środa, 15 marca 2017

Rozdział 38 - Niebo istnieje naprawdę


Gdy miałem osiem lat, mama kupiła mi złotą rybkę z falującym jak welon ogonem, szklaną kulę na pięć litrów, kamienny zamek, żwirek łączący odcień spranej czerwieni i beżu, sztuczną roślinkę przyczepioną do plastikowego stelaża na dnie, pochylającą się na falach akwarium, i pudełko suszonych robaków. Nazwałem ją Gordon, karmiłem według zaleceń dietetyka, nagrzewałem jej wodę lampką biurową. Zabierałem na spacery po osiedlu i huśtałem w kuli na ogrodowej huśtawce tak mocno, że moczył mnie deszcz z jej akwarium. Któregoś wiosennego popołudnia, gdy wróciłem ze szkoły i usiadłem przy biurku, znalazłem Gordona na planie Texasu. Suchego. Woda w kuli już nie drżała. Wtedy dowiedziałem się, że ryby nie mają powiek i umierają z otwartymi oczami. Mama wytłumaczyła spokojnie, mierzwiąc moją przydługą grzywkę, że Gordon musiał wyskoczyć z kuli podczas naszej nieobecności. Ale nigdy w to nie uwierzyłem. Nigdy nie uwierzyłem, że rybom rosną skrzydła, gdy ich potrzebują.
A teraz stoję przed Viv i nie wierzę, że jej również wyrosły skrzydła. Czarne jak grudniowa noc, jak smoła. I czuję się jak wtedy, prawie dwadzieścia lat temu, bo znów zaprzeczam opadom deszczu podczas ulewy. Nie wiem, skąd się to bierze, ale okłamywanie samego siebie przychodzi mi z większą łatwością, niż okłamywanie kogokolwiek innego. Nie umiem kłamać poza obrębem samego siebie.
Ale ona także nie umie kłamać poza obrębem samej siebie.
I wtedy zaczynam wierzyć, że szczęście Gordona w szklanej kuli było tylko moim dziecięcym wyobrażeniem szczęścia i że żadna niewytłumaczalna siła nie wyłowiła go z akwarium i nie ułożyła w poprzek Dallas. To była jego decyzja. Zakończenie mojego szczęścia. Zaczynam przypuszczać, że Viv jest następnym wcieleniem złotej rybki z dzieciństwa. 
-Zdradziłaś mnie – mówię cicho. Widzę plamy na podłodze, na które nigdy nie zwróciłbym uwagi. Widzę fugę niewyraźnie zdrapaną z kafli. Widzę pajęczynę oplecioną wokół nogi łóżka. Widzę płatek róży przyciśnięty listwą na łączeniu ściany z podłogą. Widzę wszystko to, co pozwala mi nie podnosić wzroku. Bo nie chcę patrzeć na nią. A jednocześnie chcę. Chcę wiedzieć, czy płacze, czy płaczę tylko ja. - Jesteśmy razem od siedmiu miesięcy, sypiamy ze sobą od sześciu tygodni. Ile miało to dziecko? - Orientuję się, że syczę, dopiero kiedy wysycha mi język. - Odpowiedz.
-Siedem tygodni – odzywa się zbolałym głosem. 
Nie wiem, co Viv czuje fizycznie, ale jeśli to nie ból, mam ogromną nadzieję, że jej dusza jest obolała. Jestem żądny jej cierpienia. Chcę się żywić jej cierpieniem. Nie patrzę w lustro, ale wiem, że oczy mam czarne i że płoną czarnym ogniem.
Zrzucam wszystko ze szpitalnej szafki, szklany wazon kruszy się w drobny mak, czuję jego zgrzytanie pod podeszwami. Ale wkrótce dostrzegam drugi, nietknięty, i rzucam nim o ścianę naprzeciw. Viv z przerażeniem kuli się na łóżku i jeśli wcześniej nie płakała, teraz to robi. Gdybym chciał przekonać się, jak smakuje fałsz, mógłbym polizać jej łzę. Opiera się na wezgłowiu szpitalnego łóżka, przyciska kołdrę do piersi, które siedem tygodni temu przyciskała do kogoś innego. Jest za wcześnie na smutek. Teraz przepełnia mnie tylko żal, bo Viv pozbawiła mnie męskości. Właśnie tak definiuję zdradę.
Nachylam się nad nią. Nie wiem, czym pachnie mój oddech – może kawą, może papierosem, może pastą do zębów, może pozostałością nocy – ale nie przejmuję się tym i uderzam nim prędko w twarz Viv.
-I co mi powiesz? - syczę w jej bladą twarz okrytą kropelkami potu na czole. - Że ktoś cię zgwałcił, a już tydzień później pieprzyłaś się ze mną jak zwierzę?
-Przestań – szepcze, ale jestem głuchy na jej prośby. Jestem piątym żywiołem.
-Prawda boli najbardziej, kochanie. Jesteś zwykłą puszczalską szmatą.
Odwracam się, chcę wyjść, chcę oddalić się od tej aury przygnębienia. Viv łapie mnie za skrawek koszulki, jej ruch jest zdystansowany. Jestem ciekaw, czy z porównywalnym dystansem ściągała koszulkę z ciała tego faceta. Albo nie jestem ciekaw. Życzyłbym sobie tylko, żeby zaraził ją czymś bolesnym albo nieodwracalnym. Każdą zdiagnozowaną wcześniej chorobą weneryczną. Życzyłbym sobie, by pękły przewody hamulcowe w jego samochodzie. Życzyłbym sobie, by zwiedzał wieżę World Trade Center 11 września 2001 roku.
-Nie wychodź – prosi płaczliwie. 
Tym mnie łamie. Łamie moją złość i wypuszcza wszystkie jej złoża, które w sobie gromadziłem. Odwracam się gwałtownie i uderzam pięścią w ścianę ponad jej głową. Wierzchnia warstwa kruszy się, tynk obsypuje poduszkę jak cukier puder. Viv drży i patrzy w moje oczy tak głęboko, że widzi przez nie Alaskę. A ja nie wiem, co widzę. Oczywiście – miłość, uzależnienie, przynależność i metę, bo gdzieś to wszystko musi się zakończyć. 
-Wtedy – mówi półszeptem – siedem tygodni temu, tuż przed tym, gdy zaczęliśmy ze sobą sypiać, zrobiłam to ostatni raz, przysięgam.
Kolana pode mną miękną i wydaje mi się, że twarz mam bledszą niż ściana. Co ci wszyscy bokserzy na ringach wiedzą o dobiciu leżącego? A co ze sprawiedliwością ulicy i przewróceniem przeciwnika na chodnik, by tam obsypać go kopnięciami? Czuję się skopany. Przez Viv. Po jajach.
-Ostatni raz – powtarzam i gotuję się w środku. - Ostatni raz – mówię raz jeszcze. - Ostatni, kurwa, raz? Więc ile razy mnie zdradziłaś? Ile razy się puściłaś?
Nie odpowiada. To dobrze. Nie chcę tego usłyszeć. Złość we mnie kipi, a ciśnienie huczy mi w głowie. Jeśli zaraz nie zacznie wyciekać jak gaz z kuchenki, rozerwie mi czaszkę. 
Zaciskam dłoń na jej krtani. Chwyta ją wszystkimi palcami, jakimi dysponuje, próbuje odciągnąć, ale przy mojej sile jest jak paproch. Chcę ją nastraszyć, nie skrzywdzić. Chcę, by krzywdzili ją wszyscy wokół, żeby sama siebie krzywdziła, ale nigdy nie zrobiłbym tego sam. 
-Gdybym nie miał zasad, których się trzymam, okaleczyłbym ci tę śliczną buźkę, możesz mi wierzyć.
Naraz do sali wpadają całe tłumy prowadzone przez Stellę, zwabione podniesionymi głosami i kruszonym szkłem. Puszczam Viv raptownie, ta opada na poduszkę, trzymając się za gardło i oddychając spazmatycznie. Być może nie doceniłem swojej siły. Wszyscy są w tak głębokim szoku, że początkowo milczą i nie byłem świadom, że milczenie może być aż tak głuche. Przepycham się obok nich w drzwiach, w zaciśniętych pięściach trzymam powietrze tej awantury. W progu odwracam się i mówię oschłym tonem:
-Tak bardzo cię nienawidzę, Viv.
I nie kłamię. Bo nienawiść nie jest przeciwieństwem miłości. Obojętność jest. A choćbym próbował, nigdy nie będę na nią obojętny.
Wychodzę na korytarz. Zastygłe powietrze pełznie wzdłuż niego ślamazarnie. Nagle opustoszał, bo trio dorosłych dochodzi do siebie po awanturze w sali chorych, a Mia wyparowała. Albo się skropliła. Kałuża jej łez nadal zdobi podłogę , a gdy w nią wchodzę, sięga moich kostek. Jestem zdezorientowany jej wrażliwością. Mimo tego rozstąpienia korytarz nadal nie jest zupełnie pusty, bo oto przez drzwi u wylotu przechodzi Jason. Jeszcze nie schował kluczyków od samochodu do kieszeni – obijają się o jego palce. Jeszcze nie ściągnął z głowy kaptura – i grzywka opada mu na rzęsy. 
Nie wiem, co we mnie wstępuje, ale nagle czuję, że muszę znaleźć winnego, żeby nie oszaleć. A Jason jest po prostu pod ręką. Jest tak bliski tej ręki, że prędko upajam się głęboką wiarą w jego winę. Jest jej tak bliski, że spotykają się w głuchym tąpnięciu uderzenia, zanim otrzymuje szansę wyswobodzenia się spod niej.
-To twoja robota – warczę przez zęby. Pluję sobie na buty. Żałuję, że nie w jego twarz - przewyższa mnie centymetr czy dwa. - Udawałeś, że jej nie lubisz, że jest dla ciebie ciężkostrawna, i pieprzyłeś ją za moimi plecami – oskarżam, bo nie mam zielonego pojęcia, kogo, jeśli nie Jasona, miałbym obsypać tym oskarżeniem. Jego romans z Viv wydaje mi się tak absurdalny, jak absurdalny jest jego brak. Tak absurdalny, że wierzę w ten absurd pełną piersią. 
Leci na ścianę, jego plecy tworzą kąt blisko dziewięćdziesięciu stopni z udami. Prostuje się, bo nogi ma mocne, a nerwy słabe.
-Co ty pieprzysz, do cholery? - krzyczy. Wychylają się pierwsze głowy z korytarza otoczonego salami chorych jak okręt artylerią dział. 
-Przestań udawać – nie krzyczę, nie wrzeszczę, nie warczę i nie syczę. Znajduję całkiem odmienny wydźwięk gniewu. - Wszystko już wiem. - Uderzam kolanem w jego krocze. Metaforyczny i niemetaforyczny cios poniżej pasa. Pośrednie i bezpośrednie odkupienie win. 
Jason pada na kolana, jego dłonie owijają przyrodzenie przez spodnie jak boa dusiciel ofiarę. Głowę ma spuszczoną i jęczy jak wilk przed mutacją podczas pełni. Wiem, że przekroczyłem braterską granicę, ale nie czuję, że zrobiłem coś nieodpowiedniego. Przeciwnie, wyrównuję rachunki. Życie oczekuje wysokiej stawki. Nie zamierzam spłacać go z własnej kieszeni.
-Jesteś nienormalny – mówi ciężko i z bólem. - Nigdy w życiu bym ci tego nie zrobił. Nigdy w życiu nie dotknąłbym jej  nawet małym palcem. Mało, że nie zdradziłbym ciebie. Nie zdradziłbym Mii, do cholery.
-Widzisz, Jason – odzywa się Christian, jest w nim jego popisowa śliskość. Gdy tak na niego patrzę, przypomina mi jaszczura, który wychynął z wody, by wygrzać się na słońcu, a z jego pyska sączy się jad. - Ty nie tknąłeś dziewczyny Justina. Czego on nie może powiedzieć o twojej.
Gdybym wierzył w dobre intencje Christiana, mógłbym pomyśleć, że to rodzaj motywacji, by podnieść Jasona z kolan. Ale to tylko cios, który nikogo nie prostuje. A więc mając jeden nabój, postanowił strzelić właśnie teraz. Prawdziwie ofensywna strategia. 
Ale właśnie coś do mnie dociera. Uderza we mnie. Ten pocisk. Bo chyba najbardziej przekonanym o niewinności jest sam winny. Nie ma w nim procenta oskarżenia. Wracam myślą, tylko jedną z całego tsunami, które mnie zalewa, do naszej rozmowy w samochodzie, i wtedy wszystko, co podejrzewałem, zamknięty na te podejrzenia, wychodzi w światło. Bo Christian wspomniał o ręczniku. I o tatuażu. Nie ma takiego ręcznika, który nie osłoniłby tatuażu Viv. Nie ma ręcznika, który by go odsłonił. Jest tylko brak ręcznika.
-To ty – mówię, niemal szepczę. W chwili, kiedy wypowiadam te słowa, uświadamiam sobie, że nie są mi obce i że znam je wyraźnie. - Przez te wszystkie miesiące.
-Od samego początku – odpowiada szeptem. Wtedy orientuję się, że ma nade mną tak kolosalną przewagę, że nigdy nie uda mi się jej zasypać. 
A wtedy naprawdę tracę opanowanie. Jestem zwierzęciem motywowanym nienawiścią do niego i jego wyższości. Uderzam w jego pierś, ten leci do tyłu, opada na krzesło, które pęka pod nim jak domek z zapałek. Kopię go po żebrach, po brzuchu, nachylam się i ciskam jego czaszką  o kant ściany. 
A potem traci przytomność, a ja wciąż nie uśmierzam głodu.
A jeszcze później pojawia się ochrona szpitala i wykręcają moje ramiona tak boleśnie, że kości pękają mi w dziesięciu miejscach. Nie szarpię się, chcę, żeby mnie stąd zabrali i żebym nie miał możliwości powrotu. Bo gdybym sam wyszedł ze szpitala, doszedłbym do najbliższej przecznicy i zawrócił. 
Ze wszystkich stron obsiadają  mnie pytania i spojrzenia, w których zawarte są te pytania. Nie mam siły tłumaczyć. Mówię więc tylko:
-To było jego dziecko.
A potem odbywam podróż policyjnym radiowozem i do późnego popołudnia myślę o wszystkich jej zdradach jak o obdzieraniu mnie z męskich piór, o wszystkich tych razach, gdy ich skotłowane ciała kształtowały gąbczasty wkład materaca, siedząc na więziennej pryczy w celi z krat.

***

Jason wpłacił kaucję.
Rozciąłem mu łuk brwiowy, wytarłem nim szpitalny kurz i być może sprawiłem, że nie będzie mógł mieć dzieci, a on wpłacił za mnie kaucję.
Co prawda czterokrotnie podkreślił, że ze swojej kieszeni nie wyłożył ani dolara i to stan mojego konta jest dość kruchy, ale to nadal nie zmienia najistotniejszego faktu – wpłacił za mnie kaucję.
A teraz siedzimy obok siebie w samochodzie, ramię w ramię, jedziemy przez mroźne miasto błyszczące w promieniach zachodzącego pomarańczowego słońca, i jest nam obojgu tak niezręcznie, że przez chwilę chcę go poprosić, by wysadził mnie na poboczu i zostawił drzwi do domu otwarte, bym nie musiał szukać kluczy, gdy doczłapię się doń na piechotę. Usta mam suche i nie umiem go nawet przeprosić, i mam nadzieję, że gdy spoglądam na niego od czasu do czasu, a on udaje, że tego nie widzi, jest świadom zażenowania pod moimi powiekami. Bo jest mi tak niewybaczalnie głupio, że cisną mi się na usta przeprosiny nawet dla jego obolałego krocza, za które trzyma się, gdy z kolei sądzi, że ja nie widzę.
A kiedy naprawdę chcę wysiąść i uniknąć odpowiedzialności, on pyta stłumionym basem:
-Christian mówił prawdę? - Zanim dopowiada, ja kształtuję już odpowiedź. - O tobie i Mii. 
-Prawdę – przyznaję. - Tylko wyjawił ją złymi słowami. - Wtedy przez chwilę patrzymy sobie w oczy, ale obaj uznajemy, że to zbyt wiele. - Sypiałem z Mią przez kilka miesięcy. Zanim ją poznałeś. I zanim ja poznałem Viv.
-Miłość? - pyta.
-Seks – odpowiadam i zdaje mi się, że Jason się rozluźnia. Czego nie potrafię zrozumieć, bo ja na jego miejscu byłbym żelazem. - Poznałem ją rok temu, na jakiejś imprezie. Wyglądała młodziutko, spódniczkę miała krótszą niż ja bokserki, a nade wszystko wypiła przynajmniej trzykrotnie za dużo. Więc pilnowałem jej przez cały wieczór, a kiedy wyszliśmy z klubu, stwierdziła, że musi się przejść, żeby wytrzeźwieć, nim wróci do domu. Łaziliśmy po mieście pół nocy, a gdy w końcu wytrzeźwiała, zrobiliśmy to na tylnych siedzeniach w moim samochodzie. Gdybyś się zastanawiał, właśnie tak wyglądał jej pierwszy raz. Był całkiem romantyczny, biorąc pod uwagę, że zaparkowałem pod latarnią. Światło, nastrój, radio z lat osiemdziesiątych.
-Czyli paradoksalnie za wszystko, co umie Mia, powinienem dziękować tobie? To popieprzone – orzeka.
-Jesteś na mnie zły?
-Jestem wściekły, że skopałeś mnie po jajach. Obrzydziłeś mi seks na parę kolejnych tygodni. - Grzebie palcami we włosach, jakby szukał w nich dalszych słów. - Ale, na miłość boską, nie mogę mieć do ciebie pretensji o to, że miałeś moją laskę, zanim ja ją poznałem. Nie jestem szczeniakiem, cokolwiek powiesz. Zadziwia mnie tylko, że żadne z was nie puściło pary z ust. 
-Tak ustaliliśmy. Definitywny koniec.
-Kiedy?
-Kiedy spojrzałem Viv w oczy. I wpadłem. A teraz myślę, że wolałbym dalej pieprzyć Mię w przerwie obiadowej. Ona przynajmniej nie jest zdradliwą suką.
-Odpuść – wtrąca Jason chrząknięciem. - Nie nakręcaj się, nic ci to nie da.
-Przez dwa lata pieprzyła się z facetem, który mógłbym być jej ojcem – syczę. - Który był jej ojcem, do cholery.
-Był ojczymem – poprawia mnie Jason.
-Jakie to ma teraz znaczenie? Zdradzała mnie z nim. Mówiła, że mnie kocha, a potem szła do niego i pozwalała się rżnąć. Jak dziwka. A ja głupi byłem wniebowzięty, że mam śliczną i młodziutką dziewczynę, która naprawdę, ale to naprawdę lubi seks – parskam donośnie, śmiech ten jest suchy jak trociny. Co mi pozostało, jeśli nie właśnie on? - Zawieź mnie do Stelli. Chcę spojrzeć jej w oczy i dowiedzieć się, jak matka mogła nie zauważyć, że facet, z którym tworzy rodzinę, od dwóch lat pieprzy jej córkę.
-Wpierw ochłoń – decyduje za mnie – bo i nią rzucisz o ścianę. 
-Możesz być spokojny – oznajmiam. - Skoro Viv nadal żyje, Stelli nic nie grozi. Wierz mi lub nie, ale gdy wtedy, w szpitalu, patrzyłem jej w oczy i docierało do mnie wszystko to, co robiła przez ostatnie miesiące... - Pocieram dłonią podbródek i nasadę nosa. - Nigdy w życiu nie uderzyłem kobiety. To jedna z tych żelaznych reguł, których obiecałem sobie nie łamać. Ale wtedy niczego nie pragnąłem bardziej.
Nie liczę na słowo otuchy i nie spodziewam się też potępiającego komentarza. Jedziemy w ciszy przez kolejne dzielnice, aż wpadamy w wir uliczek, odnóg i mylnych podjazdów. Na dworze jest jeszcze jasno, ale po słońcu zostało już jedynie czyste niebo rozświetlone ciepłą barwą zachodu. Znajdujemy odpowiedni dom, tak podobny do reszty ustawionych w nieciasnym szeregu. Jason nie wspina się na podjazd, tylko przystaje przy wysokim krawężniku. Dziękuję, przepraszam, wszystko robię skinieniem głowy, a potem wysiadam i Jasona już nie ma.
Jestem ja, Stella, jej pusty dom i niedomknięte drzwi.
Więc przez nie wchodzę. Wodospad ubrań spływa po schodach, drogie koszule pełzną w dół jak węże. Z góry dobiega mnie odgłos zatrzaskiwanych drzwi ciężkiej drewnianej szafy, zgrzyt szuflad w szynach, rozpinanie zamków błyskawicznych i zapinanie ich. Gdy potykam się o zastygłą na podłodze szklaną ramkę ze zdjęciem, a ta ślizgiem zbliża się do komody i uderza w jej podnóże, całe piętro zamiera. Zamieramy oboje. Czekam pośrodku salonu, a gdy u szczytu schodów pojawia się Stella o sypkich włosach rozrzuconych w nieładzie i łagodnych wypiekach na policzkach, moja twarz pozostaje posągiem z marmuru.
-Justin – mówi cicho. Przedziera się przez slalom męskich ubrań na boso. - Nie miałam o niczym pojęcia. Ten skurwiel oszukiwał mnie przez lata.
-Jakoś trudno mi w to uwierzyć. Twoja córka pieprzyła się z twoim facetem przez okrągłe dwa lata. Pod twoim dachem. W twoim łóżku. Pod twoją pościelą. Nie widziałaś jej włosów na poduszce? Nie znalazłaś tabletek antykoncepcyjnych? Nie czułaś jej perfum na jego koszuli?
-Nienawidzę jej za to nie mniej niż jego – wyznaje, patrzy mi w oczy bez mrugnięcia. - Gardzę nimi obojgiem.
-Wiesz, co jest najgorsze? - Kręci głową, ale jest gotowa mnie wysłuchać. - Nawet nie jestem smutny. Nie chcę płakać, nie chcę się nad sobą rozczulać, nawet łza nie kłuje mnie w oku. Chcę się zemścić. Za to, co mi zrobiła. Co robiła nam obojgu przez długie miesiące. Chcę, żeby cierpiała. Żeby ją bolało. Wszystko, co może przyciągać ból. Jest we mnie tyle nienawiści, Stella. Tyle nienawiści. Nie umiem jej pomieścić. - Zbliżam się do niej na krok. Pomiędzy nami na podłodze leży tylko czerwona bielizna Viv zawinięta w błękitną koszulę Christiana. To właśnie wtedy następuje rozszczelnienie. - Skończyły nam się powody, dla których mielibyśmy trzymać się od siebie z daleka, Stella. 
A potem wszystko to, co czujemy, zarzuty i złość, i potrzeba zemsty i jej pragnienie, i pragnienie Stelli, i pożądanie, i nierozumność, rzuca nas ku sobie i splata nasze usta w pocałunku tak chaotycznym, że nie jestem w stanie rozróżnić, które wargi należą do mnie, a które są jej. Depczemy po koszulach i krawatach, zmierzając ku najbliższej ścianie, opieram o nią plecy Stelli i już jestem w swoim żywiole, bo moja dłoń pełznie po jej biodrze i pośladku, czmycha pod spódnicę. Jest wyższa od Viv, więc wystarczy, że lekko chylę głowę, a odstęp między naszymi wargami jest jedynie tym, co powinno być, a czego nie ma. Zgiętą w kolanie nogę unoszę do swojego uda i wkradam się pomiędzy, i już o odstępie zapomina całe ciało. Zapominają też dłonie Stelli, w momencie w którym chwytają się panicznie paska moich jeansów. Rozporek i guzik ustępują bezszelestnie, równie bezszelestnie jej palce chwytają mnie zachłannie przez bokserki. W jej ruchach rozpoznaję głód.
Chwytam ją pod udami i wkrótce kusa spódnica podwija się, by dać nogom pełną swobodę splotu z moimi biodrami. Celowo trzymam ją nisko i czuję, jak na mnie napiera i jak moje ciało broni się przed tym, nabrzmiewając i pęczniejąc. Każdy fizyczny aspekt naszych ciał wygłasza ten sam dorosły rozkaz. Natychmiast do siebie. W siebie.
-Zróbmy to w jej łóżku – postanawiam. Bo chcę się zemścić dwukrotnie. Bo nie dam rady wspiąć się schodami i odwlec zbliżenia przez dwa pośrednie piętra. Bo nie chcę dłużej czekać. 
Idę przed siebie, a Stella zdziera ze mnie koszulkę, zaczynając od pleców, odrywa jej płaty od mojej skóry. Czarny T-shirt przykrywa namacalny dowód zdrady Viv i Christiana. Gdy go nie widzę, samemu trudniej jest mi zdradzić, dlatego spośród myśli krążących po mojej głowie jak po okręgu, uczepiam się tej bolesnej i znów jest mi niebywale łatwo oplatać Stellę, uczynić jej szyję polem dorodnych krzaków malin, kłaść ją na łóżku jak zdobycz i własność.
Bo kładę. Na pościeli, której zapach wyłącznie ciała Viv jest już wątpliwy. Zdzieramy wszystkie inne wonie, roztaczamy finezyjne połączenie swoich. Wkrótce kołdra pachnie dwiema bezlitosnymi zdradami, a ja nadal nie czuję się dobrze, bo udając mściwego, wcale się nim nie staję. 
Ubrania fruwają po pokoju jak ptaki o odciętych skrzydłach. Wzbijają się i osiadają, gdzie rzuci je powiew naszych prędkich oddechów. Nie nadążam napawać się pięknem ciała pode mną, przede mną, tak szybko przechodzi z fazy rozbioru do fazy nagości. Dopiero kiedy zdejmuję z niej bieliznę, a robię to sam, nie pozwalam ingerować w to jej dłoniom, mam przed sobą tyle światła, że aż nie wiem, na co patrzeć, by nie oślepnąć z zachwytu.
-Cholerny Boże – mamroczę, spowalniam ten pościg. Konflikt interesów polega na podwójnym pragnieniu: pragnę już to zrobić, kochać się z nią, udowodnić, że potrafię wszystko to, czego Christianowi brak; a jednocześnie nie chcę się do niej zbliżać, nie chcę zakrzywiać kąta widzenia, pod którym uwielbienie pada na jej ciało.
Jestem w miłości głębokiej jak jezioro Michigan.
Co ciekawe, moja miłość nie jest spokrewniona z powszechną definicją miłości nawet dalekim węzłem pokrewieństwa.
Piersi ma jak obłoki. Miękkie i delikatne. Gładkie. Duże na tyle, by nie mieścić się w moich dłoniach i wypływać spomiędzy palców. Linię jej żeber zdobią trzy maleńkie pieprzyki umiejscowione na ukos. Nogi ma łagodnie zagięte, z przyćmionym zarysem mięśni na krawędzi. To, do czego zmierzam, uwydatnione jest przez uda i schodzi się w dolinie w spiczastą linię V. Przytula policzek do ramienia odrzuconego za głowę, nie dostrzegam siniaków wokół jej nadgarstków, więc te, które na niej namaluję, nie będą wzmocnieniem cudzych. Jej naga skóra promieniuje jak srebrzysty pył księżycowy. Proste słowa odbierane są najczyściej, więc powiem tylko, że jej piękno, jak piękno Viv, świadczy o istnieniu nieba.
Nim wspinam się na łóżko, uchylam okno. Odtąd cztery stopnie z zewnątrz mieszają się z czterdziestoma wewnątrz. Wdrapuję się na nią, zahaczając rozciągniętym pocałunkiem oba nabrzmiałe sutki. Fascynacja w oczach Stelli spływa po mojej piersi i nie wraca po niej na górę. Oboje patrzymy na to samo, na niego, nabrzmiałego niecierpliwością i potrzebą, by tę niecierpliwość ukrócić.
-Mam być delikatny? - pytam z rezerwą. Propozycja czegoś, czego nie jestem w stanie obiecać, nie brzmi dobrze.
-Nie uwierzę, że potrafisz być – odpowiada ona. - Skoro mamy dla siebie tylko to jedno popołudnie, pokaż mi wszystko, na co cię stać.
Jestem rozogniony do granic, ale gdy wchodząc w nią, wbijając się, uprzytamniam sobie, że jest dziesięć lat starsza i dysponuje doświadczeniem nie mniejszym niż moje, robi mi się jeszcze cieplej.
I kiedy tak gnam, i zapętla się wokół nas folia rozkoszy, przywierając do ust i dziurek w nosie, kradnąc oddech, dociera do mnie kolejny powód, dla którego jestem fizycznie ponad Stellą – seks z nią oddaje mi utraconą męskość.
Cała ta etiuda splątanych nóg z nogami, nóg z biodrami, bioder z nogami, rąk z ramionami, ramion z palcami i włosów z ustami, przypomina walca pod rytm muzyki heavy metalowej. Gubimy się w tym zawiłym tańcu. Im bardziej ja się gubię, tym głośniej ona krzyczy, im bardziej ona się gubi, tym mniej jest we mnie przytomności. Dopełnienie. Chyba tym jesteśmy. Swoim nieoczekiwanym dopełnieniem seksualnym.
Choć przez chwilę chcę się wyrwać z norm, które narzuciłem, nie pozwalam jej się zdominować. Pcham jeszcze mocniej, powieki Stelli drgają na zamkniętych oczach. Wpierw trzymam jej nadgarstki, wspieram się na nich, gdy przyspieszam. Ale później uwalniam jej ręce i wiem, że nie było lepszego posunięcia, bo kiedy ja chwytam się ramy łóżka i w amoku uderzam wezgłowiem w ścianę, a każdorazowy huk tego uniesienia fruwa po całym domu, dłonie Stelli są wszędzie. Wszędzie. Nawet tam, gdzie nie podejrzewałbym żadnych innych dłoni. Gdy pieszczę jej szyję oklejoną sypkimi włosami, ona ściska swoje sutki, a kiedy to ja mam twarz w jej piersiach, potęguje doznania w dolinach, dłonią wsuniętą między nas oboje. I choć zdarza mi się to rzadko, pod tą pościelą, nad tą kobietą, zaczynam pojękiwać.
A gdy dopada nas ten elektrowstrząs, nie jesteśmy na niego gotowi. Dochodzę pierwszy, orgazm wykrzywia mi ciało, wstrząsa moimi biodrami i ostatnim pchnięciem zarażam orgazmem i ją. Kładę otwartą dłoń na liliowej ścianie, nie mam nic, czego mógłbym się chwycić. Mam drgawki i ona też ma drgawki, i gdy łuk jej pleców dociera do półkola, przepełnia mnie duma, bo widzę w jej twarzy kobietę spełnioną, odprężoną i szczerą. Nie udaje tego, co udawała przed nim. Nie udaje, oplatając mnie ciasno łydkami, wbijając paznokcie w szczyt mojego pośladka, otwierając oczy, w których nie ma spojrzenia, bo uciekło, wstydząc się tego bezkonkurencyjnego uniesienia.
Kładę się na plecach od zewnętrznej strony łóżka, Stella kładzie głowę na moim napiętym ramieniu i nie widzę doprawdy niczego nieodpowiedniego w tej szczypcie emocjonalnej bliskości. Głaszczę jej rozczochrane włosy. To wszystko, uczucie absolutnego spełnienia, wciąż jest we mnie tak świeże, że czuję smak jej matowej szminki, choć w międzyczasie miałem w ustach posmak krwi z przegryzionej wargi. Jest tak świeże, że w nozdrzach gra mi zapach kokosowego balsamu do ciała zlizanego z jej sutków.
-Gdybym miała faceta takiego jak ty – mówi, przygładza moją pierś; jest delikatna i subtelna, nawet po tym wszystkim, co przed chwilą zobaczyłem – nie wypuściłabym go z łóżka.
Śmieję się mrukliwie w jej włosy.
-Nie dałby ci rady. Tak bez przerwy. Chyba że upolowałabyś gówniarza, który co wieczór wali konia, oglądając cycki Sashy Grey.
-Nie gustuję w gówniarzach – wyznaje, scałowując przy tym pozostałości siebie z moich sutków.
-Więc ja nim nie jestem?
-Jesteś. - Mruga do mnie jednym okiem. - Ale doświadczonym.
W tym momencie czuję w ustach smak czegoś, czego w nich nie mam. Dymu. Pragnę rytualnie zapalić papierosa i patrzeć, jak rozpływa się w powietrzu.
-Palisz? - pytam Stellę.
-Tylko po seksie z facetem własnej córki – mówi zadziornie. - A ty palisz?
-Miałem rzucić dla Viv – mamroczę. - Jakoś straciłem motywację.
Oboje podciągamy się na łóżku, opieramy się o drewniane wezgłowie. Wychylam się spod kołdry i ciągnę jeansy za nogawkę jak psa za smycz. Szczęście nam sprzyja i wyczuwam pod grubym jeansem zmiętą paczkę papierosów, a w środku trzy pojedyncze – po jednym na głowę i po jednym na pół. Palimy, okrywając się kołdrą po pierś, ja wydmuchuję dym pod sufit, ona swój na wprost. Przyglądam się jej ukradkiem, jej palce pieszczą papierosa, trzymając go niezwykle delikatnie i subtelnie. Zamyka oczy, gdy się zaciąga i nie otwiera ich, kiedy dym wydziera się przez rozchylone usta. Wypełniam się dymem i całują ją szczeniacko, a ona zasysa mój dym, by nam nie przeszkadzał, i przygryza moją wargę. Patrzymy sobie w oczy, w wielkie, wielkie zamglone oczy, i dociera do mnie, że pomyliłem fajki z trawą.
-Dałem ci skręta – mamroczę. - Wybacz.
-Za młodu byłam grzeczną dziewczynką – mówi. - Chodziłam z rodzicami do kościoła, nie ściągałam na testach i nie robiłam sobie nagich zdjęć przed lustrem. Ale zawsze marzyłam, by zapalić skręta z napakowanym przystojniakiem.
-I to ja jestem tym napakowanym przystojniakiem, który częstuje cię skrętem?
Uśmiecha się zadziornie uśmiechem Mii. Albo Mia zwykła uśmiechać się uśmiechem Stelli.
-Jesteś którymś z kolei napakowanym przystojniakiem, który częstuje mnie skrętem.
Kładę dłoń na tyle jej głowy, moje palce wkradają się we włosy, i znów ją całuję. I nie jest to pocałunek a'la tuż po. Jest jak tuż przed. Więc napieram na nią i znów leżymy w łóżku, na sobie, w poprzek. I gdy tak zakradam udo pod narzutę, wpełzam pod nią cały, a zwłaszcza ten teren, który elektryzuje się w jej terenach, do pokoju wpada Mia.
I równie szybko z niego wypada, a drzwi uderzają o futrynę z takim wydźwiękiem, że szyba w oknie drży, drży drewniany stelaż łóżka i drżymy my.
Wyskakuję spod kołdry, wciskam się w bokserki, ale materiał obciera mnie boleśnie i ugniata. Wybiegam za Mią z sypialni, chwytam ją w progu salonu i przedpokoju, a Stella robi rzecz najgorszą z możliwych – wychodzi za mną, otoczona cienkim woalem.
-Jesteś obrzydliwy! - krzyczy Mia. Przyjmuję te zarzuty ze stoickim spokojem, bo nie zwykłem zaprzeczać prawdzie. - Właśnie teraz, kiedy ona potrzebuje cię najbardziej. Właśnie teraz ty postanawiasz pieprzyć moją matkę.
-Mia, wyrażaj się – upomina ją Stella i znów wybiera najgorsze posunięcie. Pogarda w oczach Mii jest tak wyraźna, że aż namacalna.
-Powinieneś przy niej być, trzymać ją za rękę i pocieszać. To twój pieprzony obowiązek! - Uderza mnie pięścią w gołą pierś.
-Widzisz, Mia – syczę – obawiam się, że jestem dla niej za młody. Viv woli pieprzyć się z facetami przed czterdziestką. I nie udawaj, że o niczym nie wiedziałaś. Bo wiedziałaś doskonale. Musiałaś widzieć spojrzenia, gesty, cokolwiek. To bardzo szlachetne, bronić siostrę wszelkim kosztem. Ale gdyby to Jason wkładał fiuta pierwszą lepszą, powiedziałbym ci o tym. Powiedziałbym, do cholery. - Mierzymy się spojrzeniami, które nie mrugają. - To było jego dziecko – podsumowuję.
Mia nie wydaje się być zaskoczona, więc tylko potwierdza domysły, które poczyniłem w areszcie. Ale twarz jej się nie rozluźnia, a pragnienie mordu nie słabnie. Mówi tylko cicho:
-Viv wykradła ze szpitala butelkę z kwasem. Chciała się zabić. Cudem ją odratowali. - Przełyka ślinę. - I cokolwiek zrobiła, to ty powinieneś przy niej być, do cholery!
A potem wszystko dzieje się jak w przyspieszonym kadrze filmowym.
W popłochu wciągamy ubrania na rozgrzane seksem i pościelą ciała. Wpadają nam w ręce cudze, więc wymieniamy się nimi w locie. Spódnica, T-shirt, nawet skarpetki i jedna szpilka koloru czarnego – to wszystko krąży pod sufitem, zanim osiada na piersi, na pośladkach, udach. Włosy mamy jak po starciu z huraganem, z którym w gruncie rzeczy walczyliśmy, bo mój wiatr i wiatr Stelli ciskający poduszkami po kątach jest tornadem bez krzty metafory. Mijamy lustro bez obramowania zawieszone naprzeciw stalowych wieszaków na okrycia. Nie otwieram przed Stellą drzwi, nie mam na to czasu, pędem dopadam swoich. W ostatniej chwili zauważam Mię wtopioną w wycieraczkę.
-Jedziesz z nami? - krzyczę, ale niedonośnie.
-Mam mdłości, gdy na ciebie patrzę – syczy rozgoryczona. - Zadzwonię po Jasona.
-Przecież jadę w tym samym kierunku – mamroczę, ale wiem, że ponowne zdobycie jej zaufania nie jest kwestią paru łagodnych słów.
Co więcej, nadal nie czuję, że przegiąłem, że zagiąłem tę granicę, za którą pod żadnym pozorem nie wolno mi się wychylić. Wyrównałem rachunki. Otwieramy książkę pełną białych stron. Dla tego, co nadejdzie, nie ma nawet tytułu.
Ale Mia nieugięcie trzyma się się w futrynach, więc nie tracimy czasu i oddalamy się ze Stellą, rozpędzeni, a podjazd i pnącza ogrodu wpełzającego na chodnik znikają w srebrzystym świetle tylnych reflektorów.
Wtedy ogarnia mnie tak rozmaita różnorodność odczuć, że nie umiem otoczyć skupieniem jezdni i prowadzę jak na kursie jazdy, podskakujemy, skaczemy wyrwani naprzód, hamujemy tak, że siła wtapia nas w tapicerkę. Ale nie umiem pozbierać myśli. Bo tak, jak jestem zdruzgotany lekkomyślnym posunięciem Viv, tak jestem wściekły za samą tę próbę.
-Powinniśmy przy niej być – mamrocze Stella. Obsesyjnie wygładza włosy w bocznym lusterku zniekształcającym twarz. - Nie powinniśmy byli zostawiać jej samej.
-Po pierwsze, spędziłem pół dnia w areszcie. I po drugie, nie zostałbym przy niej, nawet gdybym mógł. Dlaczego nie został przy niej Christian, skoro tak lubią swoje wzajemne towarzystwo?
-Nie odzyskał przytomności – wtrąca.
-Nie będę go żałował. Niech zaopiekuje się nią, kiedy znów będzie mógł robić jej dobrze. - Mam na języku tyle wulgarności, ale zatrzymuję je dla siebie. - Jestem przerażony. Oczywiście, że jestem przerażony tym, co zrobiła i tym, co chciała zrobić. A jednocześnie wkurwia mnie, że robi z siebie ofiarę. Połknęła jakieś świństwo, a potem spojrzy na mnie biednymi załzawionymi oczami i pomyśli, że tym przysłoni wszystkie winy. I przysłoni, do cholery, bo jej łzy działają na mnie tak, że odechciewa mi się żyć. A już najbardziej irytuje mnie, że ja jej to wszystko wybaczę. Te zdrady i kłamstwa, i mydlenie oczu. Bo nadal nie potrafię uwierzyć. Nadal nie wierzę, że moja Viv, ta niewinna dziewczynka, którą bałem się dotknąć przez długie miesiące, mogła zrobić wszystko to, co zrobiła. - Uderzam otwartą dłonią w pałąk kierownicy. Stella boi się mnie, a mi wcale nie zależy na budowaniu dystansu. Dlatego zahaczam czarny kosmyk włosów za wciąż ciepłe ucho, w które wpłynął cały sprośny referat. - Myślisz, że było jej dobrze?
-Justin... - gromi mnie i głosem, i spojrzeniem.
-Pytam poważnie. Myślisz, że było jej dobrze?
-Nie chcę się nad tym zastanawiać.
-Ale ja chcę o tym rozmawiać. Mogło być jej dobrze?
Wtedy to Stella wybucha.
-Jeśli jesteś tego tak bardzo ciekaw, zapytaj Viv. I przestań zachowywać się tak, jakbyś tylko ty został zdradzony. Bo mnie zdradzili podwójnie. Własna córka z własnym narzeczonym. Wiesz, jak się czuję, jako kobieta, z myślą, że facet, którego kochałam, wolał czternastolatkę?
Nie mówię nic więcej w trosce o swój egoizm. Stella ma rację. Absolutną rację. Czymże jest zdrada mnie, pojedyncza, siedmiomiesięczna, przy zdradzie jej, zdublowanej, dwuletniej i jeszcze bardziej upokarzającej?
Mimo to nie zawracamy, a ja odzyskuję panowanie nad kierownicą i docieramy do szpitala na podwójnym gazie. Parkuję przed nim trzeci już dzisiaj raz, na tym samym miejscu na wprost drzwi. Kiedy jednak tym razem wchodzimy na izbę przyjęć, a Stella zauważa w korytarzu lekarza Viv, ten oznajmia, że w związku z jej próbą samobójczą, nieudaną, chwała Bogu, została przeniesiona na oddział psychiatryczny. Więc tam się udajemy. Schody prowadzą nas na ostatnie, siódme piętro. Razem z biegiem kolejnych ściany pokryte są coraz to bardziej wyrazistą szarością, a mi zasycha w gardle. Skrzypienie drzwi, przez które wchodzimy, brzmi całkiem inaczej niż skrzypienie jakichkolwiek innych drzwi, a przeciąg zatrzaskujący okna, ociera się o metalowe pręty krat. Nie powiem, że ogarnia mnie strach, ale serce podskakujące w rytm polki nie jest objawem odprężenia.
-To miejsce mnie przeraża – szepcze Stella. Trzyma się mojego ramienia, jakbym miał być jej tarczę, osłoną przed armią popaprańców wypełzających przez szczeliny w drzwiach sal.
-Ja też nie czuję się jak w domu – mamroczę.
Lekarz pojawia się sam. Nie musimy zwiedzać, pytać, prosić i czekać. Zbliżamy się do siebie z wolna i jeszcze zanim padają słowa, ściskamy sobie dłonie po męsku. Ma gładkie palce nieskalane pracą fizyczną i szeroki nadgarstek, na którym widoczny jest bledsze obramowanie po bransolecie zegarka.
-Jestem matką Vivien – szepcze. Podziwiam jej, że na wysokości słowa 'matka' nie drży jej głos. Mój zadrżałby, gdybym po tym wszystkim nazwał się jej facetem. Dlatego nie mówię nic.
-Cieszę się, że w końcu mogę panią poznać. - Słowa płyną dalej, a ja chwytam się wtrącenia 'w końcu' i jestem rozbity między przysłuchiwaniem się lekarzowi a drążeniu tej drugiej odnogi. W końcu. W końcu. - Nie sądziłem, że choroba będzie rozwijać się pomimo przyjmowania leków. Co prawda Viv nie zostały zapisane najsilniejsze środki, bo miała dopiero czternaście lat i jej waga pod kątem medycznym pozostawiała wiele do życzenia. W każdym razie jestem zaniepokojony postępem choroby. Czy Viv przyjmowała leki regularnie? 
Nie rozumiem nic z tego, co powiedział, więc pytam:
-O czym pan do nas mówi?
A gdy pytam, widzę w twarzy Stelli tę samą dezorientację, którą przyjmuje moja twarz.
I lekarz również to widzi. Blednie, sińce pod jego oczami przyjmują barwę zgniłej zieleni. Zdejmuje okulary i ociera z kości nosowej pot, który osadził się na łączeniu skóry i okularów. Zahacza mnie spojrzeniem tylko przelotnie, później skupia uwagę na Stelli i patrzy w nią przenikliwie tak długo, że tracę nadzieję na cokolwiek poza tym spojrzeniem.
-Państwo naprawdę nic nie wiedzą – mamrocze i przypuszczam, że to on miał być jedynym odbiorcą tych słów. - Dwa lata temu, w lipcu 2014 roku, zdiagnozowano u czternastoletniej wówczas Viv schizofrenię paranoidalną.







~*~



dzień dobry, przedstawiam wam justina ruchacza, dziękuję za uwagę
i jeszcze dziękuję za 100 tys wyświetleń ♥
ask.fm/Paulaaa962
twitter.com/Paulaaa962

4 komentarze:

  1. Od samego początku nie lubiłem stelli 😡 tak właściwie to co tu się nawyrabiolo??

    OdpowiedzUsuń
  2. w sumie to mi się podoba takie coś hahaha ha wiedziałam że będzie na to chora! !

    OdpowiedzUsuń
  3. Szczerze cię nienawidzę za ten rozdział. Serio ze Sellą? Kurwa mać. Ja rozumiem, że chciał się odegrać ale No kurwa od razu się pieprzyć.... nie zdziwię się jak Viv go nie zechce. Ani nie dał szansy jej powiedzieć ani nic. Idę się powiesić nara.


    PS. ALE I TAK KOCHAM TĄ HISTORIE ALE TEGO ROZDZIAŁU MOGŁOBY NIE BYĆ

    OdpowiedzUsuń