sobota, 4 marca 2017

Rozdział 36 - Co w liściach piszczy


Listopad tego roku nadchodzi wyjątkowo szybko i niesie ze sobą arktyczny prąd z północy. W jego pierwszych dniach, gdy wiem, że mróz nie odpuści, przekopuję szafę i wydobywam ocieplaną kurtkę spod sterty jeansów, dresów i letnich T-shirtów. Wpycham ręce w rękawy, nim przekraczam próg, bo wiem, że ciepło, które nie przestaje ode mnie bić, jest tego warte. Palę trawę, siedząc na bujanej ławce w ogrodzie, dym wydmuchuję w ciemne od chmur niebo. Jest tyle rzeczy, o których chciałbym myśleć, które wymagają mojej uwagi, a nie mogę się zmusić do zaczepienia na jakiejkolwiek z nich. Trwam w tej zadymionej pustce i chwytam chwilę, w której nie muszę nic.
Żar skręta dochodzi do moich palców. Wgniatam niedopałek w zmrożony trawnik ogrodowy i ze zmartwieniem stwierdzam, że nie ma we mnie wesołości, której oczekiwałem. Jestem tak samo smętny, tak samo wyjałowiony, tak samo zmęczony ogromem wolnego czasu, jaki przypada mi w ostatnim czasie. Opuszczam tułów między nogi, wisi mi głowa i wiszą ręce, palcami pocieram skrawek szorstkiego chodnika. Pozwalam krwi spłynąć z wolna do głowy i powracam do pionu, gdy napęczniały mózg zaczyna uciskać skronie. Zastaję Jasona opartego o framugę drzwi tarasowych, przygląda mi się z wnikliwością psychologa, i muszę podjąć decyzję, czy chcę z nim rozmawiać, czy nie chcę rozmawiać z nikim.
Przesuwam się pod lewą krawędź ławki. Oto moje przyzwolenie. Siada po prawej, z rękoma w głębokich kieszeniach, i odtąd jesteśmy w mojej pustce obaj. Ja wiszę, a Jason trzyma mnie za ostatni wystający z mgły palec, trzymając się krawędzi skarpy. Siłą wyciąga mnie na brzeg. Niemal czuję, jak jego palący wzrok uderza mnie w oba policzki, a potem mówi:
-Wyglądasz jak wyliniały kot. 
Żaden z nas się nie śmieje. Może zaistniałby jakiś chichot, gdyby uwaga Jasona miała cokolwiek wspólnego z żartem. Ale nie ma. Jestem wyliniałym kotem w każdej życiowej sferze.
-Aż żal na ciebie patrzeć – ciągnie. - Odbierasz mi całą radość życia, a nie mogę się wyprowadzić, bo po pierwsze, szkoda mi kasy na wynajęcie mieszkania, a po drugie, moralność nie pozwala mi zostawić bratanicy na pastwę twojego zmiennego nastroju. Gdyby nie ja, od paru tygodni chodziłaby głodna. 
-Nie przesadzaj – mamroczę. - Pamiętam o własnym dziecku. Może nie codziennie czytam jej bajki na dobranoc, ale nigdy nie chodzi głodna spać.
-Owszem, karmisz ją. Tylko pragnę ci uświadomić, że jedzenie w lodówce nie rośnie samo i ktoś każdego dnia chodzi po nie do sklepu.
-To podział obowiązków, nie zaniedbanie.
-Podział obowiązków? - parska sucho. - Nie mam z tobą dziecka. Jest tylko i wyłącznie twoje. Zakochanie ci nie służy, stary. Woda w kiblu ma więcej energii niż ty ostatnimi czasy. Chcesz o tym pogadać?
-Nie chcę – zapieram się i jasnym jest, że chcę, że chcę bardzo, że potrzebuję.
-Okłamuj naszą matkę, a nie mnie. Jestem twoim bratem, do cholery. Udziela mi się twój podły nastrój, więc błagam, zróbmy coś, cokolwiek, obaj, żeby się go pozbyć. - Klepie otwartą dłonią w moje kolano. Drętwieje mi skóra. Jego dłoń nie ma wyczucia i nagle współczuję Mii każdego dotyku i pocałunku, jaki od niego otrzymuje. - Nie układa wam się w łóżku czy przeciwnie, ma tyle pary, że to tobie brakuje jaj?
Wplatam palce we włosy i przebiegam nimi kilkakrotnie. Dopiero ten dotyk uświadamia mi, jak bardzo urosły. Przyzwyczajony do niemalże łysej czaszki, dziwi mnie grzywka, którą mógłbym postawić do pionu. Postanawiam zgolić je jeszcze dziś.
-Już mi na tym nie zależy – oznajmiam i wątpię, bym kiedykolwiek wcześniej był równie świadom swojego wyznania. - Seks stracił całe swoje znaczenie.
Jason krzywi się, jakby zobaczył w moich ustach oślizgłą ropuchę.
-Seks nigdy nie traci znaczenia – stwierdza wyniośle i czuję, że popełniłem zbrodnię, przyznając się głośno do swoich myśli, a Jason ma mnie za zbrodniarza wymagającego izolatki na oddziale zamkniętym.
-Widzisz, a dla mnie stracił. Kiedyś mi na tym zależało. A teraz... Teraz chciałbym z nią po prostu porozmawiać. Dowiedzieć się, co czuje. Czasem nawet pokłócić. - Głos grzęźnie mi w gardle. - Ostatnio tak rzadko rozmawiamy. Ona mówi coraz mniej i mniej. Czasem nawet zapominam, jak brzmi jej głos. Jakbym tracił z nią kontakt. Albo jakby ona go ze mną traciła. Ze wszystkimi. Z rzeczywistością. Sam nie wiem. Czasem mam wrażenie, że patrzy na mnie i nie widzi. Może jestem chory, popieprzony i definitywnie zbyt zaborczy, ale nie wymyśliłem sobie tego.
-Raz już tak było, że oddalaliście się od siebie, oddalaliście, a potem był wybuch, ostry seks na dywanie i wszystko wróciło do normy. Mówię ci, seks potrafi zdziałać cuda.
Irytacja wylewa się przez wszystkie otwory mojego ciała.
-Nie chcę się z nią bzykać – unoszę głos. Przyznaję się do tego, co być może odbiera mi męskość. - Chcę ją przytulać, chcę z nią rozmawiać, chcę słuchać jej głosu, chcę wiedzieć, że ona też mnie przytula, że słyszy, kiedy do niej mówię i że kiedy ona mówi, mówi do mnie. Chcę czuć, że ją mam. Chcę czuć, że naprawdę ją mam. Że jest obok. Bo mam wrażenie, jakbym ją tracił. Jakby wymykała mi się przez palce. Jak woda. - Zapalam papierosa, dmucham żarem w twarz Jasona. - Albo jak dym.
Jason wyciąga papierosa spomiędzy moich warg i sam się nim zaciąga. Dostrzegam, że robi to całkiem inaczej niż ja. Mój oddech jest długi i powolny, na jeden mój przypadają trzy krótkie i pospieszne Jasona.
-Próbuję zrozumieć, gdzie leży twój problem – mówi. Jego szorstkość i ironia jest jedyną, która nie gra na moich nerwach. - Jesteś z szesnastolatką, z laską dziesięć lat młodszą od ciebie, głowę niższą i pewnie z pół tony lżejszą, a nie potrafisz jej... wytresować.
-Mówisz o niej jak o psie – warczę. - Zmień ton, albo stul pysk.
-Stary, przewróciłbyś to chuchro jednym dmuchnięciem. Więc jaki masz z nią problem?
-Słuchasz w ogóle, co do ciebie mówię? Od dziesięciu minut żalę się, że coraz rzadziej ze sobą rozmawiamy, że oddalamy się od siebie, że oddam pierdolone życie, żeby się do niej przytulić, zwyczajnie, prymitywnie przytulić. Jesteś takim gówniarzem, Jason. Może dla ciebie miłość to tylko i wyłącznie seks, ale dla mnie miłość nie ma nic wspólnego z seksem, słyszysz? Nic. Bzykać się możesz z każdą panną, która wpadnie ci w oko. Ale zastanów się, jak wiele z nich przytulisz czy pocałujesz w czoło. Dorośnij, bo jak na razie nie ma dla ciebie nadziei. 
-Mój stan zakochania jest o wiele bezpieczniejszy od twojego. Przynajmniej nie chodzę jak struty.
-Bo Mia i Viv to dwa całkiem inne światy – wzdycham. Przez chwilę zazdroszczę Jasonowi beztroski, jaką przeżywa przy Mii i chwila ta trwa dłużej, niż poprzednia chwila z tego rodzaju. Jestem zmęczony smutkiem, który bije od Viv. Jestem zmęczony tym, że nic między nami nie jest pewne. Jestem zmęczony chodzeniem po tym naderwanym moście na palcach. - Viv jest inna. Przy niej wszystkie dziewczyny, które kiedykolwiek poznałem, są jak otwarte książki z obrazkami. Albo audiobooki. Z nich nic nie trzeba wyczytywać. A Viv jest napisana hieroglifami i czasem zdaje mi się, że nikt jej samej nie powiedział, jak odczytać siebie. Więc skąd, do diabła, ja mam wiedzieć, jak się za to zabrać?
Jason milczy przez dłuższą chwilę. Wyciąga nogi na huśtawce i czuję, jak kołyszemy się coraz wyżej, aż moje stopy co i rusz odrywają się od chodnika, by na moment zawisnąć w powietrzu i wkrótce po tym powrócić na ziemię. Aż zaczynam się śmiać, gdy biodra Jasona pracują okrężnie, by wznieść nas wyżej i wyżej. Przez chwilę nawet żałuję, że podniosłem na niego głos, bo wspominam samego siebie sprzed dwóch lat i załamuję ręce do modlitwy. Jeśli w Jasonie obumiera nadzieja, ja byłem kompletnie beznadziejnym przypadkiem.
-Kup jej kwiaty – mówi nagle. 
-Kwiaty?
-Tak, kwiaty. Róże, irysy albo tulipany. Kupiłeś jej kiedyś kwiaty?
-Nigdy w życiu nie kupiłem żadnej dziewczynie kwiatów. Do diabła, skąd ci się to wzięło?
-Dziewczyny ponoć lubią dostawać kwiaty. Albo słodycze, żeby mogły marudzić, ile przez ciebie przytyją. Kup jej bukiet róż i czekoladki z rumem. I zaproś na randkę. 
-Na randkę? - mamroczę, czuję się jak przybysz z planety, na której pojęcie romantyzmu przedstawione jest całkiem inaczej.
-Tak, na randkę. Byliście kiedykolwiek na randce?
Dłubię krańcem papierosa na kancie jednej z desek ławki, by w ten sposób ukryć swoje zażenowanie.
-Co to jest randka? - pytam skołowany. - Mam na myśli, wiem, co to randka, ale jak ją scharakteryzować?
-Randka to coś takiego, na co wydajesz kasę – tłumaczy precyzyjnie. - Kino, kolacja, sam nie wiem. Nie jesteś ani skąpy, ani biedny, bracie. Tylko nie potrafisz się ustawić. To najlepszy sposób, żeby wyrwać dziewczynę.
-Po co mam wyrywać dziewczynę, którą już dawno wyrwałem? - Patrzę na niego i teraz w nas obojgu widzę kosmitów. - Nie rozumiesz, Jason. Nie znasz je tak jak ja. A i ja sam mam problem z określeniem, czy ją znam, czy jest mi obca.
Znów następuje dłuższa wyciszona przerwa. Obaj patrzymy, jak poświata nieba ponad gęstymi chmurami ciemnieje, jak chmury te dzielą się na warstwy i zewnętrzne przemykają poniżej zewnętrznych, zostawiając tylko ogony ze smug. Zrywa się porywisty wiatr i pojedyncze zabawki Amy tańczą w małej piaskownicy. Jason wciąga nogi na ławkę, przekręca się bokiem i kładzie się głową na moich kolanach. Jeśli próbuje mi wynagrodzić dystans stworzony przez Viv, jest bardzo bliski powodzenia.
-Nie myślałeś kiedyś – pyta niepewnie, jego głos się skrada – żeby to zakończyć? Viv nie jest jedyna na świecie. Założę się, że gdybyś tylko chciał, w tydzień znalazłbyś świetną dziewczynę, która byłaby przy tobie i, co najważniejsze, nie raniłaby cię. Justin – zawiesza głos, patrzymy sobie w oczy, ja opuszczając głowę, on zadzierając ją z moich ud. - Viv odbiera ci szczęście – mówi poważnie. - Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem się uśmiechałeś. Kiedy zrobiłeś coś głupiego, spontanicznego. Kiedy spiłeś się jak świnia i pół nocy rzygałeś nad kiblem. Masz dwadzieścia sześć lat. Korzystaj z tego. Cholera, korzystaj. Nie mówię, że masz znów skakać z kwiatka na kwiatek i częstować się chorobami wenerycznymi jak krakersami. Spójrz na mnie. Jestem z Mią, jest nam razem dobrze, kochamy się, tak, kurwa, kochamy, ale korzystamy z życia. Oboje. Jeśli Viv tego nie potrafi, znajdź dziewczynę, przy której znów zaczniesz się śmiać. Bo chociaż jestem gówniarzem, wiem, że nie na tym polega miłość. Ona cię krzywdzi. Krzywdzi cię tym, jaka jest i tym, jaka nie jest. 
Wyciągam rękę z kieszeni kurtki. Ściskam palcami jego policzki, aż usta układają mu się w kaczy dziób, a pełne wargi wykrzywiają w gęstą falę. Próbuje ugryźć mnie w kciuk, ale prędzej dostaje kuksańca pod żebro i przytrzymuję go, żeby nie spadł z ławki, zwijając się na niej w bólach. Nachylam się nisko nad jego twarzą, naszym nosom niewiele brakuje do połączenia. Mówię, pewien swego:
-Rzecz w tym, braciszku, że mogę cierpieć, dopóki to ona mnie rani. Kurwa, to ta jedyna. Nie mam wątpliwości, to ta jedyna. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. Bum – i byłem w miłości. Jakby trzepnął we mnie piorun. - Opieram czoło na jego czole, muszę uważać, by nie zahaczyć wargami o jego wargi podczas tego wartkiego potoku szczerych wyznań. - Nie chcę żadnej innej. Tak strasznie ją kocham. Tak przeraźliwie ją kocham. Tak obrzydliwie mocno ją kocham. Chciałbym być tak samo dziwny jak ona, żeby móc ją zrozumieć, ale chyba nie chcę, by ona sama była mniej dziwna, bo to też w niej kocham. Och, stary, ja nie znam słów, którymi mógłbym ci to jakoś logicznie wytłumaczyć. Po prostu... Po prostu gdy wącham teraz ciebie, i tak czuję ją. Pachniesz jak wanilia na słodkiej dziewczęcej szyjce.
Jason parska tak niespodziewanym śmiechem, że cała dziesięciominutowa praca jego ślinianek ląduje na mojej twarzy. Ocieram się rękawem i wcale nie czuję głębszego obrzydzenia, bo jestem zamroczony tym uczuciem, które próbuję nieudolnie scharakteryzować.  Jason siada prosto na ławce i przyciąga moją głowę do swojej piersi i nadal trzęsąc się w śmiechu, mówi:
-Więc niech będę dzisiaj twoją słodką Viv, tylko nie jestem pewien, jak powinienem cię przytulić, żeby nie wyglądało przesadnie gejowsko.
-Ssałeś mój język – przypominam. - Nic więcej nam już nie zaszkodzi.
Doceniam jego wsparcie, które wypełnia mnie całego. Mierzwi mi włosy i słyszę pod uchem echo w jego klatce piersiowej powodowane biciem serca. Nie chcę go przytulać, bo krępuje mnie myśl, że mogę być z kimś tak blisko, a jednak to mój brat i jakież znaczenie mają pozory? Gdybym miał płakać, płakałbym w jego ramię, a gdybym miał smarkać, smarkałbym w jego rękaw. Bawię się sznurkami jego bluzy, uderzam je palcem jak kot łapą kłębek włóczki. Zapominam, ile mam lat i nie chcę, by ktokolwiek mi o tym przypominał. Jestem maleńki, ot, pyłek na dmuchawcu. Jestem ktosiem, a Jason wszechmocnym Hortonem. 
Nagle pytam:
-Podoba ci się Viv?
Klatka piersiowa Jasona drży w chichocie.
-Co ja mogę, bracie? Jest śliczną dziewczyną i niewątpliwie ma w sobie to coś. I kiedy tak zrzędzisz o tej huraganowej miłości do niej, zaczynam cię rozumieć. Po prostu nie daj wyssać z siebie całego szczęścia. A jeśli jest tego warta, walcz. Walcz o nią jak Godzilla.
I kiedy jest mi tak dobrze, bo mam po swojej stronie zwolennika, bo mam siłę, ochotę i motywację, bo z wieczornego nieba zaczyna świecić słońce i wiem, że szaleję z miłości, widząc je teraz, za winklem wznosi się dźwięk silnika samochodowego, który wzrasta na sile, a potem nagle zamiera. Siadam prosto, bo nie wiem, czego się spodziewać. Obaj z Jasonem słyszymy szpilki uderzające w podjazd, męskie chrząknięcie, później dzwonek do drzwi rozbiegający się po dwóch piętrach. 
-W ogrodzie! - krzyczę i wkrótce dostrzegamy Stellę i naszego szefa kroczących wąskim chodnikiem przy fundamencie domu. 
Na ich widok oboje wstajemy. Jason z respektem wpatruje się w szefa, odruchowo chwyta się za nos, który dopiero co doszedł do siebie po ciosie szefa. Ja nie czuję już tego respektu. Więc patrzę w Stellę. Ale nie czuję tego, co czułem na starcie. Nie ma parcia w bokserkach. Nie ma śliny w kąciku ust. Jest sympatia i jeszcze więcej sympatii.
-Viv jest u ciebie, prawda? - pyta natychmiast Stella, głos jej drży, a dłonie nerwowo przebiegają przez włosy.
Jestem zdezorientowany i natychmiast wpełza we mnie niepokój.
-Nie widziałem się z nią od dwóch dni – mówię powoli. - Jest w domu. W swoim domu. Jest tam, prawda?
Coś, co wydobywa się z gardła Stelli, nie jest krzykiem, nie zduszonym okrzykiem, nie skowytem ani nie żabim skrzekiem. To raczej bezdźwięczna rozpacz osłonięta dłonią, która wzbierała w niej od długich godzin i ja wypuszczam ją teraz, w zwiędłe rabatki i sztywną w mrozach trawę. Szef kładzie dużą męską dłoń we wcięciu w jej talii, a ja nie mogę się nadziwić delikatności, z jaką ją obejmuje. Jestem osłupiały tą niecodziennością i na ułamek sekundy udaje mi się przyćmić tragedię, która kłębi się jak burza w moim ogrodzie.
-Nie wróciła do domu na noc – oznajmia Stella. - Nigdy dotąd jej się to nie zdarzyło. Oczywiście, kiedy nie była z tobą. 
Jej słowa uderzają mi do głowy jak alkohol. Jak mocna wódka z kroplą soku. Jak procent, który błyszczy w moich oczach. Szesnastolatka, blisko siedemnastolatka nie wraca na noc do domu. Nie ma bardziej pospolitego scenariusza młodzieńczego buntu. A jednak nie potrafię go zaakceptować. Nie potrafię czytać go w wygodnym fotelu reżysera i porzucić ołówek, by nie kusiło mnie nanoszenie zmian.
-Jest godzina siedemnasta – syczę przez zęby. - A ona wyszła z domu wczoraj. Dlaczego, do cholery, przychodzicie z tym do mnie dopiero teraz, gdy minęło już tak wiele czasu? - Pragnę uderzyć pięścią w stół, by poderwać w lot wszystkie szklanki. Ale uderzam jedynie w udo.
-Byłam święcie przekonana, że jest u ciebie. Mało to razy zabierałeś ją na całe noce, nie racząc mnie łaskawie poinformować? - unosi głos. 
Pierwszy orientuję się, że z krzyków i wzajemnego odbijania winy jak piłeczki ping-pongowej nie wyciągniemy niczego, żadnego punktu zaczepienia, żadnej linii startu. Jestem na tyle dojrzały, by wiedzieć, że nie odnajdę jej krzykiem. Że nie odnajdę jej bezczynnością. Jednocześnie jestem na tyle obeznany z nią, by wiedzieć, że jest jak dobrze płatna praca w korporacji – nie znajdzie się sama. Postanawiam wyruszyć na poszukiwania, choćbym miał zahaczyć oba bieguny.
-Wróciła wczoraj ze szkoły – tłumaczy Stella, gdy całą czwórką wchodzimy do salony przez rozwarte drzwi tarasowe. - Była cicha, jak zwykle, ostatnio nie odzywa się niemal wcale. Ale zjadła nawet cały obiad – dodaje. - Wiesz, jak trzeba ją pilnować, żeby przez przypadek nie zagłodziła się na śmierć.
Przyznaję jej rację. Viv miewa dni, kiedy to zapytana o ostatni posiłek, w roztargnieniu opowiada o śniadaniu dnia poprzedniego. Nie odchudza się. Jedynie dzieli świat na rzeczy mniej ważne i jeszcze mniej ważne. Chciałbym, by stworzyła dla mnie oddzielną kategorię.
-A później? - dopytuję. - Gdzie później wyszła?
-Nie mam pojęcia – przyznaje. - Wieczorem weszłam do jej pokoju. Zobaczyłam otwarte okno. A jej już nie było. Nie dziw się, że pomyślałam o tobie. Przecież to ty w pierwszych tygodniach skradałeś się jak złodziej.
-W pierwszych tygodniach – podkreślam. - Jesteśmy razem prawie siedem miesięcy. Wie o nas cały świat. Po co, do diabła, miałbym się skradać przez okno? - Nie mówię tego ze złością ani z żalem. Mówię do siebie, może do nich, może w powietrze. Mówię, bo w milczącym salonie myśli się jeszcze trudniej. - Okej, zacznijmy działać. Nie usiedzę spokojnie, nie wiedząc, gdzie jest i co się z nią dzieje. - Spoglądam na szefa i daję mu bezgłośnie do zrozumienia, że skręcam do gabinetu w rogu po niosące śmierć czarne wsparcie, bez którego kieszeń moich spodni czuje się opustoszała.
Ale Stella wchodzi za mną, jakby rzeczywiście chciała to zobaczyć. Nie zawsze niewiedza służy.
Otwieram szafę naprzeciw okna osłoniętego zasłonami, nigdy nie owlekanego słońcem. Wystukuję szyfr na wyświetlaczu niewielkiego sejfu, drzwi odskakują z cichym zgrzytem, a moje gardło wypełnia wczorajszy obiad. Wpierw myślę, że mam halucynacje. Wkładam rękę do sejfu i zgarniam opuszkami kurz z jego podłoża. Palce grzęzną mi w tym syfie, ale nie ochładza ich metal, na którymi powinny trafiać. Odwracam się do szefa i nie ma najmniejszego problemu z odczytaniem przerażenia z moich oczu.
-Nie ma go – mówię ochryple. - Nie ma go, do cholery. A ja nigdy, powtarzam nigdy nie zostawiam broni byle gdzie. Nie mogę sobie na to pozwolić, mieszkając z pięciolatką pod jednym dachem.
-Czy ktoś prócz ciebie zna kod do sejfu? - pyta nerwowo. Opiera się o parapet i wyjrzałby przez okno, na ogród skąpany w ciemni, na zarys ulicy i tę pustelnię, która na niej gości. Gdyby nie gęsto tkane zasłony.
-Tylko ja – oznajmiam, ale prędko łapię się na nieświadomym kłamstwie. - No, i Viv.
-Trzymasz w domu broń? - dyszy spanikowana Stella. - I Viv ma do niej dostęp?
-Traktuję ją jak żonę, do cholery. Wie o mnie wszystko. Zna pin do mojej karty kredytowej, hasło do konta bankowego. I szyfr do sejmu. Niczego przed nią nie ukrywam.
-A niektóre rzeczy powinieneś – wtrąca szef.
-Jest prawie dorosła. Nie sądziłem, że to będzie konieczne – mówię spokojnie, ale panika wzbiera we mnie niespodziewanie, burza piaskowa na pustyni, niespodziewane wirujące kłęby. Widzę coraz mniej. Mam ten piasek w oczach. I krew na rękach. Ogrom cieknącej krwi.
-Uspokójmy się. - Szef wznosi ręce. - Nawet jeśli Viv ją wzięła, choć nie przychodzi mi do głowy żadne rozsądne wytłumaczenie, dlaczego miałaby, nie umie jej nawet odblokować.
Uderzają we mnie jego słowa i robią to tak silnie, że opadam na obrotowy fotel. Zakręcam koło i zatrzymuję się na kolanie szefa, kiedy ten łapie podłokietniki obite beżową skórą. Nachyla się nad moją twarzą, tytoń gryzie mnie w nos. Wiem, że nonsensem jest skrytość.
-Tak właściwie to umie – mamroczę nieśmiało. - Umie odblokować i całkiem nieźle celuje. Zabrałem ją do magazynu jeden jedyny raz, zanim jeszcze zaczęliśmy się spotykać.
-Później zabrałeś ją tam, żeby zrobić jej nagie zdjęcia – przypomina ze sceptycyzmem.
-Zrobiłeś mojej córce nagie zdjęcia? - Stella dyszy niczym lokomotywa parowa.
-Przecież nie zamknąłbym oczu, kiedy tak chętnie się przede mną rozebrała. Ale wróćmy do sedna. Viv najprawdopodobniej ma moją broń i może pamiętać, jak ją używać.
-Nie ma żadnego powodu, by użyć ją przeciw komukolwiek – szef unosi się i ja się unoszę. Poraża mnie jego nieznajomość Viv.
-Tak samo, jak nie ma żadnego powodu do depresji, okaleczania się i płaczu. Nie ma powodu do niczego, co robi, a jednak to robi. Nie zamierzam tu siedzieć i czekać, aż zrobi krzywdę sobie albo komuś.
Wpadam do salonu. Wypycham kieszenie portfelem i komórką, a klucze do samochodu trzymam owinięte wokół palców. Jestem gotów na wyczerpujące poszukiwania.
-Gdzie już sprawdziliście? - pytam chaotycznie. - Gdzie już byliście?
-Przyjechaliśmy prosto do ciebie.
Warczę w głębi piersi, bo rozsadza mnie ich lekkomyślność i nieporadność, aż uprzytamniam sobie, że nie jestem ani odrobinę bardziej zaradny i wszyscy troje, odliczając od tego kółka różańcowego Jasona, stoimy w tym samym punkcie. Bez planu. Bez haczyka, którego moglibyśmy się uczepić. Beznadziejność tej sytuacji przytłacza mnie jak cała gromada innych przytłaczających myśli.
Viv. Moja broń. I Viv.
-Razem ze Stellą pojedziemy do niej do szkoły. Może tam coś wiedzą. Mia na wszelki wypadek została w domu, ma nam dać znać, jeśli Viv się pojawi – oznajmia szef. - Gdybyś się czegoś dowiedział, czegokolwiek, daj nam znać, Justin.
I znikają w drzwiach, zaabsorbowani poszukiwaniami wcale nie mniej niż ja, choć nigdy nie uwierzę, że bardziej. Nie są w stanie prześcignąć mnie w miłości do Viv. W tym wyścigu ich dubluję.
Jestem rozgoryczony Jasonem, który stawia na kuchennym blacie laptopa i wgryza się w jabłko, pozwala sokom cieknąć mu po palcach i w drobnych kroplach osiadać na klawiaturze. Rozumiem ewentualny brak sympatii. Rozumiem jego dystans i troskę o wpływ Viv na mnie. Ale nie potrafię pojąć jawnie okazywanego braku zainteresowania jej nagłym zniknięciem i moimi zszarganymi nerwami.
-Nie chciałem się wtrącać w twoją nabytą nieczułość, ale, na Boga, mógłbyś chociaż udać zmartwienie. Nie jesteś na siłach, by zaakceptować ten ogrom uczuć, jakim darzę Viv, w porządku, jestem w stanie to uznać. Wymagam od ciebie wyłącznie pozorów, koleś, pozorów. Dziewczyna, na której widok miękną mi nogi, zaginęła bez śladu. A ty masz tupet bezczelnie  bratać się z laptopem?
Chcę powiedzieć o wiele więcej, chcę kląć, bo jestem nim dogłębnie zawiedziony, chcę tłuc go pięściami po plecach, ale nie pozwalam sobie na taką desperację. Jason opiera się udem o klamkę szafki kuchennej, operuje palcem po polu dotykowym, omija ikonę krwawej strzelanki i skrót strony porno na pulpicie. Jestem zaintrygowany jego działaniem, ale i coraz bardziej rozdrażniony wentylatorem między nami, bo zasysa wszystkie moje słowa i ogłusza Jasona.
-Podaj mi jej numer – mówi naraz. Nie spodziewam się jego głosu, więc w pierwszej chwili drgam i to ja jestem ogłuszony. Więc Jason powtarza: - Podaj mi jej numer.
-Czyj numer?
-Twojej księżniczki od siedmiu boleści.
Nie pytam o nic więcej, bo czuję, że jestem zbyt zamroczony, by zrozumieć to, co zechciałby powiedzieć. Dyktuję jej numer z pamięci. Powtarzam go w myślach, kiedy nie mogę spać, a jej nie ma obok i nie mam czyich włosów przerzucać z policzka na policzek. Liczę na słowo komentarza Jasona, a gdy nie nadchodzi, ujawniam ciekawość, którą przez wzgląd na wstyd moim nagłym wybuchem próbowałem ukryć głęboko w sobie. 
-Pomagasz, czy naigrawasz się ze starszego brata? - zagajam od boku.
-Miała na imię Scarlett – mówi, wzdychając, a jego barki naprężają się muskularnie. - Miała długie platynowe włosy, śnieżnobiałą bieliznę, cycki jak z księżyca i faceta na boku. Kochałem ją. I byłem zazdrosny. Więc ściągnąłem program szpiegowski, żeby mieć ją na oku, co ostatecznie nie wyszło mi zbyt dobrze, bo cały następny tydzień spędziłem przed telewizorem, oglądając powtórki nastoletnich matek. W każdym razie nie usunąłem go w nadziei, że jeszcze kiedyś trafię na niewierną pannę i będę miał okazję, by zabawić się w Sherlocka. Chyba nie trafiłem. Więc przekazuję ci stery. Jeśli Viv ma włączony telefon, dowiemy się, gdzie jest. Pojedziesz tam, obijesz ryj facetowi, z którym urządziła sobie schadzkę, a potem wrócisz i będziesz nadal użalał się nad sobą i swoim milczącym związkiem przesyconym zbyt dobrym seksem. 
Uderza we mnie wiadomość o byłej dziewczynie Jasona, o której nie pisnął słowa przez ostatnie miesiące wspólnego pożycia. Zaczynam myśleć, że absorbuję go swoimi problemami do tego stopnia, że nie jest w stanie wepchnąć między te wywody swoich. Coraz częściej koło mojego lustrzanego odbicia stoi jego egoistyczny niematerialny brat bliźniak.
Wkrótce na ekranie okręcona wokół okręgu strzałka zaczyna zataczać koła. Kształtuje się przed nami mapa Oklahomy obejmująca wszystkie jej obwodnice i drogi wylotowe. Dostrzegam mały czerwony punkt pulsujący u dołu ekranu, Jason powiększa lesiste tereny na południu i wyostrza kontury mapy. Czerwień mruga i nagle jest mi ciepło na sercu, topię się w rozgrzanej smole i choć jest gęsta, nie ciągnie mnie na dno. Punkt na łączeniach południków z równoleżnikami podryguje, ale nie jest w stanie wybić się na tyle mocno, by wyskoczyć przez ekran i wpaść w moje ramiona. Więc ja zakradam się po niego.
-To na obrzeżach – zauważam, sunę palcem po mapie od naszej dzielnicy aż po zalążek drogi wylotowej. - Co ona, do diabła, robi o tej porze dnia i roku w środku lasu?
-Podobno seks na runie leśnym jest wygodniejszy niż jego brzmienie. Szyszki wpijające się w twoje pośladki, igły w udach jak kolce, sarnie odchody pod łokciami. Nic tak nie wspomaga pożycia małżeńskiego jak kontakt z naturą.
Nie mówię mu, żeby wziął do ręki słownik i nauczył się słów odległych od seksu. Nie mówię mu, że jestem wdzięczny, że wyręczył mnie w poszukiwawczych trudach. Nie mówię mu, że jest mi przykro z powodu mojego rozrastającego się egoizmu. Mówię tylko, że Scarlett była suką, choć i tak chcę zobaczyć jej cycki, a potem wybiegam z domu i sam nie wiem kiedy rozwijam taką prędkość, że budynki za oknem samochodu zlewają się w powietrzny strumień światła, a opór powietrza świszcze mi w uszach jak czajnik gazowy i choć próbuję usłyszeć, co podpowiada mi intuicja, która tego dnia ma wyjątkowo dużo do powiedzenia, poddaję się, gdy zyskuję pewność, że dziś jestem na nią zamknięty. Nie nastawiam się na zło czy dobro, na nabój w broni czy jego brak, na pulsującą myśl o nieporuszającej się czerwonej kropce na mapie. Nastawiam się na prędkość i szyszki w pośladkach, które zniósłbym dla Viv.
Docieram do ostatniej dzielnicy Oklahomy, dużej i przemysłowej, w której sercu rozpoczyna się las biegnący wpierw wąską nicią poprzez pasmo budynków, a potem rozgałęzia się i rozlewa po pustkowiach. Parkuję samochód na skraju lasu, tuż za tylnym ogrodzeniem przedsiębiorstwa budowlanego, i zagłębiam się w dzicz. Idę na wyczucie. Na pamięć o podrygującym pośród drzew punkcie. Wpierw nie wołam, bo wiem, że jestem zbyt daleko. Potem nie wołam, bo nie chcę jej spłoszyć. A na koniec nie wołam, bo nie dopuszczam do siebie myśli, że jej ciche telefoniczne 'dobranoc' przed dwoma dniami mogło być ostatnim, co ujawniło jej cienki słaby głos.
Krążę wokół drzew i krzewów, potykam się o korzenie i przeklinam udział wyobraźni Jasona w mojej własnej, bo gdzie nie spojrzę, widzę cień nagiej łydki wystającej zza pnia i głęboki odcisk w udzie po szyszkach z marmuru.
-Koteczku – wołam, układając szeroką tubę z dłoni. - Viv, wiem, że gdzieś tu jesteś. Nie baw się ze mną w kotka i myszkę. 
Zanim się odwracam, już wiem. Wiem, bo słyszę szelest liści. Nie wiem tylko, z którego kierunku. Marszczę więc brwi i mrużę oczy, bo wydaje mi się, że wbrew prawom fizyki widzę wtedy więcej. Przemierzam wzrokiem panoramę leśnych pustkowi i wszystko się we mnie rozluźnia, gdy dostrzegam ją w runie leśnym, klęczącą, w siadzie na swoich piętach. Nie jestem spokojny od razu. Spokój nadchodzi dopiero wtedy, gdy dostrzegam jej kołyszący się tułów. Żyjący. Oddech ulgi w moich ustach zagłusza nieodległy miejski pęd.
-Viv, słodki Jezu – szepczę gardłowo, wzmacniam ten szept wszechobecną troską. - Gdzieś ty się, idiotko, podziewała?
Padam przed nią na kolana, w szyszki, igły i wspomnienie zwierzęcych odchodów, dotykamy się wyboistymi kośćmi pomiędzy udem a podudziem. Chwytam jej twarz, stosunek jej wielkości do moich dłoni jest tak niewielki, że policzki zapadają się w nich, topią w głębi. Uwielbiam jej nieduże proporcje zanikające pod moimi. Całuję jej czoło, obie skronie, powieki ponad niewidzącymi oczyma. Nie przestaje się kołysać, a wzrokiem wypala suche, dotknięte chłodem liście. Trzymam ją w dłoniach. Ale wcale nie czuję, że ją mam.
Nie rozmawia ze mną i nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Wiążę mi myśli jak sznurówki. Wciskam nogi w te zasupłane buty tylko dlatego, że czuję w nich niezastąpiony uczuciowy komfort.
-Viv, co ty tu robisz? - pytam, gdy wydaje mi się, że chwytam jej fale radiowe. Mylę się. Viv wciąż milczy jak zaklęta, a ja wciąż wcale nie mam wrażenia, że odnalazłem ją bezpieczną i całą.
Bo nie była cała. Albo coś wokół niej nie było całe. Bo gdy odsuwam się, żeby na nią spojrzeć, dostrzegam, że jej dłonie, którymi ściska ususzone liście, opływają krwią. Drgnąłem i poleciałem do tyłu, na to wszystko, co skrywa leśne runo. Nie powiem, że kontrolę nade mną przejęło przerażenie, bo to nie tak, że wzdryga mną krew. Ale krew na tych niewinnych dłoniach jest błyskawicą, która przechodzi przeze mnie pionowo.
-On nie żyje – charczy Viv, a potem dodaje szeptem to, czego nie chcę słyszeć: - Zabiłam go.
Wtedy dostrzegam swoją broń zatopioną pomiędzy jej kolanami. Nie wyjmuję jej natychmiast, bo kontrolę nade mną przejmuje paraliż. Dotyka nie tylko rąk i ramion. Dotyka ust, które rozdziawione, nie są na siłach, by się zamknąć i odebrać mi ten nieinteligentny wyraz twarzy. Ale Viv nie mówi nic więcej, a ja nauczyłem się nie zadawać pytań. Skoro nie mówi, jak minęła noc, jak słodki był mus z truskawek w naleśniku, jak uwielbia moje ramiona w pasie, nie piśnie słowa o zwłokach, naboju zakleszczonym w sokach wątrobowych i puklu włosów, który trzyma na wieczną pamiątkę w kieszeni na pośladku.
Staję na równych nogach, rozglądam się dookoła, ale ciemność upośledza moje zmysły. Naraz boję się wykonać krok w bok, krok naprzód, krok w którąkolwiek ze stron świata, bo dopada mnie dziwna obawa – czy jeśli przestąpię z nogi na nogę, nie nadepnę na martwą bezwiedną dłoń?
-Jest za drzewem – szepcze Viv. Nigdy nie miałem wątpliwości, że czyta w moich myślach. - Po prawej.
Na trzęsących się nogach obchodzę ją wokół i zaglądam za sąsiednie drzewo. I nagle wszystko widzę jak pod dentystyczną lampą. Zarys zwłok rysuje się w nieładzie na runie, wiotki, ale zimny i ziemisty. Nie widzę jego twarzy, okręconej ku fundamentowi pnia. Jestem obrzydzony świadomością, że być może pierwsze robaki wiercą korytarze w jego genitaliach i tłustawych udach, a gdy się nachylam, czuję swąd, na który nigdy dotąd się nie natknąłem, ale który pomimo zakończenia edukacji na podstawowym poziomie rozpoznaję natychmiast. Pomimo chłodu objął go proces gnilny. Obchodzę go ostrożnie dookoła, mam opory przed ograbieniem zwłok z szacunku, ale nie jestem w stanie zniżyć się i przekręcić jego głowę palcem, więc delikatnie podważam policzek czubkiem buta. 
Mężczyzna. Wiek średni, bliski czterdziestu, ale nieprzekraczający. Brunet o gęstym zaroście i przystojnie ostrej szczęce. Nieznany. I przede wszystkim martwy. Nieodwołalnie martwy. Pomimo wielu śmierci, których byłem świadkiem, żadna nie wydała mi się dotąd tak bliska. 
-Co to jest? - pytam zduszonym głosem. - Co to, do cholery, jest? Viv, zabiłaś człowieka. Zabiłaś człowieka – powtarzam dwukrotnie, a w głowie trzy, cztero, pięciokrotnie. Powtarzam, dopóki nie uwierzę, ale nie uwierzę, bo nie chcę dopuszczać rzeczy, które mnie oszałamiają. 
-Nie uwierzę, że nigdy w życiu nie widziałeś trupa – szepcze, ale nawet pomimo szeptu rozpoznaję, że nie ma w tym krzty jej własnego głosu. Są góry i doliny, i rzeki, i lasy, i jakiś  dziewczęcy pogłos, który się zza nich wydobywa. 
-To nie ma nic do rzeczy. Viv, kurwa – przeklinam, ale na tym poprzestaję. Nie wiem, co jeszcze chciałbym dodać, więc zamykam usta. - Zabiłaś człowieka – reasumuję szeptem. - Powiedz mi, dlaczego. Nie tłumacz się. Po prostu powiedz. Chcę, żebyś pomogła mi zrozumieć, bo mam cholerny mętlik w głowie. Viv, czy ja cię naprawdę tak słabo znam?
Mam prawo przypuszczać, że Viv zaczyna się orientować w leśnych zapachach przecinanych tym jednym; w milczeniu wiatru, który boi się jej nie mniej niż ja, i nie bardziej. Opiera się plecami o drzewo, przyciąga kolana do brody, kołysze się, a korzenie ograniczają promień tych pochyłów. Nie proszę, by oddała mi broń. Sam podnoszę ją i patrzę Viv w oczy głębiej, niż patrzyłem dotychczas. Jestem ciekaw, czy w chwilę przed kryzysem podskakuje w nich coś, co ostrzega. Bo ja za każdym razem jestem wrzucany na głęboką wodę.
Mimo wszystko wiem, że od mojej trzeźwości zależą nasze dalsze losy, nasze jako całości i nasze jako dwóch odrębnych osobowości. Zabezpieczam pistolet i wycieram spust i rączkę w koszulkę. Uśmiercam jej udział w tej zbrodni. Uśmiercam wszelkie dowody, jakie po sobie pozostawiła. Potem rozpinam kapę marynarki spływającej po zimnym martwym ciele i szperam w jego kieszeni. Znajduję portfel, ale nim go otwieram, w palce wpada mi identyfikator oprawiony w plastik, z wplecioną w niewielki otwór na szczycie smyczą . Doktor Andrew Mark. I stempel szpitala w zachodniej dzielnicy. 
Jeśli do tej pory rozumiałem procent z tych zawiłości, teraz nie został mi nawet on. I mam ogromną ochotę usiąść pod drzewem, jak Viv, i rozpłakać się, również jak ona. Denerwuje mnie bycie mężczyzną. Pozory. Mężczyzna to nie łzy. Bujda. Mężczyzna to synteza równie wielu łez co kobieta. Tylko suchych.
Wiem, że muszę ukryć ciało. Że swąd zgnilizny wkrótce dotrze do okolicznych mieszkańców, że zbłąkany pies rozkopie grządkę liście, którą początkowo chciałem okryć trupa jak kołdrą, by jak najprędzej wynieść się z tego upiornego lasu. Każę Viv czekać, nie drgać, nie łkać i nie rozglądać się. Każę jej na moment umrzeć, fizycznie, a potem pędzę do samochodu i pod osłoną nocy wydobywam spod klapy w bagażniku małą podręczną saperkę. Kopię dół w zmrożonej ziemi i rozbieram się do nagiego torsu, kiedy pot spływa mi po sutkach. W amoku zasypuję ciało dwa metry pod ziemią, dziesiątki minut później, i układam liście jak mozaikę, choć nadal nie sądzę, by w dziennym świetle ich rozrzut wyglądał równie naturalnie co pod nocnym niebem. Drżącymi dłońmi ujmuję Viv, ale nie chcę na nią patrzeć, nie chcę z nią rozmawiać, nie chcę użerać się ze świadomością, że jestem tu, gdzie jestem i że robię to, co robię. 
Nie potrafię przestać myśleć o jego oczach, które doczekały ostatniego zachodu słońca.
Siedzimy w gorącym wnętrzu samochodu i przez chwilę sądzę, że jestem jedynym, który oddycha, bo odzwyczaiłem się od jej milczącego oddechu ujawniającego się jedynie w cieple i wietrze.
-Kim on był – pytam stanowczo. Nie patrzę na nią. Drażni mnie zbolały wyraz jej twarzy. - Viv, do cholery, rozmawiaj ze mną! - krzyczę. - Zrobił ci coś? Skrzywdził cię? Jeśli tak jest, powiedz mi o tym, a wrócę tam i poćwiartuję go w drobną kostkę. - Milczy. Spodziewam się tego, więc mówię: - Wiesz, że twoje milczenie jest jak przyznanie się, że zabiłaś całkowicie niewinnego człowieka? 
Czuję wzbierającą we mnie hipokryzję, ale nie boję się w nią brnąć.
-Nic nie rozumiesz – szepcze, a wtedy ja, w przypływie furii, paniki i ludzkiego przerażenia, z rykiem w ustach rozbijam boczną szybę pięścią i jego krew miesza się z moją własną.



Bezsenność jest moją zmorą tej nocy. Zasypiam na porozrywane kwadranse i budzę się zlany potem. Nałogowo wyciągam rękę, by sprawdzić, czy jej ciało leży obok mojego, ukojone snem, i pierwszy raz nie uspokaja mnie myśl o jej spokoju. Ilekroć dotykam jej biodra, dokonuję kontroli, sprawdzam, mam ochotę wbić palce w tę delikatność, bo jej bezkarność uderza mi do głowy zwłaszcza wtedy, gdy orientuję się, że sam o nią zawalczyłem. Jest bezkarna dzięki mnie. Na półmetku godziny trzeciej zaczynam przypuszczać, że strach przed nią jest podłożem mojej bezsenności. A wtedy grzebię zmęczenie głęboko pod ziemią.
Jest godzina dziewiąta, gdy otwiera oczy i patrzymy w swoje twarze bez wypowiedzianego słowa. Nie mam siły się uśmiechać. Nie mam siły jej przywitać. I nie mam siły wstać, by odwieźć ją do domu, z dala ode mnie, z dala od paniki, którą sadzi we mnie jak pędy ziół. Ogromny głaz wyrasta mi w gardle, dławię się nim po cichu i samotnie. Nie umiem zmusić ręki, by chwyciła krtań i przepchnęła go w którąś ze stron, dlatego leżę i cierpię, a Viv znów ze mną nie ma. Stres poci mi dłonie i czuję duszność pod wciąż letnią kołdrą, więc podciągam ją na skraj ud, wychylając kolana i łydki spod pierzyny. Zahaczam stopą jej stopę i jest to jedyny rodzaj czułości, na jaki mogę liczyć.
A wtedy robię ostatnią rzecz, którą powinienem zrobić. Robię coś, co ostudza panikę, jednocześnie sprawiając, że wrze. Robię coś, co stawia mnie w świetle głębokiej hipokryzji. Robię coś, co dołuje mnie i unosi; coś, co zadowala mnie i przeraża. Robię ostatnią rzecz, o której powinienem myśleć, mając przed oczyma ciało w początkowej fazie rozkładu – wkładam rękę pod kołdrę, odnajduję palcami skraj majtek Viv, wpełzam w nie głęboko i wkrótce jestem w jej wilgotnym cieple, które otacza mnie, okrąża i zaciska. Przywiera dłonią do mojego przedramienia, czuję krawędź jej opuszek i paznokci w okolicach sowiego tatuażu, jej plecy tworzą półokrągły most ponad rzeką, a policzek przylega szczelnie do poduszki, która chłonie jej szeptane przekleństwa jak wodę. 
A jeszcze później, gdy jej wilgoć spływa mi po palcach, wyjmuję rękę spod kołdry, ściągam bokserki do kostek i razem z wtoczeniem się na dziewczęcą drobinę, jestem głęboko w niej, tak głęboko, że nie potrafię uwierzyć w brak bólu. Pieprzę ją, bo nie ma w tym miłości; pieprzę, bo nie potrafię szczytować i myśleć, a niczego tak nie pragnę jak białej karty w głowie. Chcę być ślepcem i głuchym, obdartym z wyobraźni. Chcę oddać wspomnienie martwego męskiego ciała i dopóki pieprzę, dopóki jestem zwierzęciem, które robi to, co dyktuje mu ciało, jestem bezpieczny.
Wtedy trzaskają drzwi. Nie jest to trzask złości ani desperacji. Raczej trzask przeciągu albo nieznajomości lekkości drzwi. Z początku sądzę, że to Jason i jego głośne wyjście. Później, gdy schody skrzypią pod krokami, jestem pewien, że to Jason i jego głośne wejście. A potem jest tylko ta odmiana wstydu, którą czują bezwstydnicy, gdy matka, moja własna, wdziera się do pokoju jak nawałnica przez otwarte okno, a jej zduszony okrzyk płoszy wyłącznie ją samą.
-Nie chcę być nieuprzejmy – syczę i wiem, że jestem, bo śmierć, bo seks, bo śmierć – ale pukaj, zanim wchodzisz do mojej sypialni. Mogę na przykład uprawiać seks.
Gryzę policzki i wydycham prędkie snopy powietrza przez niekształtny otwór ust, gdy walczę z muskającą mojego fiuta kołdrą i wyginam biodra tak, by ograniczyć to irracjonalnie ostrożne tarcie. Nie kręci mnie orgazm przed matczyną publicznością i sperma sklejająca pościel z prześcieradłem.
-Masz natychmiast zejść z tej biednej dziewczynki – postanawia. Nie wiem, co we mnie wzbiera, ale to coś przewraca wszelkie tamy i zapory.
Parskam śmiechem, choć wcale tego nie chcę. Drżę i na te wstrząsy składa się tak wiele impulsów, że jestem w stanie dojść, wybuchnąć płaczem i rozbić szklany wazon na kolanie w jednej i tej samej chwili.
Odkrywam kołdrę, pokazuję matce nagiego siebie, majtki Viv leżące na mojej poduszce i ją samą, w koszulce z krótkim rękawem falującej spiesznie na łapczywie oddychającej piersi.
-Ubierz się – zarządza i odwraca głowę. 
-Zmieniałaś mi pampersy. Nie mam niczego, czego wcześniej byś nie widziała. Może z wyjątkiem tatuażu – stwierdzam, dźgam opuszką palca węża wijącego się wokół jąder. - A teraz grzecznie cię proszę, wyjdź i zaczekaj w salonie.
Nie zamykam jej drzwi przed nosem, ale podchodzę na tyle blisko, by moja nagość wprowadziła ją w stan rodzicielskiej agonii. Zakrywa ręką oczy i wychodzi, a ja czekam, aż ulotni się zapach jej perfum i zamykam drzwi możliwie najciszej, choć i tak drży futryna. 
A gdy się odwracam, stoi przede mną Viv, koszulkę zawiniętą ma na pępku, a w oczach czerń. Nie całuje mnie, bo i ja nie pocałowałem jej. Szepcze tylko:
-Dokończ.
I kończę przy ścianie, a napór jej pleców ściera farbę. Patrzę w jej twarz wykrzywioną orgazmem i szczątkowa część mnie żałuje przyjemności, w której ją utopiłem. A potem myślę już tylko o tym, jak z wolna przyłączam się do Viv w dewastacji naszego związku i tulę mocno jej płaczącą głowę, bo wiem, że bólem i przyjemnością wybudziłem swoją Viv i zamiast skrzywdzić jej odległy bliźniaczy człon, skrzywdziłem ją.
Decydujemy się zakopać motyw przewodni dzisiejszego poranka nie płycej niż myśl o morderstwie.




~*~


dlaczego moge napisać 10 stron o tym jak justin gapi się w sufit, ale nie potrafię napisać jednej porządnej strony gdzie jest jakaś akcja...................
moja książkowa kariera ograniczy się do tandetnych romansów :')
twitter.com/Paulaaa962
ask.fm/Paulaaa962
ps. czy wy widzieliście jak słodko jiv wyglądają ze sobą na żywo? moja śmierć...

3 komentarze:

  1. O matko co to się dzieje. ...ten rozdział był taki inny...taki. ..wow .nie mam słów ale chcę już kolejny bo nie wytrzymam w tej niepewnosci

    OdpowiedzUsuń
  2. To. Było. Genialne. Nie mogę się doczekać, aż akcja potoczy się dalej... Dziewczyno, pisz to szybciej bo będę jak Viv i zaczne zabijać ,,niewinnych" ludzi

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny rozdział i taki smutny 😭

    OdpowiedzUsuń