czwartek, 16 lutego 2017

Rozdział 34 - I feel it coming


Viv spełnia moje marzenia.
Chciałbym stanąć za barierką na dachu drapacza chmur, spojrzeć w dół, na drobiny ludzkie wyglądające mnie w niebiosach, i nie  czuć strachu. Jak ona.
Tymczasem strach obrywa moje krawędzie, jeszcze zanim zbliżam się do barierki. Strach o nią. Czyli strach o wszystko, bo Viv jest moim wszystkim.
Na prawo za plecami Viv stoi szef, jego mięśnie spięte są pod garniturem i notorycznie ociera z czoła pot, choć temperatura chyli się ku dolnym wskaźnikom. Negocjator i psycholog stoją najbliżej barierki, po jej lewej, jeden z nich wyciąga rękę w przestrzeń i szuka nici, na której mógłby ściągnąć Viv na właściwą stronę. Zapomina, że pomimo kolosalnych chęci nie przeciągnie jej pomiędzy szczeblami barierki. A liczy się czas, bo jej palce zdają się pocić na metalowym pręcie i osuwać się dalej i dalej. Aż w końcu trzyma się jej tak niemrawo, że nie pozwalam sobie mrugnąć, bo mrugnięcie mogłoby trwać zbyt długo.
Nie pozwalam sprawom potoczyć się swoim biegiem. Wyrywam naprzód, przedzieram się przez urwane krzyki wszystkich tych, którzy chcą mnie zatrzymać. Przekładam ręce przez barierkę, chwytam Viv w talii tak mocno, że natychmiast ozdabiam ją siną obręczą, a przenosząc na bezpieczne terytorium, mówię:
-Nie będę się z tobą pieprzył, Viv.
Gdy stoimy po tej samej stronie, gdy nie dzieli nas żadne niebezpieczeństwo, przyciskam jej głowę do piersi i chwytam jej włosy w napastliwe garści.
-Co ci strzeliło do głowy, wariatko? - pytam złamanym głosem, obcałowuję jej głowę wartą wszystkich pocałunków świata. - Przecież wiesz, że skoczyłbym za tobą. Dlaczego chciałaś to zrobić?
-Chciałam zrobić co? - pyta zduszonym w mojej koszulce szeptem.
-Skoczyć, skończyć, zabić się.
-Nie chciałam się zabić – mówi i wpada w trans, bo jej oczy przestają mrugać. Niezmiennie boję się tego stanu. - Chciałam tylko przekonać się, czy latanie rzeczywiście jest tak wspaniałe.
Najbardziej przeraża mnie myśl, że w wyznaniach Viv nie ma sarkazmu. Nie ma ironii jest jej osobista niebezpieczna oryginalność. Dla jej dobra powinniśmy urządzić przytulny pokój w piwnicy i zmieniać się na wachtach przy drzwiach.
-Jeśli chciałaś latać, mogłaś się czegoś naćpać, choćby, ale nie skakać z dachu, na miłość boską.
Nie mogę przestać całować jej skroni. Moje usta przylepiają się do nich, zachodzą na brwi i powieki. Chcę obcałować ją całą, by mieć pewność, że i całą przeniosłem zza barierki. Przytulam ją do torsu łapczywie i nie wiem, ile w tym trwamy, ale nikt nie ma odwagi nam przerwać i po pewnym czasie przychodzi skrępowanie ich wnikliwością. Odnoszę wrażenie, że wiedzą, oni wszyscy, że prawy kącik moich ust kończy się milimetr powyżej lewego, i że widzą, jak krople mojej śliny osadzone na twarzy Viv drżą pod rozpędem hulającego wiatru.
-Jesteś skończoną kretynką, Viv – płaczę w jej włosy. Płaczę ze strachu. Jeszcze nigdy nie byłem tak bliski utraty. Drżą moje dłonie i z wolna zaczynam drżeć cały, choć uścisk ramion mam tak mocny, że niemożliwym jest, by Viv spomiędzy nich wypełzła. Zatem jest bezpieczna. A mimo to serce rozsadza mi pierś i drżenie Viv jest powodowane jego uderzeniami. - Przecież ja bym nie przeżył, gdyby cokolwiek ci się stało.
-Nic mi nie jest – szepcze.
Czuję, jak toczy walkę z samą sobą. Rzuca ją ku mnie i jej ręce podrygują ku mojej szyi. Jest zdystansowana, ale wypełnia się moim zapachem częściej, niż jakimkolwiek innym. I nade wszystko osnuwa ją rozluźnienie. Po raz pierwszy czuję, że osunie się, jeśli ją puszczę. Dlatego nie upuszczam. Nie mogę pozwolić, by coś tak cennego upadło, bo niełatwo jest  ogromną wartość dosięgnąć z dna.
-Nic ci nie jest, bo mam pieprzony dar do przewidywania twoich chorych pomysłów. A gdybym go nie miał? Zostałaby z ciebie mokra plama na chodniku pod wieżowcem, przy której ludzie zapalaliby świeczki.
-Przepraszam.
-Nie chcę twoich przeprosin, do cholery. Gdybyś umarła, na nic mi twoje 'przepraszam'. Nie umiesz latać, Viv. Wybacz, że niszczę ci dzieciństwo, ale nie umiesz i nigdy się tego nie nauczysz.
-Nie krzycz na mnie – prosi łagodnie, znów jest tą Viv, którą poznałem pół roku temu: przestraszoną, niewinną, nieodgadnioną.
-Nie krzyczę. - Wypuszczam świszczący oddech. - Po prostu się martwię, bo nie wiem, co jeszcze wpadnie ci do głowy.
Patrzę na nią i nie wiem, co zrobić. Bo gdy ona patrzy na mnie, tym wzrokiem konającego szczeniaka, topi się we mnie wszystko, co powinno zostać nieuszczknięte. Jej oczy są łagodne i mam przemożną ochotę pocałować jej gałki oczne. A zaraz po tym usta, rozchylone i miękkie, by nie poczuły się zaniedbywane. Zbyt wiele moich myśli okrąża Viv i przekonuję się o tym, gdy na moich oczach wyrastają jej skrzydła, białe i silne.
I wtedy to następuje. Viv wspina się na palce, obejmuje lodowatymi dłońmi mój kark, wplata palce w skrzydła wytatuowane na nim, i przytula się do mnie, a trwa to tak niebywale krótko, że ciepło jej policzka na obojczyku byłoby wyłącznie złudzeniem, gdybym nie przejął inicjatywy i nie zapętlił się wokół jej talii. Przytulamy się po szczeniacku i czuję, że dopiszę tę chwilę do listy najznakomitszych wydarzeń w dziejach ludzkości, że ten uścisk sam się na nią wpisał i że tworzy historię. Bo jesteśmy ludźmi i jak wszyscy pozostali tworzymy własne odrębne historie. Najwyraźniej przesądzonym jest, by nasza fabuła zahaczała niekiedy o niezdrowe kino akcji.
-Idziesz ze mną – oznajmiam, a mój głos nie uznaje wszelakich form sprzeciwu. - Nie spuszczę z ciebie oka.
Biorę ją na ręce i myślę, że lgnie do mojej piersi bezwładnie. Ale i tak cieszę się z tej maleńkiej okazji do zbliżenia. Podchodzę do szefa, któremu zmartwienie natychmiast dodało lat, i mówię półgłosem:
-Zabieram ją na weekend za miasto. Chcę, żeby od tego wszystkiego odpoczęła.
Kiwa głową i on również nie zna słów, którymi mógłby się sprzeciwić. Nie dziś.
-Tylko pilnuj jej – prosi tubalnym głosem.
-Zawsze pilnuję – oznajmiam i odchodzę powolnym krokiem, bo zdaje mi się, że sen krąży nad Viv jak mucha.
-I jeszcze jedno, Justin – zwraca się do mnie szef. Okręcam kark o dziewięćdziesiąt stopni, a brwi drżą mi na szczycie czoła. - Dziękuję.
Kłębi się między nami waga tych słów.
-Zrobiłem to w szczególności dla siebie – odpowiadam, a potem zamykam drzwi światu, który ingeruje w mój setką obcych istnień. Jestem ja, jest Viv i jest to, co nie ma szans między nami uschnąć.
Tym razem wybieram windę. Wchodzę do ciasnej klatki, a nieprzerwany widok absolutnej definicji piękna pomaga mi pokonać klaustrofobię. Opieram się o okrytą lustrem ścianę i jestem przygnębiony myślą, że wykorzystałem wszelkie możliwe sposoby okazywania miłości i jestem zmuszony powtarzać się w tych zabiegach. Przez resztę podróży na parter, a trwa ona całe lata świetlne i nie narzekam, bo każde z tych lat spędzam z Viv, całuję ją ostrożnie w czubek zimnego nosa. Nie ma takiej siły, która oderwałaby od niej moje spojrzenie. Moja miłość została przepiłowana połowicznie. Jestem zakochany w Viv, we wszystkim co się na nią składa. I jestem osobno zakochany w jej urodzie. Mógłbym ją czcić, mógłbym modlić się do obrazów z jej podobizną.
Wychodzimy na chłodny dwór. Tłum gapiów nie ustaje w poszukiwaniu zbawienia pod niebiosami, a ja wyszukuję bocznej ulicy, którą mógłbym potajemnie przemycić Viv do samochodu. Jak heroinę. Jak dzieło sztuki. Jak wszystko, co swą wartością przewyższa zwyczajny materializm. Prędko wtapiam się w tłum tych niezainteresowanych cudzą tragedią i docieramy do samochodu jeszcze zanim policja wznawia ruch i odwołuje akcje ratunkową, jakże nieistotną. Wierzę w niezwykłość Viv ale nie jestem przekonany, czy ona wystarcza, by przeżyć upadek z trzydziestego piętra. Kierując się egoizmem, wybieram dla Viv miejsce na fotelu pasażera, dla własnej uciechy i jej niewygody, i odjeżdżamy z tego zbiorowiska nieszczęść i sekundowych nierzeczywistych uścisków.
-Masz jakiś koc? - pyta, zwija się w kłębek na fotelu, drży, szczękając zębami.
-Jasne. - Wkładam rękę między nogi, zagłębiam ją pod fotel i wyciągam polarowy koc w szkocką kratę. Na pierwszych światłach owijam nim Viv, a ona dziękuje niemrawo, podkurcza nogi i wlepia we mnie spojrzenie. Przez drobną chwilę mam wrażenie, że patrząc tak wnikliwie, dostrzega wszystkie niedoskonałości, i uświadamiam sobie, że przecież je wszystkie zdążyła już pokochać. - Mam coś na policzku? - pytam w końcu.
-Zarost – odpowiada, a ja przeklinam tych wszystkich ludzi, którzy jej nie kochają, bo niekochanie jej jest wbrew naturze. - Gdzie jedziemy?
-Na północ za miastem stoi nieduży dom, schowany w lesie. Z dala od wszelkich niebezpieczeństw.
-A ty oczywiście masz klucze i prawne przyzwolenie na pobyt w nim?
Uśmiecham się półgębkiem.
-Wystarczy, że wiem, gdzie chowa je właściciel i że nie przyjeżdża tam od października do kwietnia.
Przed wyjazdem z miasta zajeżdżam na stację benzynową, zadziwiająco pustą jak na tę porę dnia. Ustawiwszy się pod dystrybutorem, głaszczę Viv po głowie i staję przed dwojaką decyzją. Nie chcę przerywać jej odpoczynku i nie chcę też zostawiać jej samej. Boję się zostawić ją samą. Kiedy jednak przyrzeka, że ma zbyt mało miejsca, by rozłożyć skrzydła, wysiadam samotnie, tankuję do pełna, choć połowa baku czuła wciąż smak benzyny, i wbiegam do sklepu. Zaopatruję nasz weekend w prowizoryczną ewentualność żywieniową i ekspedientka do ceny benzyny dolicza również ciastka maślane i słone krakersy.
Ale nie są jedynym, co dolicza. Bo gdy jej palec ze znudzeniem przeskakuje po klawiszach na kasie fiskalnej, przyglądam się prezerwatywom zdobiącym półkę na lewo od kasy. I nie kończę na przyglądaniu się. Biorę najcieńsze i kiedy zostają doliczone do końcowej sumy, jest już za późno, żeby odłożyć je z powrotem na miejsce. Biorę je, bo niegdyś po to zajeżdżałem na stację z niespełna połowicznie pustym bakiem. Biorę je, bo rękę wyciąga samo przyzwyczajenie. Biorę je, bo lubię czuć komfort samego posiadania ich. Nie biorę ich, bo mam nadzieję i chęć.
Pudełko ląduje w kieszeni na udzie. Ciastka i krakersy na wycieraczce pod nogami Viv. Wkrótce pierwsze znikają, a dowód zbrodni pozostaje w kąciku jej wargi. Strzepuję okruch kciukiem i wykorzystuję moment, by zwiedzić opuszką trasę obu jej warg.
To pierwszy raz, gdy milczenie nie stanowi problemu. Myślę, że to oznaka stopniowej dojrzałości. Nie wiem, kto w naszym duecie schwytał jej więcej.
Ale miłość nie zamyka mi ust.
-Dlaczego ze mną zerwałaś? - pytam niespodziewanie. Viv nie przestaje analizować mojego prawego profilu i czuję, że widzi więcej mankamentów, niż ja kiedykolwiek się dopatrzę. - Nie mogę tego zrozumieć. Nie umiem.
Odwołuję wszystko, co powiedziałem o bezproblemowym milczeniu. To, które zalega teraz, nieprzesiąknięte żadnym wstydem, ciąży w małej przestrzeni samochodu.
-Po prostu chciałbym wiedzieć – ciągnę.
-Bo tak powinnam była postąpić – mówi tak cicho, że proszę silnik o moment bez szumu. - Jedyne słuszne rozwiązanie.
-My jesteśmy jedynym słusznym rozwiązaniem, Viv. My. Jako całość. Co ci się nie zgadza w tym równaniu?
-Za dużo niewiadomych.
-Więc pytaj – proponuję. - Jeśli czegoś o mnie nie wiesz, pytaj, a odpowiem na wszystko. W liceum nosiłem aparat na zęby i łykałem tabletki przeciwko trądzikowi. Moja pierwsza dziewczyna miała na imię Waverly i nosiła o dwa rozmiary za mały stanik, bo sądziła, że to dobrze wygląda. Nie wyglądało. Pin do mojej karty kredytowej to rok urodzenia Amy, hasło do konta bankowego to połączenie waszych imion oddzielone kropką, a pieniądze w torbie w piwnicy to fałszywki, radzę po nie nie sięgać – spowiadam się przed nią ze wszystkich tych bzdur, które przyjmują irracjonalne znaczenie w zamkniętych ludzkich oczach.
A wtedy Viv wzdycha cicho, zmienia pozycję i mówi:
-To nie ty jesteś w tym zestawieniu niewiadomą. Nie umiem szczerze rozmawiać. Boję się tego, co się ze mną dzieje. Boję się tego, co dzieje się ze mną, gdy jesteś przy mnie.
I niczego więcej nie wyjaśnia. A kiedy przez związane gardło proszę ją o jeszcze jedną chwilę szczerości, mówi:
-Kocham cię.
I rozumiem jeszcze mniej, niż rozumiałem dotychczas.
Ale ciepło tego wydźwięku niesie nas aż do skrętu w leśną ścieżkę, kilkanaście mil za obwodnicą. Wjeżdżam w gęstwinę drzew, sunę wolno, by jak najmniej skrzywdzić niskie zawieszenie. Uschnięte konary drzew opadają gdzieniegdzie na drogę i odnóża drzew tworzą slalom, przez który przebijamy się z płynną gracją. Docieramy do przerzedzenia drzew i wyrasta przed nami dom z drewnianych lakierowanych bali, a wokół niego drzemiące różane krzewy. Parkuję u samego wejścia i orientuję się, że po jej wyznaniu zgubiłem wszystkie poznane dotąd słowa i nie mam jak otworzyć ust.
Wyręcza mnie Viv.
-Czy w środku jest ogrzewanie? - pyta. - Albo chociaż ciepła kołdra?
-Jest kominek – odpowiadam i już czuję zapach spalanego sosnowego drewna. - I jestem ja.
Ze szczególnym naciskiem na moją obecność.
Gdy otwieram drzwi, do samochodu wpełza chłód wieczoru i odległości od miasta. Temperatura jest znacznie niższa niż w miejskim zgiełku. Ale wciąż jestem rozgrzany myślą, że jestem tu z Viv i że mam ją na cały weekend dla siebie. Przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Viv wychodzi z samochodu oplątana kocem od szyi po kostki stóp. Dotykam jej biodra ledwie wyczuwalnie, bojąc się, że skrzywdzi ją sama poświata dotyku moich palców. Prowadzę ją do drzwi i proszę, by zaczekała sekundę, a wtedy chowam się za rogiem chaty i wyciągam spomiędzy uschniętych rabatek klucze do drzwi. Wchodzimy do wnętrza, zatapiamy się w zapachu żywicy, drewna i lasu. Czuję, że w woni tej zapłonie również drobny posmak naszej miłości. Bo nie przestaliśmy się kochać. Nadal tym pachniemy.
Środek domu jest definicją weekendu zakochanych. Kanapa obita zamszem stoi pośrodku małego salonu, na podłodze z lakierowanego drewna przed sofą leży ogromny, puszysty, biały dywan i brakuje stolika kawowego. Na kuchnię składa się jeden blat, a pod ścianą stoi stół z dębowego drewna i dwa krzesła po przeciwnych stronach. W powietrzu czuć klimat, który połączyłby nawet rozłączonych i zastanawiam się, do której kategorii należymy.
-Rozpalisz w kominku? - pyta Viv, zrzuca koc z ramion na dywan i z wolna zwiedza resztę chaty. Przystaje w progu sypialni, opiera stopę na łydce, a policzek na futrynie. Wpatruje się przez dłuższą chwilę w drewniane wnętrze pokoju i zatrzymuje się na łóżku, jedynym, co stanowi jego wyposażenie.
-Oczywiście – odpowiadam. - O ile nie przypalę sobie palców. Sama rozumiesz, nie mam w tym wprawy.
Uśmiecha się tym szerokim, nieprzytomnym uśmiechem.
-Pomogę ci. Najwyżej poparzymy się oboje. Nie będziesz jedynym, który marudzi.
I znów jest połączeniem dwóch osobowości. A ja, korzystając z tego jak mogę, pragnę być pod jej dłońmi, pod jej ciepłem, pod jej czułością, bo to wszystko mnie umacnia.
Klękam przed kominkiem. Pozostały w nim odłamki drewna. Biorę strzęp gazety, przypalam go zapalniczką i oboje patrzymy, jak ogień z wolna zajmuje drwa. Wpatruję się w tańczące płomienie jak zahipnotyzowany i wiem, że nie zdołam otrząsnąć się z tego stanu, zwłaszcza kiedy Viv delikatnie opiera się na moich plecach i obejmuje moją szyję. Brakuje jeszcze tylko jej pocałunku na karku i w chwili, w której kończę tę myśl, zjawia się i on, soczysty, ciepły, wilgotny. Boję się jej zmian, tak potwornie nieprzewidywalnych, ale dzięki temu wciąż mam nadzieję, że spomiędzy chmur zawsze może wyjrzeć promień słońca. To najpiękniejsze, co może być w miłości – niewiedza.
-Skąd to wszystko, Viv? - pytam skołowany. - Mam na myśli... Jeszcze chwilę temu dajesz mi do zrozumienia, że nic z tego nie będzie, a teraz jesteś tak czuła i ciepła.
-Jestem skostniała – zaprzecza. - Zobacz, jakie mam lodowate palce. - Wsuwa je centymetr pod moją koszulkę. Tyle wystarcza, żebym skamieniał. I zapłonął prędzej, niż gazeta w kominku.
-Wiesz, o czym mówię – upieram się. - Jeszcze dziś w południe, w szkole, sprawiałaś wrażenie, jakbym był ci całkiem obojętny. Ot, kolejny kretyn, który myśli, że ma jakiekolwiek prawo do twojego serca. A teraz przytulasz mnie, całujesz. Viv, żeby nie było wątpliwości, nic mnie bardziej nie cieszy. Ale boję się ciebie. Boję się tego, jak zmienna jesteś. Zrozum, ja po prostu nie chcę kolejny raz cierpieć. To dla mnie za wiele.
Z ust Viv wyskakuje westchnienie. Odpuszcza uścisk na mojej szyi, przestępuje parę kroków i kładzie się na wznak na dywanie naprzeciw kominka. Kładę się tuż obok niej, a nasze dłonie nie dotykają się pomiędzy ciałami. Widzę na suficie słoje drewna, jest ich multum, ale liczba ta nawet nie próbuje dogonić liczby wyrażającej tego, jak skołowany jestem Viv i wszystkim, co się na nią składa.
-Zrobiłeś kiedyś coś, czego nie chciałeś zrobić? - pyta zagadkowo.
-Nie zliczę, ile razy – odpowiadam i rośnie we mnie nadzieja, że szczerość otworzyła Viv usta i być może nie poznam odpowiedzi na pytania, które chciałbym zadać, ale poznam odpowiedzi na te wszystkie, o których nie mam odwagi pomyśleć.
-Na przykład co?
-Krzyk – mówię. Żadne z nas nie patrzy na drugie. - Nigdy nie chciałem podnieść na ciebie głosu.
-Myślałam raczej o czymś jak... - urywa i zakręca kosmyk włosów wkoło nosa. - Byłeś nieuczciwy i wydawało ci się, że jak zrobisz coś wbrew sobie, nagle nabierzesz wiarygodności. Albo... - Wiem, jak ciężko jest jej mówić, więc wstrzymuję oddech i pozostawiam ją w absolutnym milczeniu. - Poczułeś kiedyś, że musisz coś zrobić, ale sam nie wiesz, dlaczego? Że sumienie kazało ci postąpić tak, a nie inaczej.
-Tak było, gdy zabierałem Amy ze szpitala po jej narodzinach – wyznaję. - Nie chciałem mieć dziecka. Ale coś nie pozwoliło mi zostawić jej samej pośród tych obcych ludzi.
-A czułeś kiedyś, że musisz zrobić coś, cokolwiek, żeby nie skrzywdzić drugiej osoby? A poniewczasie uświadomiłeś sobie, że ranisz samego siebie i że jesteś egoistą, bo nie potrafisz przyjąć całego cierpienia na siebie?
Chcę zadać jej tyle pytań, a nie potrafię nawet otworzyć ust.
-Możesz mi obiecać, że kiedy cię to przerośnie, sam odejdziesz?
-Viv, nic z tego nie rozumiem – mówię panicznie.
-Pokochałbyś mnie, gdybyś wiedział, że jestem inna? - Nie umiem dłużej zwlekać ze spojrzeniem w jej twarz. Brzmienie jej głosu mówi mi, że jej oczy zachodzą łzami. I rzeczywiście – zaczynają w nich pływać. - Albo gdybyś miał nigdy nie dowiedzieć się, jaka jestem naprawdę? Że płaczę, chociaż nie mam powodu. Że nie zawsze jestem czuła, choć na to zasługujesz. Że sama nie wiem,  kim jestem i jaka jestem.
Nie porusza się, leżąc na plecach jak przyklejona do dywanu. Tylko jej dłonie biegają po twarzy i ocierają z kości policzkowych coraz to nowe i nowe łzy. Nie mogę patrzeć, jak się męczy, więc przytulam ją nieporadnie, podkładam dłoń pod jej łopatkę i łączę policzek z jej uchem, chowam twarz w jej włosach. Pozwalam, by jeszcze chwilę wstrząsał nią płacz, bo doprawdy nie wiem, czego mam użyć, by cały wsiąkł, a gdy w ciszy wolnej od moich słów przestaje łkać, wiem, że nie ma bardziej właściwego miejsca, w którym mógłbym się znaleźć.
-Jedyne, czego chcę – mówię łagodnie, nie chcąc jej spłoszyć – to abyś rozmawiała ze mną tak szczerze, jak dzisiaj. - Całuję jej wszystko, na czym zahaczają się moje usta. - Co się dzieje, aniołku? Masz jakieś problemy? Jestem tu, żeby ci pomóc. Zawsze ci pomogę, pamiętaj o tym.
-Nie możesz mi pomóc – szepcze do mojego ucha.
-Nie ma problemów, którym nie potrafilibyśmy zaradzić.
-Moim największym problemem jest to, jak cię kocham. Jak cholernie mocno cię kocham.
Mimo że miałem tego świadomość nie od dziś, jej wyznanie sprawia, że puchnie mi serce. Nigdy bowiem nie czułem się tak dumny z posiadania czyjejś miłości. Nigdy nie pragnął wedrzeć się tak głęboko w czyjeś serce, by aż sprawiać ból. Sadysta i masochista zamknięty w jednym ciele to tajemnica, jakich mało.
-Nie musisz nazywać mnie swoim facetem – oznajmiam, pewien tych słów. - Nie musisz nawet przyznawać, że jesteśmy razem. Po prostu pozwól mi być przy tobie. Kochać cię. Przytulać. Całować. Dotykać.
Wtedy Viv całuje mnie w szczękę i wiem, że jeśli nie wygrałem, nie jestem przegranym.
Wracam do poprzedniej pozycji i znów leżymy na plecach, oboje, być może nawet bliżej siebie niż dotychczas, choć wciąż nie splatamy palców. Oddycham jej zapachem i ciepłem kominka, które rozgrzewa dom.
-Wczoraj w wiadomościach mówili o napadzie na bank w centrum – mówi niespodziewanie. - Masz z tym coś wspólnego?
-A co chciałabyś usłyszeć?
Wzdycha głęboko.
-Że nic ci nie grozi.
-Nic mi nie grozi.
-Przynajmniej spróbuj być ze mną szczery.
Zaczynam się zastanawiać nad tym wszystkim, co od niej usłyszałem. Nad tymi wszystkimi niedopowiedzeniami i powodami do niepokoju. Pierwszy raz mam okazję uczestniczyć w bezpośredniej krwawej walce połowy Viv z jej drugą połową i jestem tym pojedynkiem głęboko poruszony. Głęboko przerażony. Nagle chciałbym być absolwentem psychologii, by wiedzieć, jak z nią rozmawiać. Bo potrafię ją całować, potrafię przytulać, jestem prawdziwym mistrzem w głaskaniu po głowie i kołysaniu na kolanach. Ale gdy mam otworzyć usta, jestem niemowlęciem bez doświadczenia i słów. Chciałbym choć raz mieć w ustach mądrą sentencję, uwagę czy zapewnienie. Chciałbym wyróżniać się mową. Chciałbym, aby to do mnie należało ostatnie słowo.
Viv skubie palcami dywan i obsypuje mnie białymi kłaczkami, a te przylepiają się do moich jeansów i wkrótce wyrasta mi zimowe futro. Tak bardzo chciałbym ją pocałować, ugryźć w ucho, obślinić jej pępek, albo zrobić jedną z tych boleśnie infantylnych rzeczy, które zdarzają się między nami, ale coś mi mówi, że zachowanie dystansu jest jedynym, na co mogę sobie pozwolić.
Aż nagle Viv pyta:
-Pojechałeś na stację benzynową po to, żeby kupić gumki, prawda?
Ze wszystkich możliwych pytań na to jedno nie znam odpowiedzi. Na to jedno nie potrafię odpowiedzieć pierwszą myślą, jaka kwitnie mi w głowie, choć aktualnie nie kwitnie żadna i mój mózg jest rozległą pustynią wolną od żyznych gleb.
-Co mam ci powiedzieć? - Pocieram twarz dłońmi, chcę zetrzeć z niej cały niezrozumiały wstyd. - Pojechałem na stację, żeby zatankować, ale gumki...
-Wziąłeś na wszelki wypadek.
-Wziąłem na wszelki wypadek – powtarzam i spoglądam na nią, by wiedzieć, czy jest mną zażenowana tak, jak ja sobą jestem.
-Więc zróbmy z nich użytek – mówi, a wtedy myślę, że z tej miłości tracę rozum.
Przestaję tak myśleć, przestaję w ogóle myśleć, gdy Viv staje przede mną i zmusza mnie, bym podparł się na łokciach. Zdejmuje przez głowę sweter. Rozbiera się z kolejnych warstw odkrywających jej piękno absolutne. Kępa jej ubrań rośnie, otacza ją jak widnokrąg, aż nie ma jak się powiększać, bo wszystko, co mogła zdjąć, zdjęła. Stoi przede mną ubrana w nagość tak nagą i piękną, że czuję, jak płoną mi policzki. Włosy opadają jej miękko na twarz i z każdym jej oddechem podskakuje lok. Jej ciało gra na moich nerwach, a grę stanowi odległość. Kiedy przez trzaski w ogniu kominka przebija się tylko jeden oddech, uświadamiam sobie, że przestałem kontrolować swój i duszę się, ale nie mogę zaczerpnąć powietrza, bo jestem zbyt skamieniały. I nie mrugam, chociaż wyschnięte oczy zaczynają szczypać. To nie tak, że nie widziałem Viv nago i nie pojmowałem jej piękna. Ale dzisiaj przestałem je pojmować. Wykroczyło poza racjonalizm.
Viv siada okrakiem na moich udach i uśmiecha się uśmiechem tak niewinnym, że przez chwilę mam obawy w kwestii moralnego podejścia do seksu.
-Zdejmij koszulkę – prosi szeptem.
Poddaję się jej rozkazom jak niewolnik. Paraliżuje mnie myśl, że poddałbym się im, nawet gdyby dotyczyły obnażonego tańca w ogniach kominka.
-Jak miała na imię ostatnia dziewczyna, z którą spałeś?
-Jennifer – odpowiadam, oddech mi przyspiesza.
-A przedostatnia?
-Nie chcesz wiedzieć – mówię i przywieram do jej ust rozemocjonowanymi ustami.
Zagłębiam się w jej wargach i łaskoczę czubkiem języka jej podniebienie. Napieram na jej piersi torsem i przez chwilę podtrzymuję łopatki, bo odchyla się i pozwala zasiać rabatkę pocałunków na swojej szyi. Czuję jej palce we włosach i wiem, że jestem spełniony, tutaj, wraz z nią, wraz z jej niewytłumaczalnym napadem pożądania, którego nie pozwalam stłamsić.
Kiedy pocałunek dobiega końca i jego epilog jest obietnicą, że nadejdzie kolejny, opadam miękko na dywan, głową w stronę podnóża kanapy, a Viv pochyla się i podejmuje próbę bitewnego zdobycia mojego torsu. Upuszcza pocałunki pomiędzy zarysami mięśni i na nich, błądzi szlakami, nie odrywając ust od drżącej skóry. Jestem tak spięty, że moje mięśnie wzrastają dziesięciokrotnie i przez chwilę widzę w oczach Viv strach przed nimi. Ale twarz mam łagodną i nie mogę poradzić zupełnie nic na swoją chwilową śmierć. Kiedy zmartwychwstaję, by zrozumieć, w czym, do diabła, uczestniczę, Viv odpina moje spodnie i rozsuwa rozporek, a wraz z jego wędrówką ku kroczu, całuje z wolna białe bokserki. I jest w niej tyle naturalności, że nie mogę zamknąć oczu i chłonąć tej chwili, bo równie bardzo pragnę cieszyć oczy jej szaleństwem.
-Nie rozpędzaj się, koteczku, bo dojdę, nie będąc tego świadomym – mówię, oddychając spazmatycznie.
Wciąż nie wierzę. To nie tak, że brak wiary spowodowany jest zaślepieniem, jej pięknem, wszystkim co rozprasza. Nie wierzę, bo wciąż czuję, że się wycofa. Gdyby nasze życie seksualne było obiektem gier hazardowych, obstawiłbym wszystkie oszczędności.
Ale kiedy patrzę w jej oczy, orientuję się, że przegrałbym ostatni cent.
Chce się ze mną kochać.
Chce mi się oddać.
Chce mi zaufać.
Już mi ufa.
-Powiedz to – proszę głęboką chrypą.
-Chcę się z tobą kochać – orzeka i nie ma w niej krzty niezdecydowania. - Chcę poczuć się jak księżniczka. - Nachyla się, szepcze w moje usta: - I chcę, żeby było ci dobrze.
Gdyby tylko wiedziała, że uczuciowo dochodzę za każdym razem, gdy patrzy mi w oczy.
Chwytam jej biodra i kładę pośrodku dywanu. Nie wiem, co myśli, mówiąc o byciu księżniczką. Ale jestem zdesperowany, by nauczyć się tego dziś wieczór. Widząc jej uśmiech, uśmiecham się samoistnie, a gdy całuję i liżę jej pępek – czyli robię to, co od wieków krzątało się między moimi marzeniami – oboje zaczynamy chichotać. Pragnę przelać na nią tak wiele uczuciowego erotyzmu, że wspólnie się w nim potopimy.
Zaczynam więc od pocałunków. Całego stada pocałunków. Całego roju pocałunków. Całej nawałnicy pocałunków.
Pierwszy jest jak jej wygięte okulary, które zostały pod moimi kołami pierwszego dnia naszej wspólnej przygody. Obojczyk.
Drugi jest jak jej urokliwa nieśmiałość, którą zdołała mnie zarazić. Obie piersi. Po pocałunku na każdego przyjmującego tę nieśmiałość.
Trzeci jest jak jej bezsprzeczna niewinność. A jest jej tyle, że nie starcza żeber na pokazanie tego ogromu.
Czwarty jest jak stukot kół pociągu z Oklahomy do Dallas, jak kęs naleśnika w przydworcowym barze i jak dżem, który został w kąciku jej ust. Pępek.
Piąty jest jak plaża nad Zatoką Meksykańską. Rozciągnięty tak, że zahacza obie kości biodrowe.
Szósty jest jak kamuflaż, który tak często przyjmowaliśmy. Kostka prawej stopy.
Siódmy jest jak pościg i suchy klimat Kolorado. Lewe kolano.
Ósmy jest jak wichura kłótni i awantur ściśnięta w pokojach hotelowych. Prawe udo.
Dziewiąty, dziesiąty, setny są jak burza, jak chemia, jak my. Ona. Epicentrum.
-Stop – oddycha spazmatycznie. Wyłaniam się spomiędzy jej nóg. - Chcę dojść razem z tobą.
Wtedy nadchodzi najgorszy moment. Nie umiem, klęcząc, zdejmować bokserek w sposób jakkolwiek związany z seksem i wyglądam jak młody żółw podejmujący pierwszą próbę przewrócenia się ze skorupy na łapy.
Nie dzieli nas już nic. Żadna zasłona dymna. Żaden wymysł kreatorów mody. Żaden wstyd. Wychylam się po spodnie splątane nogawkami jak kokarda, wyjmuję z kieszeni prezerwatywy. Rozrywam folię zębami, bo nie potrafię oderwać ręki od piersi Viv. Ale ona wyjmuje mi gumkę z ręki, wyjmuje całe pudełko, i wsuwa pod kanapę.
-Chcę bez – mówi, pewna swego. - Chcę poczuć ciebie, nie kawałek folii.
-Chyba jeszcze nigdy nie kochałem się bez gumki – wyznaję. - Gdybym zemdlał albo coś, zrób mi sztuczne oddychanie. Albo loda.
Całujemy się przez śmiech i miłość. Wiem, że po seksie pokocham ją jeszcze mocniej, choć wizja ta jest tak niewyobrażalna, że nawet nie próbuję zmieścić jej w głowie. Kiedy miłość zaczyna boleć, nie da się kochać mocniej. Ból nie jest wartością wymierną.
-Justin – szepcze nagle, głaszcząc mój policzek. - Nie chcę, żebyś był delikatny.
Patrzę na nią w seksualnym amoku.
-Jesteś popieprzona, Viv – orzekam. - Ale za to cię kocham, moja wariatko.
I docieramy do Pandemonium grzechu.
Pozwalam jej chwycić się moich ramion, więc wbija opuszki w mięśnie i tatuaże. Jedną dłonią o rozczapierzonych palcach opieram się po boku jej głowy, drugą naprowadzam się na nią, by nie zbłaźnić się po półrocznej, mój Boże, półrocznej abstynencji. Czuję, że jestem we właściwym miejscu, gdy czubek mojego fiuta zatapia się w jej wilgoci i kiedy prąd potrząsa mną jak błyskawica. Zanim jednak w nią wchodzę i spełniają się moje marzenia, bo skłamałem, mówiąc, że nie marzę o czymś tak przyziemnym jak seks, podciągam jej kolano na swoje biodro, a ona wczuwa się w ten rytm i podkurcza drugą nogę. Tak więc klęczę pomiędzy jej nogami, nachylony do niej tak, by nie tracić tego cennego kontaktu, by nie zamknął się przede mną portal, przez który chcę się przedostać do sąsiedniej galaktyki, i patrzę w jej odprężoną twarz, której nie maluje żadna nerwowość ani stres, i w każdym jej zrelaksowanym mięśniu czuję zaufanie.
-Pastwisz się nade mną – mówi ze śmiechem, zakrywa przedramieniem twarz, odcina mnie od tego piękna.
Śmieję się również i wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewa, i kiedy ja także najmniej się tego spodziewam, wchodzę w nią nie przesadnie mocno - choć nie silę się też na wybitną delikatność - ale do końca, cały naraz, cały wraz z naszym wspólnym konwulsyjnym wdechem. I jestem w miejscu, w którym nikt nie odbierze mi tego, co otrzymałem. Kładę się na niej, przywieram mocno i zachwycam się miękkością jej skóry, jej piersi. Przez chwilę walczę z głosem, bo coś, co zbiera się w mojej piersi, grozi wylotem w postaci głośnego wycia, może nawet zwierzęcego ryku. A chociaż nie jestem jeszcze zaznajomiony z potrzebami Viv, coś mi mówi, że dreszcz na jej skórze wznieci mój zachrypnięty szept.
Następuje moment, w którym znoszę pozwolenie Viv na kurczowe trzymanie się moich ramion. Chwytam jej nadgarstki, wbijam w podłogę na pograniczu dywanu i podnóża kanapy i ten jeden raz nie żałuję siniaków, które na niej tworzę. Jestem jej wdzięczny, że nie prosiła o delikatność, bo przekonuję się, że nie jestem w stanie jej z siebie wykrzesać. Cofam biodra i wbijam się w nią mocno, aż nie jestem pewien, czy nie przesadziłem z tą siłą, a jednak jestem oczyszczony z wyrzutów sumienia. Nie umiem żałować czegoś, czego nie potrafię. A nie potrafię być aniołem, kiedy zwiedzam piękno piekła.
Czuję ją tak cholernie dobrze. Z początku sądzę, że to zasługa braku zabezpieczenia. Jednak po kolejnych pchnięciach orientuję się, że zaciska się na mnie tak mocno, jakby nieświadomie chciała zaznaczyć moją przynależność do niej, i przez chwilę jestem pewien, że nie dam rady, że dojdę przed kolejnym pchnięciem, najpóźniej w jego trakcie. Tracę kontrolę nad tą rozkoszą, choć to ja jestem na górze. Więc przestaję myśleć. Na ten moment, mam nadzieję nieskończenie długi, jestem bezmózgim neandertalczykiem żądnym przyjemności i mimo wszystko pamiętającym, że to duet i że nie jestem sam.
Viv dość prędko pozwala mi się zorientować, czego ode mnie oczekuje i czego potrzebuje do spełnienia. A wcale nie potrzebuje wiele. Mniej więcej tyle samo, ile potrzebuję ja. Przekonuję się, że jej podbródek unosi się, a usta rozwierają, gdy zagłębiam się w niej szybkim pchnięciem, i otrzymuje czas, by dojść do siebie, kiedy wycofuję się z wolna. Ale zaczynam przyspieszać i przerwy między tymi ekstazami są coraz krótsze, aż usta Viv przestają się zamykać, a ja wgryzam się w jej wargi i wypluwam z siebie najbardziej ordynarne strzępy zdań, jakie spływają mi na język. Przez chwilę obawiam się jej zgorszenia, ale obawy te odchodzą, gdy odpowiada równie obscenicznymi komentarzami.
-Moja mała słodka dziewczynka wcale nie jest taka grzeczna – mówię, gdy zaskakuje mnie, uciekając nadgarstkami spod moich dłoni, odpycha mnie, więc ląduję plecami w samym środku dywanu i to ona przejmuje dowodzenie nad naszym szaleństwem. Nadziewa się na mnie i pojękuje, nie ma w niej delikatności, powiedziałbym nawet, że jest jej kompletnie obca i powiedziałbym również, że tracę głowę dla tego, co udaje jej się ze mną wyczynić.
-Byłoby nie w porządku, gdybyś ty się zamęczał, a ja jedynie leżała i pachniała. - Całuje mnie w szyję. Zawodzę jak pies, któremu pułapka na myszy zakleszczyła jądra. - Odznaczam się całkiem sporą wyobraźnią, wiesz?
Nie jestem w stanie tego kwestionować, bo robi to tak dobrze, bo otacza mnie tak ciasno, bo patrzy na mnie tak perwersyjnym spojrzeniem, że wszystko w głowie mi się plącze i nagle odnoszę wrażenie, że moje imię nie jest moim imieniem, moje bezwiedne dłonie nie są moimi dłońmi, a cała ta chwila nie dotyczy mnie.
Ale wkrótce odzyskuję nad sobą panowanie i postanawiam wnikliwie zapoznać się z najdrobniejszym szczegółem piersi Viv. Ugniatam je w dłoniach i choć wiem, że w tej kwestii delikatność i wyczucie byłyby miłą odmianą, chcę poczuć je równie mocno, jak ją całą, chcę je przeniknąć. I ilość siniaków wzrasta. Zakwitną też na udach, które chwytam, a może których się chwytam, i wiem, że po wszystkim będzie obolała i że zafunduję jej tygodniowe noszenie na rękach.
Masuje moją pierś małymi rękoma, dla których górami i dolinami są mięśnie mojego torsu. Co i rusz bierze w dłonie moją twarz i całuje mnie tak oszałamiającym pocałunkiem, że rozkwita jej nad głową aureola. Być może chcę jej pomóc. Albo wykazać skłonności sadystyczne. Albo zwyczajnie się z nią drażnić. Ale kiedy wbija paznokcie w moje podbrzusze i odchyla się nieco, chwytam ją za pośladek, a opuszką kciuka drugiej dłoni masuję ją tam, gdzie łączy się ze mną z każdym pchnięciem i rozłącza z chwilą mniej skrupulatnego kontaktu.
Siadam prosto, trzymam ją tak blisko swojej piersi, że odbieram nam obojgu wentylację.
-Nadal jesteś taka dzielna? - pytam zadziornie, krępuję jej ruchy i mam ochotę rozpłakać się przez tę chwilową przerwę w dostawie jakiegokolwiek tarcia. Ale robię to, by usłyszeć, jak Viv, moja mała Viv, która zawsze jest dwa kroki przede mną, dwa słowa przede mną, dwa życia przede mną, wygłasza płaczliwe błagania do mojego ucha. Sprawia mi przyjemność to emocjonalnie-fizyczne pastwienie się nad nią. - Czego być chciała, moja śliczna?
Całuje mnie w skroń i ucho, mówiąc niewyraźnie:
-Pozwól mi dojść.
Seksualna męka na jej twarzy nie pozwala mi dłużej jej krzywdzić. Kiedy trzyma się mnie mocno w biodrach, klękam na moment, a potem na powrót kładę się na niej i tym razem jesteśmy tak bajecznie ściśnięci, że nigdy dotąd nie byłem tak blisko nawet z samym sobą. Chyba jesteśmy jednym ciałem, które wychodzi sobie naprzeciw i zderza się w kulminacyjnych momentach. Wciąż klęczę, przyssany do niej piersią jak wielka żarłoczna pijawka, ona oplata mnie w biodrach nogami i zdrapuje z pleców stary naskórek i nowy naskórek, i chyba wszystko, co znajdzie pod skórą, bo czuję głębokie szramy po jej palcach i jestem z nich szalenie dumny. Na ostatniej prostej, gdy tempo jest tak szybkie, że pchnięcia do wewnątrz zlewają się z tymi odwlekającymi, wyciągam rękę i chwytam się kanapy, bo wiem, że tego siniaka na ciele Viv mógłbym sobie nie wybaczyć. Zaciskam palce z siłą prasy hydraulicznej i kiedy dewastuję lewe wezgłowie kanapy, ścianki Viv zaciskają się na mnie tak mocno, że poddaję się w tej walce rozciągania ekstazy w czasie i spuszczam się w nią, i widzę przed oczyma gwiazdy, a ryk, który wydobywa się z mojej piersi, konkuruje z niedźwiedziem grizzly w okresie godowym, ale nie konkuruje z jej pięknym, nadzwyczajnym, zawstydzającym krzykiem.
Osuwam się na nią z wolna, biorę w dłoń jej kędzierzawą głowę i przytulam do szyi, ona głaszcze opuszkami mój kark. Wkrótce opadam po jej prawej na dywan i oboje równocześnie wypuszczamy przez usta długo wstrzymywany, świszczący oddech. I znów liczymy słoje drewna na suficie, ale teraz wirują przed oczami i są ich setki, tysiące, miliony niemożliwych do zliczenia.
I tym razem trzymamy się za ręce.
-No to polataliśmy – mówi, a jej pierś unosi się łagodnie i opada.
-A ja nie spytałem cię nawet, czy chcesz iść sypialni.
-Pożarłeś mnie w całości na podłodze. - Splata nasze palce, przykłada do swoich ust i całuje, kłykieć po kłykciu. - I dobrze zrobiłeś.
Długo leżymy obok siebie, a w powietrzu grają trzaski z kominka. Głowę mam pustą i pełną zarazem i uśmiecham się uśmiechem tak zaabsorbowanego sobą szaleńca, że nie otwieram oczu, bo nie chcę wiedzieć, czy Viv patrzy na ten obraz dewiacji.
Aż nagle coś wypędza mnie z tego stanu hibernacji i budzę się dla tej chwili.
-Justin? - odzywa się cicho. Wpierw na słuch bada, czy śpię, a gdy ściskam jej palce, mówi: - Ja chcę jeszcze raz.
Przyznaję sobie rację. Nie wiem, jak tego dokonałem, ale kocham ją jeszcze mocniej. Aż sam nie dowierzam tej miłości.
I dopiero późną nocą, po ogromie ekstatycznych uniesień, gdy wyczerpana zasypia w moich ramionach, uświadamiam sobie, że nie była dziewicą.





~*~


dzięki Abel za tę piosenkę, tekst się doskonale wpasował 
dlaczego nazwy ludzkich genitaliów brzmią tak beznadziejnie, że jak mam je napisać, to zamiast zachować powagę, parskam śmiechem...
tak w ogóle to czuję się jak dumna mama, że w końcu ich bzyknęłam ahahahahahah
nie umiem powiedzieć, kiedy pojawi się kolejny rozdział, bo wyjeżdżam i nie wiem jak będzie z czasem 
jeśli nie rozumiecie Viv, to luzik, kiedyś zrozumiecie:)





4 komentarze:

  1. Coś mi się zdaje że Viv wyjdzie z tego spotkania z brzuchem :D, i wgl to jak ona nie jest dziewicą? Pewnie ojczym maczał w tym palce (no może nie dosłownie) :) Rozdział jak zwykle dobrze napisany, nie mogę doczekać się następnego ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. o mój Boże czuje się jak dumny tata syna okej hahaha
    A o co chodzi z tą piosenka abela chce wiedzieć

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. przeczytaj sobie tłumaczenie tekstu I feel it coming The Weeknd, a zrozumiesz hahaha

      Usuń
  3. Boże. ..ten rozdział jest boski! Ale mam nadzieje ze następny przyjdzie szybko bo chce juz wiedzieć dlaczego nie była dziewica!!

    OdpowiedzUsuń