Nie potrafię przypomnieć sobie dnia, w którym liczba wypowiedzianych przez Viv słów przekroczyła przyjętą liczbę dziennych posiłków.
Ten etap – etap mojego monologu – znoszę niebywale ciężko, ale czas pędzi jak na złamanie karku, a ja nie tracę nadziei, że któregoś dnia przywita mnie jednym zdaniem, zatrzyma przy sobie dwoma, a pożegna choćby połową. Bo na razie nie mogę na to liczyć.
Z dnia na dzień mówiła coraz mniej, coraz rzadziej patrzyła we mnie, a coraz częściej w ścianę, aż zamilkła zupełnie i czasem tylko zdarza jej się przelać słowo w gest, gdy ucałuje moją dłoń, albo opuści swoją w gęstwinę moich włosów. Ale nie przyzwyczajam się do tych rzadkości. O wiele łatwiej jest mi myśleć, że Viv nie mówi, tak po prostu, z natury, a potem cieszyć się każdym słowem jako odchyleniem od przykrej normy.
Tak płyną tygodnie, aż zatrzymuję czas dwudziestego dnia stycznia, bo nie chcę, aby jej siedemnaste urodziny przeskoczyły jak wszystkie inne dni.
Myślałem o prezencie przez długie miesiące, nie prosząc o czyjąkolwiek pomoc. Prezent z cudzą pomocą nie byłby prezentem wyłącznie moim. Nie chciałem biżuterii, kwiatów, perfum, których nie potrzebuje, ani kosmetyków, których nie potrzebuje tym bardziej. To właśnie dlatego siedzę teraz w samochodzie przed potężnym gmachem szpitala i niemalże płaczę z bólu, gdy śnieżnobiały królik wbija pazury w moje uda przez gruby jeans. Przywiązanie wstążki z trzema balonami do maleńkiej obroży na jego szyi jest równie niewykonalne co rozczesanie włosów Amy po basenie. Męczę się z ozdobnymi kokardami, a balony w kształcie serc zabierają i tak ograniczoną już przestrzeń i dociskają mój policzek do bocznej szyby. Gdy jestem gotowy, spryskuję swoimi perfumami króliczy ogon, a potem zawijam tego narwańca w koszulkę i paraduję prostą drogą do szpitala, balony plączą się nad moją głową jak tornado.
Jest wczesna godzina poranna, więc oprócz rejestratorki w izbie przyjęć siedzą tylko dwie osoby. Udaje mi się przemknąć nieopodal nich niezauważenie i wychodzę na korytarz, skąd schody pną się na osiem piętr pod niebo. W tym czasie królik rozcina pazurami coraz to nowe tatuaże na moim torsie i próbuję uszczypnąć go w łapę, ale rezygnuję, gdy pierwszy raz czuję jego zęby. Nie chcę z nimi rywalizować, więc trzymam tę małą puchatą kulkę możliwie najdalej podbrzusza i połykam po dwa stopnie na jeden krok. Jestem na oddziale psychiatrycznym trzy drapnięcia i dwa liźnięcia później i mam mieszane uczucia, czy agresywny królik to aby na pewno dobry pomysł na prezent, ale dochodzę do wniosku, że nie mnie to oceniać, i wchodzę do sali, w której Viv od tygodni widzi na suficie działo Rembrandta.
Spogląda na mnie sennie, choć wiem, że nie wybudziłem jej ze snu, i uśmiecha się znad pofałdowanej kołdry uśmiechem całkiem neutralnym, a jednak od razu jest mi cieplej i ciepło to nie ma nic wspólnego z przejściem z mroźnego styczniowego poranka w gorąc szpitalnego ogrzewania. Zbliżam się do łóżka, a mały niecierpliwiec pod moją koszulkę wychodzi z siebie, tak go ciągnie do światła i nowości.
-Obiło mi się o uszy – mówię radośnie, by wepchnąć w nią odrobinę optymizmu – że ma pani dzisiaj urodziny. Nigdy mi nie powiedziałaś, co jest twoim urodzinowym marzeniem, więc jeśli myślałaś o kucyku, dostaniesz go na osiemnaste urodziny. Teraz musisz się pocieszyć tym rozrabiaką.
I wręczam jej królika pachnącego wodą toaletową za 100 dolarów, a on wpełza niezgrabnie po górach i dolinach pościeli i wpycha łeb w zagłębienie szyi Viv. Z miejsca staję się zazdrosny, bo królik może liczyć na więcej czułości niż ja. Bo królik upomina się o nią i bierze siłą, co mu się należy, mimo że ciągnie Viv za włosy i szoruje pazurem w poprzek jej obojczyka.
A potem jestem już pewien, że dobrze zrobiłem, bo uśmiech Viv nie może się równać z niczyim uśmiechem. Z niczym. Przysiadam na stołku, który odcisnął już bolesny ślad na moich pośladkach, i patrzę, jak słodycz przytula słodycz i wącha jego futerko, i całuje nos, i jestem jeszcze bardziej zazdrosny, bo też chciałbym doświadczyć takiej czułości, a mam w sobie na tyle samozaparcia, by o nią nie żebrać.
Wtedy Viv, trzymając królika pod pachą, wyciąga ramię spod kołdry. Wpełzam pod nie szczęśliwy, że i mnie zahacza jej delikatność. Włosy Viv pachną świeżą pościelą, zaciągam się nimi tak mocno, że wchodzą mi do nosa i łaskoczą do tego stopnia, że kicham w jej obojczyk.
-Dziękuję – szepcze. Jeśli już mówi, jest tylko szept. Nie pamiętam, na którym tonie utrzymuje się jej świergot.
-Wszystkiego najlepszego, skarbie. Jeszcze rok i będę mógł cię pieprzyć całkiem legalnie.
Viv uśmiecha się kącikiem ust przy mojej kości policzkowej.
-Uwielbiam chwile, w których zmieniasz się w romantyka.
Oczy Viv są prawie tak czarne jak oczy królika, źrenice ledwie wyróżniają się spod tęczówek, tylko zdobiące rzęsy je odróżniają. I moje pocałunki. Bo całować pragnę tylko Viv. Jej powieki i brwi, podróżuję po nich koniuszkiem języka. Rodzi się we mnie pragnienie, by wynieść ją z tego szpitala, bo przecież małomówność nie jest chorobotwórcza, ani nie jest jej dowodem. Wynieść, zaszyć się z nią i z Amy gdzieś w głębi lasu. Wybuduję dla nich szałas ekskluzywnie wyściełany mchem. Będę czerpał wodę z pobliskich źródeł podziemnych i piekł węże w ognisku. Bo wolę zieleń lasu i niekonieczny błękit nieba od tych szpitalnych wyblakłych ścian, których nie trzyma się kolor. Wśród nich wyblakła nawet Viv. Jej policzki mają coraz mniej i mniej różu i nie mogę jej nawet oddać swojego, bo ja także blaknę.
A kiedy królik na nowo przechwytuje całą jej niezrównaną uwagę, kładę policzek na jej brzuchu, ot, codzienna rutyna, i myślę o czasach, w których obudzę się we własnym łóżku z Viv u boku, a w otwartej szafie będą wisiały jej ubrania. Wstanę wtedy, wejdę do łazienki i założę na palec serdeczny obrączkę, bo choć krew nie dopływa mi do opuszki, chcę być oznaczony jak łabędź albo kaczka. Bo wiem, że to się wydarzy. Niektóre marzenia są marzeniami całkiem przyziemnymi.
Innym razem, gdy pojawiam się w szpitalu po południu, bo dzielę czas między Viv i Amy i nie pamiętam już, czym jest sen, Viv nie ma w łóżku. Słyszę kaszel docierający z pokojowej łazienki i dostrzegam światło w tym pomieszczeniu bez okien. Wchodzę natychmiast i widzę przewlekły efekt uboczny leczenia farmakologicznego. Viv klęczy na posadzce, pochyla się nad toaletą i wymiotuje. Dreszcze potrącają jej ciało. Trzyma w garści pukiel włosów, mimo to rzadka kurtyna pieści jej kości policzkowe. Wiem, co robić, bo robię to nie pierwszy raz. Wpierw namaczam mały ręcznik wodą, a gdy zagarniam jej włosy do koszyka dużych dłoni, chłodzę jej kark i kojąco głaszczę po głowie.
Bywam dumny, że jestem przy niej, gdy moja pomoc jest niezbędna.
-Nie chcę, żebyś na to patrzył – mamrocze, jej głos płynie niepewnie przez opuchnięte i podrażnione gardło.
-Daj spokój. - Całuję ją w czoło.
Siada na podłodze pod ścianą, a ja siadam pod ścianą naprzeciw. Zdejmuję buty i dotykamy się bosymi stopami w geometrycznym centrum łazienki. Jej są zimne, a moje szorstkie, więc nie zgrywamy się w żaden sposób, a jednak nie chcę ogrzać jej stóp, a ona nie chce wygładzić moich. Jesteśmy swoimi przeciwieństwami. Dlaczego nasze układy krążenia miałyby się spoufalać?
Viv ściąga z umywalki szczoteczkę do zębów, leniwie szoruje je przy zamkniętych ustach, a piana wyłazi z kącików jak wulkaniczna lawa. Nie mogę przestać na nią patrzeć, choć obecnie nie ma w niej niczego zjawiskowego. Jestem tak zakochany, tak bardzo, ale to bardzo zakochany. Uśmiecham się jak skończony idiota i mam wątpliwości, które z nas hoduje w sobie dorodny okaz schizofrenii.
Siedzę i myślę, czy gdybyśmy chorowali oboje, łatwiej byłoby nam rozmawiać, używając milczących słów.
-Przyniosłem twoją ulubioną książkę – mówię. - Pomyślałem, że skoro nie chcesz ze mną rozmawiać, ja będę rozmawiał z tobą. Przeczytam ci najlepsze fragmenty. Nawet je podkreśliłem. Zaczekaj moment.
Ale ostatnie zdanie jest całkiem zbędne, bo Viv jest więźniem tego pokoju i mój moment mógłby ciągnąć się godzinami, a ona nie zniknie.
Egzemplarz „Niebo jest wszędzie”w miękkiej powyginanej oprawie leży na wierzchu pościeli, dopóki nie podrywam go, a gdy siedzi pewnie w mojej dłoni, wracam do łazienki. Poddaję w wątpliwość choć jedno mrugnięcie Viv. Aby nią poruszyć, siadam tu przed nią, prostuję nogi w lekkim rozkroku, tak, że chwytam ją pomiędzy łydki. Tworzymy niesymetryczną rozgwiazdę, gdy unoszę jej kostki i stawiam stopy po bokach swoich bioder. Mogę być szalenie blisko niej i tylko ode mnie zależy, kiedy puszczę ją wolno. A nie zamierzam puszczać. Nie chcę się rozszczepiać.
-Słuchaj tego – mówię i otwieram książkę na stronie z przyklejoną zakładką z karteczki samoprzylepnej. - „Kręci głową, jakby to nie miało znaczenia, i nagle, ku mojemu zaskoczeniu, nie całuje mnie, ale bierze w ramiona. Przez chwilę, w jego objęciach, z mózgiem tak blisko jego serca, słucham, jak wiatr się wzmaga, i myślę, że mógłby porwać nas z ziemi i zabrać ze sobą.”- Czytając, głaszczę jej chłodną kostkę kciukiem, wiruję po nim okrężnie, a potem przewracam kilka kartek i znów jestem nad podkreślonym fragmentem. - „Zamieramy, nasze oczy się spotykają – zderzenie dwóch wstydów – i ruina mojej duszy eksploduje mi w piersi. Nie mogę tego znieść. Zakrywam twarz rękami, słyszę własny jęk. Co ja robię? Co myśmy prawie zrobili? Chcę wcisnąć przewijanie wstecz. I wciskać, i wciskać, i wciskać. Ale teraz nie mogę o tym myśleć, mogę myśleć tylko o tym, że nie mogę dać się przyłapać w łóżku z Tobym.”Otóż to – komentuję. - Właśnie tego brakuje w tych twoich czytadłach: porządnych scen łóżkowych.
-To literatura młodzieżowa – oznajmia. Próbuję nie myśleć o tym, że książki mogą stać się wkrótce jedynym tematem, na który będziemy rozmawiać, ale jeśli tak się stanie, przeczytam całą bibliotekę, słowo po słowie. - Nie elokwentne porno dla poszukujących mniej bezpośrednich wrażeń.
Wkrótce czytam dalej, gdy prosi mnie o to mrugnięciem. Ale czy potrafię jeszcze definiować te znaki?
Mimo wszystko czytam:
-„Kiwam głową i wychodzę na moją pierwszą prawdziwą randkę w życiu. Te inne wieczory, które spędzałam z chłopakami, nie liczą się, tak jak i wieczory z Tobym, o których usilnie starałam się nie myśleć, a już na pewno nie liczą się imprezy, po których przez cały kolejny dzień, tydzień, miesiąc, rok zastanawiałam się, jak odzyskać swoje pocałunki. Nic nie było jak to, nigdy nie czułam się tak jak teraz, idąc na wzgórze do Joego – jakbym miała w piersiach okno, przez które wlewa się słońce.”- Zastanawiam się, jak mógłbym objąć ją niezgrabnie, ale tak, by nie wyszło na jaw, że już prawie zapomniałem, jak to zrobić. - Więc teraz może szczypta dialogów, żeby ci przypomnieć, że rozmowa jest rzeczą ludzką. „-Hm, niech pomyślę... - Tym razem to ja przeciągam palcem po jego twarzy. - Pospolici i nudni, i oczywiście beztalencia... - Joe zaczyna chichotać. - Jeszcze nie skończyłam. Ale rekompensują to wszystko, bo są strasznie, strasznie namiętni...
-O Boże – szepcze Joe, obejmując mój kark i zaczyna mnie całować. - Tym razem niech ten pieprzony świat sobie wybucha.
I wybucha”
A gdy kończę czytać i zamykam książkę, zdaje mi się, że coś w niej poruszyłem. Nie obraziłbym się, gdyby padła mi w ramiona i gdyby nasz świat również wybuchł, bo nie mogę wytrzymać w tym życiu bez niekontrolowanych samozapłonów.
Trzymam obiema dłońmi jej kostki, ona kładzie dłonie na moich kolanach, nie może przykryć ich całych. Długo patrzymy na siebie w milczeniu i dziwi mnie tylko to pierwsze. Ale gdy widzę jej oczy i wiem, że ona widzi moje i jeśli tylko chce, może z nich czytać, nie czuję potrzeby trajkotać, byleby sprowadzić na tę ciszę rychłą śmierć. Jest całkiem przyjemnie, gdy oboje jesteśmy świadomi swojej obecności i wpiszemy tę chwilę w rubrykę chwil zapamiętanych.
A potem Viv odwraca się i oboje kończymy pod ścianą, ja oparty o nią łopatkami, ona między moimi nogami, przyparta łopatkami do mojej piersi. Siedzimy tak przez dwanaście godzin i zaczynam rozważać teorię o zagięciu czasoprzestrzeni zwanym powszechnie miłością, bo wcale nie czuję, że życie przepływa mi przez palce jak dym.
***
Od niedoboru słów huczy mi w głowie.
Viv nie odezwała się do mnie przez ostatnie trzy tygodnie, dwa dni, sześć godzin i trzydzieści osiem minut, a ja wciąż łudzę się, że to jak gra wstępna, i kiedyś się skończy.
Gdy wracam do domu, a zdarza się to przynajmniej raz w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin, bo moja sympatia do Jasona maleje, gdy sympatia Amy rośnie, jestem niezwykle zdziwiony, gdy ktoś mi odpowiada. Albo zaczynam chrypieć, gardło mi schnie i puchnie, bo w trakcie tych tygodni monologu opowiedziałem Viv dwadzieścia sześć przebytych lat i zabrakło mi życia, by dalej zabawiać ją rozmową. Więc z wolna zaczynamy milczeć oboje.
Niemal fizycznie czuję, jak zasób mojego słownictwa się kurczy, aż zostanie z niego ogryzek.
Dwudziestego trzeciego dnia tego postu, po dziesiątej wieczorową porą, gdy gasną światła przed szpitalem i kończą się zwyczajowe godziny odwiedzin, a my siedzimy przy bladej żarówce osłoniętej kokonem abażura, nic się nie zmienia. Może z wyjątkiem piżamy Viv. Poprzednia miała długie rękawy; rękawy tej kończą się na wysokości blizny po pierwszym szczepieniu. I włosów. Rozplotła warkocz, który wił się jak wąż w dolinie jej ramienia. I kwiatów w wazonie. Białe tulipany są bardziej twarzowe niż żółte.
A jednak zmieniło się wiele, tylko nie jestem tego świadom, dopóki nie spoglądam na nią ukradkiem, bo wtedy widzę, że jej spojrzenie wcale nie jest ukradkowe. Patrzy na mnie tym wzrokiem, tym głodnym wzrokiem. Może mam urojenia, bo głęboko pragnę, by ktoś mnie wreszcie skonsumował, ale zdaje mi się, a jestem tego niemal pewien, bo chcę być pewien, bo nie dopuszczam do siebie myśli, że ten wzrok ma inny wydźwięk, tak więc mam tę zbliżoną do stu procent pewność, że jej spojrzenie jest powtórką z domu w głębi lasu, w którym to ona bliższa była rozdziewiczenia mnie, niż ja rozdziewiczenia jej.
A kiedy już mi się wydaje, że moje urojenia przyjmują chorobliwie namacalną postać, Viv mówi:
-Kochaj się ze mną. Teraz. Tutaj.
Więc się nie mylę, myślę, biorąc ją, lżejszą o dziesiątki niedokończonych obiadów i zbliżoną liczbę nieprzespanych nocy, na kolana. Viv całuje mnie delikatnie, jak za pierwszym razem, pełna rezerwy, że zrobi zbyt śmiały krok. Przykładam dłonie do jej policzków, nie mogę sobie przypomnieć, kiedy przyłożyłem je ostatnim razem. Nie mogę pojąć, dlaczego tego nie robiłem, bo milczenie i potrzeba fizyczności są dwoma szeroko rozstawionymi biegunami. Tego wieczoru chcę to wszystko nadrobić, bo łudzę się, że cztery miesiące zamknę w dwudziestu minutach. Tyle bowiem zostało do ostatniego wieczornego obchodu.
Dlatego nie tracę cennych chwil i próbuję upić się jednym kieliszkiem wina. Winogronowym smakiem jej ust.
Ciągnę za róg kołdry i ściągam ją na podłogę, blisko ściany, tam gdzie namiastka prywatności jeszcze dyszy. Klękam na krańcu pościeli, kładę ją pośrodku i chyba zbyt obszerną chwilę zastanawiam się, jak się do tej bliskości zabrać, bo onieśmiela mnie jej kruchość. Ale Viv zaczyna się niecierpliwić, przyciąga mnie do siebie za kark, skrzydła na nim są nagle jeszcze bardziej rozpostarte. Udowadnia, że nie jest z kryształowego szkła, że kiedy na nią naprę, nie będę musiał zbierać jej odłamków.
Więc napieram i jest mi tak dobrze, tak przyjemnie z trzema warstwami pomiędzy nami, że nie jestem pewien, czy mam siłę się ich pozbyć. Ale myślę o tych wszystkich rzeczach, które czekają mnie, gdy jednak je z nas zerwę, i decyduję się na to poświęcenie. Minionki z nogawek piżamy upycham pod prześcieradło, by nie patrzyły na rozkwit erotyzmu. Nagle zastanawiam się, kiedy ostatnim razem zmieniałem bokserki i czy nie będzie wstydu, a kiedy ukradkiem wyciągam gumkę bielizny sponad jeansów i widzę nówki, które litościwie odstąpił mi Jason, nie mam już obaw.
-Tęsknię za tobą – mówię.
Ale dobra passa kończy się na seksie. Albo przyjemność, albo słowa. Dzisiejszej nocy jestem kretynem i wybieram przyjemność.
-Spędzam z tobą prawie każdą chwilę, a i tak za tobą tęsknię. Chcę, żeby to wszystko się już skończyło. Nie jestem tak silny, na jakiego wyglądam. Jest mi ciężko. Jest mi, kurwa, ciężko. Ale nie zostawię cię. Choćbyś miała milczeć przez następne pół roku.
Nie turlamy się po podłodze, bo przerwa między łóżkiem a ścianą to raptem dwukrotna szerokość moich bioder, ale ten ścisk jest całkiem przytulny i gdy przytulam do siebie Viv, mam wrażenie, że przytulam ją nieco mocniej, niż gdybym przytulał gdziekolwiek indziej. Nachylam się i całuję ją w nagi obojczyk, bo naga jest już cała, a wtedy jej drobne potargane loczki łaskoczą mnie w uchu. Z początku całuje mnie gdzie popadnie, nawet całkiem gorliwie, a potem nagle przestaje, tylko leży i daje się całować. Nie wiem, czy w którymś momencie się zagalopowałem, więc odklejam się z głośnym cmoknięciem od jej szyi. Patrzymy na siebie w ciemnościach.
-Zasłoń rolety – mówi głosem pełnym drżenia, ale radzi sobie całkiem nieźle. To jakby rozprostować nogi po trzech tygodniach. Nie byłbym zdziwiony, gdyby ugięły się same.
-Kochanie – mówię cicho i głaszczę jej policzek. Nie pamiętam już, że wcale nie jest niewinna, bo nie mogę w to uwierzyć, kiedy tak na nią patrzę. Może odmłodniała. Albo cofnęliśmy czas. Mogliśmy. Nie patrzyłem w lustro od tak dawna, że nie wiem nawet, czy mój zarost nadal obsypuje podbródek i dolną linię policzków, albo czy rysy twarzy nie odwiedziły ogólniaka. - Jesteśmy na siódmym piętrze. W środku nocy. W ciemnościach. Podejrzeć nas mogą co najwyżej ptaki. Albo ćmy.
Ale ona powtarza:
-Zasłoń rolety.
Więc zasłaniam i uśmiecham się tylko pod nosem, bo jej dziwactwa mają w sobie więcej cukru niż szklanka coca-coli. W pokoju jest nagle jeszcze ciemniej, a gdy wracam do naszego małego niegrzeszącego wygodą gniazdka, widzę tylko jej oczy, bo błyszczą jak świetliki. Rozbieram się do naga, tak jak stoję, zrywam z siebie ubrania i zgniecione przekopuję pod łóżko. Stoję nad nią, patrzę w dół i nie jestem pewien, czy pamiętam, jak się do tego zabrać, ale wiem, że moja nieporadność nie zniechęci Viv, więc nie dbam o pozory. Wpierw kucam przed nią. Głaszcząc jej kościste kolana, delikatnie rozchylam jej nogi, a potem klękam i wchodzimy w stan minimalnego kontaktu fizycznego.
Nie jestem fanatykiem minimalizmu, więc wkrótce kontakt się pogłębia i pogłębia, aż nie może wejść głębiej i nie może być przyjemniejszy. Kochamy się w kamiennej ciszy i odkrywam, że jestem usatysfakcjonowany nawet bardziej, niż gdyby ciszy nie było wcale. Bo mogę myśleć. Mogę pierwszy raz zastanowić się nad przyjemnością, nad tym wyjątkowym zbliżeniem niemożliwym do pogłębienia. Mogę poświęcić chwilę własnemu szczęściu, bo mimo wszystko zdarza mi się być szczęśliwym, na przykład teraz. Nie wiem tylko, komu mam za to wszystko podziękować. Nie podziękuję Bogu, w którego nie wierzę; nie podziękuję Viv, która nie ma większego wpływu na samą siebie. Może powinienem podziękować sobie? Justin Bieber – twórca szczęścia w nieszczęściu.
Pierwszy raz to ona szczytuje przede mną i to, jak wszystko inne, również przebiega w ciszy. Tylko wtula się we mnie mocniej, obejmuje się moimi ramionami. Nasze spocone skóry lepią się nieco do siebie i leżymy przytuleni na podłodze, dopóki nie wysychamy. Viv zaczyna się wyswobadzać i w całkiem naturalnym odruchu krępuję ją przy sobie, oplatam się jak boa dusiciel, bo zdążyłem raz jeszcze przywyknąć do jej ciepła i nie chcę wystygnąć.
-Nadal tęsknię – mówię, w ostatniej chwili chwytając ją za kostkę. Jej małe pośladki wyglądają jak ręcznie zdobione kryształowe bombki, z każdej perspektywy. - Nie mogę się tobą najeść. Jesteś jak czekolada. Zasłodziłem się, nasyciłem, a nadal bym wpierdalał.
Zaczynam się ubierać dopiero wtedy, gdy słyszę kroki lekarza na korytarza. Szura drewniakami po posadzce i wlecze się, cieknie powoli jak kawa z ekspresu, dlatego nie spieszę się ze spodniami i koszulką, a gdy psychiatra wchodzi na palcach do sali, oboje siedzimy na łóżku, już ubrani, i złożona kołdra zwisa w poprzek łóżka.
-Jak zawsze na posterunku – mówi do mnie, ściskamy sobie dłonie.
-Nie spuszczam jej z oka – odpowiadam. Jeszcze odrobinę trzęsie mi się głos i oddech mam niezbyt równy, ale lekarz niczego nie podejrzewa.
Nie siedzi z nami długo, bo wie, że dopóki jestem przy Viv, jego rola ogranicza się do regularnego przepisywania leków. Cała reszta - jej zdrowie, życie, samopoczucie i poziom rozładowania napięcia seksualnego - leży w moich rękach.
A potem dzieje się coś, co daje mi pewność, że jestem na właściwym miejscu. Bo gdy lekarz wychodzi, życząc spokojnej nocy, przespanej czy też nie, Viv chwyta mnie za rękę i posyła uśmiech – blady, wątły, wiotki – ale posyła.
Tej nocy na niebie świeci słońce.
~*~
rozdział króciutki, wiem, i w zasadzie nic się nie dzieje, to też wiem, ale właśnie taki był zamiar. to już końcówka i musimy to jakoś delikatnie podsumować. zmusiłam się i przeczytałam ten rozdział i w zasadzie nawet mi się podoba. tak więc mam nadzieję, że nie zniechęcą was te ostatki, bo tak sobie myślę, że w połowie kwietnia będziemy już mieli epilog:)
wtedy też zaczniemy coś nowego:)