej przyjechała, bo ja nie jestem nikim z rodziny. Jeszcze. Ach, i nauczycielka Mii nie chce pozwolić mi zabrać jej ze szkoły. Możesz tylko powiedzieć, że mam twoje błogosławieństwo?
-Masz – odpowiada natychmiast. - Co z Viv? Co się stało? 
-Straciła przytomność w szkole. Naprawdę nie dowiem się niczego więcej, dopóki nie trafię do szpitala.
-Bierz Mię i jedźcie tam natychmiast. Będę najszybciej, jak to możliwe.
I rozłączamy się oboje. Nie patrzę w twarz nauczycielce. Ujmuję Mię za łokieć i prowadzę ją do samochodu, a gdy jestem pewien, że zapięła pas i mogę obciążyć pedał gazu całą stopą, ruszamy piskliwie. Dłonie drżą mi na kierownicy, a gdy dochodzę do momentu, w którym odnoszę wrażenie, że trzęsę całym samochodem, Mia okrywa moje dłonie swoimi. Dotyka mnie chwilowa ulga. Wykorzystuję ją i pytam:
-Mia, nie byłem przesadnie pilnym uczniem. Powiedz mi, kiedy dziewczyny, kobiety, krwawią tam na dole? Wykluczając okres.
Mia wygładza spódniczkę na kolanach. Pierwszy raz widzę ją tak skrępowaną, może wystraszoną, może zagubioną w tym wszystkim, w czym ja też jestem wyjątkowo zagubiony. Ściskam lekko jej udo, wtedy ją wybudzam i orientuję się, że jest zamroczona i nie słyszy moich słów. Powtarzam więc pytanie, a Mia połyka łakomy oddech i mówi:
-Może krwawić po gwałcie – mówi to, co przechodzi mi przez myśl, ale zostaje zablokowane przez tamę, filtr, który nie chce poznać prawdy. - Albo...
-Albo co? - wchodzę jej w słowo, bo nie spodziewam się drugiej ewentualności. Jestem wnętrznościami okalanymi w nerwy.
-Albo krwawi podczas poronienia – duka Mia. 
-Słucham? 
-Kobieta krwawi, kiedy traci dziecko. Nie zabezpieczacie się, prawda?
-Viv bierze tabletki – mamroczę. Mój mózg doznaje aktualizacji systemowej. Przetwarza wszystko, co usłyszałem, i wciąż oczyszcza głowę z plików, które wydają mu się niewiarygodne. Wciąż jest tam pusto.
-A ty im ufasz?
-Ufam tak samo jak gumkom. 
Nie rozmawiamy więcej podczas dwudziestominutowej podróży do szpitala. Układam jej słowa jak układankę, ale elementy nie chcą ze sobą współgrać. Viv i gwałt. Viv i ciąża. My i dziecko. Którego już nie ma. Jeśli kiedykolwiek było. Nagle myślę, że jeśli byłoby drugą dziewczynką, dałbym jej na imię Lily. Albo Rosie. Bo wolałbym córeczkę niż synka. Ale synka kochałbym wcale nie mniej. I byłby Jacobem. I miałby dziewczynę już w podstawówce. I wychowałbym go tak, by nosił matce torby z zakupami. Ale to nadal może być gwałt. I jej łzy przyschnięte do policzków. I jej milczenie nie będące niczym nowym.
Mam w głowie bolesny mętlik. Nie wiem, która z ewentualności wgryzłaby się we mnie głębiej. Nie wiem, czy chcę zaakceptować gwałt czy poronienie. Nie chcę zaakceptować niczego, ale zbliża się do mnie huraganowa myśl, że jedno wkrótce uderzy mnie w twarz. 
O miejsce przed szpitalem nie jest trudno. Wychodzimy i prowadzę Mię jak skarb przed sobą, bo tylko ona jest moją przepustką na oddział zamknięty. Jej geny. Płaczliwym tonem zmiękcza rejestratorkę, otrzymujemy numer piętra i położenie pokoju lekarzy. Powraca do mnie drżenie rąk, więc na półpiętrze Mia chwyta ją w swoją i wtaczamy się razem, szybko, ale z rezerwą, trzymając się za ręce i patrząc zmechanizowanym wzrokiem na wprost. Ledwie docieramy do drzwi, dogania nas wyraziste stąpanie obcasów i Stella jest pierwszym huraganem, który wmiata nas na korytarz.
-Co się stało? - pyta Mię, bo wie, że nie powiem jej nic więcej, niż to, co dotąd zdołałem wydukać.
-Znalazłam ją w szkolnej toalecie – mówi Mia, uspokaja się w ramionach matki. - Była nieprzytomna. Krwawiła. Ratownicy nie byli w stanie mi nic powiedzieć. Mamo, boję się o nią. 
Stella pozwala sobie zwolnić. Całą trójką wiemy, że pęd od sali do sali nie przybliży nam Viv, więc stoimy chwilę w bezruchu na pustym korytarzu, Mia przytula Stellę, ta oddaje uścisk, a nade wszystko ja przylegam łagodnie do pleców Mii, całuję jej ciepłą głowę i gładzę po ramieniu. Wypada powiedzieć, że wyobrażam sobie jej przerażenie, ale nie, nie jestem go nawet powierzchownie świadom. Viv zemdlała na jej rękach. Viv straciła przytomność w jej ramionach. Viv zamknęła oczy na oczach Mii. Kłuje mnie ogrom dorosłości, który spadł na Mię jak lawina skalna.
Uścisk dobiega końca, gdy zaczyna przypominać niezręczne kłębowisko ciał. Stella chwyta lekarza, gdy ten przechodzi obok naszego zbiorowiska. Wypytuje podenerwowanym głosem o Viv, a ten tylko ściąga okulary i pociera nasadę nosa, i zastanawiam się, na jak tragiczną skalę mam interpretować mowę jego ciała.
-Nadal jest nieprzytomna – odpowiada. - Nie jesteśmy jeszcze w stanie powiedzieć, co jest przyczyną jej stanu. Wykonujemy badania i aktualnie jesteśmy w trakcie poszukiwania krwi do przetoczenia. Straciła jej naprawdę wiele.
-Może ja mógłbym...
-Nie jest pan nikim z rodziny – oznajmia. Jakbym, kurwa, nie wiedział. - Krew siostry, w dodatku bliźniaczki, nie powinna mieć żadnych przeszkód do przetoczenia.
Mia wyraża aprobatę myślą, że może zrobić coś dla Viv, cokolwiek, a mnie zżera irytacja postojem w tym samym miejscu. Stella przykrywa dłonią moje ramię, patrzę w jej załzawione oczy okalane wodoodpornym makijażem. 
-Proszę cię, jedź teraz do nas do domu, spakuj parę najpotrzebniejszych rzeczy dla Viv: piżamę, bieliznę, komplet ubrań na zmianę, szczoteczkę do zębów; i przywieź je do szpitala.
-Nie zostawię jej – odpowiadam natychmiast. 
-Justin, jest nieprzytomna. Nie pomożesz jej, siedząc na korytarzu i drżąc. Jeśli coś by się stało, jeśli się ocknie, jeśli znajdą przyczynę tej utraty przytomności, natychmiast do ciebie zadzwonię. Obiecuję.
Nie wiem, ile znaczy obietnica w jej ustach, ale wierzę. Wierzę, skłaniam głowę i wychodzę z oddziału, który strzępi mi nerwy. Ale poza nim wcale nie czuję się spokojniejszy. 
Jadę przez miasto, które nagle milknie, a kolejne ulice przeskakują mi przed oczami, za pudłem z szyb. Boję się, jestem prowadzony strachem, ten jest moim GPS'em. Jedynie dociskam pedał, okręcam kierownicę. Nic więcej nie robię. Myślę o Viv, o definicji gwałtu, o płodzie, który czerpie ostatni oddech, jeśli czerpie. Jestem przytłoczony myślą, że jedna z opcji mówi, że przez parę tygodni byłem podwójnym ojcem. Ale już nie jestem. Bez względu na to, czy mogłem być, czy nie.
Wiem, w której rabacie Viv chowa klucze i wiem, który z obszernego pęku scala się z dolnym zamkiem. Ale nie muszę wędrować przez ogród i grzebać w ziemi, bo drzwi zastaję otwarte, a w progu diabelskie spojrzenie Lucyfera. Nie jestem pewien podłoża swojego uprzedzenia, ale z nim nie walczę.
-Viv nie ma w domu – mówi gardłowo.
-Jest w szpitalu – tłumaczę pospiesznie. Wyciągam z bagażnika torbę, by nie tracić czasu na poszukiwania podobnej w szafie Viv. Chcę jak najszybciej trzymać jej dłoń w swojej. - Straciła w szkole przytomność. Stella wysłała mnie po parę jej najpotrzebniejszych rzeczy. Nie mam ochoty się z tobą kłócić, więc po prostu wpuść mnie do środka.
Więc wpuszcza. Ale nie odstępuje na krok. Mąci zapach wanilii, gdy wspólnie odwiedzamy jej sypialnię.
Pakuję bieliznę, luźny T-shirt niegdyś będący przynależnym do mojej szafy, dresy, szczoteczkę do zębów i szczotkę do włosów. Miotam się po pokoju i na chwilę udaje mi się zapomnieć o obecności Christiana. (od autorki: nie mam bladego pojęcia, jak nazwałam tego gościa, ojczyma bliźniaczek, we wcześniejszych rozdziałach, więc nazwijmy go od nowa, dziękuję za uwagę:) )
Przypomina mi o niej, mówiąc:
-Jesteś tu dość dobrze rozeznany.
Spoglądam na niego spod byka.
-Viv to moja dziewczyna. To normalne, że wiem, gdzie trzyma bieliznę.
-Tylko mówię. - Uśmiecha się, ale nie mam wątpliwości, że uśmiech ten nie obfituje w nic, co rozprzestrzeniałoby zwyczajową ludzką sympatię. - Jadę z tobą do szpitala – oznajmia, gdy zamek błyskawiczny torby jest już zapięty. 
Patrzę na niego jak na gwóźdź pozostały po awarii statku kosmicznego.
-Nie mam ochoty się z tobą kłócić – cytuje moje słowa. - Po prostu jadę z tobą.
Zgadzamy się w tej jednej kwestii – żadnych kłótni. Co nie oznacza, że jestem uosobionym spokojem i szczęściem z powodu szansy na spędzenie z nim czasu.
-Dobra, wsiadaj.
Gdy siedzimy razem w samochodzie, napiera na mnie ogrom powietrza, przytłacza mnie jego obecność, bo to jakby do zwykłej osobówki wlazło siedmiu chłopa i wszyscy rozpychają się łokciami. Wszystko mnie w nim denerwuje. Zarozumiałość, która wprawia usta w falowanie. Przystojna twarz – wstrząsa ostrą szczęką, zarostem, każdym wizualnym atutem. Nawet pozycja na fotelu, nogi w lekkim rozkroku, garnitur na miarę. Irytuje mnie, gdy mężczyzna jest świadom swojej atrakcyjności.
Hipokryzja, hipokryta, hipokrytyczny. Tworzę synonimy samego siebie.
-Odnoszę wrażenie, że za mną nie przepadasz – odzywa się chrapliwie.
-I chyba ze wzajemnością. - Zerkam na niego jednym okiem. - Niektórzy ludzie po prostu nie zostali stworzeni do życia w symbiozie. 
-Otóż to – potwierdza. - Ale mimo wszystko chciałbym wiedzieć, gdzie leży twój problem.
-Po prostu wkurwia mnie twój bezczelny pysk – mówię otwarcie. Jestem spokojny, dopóki ten nie rozbrzmiewa gromkim śmiechem. Wtedy jestem spokojny tylko zewnętrznie, odliczając od tego dwie pięści zaciśnięte na kierownicy i szczękę dorównującą ostrości jego szczęce. - I to, jak patrzysz na Viv. 
Jego uśmiech się rozszerza, zajmuje już całą szerokość twarzy. 
-Jest piękną dziewczyną, chyba się ze mną zgodzisz.
-Zgodzę – warczę. Nie jestem w stanie sobie obiecać, że nie wybuchnę jak wulkan.
Zerka na mnie z ukosa.
-I seksowną – dokłada. - Raz widziałem ją w samym ręczniku. Krótkim. Jest co podziwiać. I jej tatuaż.
Hamuję gwałtownie pośrodku pasa jezdni, okręcam głowę i spluwam:
-Stul pysk. Jesteś jej cholernym ojczymem. A ona ma tylko szesnaście lat.
-Szesnaście – powtarza. - Tobie nieszczególnie zdarza się o tym pamiętać. Kręcą cię takie młode, co? Ile lat miała Mia, kiedy pierwszy raz się z nią pieprzyłeś?
Zamieram, nieprzygotowany na taką rewelację. Pewność, której miałem w sobie wiele, ulatuje powoli, powolutku, jak powietrze z balona. Gdy dojeżdżamy do przecznicy, jestem jak flak, jak sama sparciała guma po balonie. Nie idę w zaparte, kiedy nie jestem na prowadzeniu, a teraz wyraźnie czuję, jak przewaga umknęła mi spod palców.
-Skąd wiesz? - pytam, odchrząkuję. 
-Twoja fura rzuca się w oczy. Widziałem któregoś razu, prawie rok temu, jak podwozisz Mię. Całowaliście się. Chyba nie muszę pytać, czy zaspokaja cię samo całowanie. - Osuwa się nieco na fotelu, kładzie dłonie na udach. Patrzy w przednią szybę, a potem w boczne lusterko. Przeplata włosy przez palce. Jest w nim tyle męskiego seksapilu, że przez chwilę wątpię w swoją orientację. - Twój brat wie, że posuwałeś mu pannę?
-A twoja panna wie, że podnieca cię jej córka?
Znów się uśmiecha. Zazdroszczę mu tego rozluźnienia. Ja nie potrafię nawet oderwać górnego rzędu zębów od dolnego. 
-A twoja panna wie, że podnieca cię moja panna?
-Będziemy się tak idiotycznie obrzucać do końca drogi? - pytam zirytowany. Przebywaniem z Christianem w tak ograniczonej przestrzeni odbiera mi lata życia, które dotychczas były przypisane mojemu życiorysowi. - Znasz mój sekret, przyznaję. Jak zamierzasz to wykorzystać?
-Poczekam na odpowiednią okazję – mówi łagodnie. - Dobrze jest mieć haka na kogoś, kogo się nie trawi. Na kogoś, kto musiał czekać pół roku, żeby przespać się z własną dziewczyną.
Kiedy już myślę, że ubieramy się w pozory sympatii i zaczyna między nami iskrzyć, Christian pozbawia mnie złudzeń. Jeśli nie ma chemii w zarodku, nie będzie jej i przy porodzie.
-Zamiast wtykać nos w nie swoje sprawy, zastanów się lepiej, co zrobić, żeby Stelli było z tobą dobrze w łóżku, bo jak na razie – patrzę na niego z fałszem w oczach, z fałszywym uśmiechem i szczerą szczęśliwością – szału nie ma. Nie żeby sprawiało mi to większą satysfakcję.
Christian, choć byłem przekonany, że gaszę go jak żarówkę, uśmiecha się raz jeszcze, ostatni już raz, bowiem w oddali widzę gmach szpitala. Wiem, że za tym uśmiechem kryją się słowa, ale ich nie wypowiada. I w tym tkwi jego przewaga. Gdy on poniża mnie, jestem jak pies, muszę zaszczekać i ugryźć. Kiedy ja poniżam jego, uśmiecha się jak diabeł i wiem, że wcale nie wysuwam się na prowadzenie. Tym, co przede mną chowa, nokautuje mnie.
Tym razem przed szpitalem jest mniej wolnych miejsc parkingowych, mimo to bez trudu znajdujemy poprzednie. Silnik gaśnie i chwilę siedzimy w ciszy, z mojej strony pełnej napięcia, z jego pustej i zupełnie nieekscytującej, a kiedy myślę, że coś powie, on wychodzi i nie czekając na mnie, idzie do głównego szpitalnego wejścia. Macham na pożegnanie irytacji, która odchodzi równym marszem.
Christian wie o Mii. Jest jedynym, który wie o Mii. Oprócz samej Mii. Wiem, że to wykorzysta, choć nie wiem kiedy i gdzie. Najrozsądniej będzie wykorzystać to samemu. Odebrać mu element zaskoczenia. Gdy stanę w deszczu, nie zaskoczy mnie wieść o ulewie. 
Obawa przed gniewem Jasona jest większa niż obawa przed zawodem Viv, Stelli i szefa razem wziętych. Gdy wspinam się schodami na oddział, zastanawiam się, który profil mam gorszy, które oko wystawić Jasonowi pod pięść, już w nieodległej przyszłości, którą krawędź wargi wolę rozciętą, albo które pęknięte żebro odbierze mi najmniej swobody. Wiem, że do tego dojdzie i wiem, że nie będę się bronił, bo zasłużyłem nie za sam akt, ale za kłamstwa wygłaszane prosto w oczy. 
Docieram na piętro, szyba w drzwiach pokryta jest matem i ogranicza widoczność wewnątrz. Napieram barkiem i ustępują. Na korytarzu kwitnie żałobny wianek porozstawiany po całej jego długości. Najbliżej wyjścia stoi Christian z telefonem przy uchu. Wiem, że dzwoni do Stelli, której brakuje na korytarzu. Dalej, na jednym z pożółkłych krzeseł, siedzi Mia, głowę ma spuszczoną, a do zgięcia łokcia przyciska wacik tamujący nieobfite krwawienie. Jeszcze dalej szef opiera się o parapet, patrzy w okno i zastanawiam się, co sprawiło, że Stella zadzwoniła do niego, kiedy telefon Christiana milczał przez całą drogę.
Witamy się uściskiem dłoni. Robimy to, do czego nigdy nie zniżyłbym się, stojąc na wprost Christiana. 
-Wiadomo już coś? - pytam cicho. Nim Lucas odpowiada, Mia wpełza pod moje ramię i przywiera do mojej piersi od wschodu. Korzystam z jej bliskości, bo nie mam siły udawać, że tego nie potrzebuję. Bo potrzebuję. Potrzebuję całego ciepła tego świata.
-Stella poszła rozmawiać z lekarzem – odpowiada. Jego oczy wcale nie widzą Mii sklejonej ze mną jak glonojad ze ścianą akwarium. Myślę, że jego oczy widzą tylko Viv.
Jak na wystrzał armatni Stella pojawia się na korytarzu, jej oczy są napuchnięte i czerwone jak rozżarzone węgle, wodoodporny makijaż podał się do dymisji. Nie wiem, jak silny huragan zapowiada jej nadejście. Nie wiem, czy nie zetnie mnie z nóg.
-Znaleźli u Viv tabletki poronne – łka niezrozumiale. - Była w ciąży. Moja mała córeczka była w ciąży. - Przez mgłę w oczach nie dostrzegam ręki, która wysuwa się ze splotu na piersi i chwyta mnie za koszulkę. - Ile ty masz lat, żeby nie umieć się zabezpieczyć?
Ale nie odbieram tego ataku, bo nie umiem płakać i walczyć jednocześnie, a aktualnie płacz absorbuje mnie w większej mierze. Mia pierwsza orientuje się, że wpadam w drżenie samoistnie. Przyciąga mnie za kark i opieram czoło na jej kościstym ramieniu. Nie mam tam wielu wygód, ale przynajmniej nie jestem sam i na prostych nogach trzyma mnie ten ułamek siły Mii. Nie wiem skąd, ale wie, że wzbiera we mnie przypływ i lada moment potopimy się w nim oboje. Chyba jest na to gotowa. Bo rozumie, że straciłem dziecko, o którego pośrednim istnieniu nie miałem pojęcia i wolałbym nie mieć dalej, skoro pamięć o nim skłania się ku całkowitemu zanikowi.
Nie ma go.
Chociaż było.
Przez chwilę.
Tak krótko, że nie zdążyłem go pokochać.
-Dlaczego? - jąkam się, czuję jak Mia całuje mnie w ucho, ale coraz bardziej chcę ją odepchnąć, bo nie jest tą, której uścisku potrzebuję. - Tyle razy o tym rozmawialiśmy. Tyle razy zapewniałem, że nie zostawię jej, jeśli wpadniemy. Czego się bała?
Nie oczekuję odpowiedzi od ludzi, którzy jej nie znają. Przekazuję Mię jej matce, by kontynuowała uścisk na kimś, kto równie mocno go potrzebuje, i ruszam korytarzem do końca. Przekraczam próg, który przekroczyła Stella. Czuję wanilię. Ten zapach obezwładnia mnie i wiem, że jesteśmy w tym samym pokoju, jeszcze zanim dostrzegam ją w kłębku na szpitalnym łóżku. Biała kołdra w szeleszczącej pościeli okrywa ją do pasa, trzyma się kurczowo jej rąbka i przyciska do mostka. Oczy ma otwarte, ale spojrzenie niewidzące. Nie wiem, co powiedzieć, by usłyszała. Nie wiem, które słowa zrozumie. A gdy wybieram pewną bezpośrednią pulę, orientuję się, że nie przejdą mi przez gardło. Tkwimy w nieruchomym punkcie.
Przedziera się przeze mnie myśl, którą tamuję siłą - Viv zabiła moje dziecko.
To próba dla mnie. Czy miłość jest tak silna, by wybaczyć zabójstwo innej potencjalnej miłości?
-Viv, dlaczego? - pytam płaczliwie. Pociągam nosem i decyduję się być w tym duecie silniejszym. Siadam na taborecie po prawej stronie łóżka, w tym kierunku zwrócona jest twarz Viv. - Skarbie, dlaczego? Rozmawialiśmy o tym. Pokochałbym to dziecko. Poradzilibyśmy sobie. Wiem, masz dopiero szesnaście lat, byłaś wystraszona, ja to wszystko rozumiem. Ale to dziecko nie było niczemu winne. Oboje przyznaliśmy, że chcemy być rodzicami. Oczywiście nie braliśmy pod uwagę dziecka już, teraz, ale skoro się pojawiło, powinniśmy dać mu szansę na normalne życie. To brzmi irracjonalnie, wiem, ale nie mogę zrozumieć, czego tak bardzo się bałaś, że nawet nie powiedziałaś mi o ciąży. Dlatego zapytam raz jeszcze: dlaczego?
A wtedy Viv czerpie drżący oddech, unosi wzrok i szepcze:
-Bo to nie było twoje dziecko.





~*~



rozdział krótki, choć treściwy. nie chciałam go na siłę przeciągać. jeszcze tylko 3 rozdziały i wszystko się wyjaśni, a potem będzie już kręta droga do końca, myślę że zamkniemy całe opowiadanie w 45 rozdziałach, w końcu mam zakończenie:)
twitter.com/Paulaaa962
ask.fm/Paulaaa962




2 komentarze:

  1. Nie wierzę. ..dlaczego kończysz w takich momentach? Ja już chce następny. .boże. ..płakać mi się chciało jak czytalam ten rozdzial

    OdpowiedzUsuń
  2. Czyżby dziecko tego gościa, którego Viv zabiła? 😎

    OdpowiedzUsuń