To pierwszy raz, gdy płaczę przy kolegach i wstyd nie ma znaczenia.
Wpadam spóźniony do magazynu na obrzeżach, czerwony na twarzy, o przekrwionych oczach. Nie patrzę w lustro, ale z jakichś względów wiem, że otrzymałbym rolę bestii z horroru poza castingiem. Jeśli z zewnątrz wyglądam choć w ułamku tak źle jak wewnątrz, jestem bezkonkurencyjny. Wyobrażam sobie swoje wnętrze jako przekrój spróchniałego pnia, pełen tłustych robaków i wijących się dżdżownic. Nie miałem pojęcia, że proces gnilny rozpoczyna się tak szybko. Raptem godzinę po śmierci.
Więc gdy tak wpadam do magazynu o zapłakanej twarzy i mokrych rękawach bluzy, wyglądając jak karykatura brzydkiego kaczątka, uderzają we mnie pretensje dotyczące spóźnienia. Zanikają, gdy kolejno dostrzegają moje oczy, twarz, czerwień i łzy. Nie powiem, że odchodzi całe wzburzenie. Ale to, które pozostało, brzmi ciszej. Wiem, że boją się odezwać, bo jeszcze żaden z nas nie widział drugiego w takim stanie. Żaden z nas nie pokazał się przed drugim w podobnym.
Dostrzegam szefa wyłaniającego się zza drzwi pokoju, w którym kwitł mój romans z Viv. I zanoszę się płaczem, bo każde wspomnienie urzeczywistnia to, czego już nie ma. Szef jest rozeźlony i kipi złością. Na mój widok jednak łagodnieje jak owieczka, papieros wymyka się spomiędzy jego palców i sam gasi się na wilgotnym betonie. W tym momencie cieszę się, że w magazynie nie wisi ani jedno lustro. Nie chcę na siebie patrzeć. Nie chcę przyglądać się tej syntezie nędzy i rozpaczy.
-Dlaczego ona taka jest? - krzyczę we łzach. - Dlaczego mi to robi? Przecież ją kocham. Wie o tym. Wszyscy o tym wiedzą.
Nikt się do mnie nie zbliża. Przez chwilę wierzę, że promieniuję radioaktywnym polem i niosę zagładę.
-Co się stało? - pyta szef z rezerwą. - Wyglądasz jak zlepek nieszczęść.
-Zerwała ze mną – chlipię i czuję się żałośnie. Ale siła, którą dysponuję, nie jest wystarczająca, by odpędzić ten żal. - Dlaczego ona ze mną zerwała? Przecież nigdy nie dałem jej powodu. Miała tyle swobody, ile potrzebowała. Nie była gotowa na seks, więc nawet jej do tego nie namawiałem. Byłem przy niej, kurwa, zawsze. O każdej porze dnia i nocy. Przyjeżdżałem za każdym razem, gdy płakała mi do słuchawki. Nie dałem jej skrzywdzić. Nigdy. Więc czemu, do cholery, ona mi to robi? Dlaczego zachowuje się jak pieprzona egoistka?
Szef wyraźnie nie wie, co powiedzieć. Nie przeszedł szkolenia w zakresie łatania podziurawionych serc, poklepywania po plecach i powtarzania jak mantrę: „wszystko będzie dobrze”, choć powszechnie wiadomym jest, że nie będzie. Liczę na gram empatii i zrozumienia, kiedy moje życie wspięło się na Mount Everest i poważnie rozważa możliwość skoku. Dotyka mnie zawód z jego strony, gdy mówi półgębkiem:
-Spóźniłeś się, Justin.
Bo nawet najbardziej zlodowaciała istota jest w stanie wykrzesać z siebie jedno dodające otuchy zdanie. I jestem pewien, że gdzieś na końcu i jego języka siedzi podobne. Może jest zbyt ciepłe i boi się, że wypadając, spali mu podniebienie.
Jason okazuje się być tym, czego mi trzeba. Podchodzi i gwałtownie chwyta mnie w objęcia, a ja poddaję się jego sile, bo ani ie się śni walczyć z Goliatem. Opieram czoło na jego obojczyku, gdy targa mi włosy i klepie po plecach. Myśli, że dzięki temu stwardnieję, że mnie wzmocni. Ale nadmiar bólu nie sprawia, że jesteśmy na niego odporni. Zbędne są te jego zabiegi, ale nie daję tego po sobie poznać. Co bym zrobił, gdyby zniknął mi spod czoła jego obojczyk, gdybym utracił całe oparcie? Nie chcę ryzykować.
-Dlaczego? - pytam ochryple. Z wolna przestaję płakać, ale nie podnoszę głowy, bo wtedy spływa na mnie wstyd.
-Bo jest egoistyczną pizdą – rzecze głośno.
-Nie mów tak o niej – burzę się.
-I nie zapominaj – wtrąca szef – że mówisz o mojej córce.
-Jednocześnie nie mówię nic, co nie byłoby prawdą. Potraktowała go jak śmiecia. Rozkochała w sobie i zostawiła. Co jej to dało? Podniosło samoocenę? Dodało kobiecości? Cokolwiek by to nie było, on został ze złamanym sercem. Nikt nie ma prawa wymagać ode mnie, żebym ją choćby tolerował.
-Ja mam – chrypię znów. - Ja mogę tego od ciebie wymagać. I wymagam. Odpuść. W żaden sposób mi to nie pomoże.
-Po prostu łudzę się, że kiedy ja się wkurwię, tobie ulży.
-To tak nie działa.
Zaskakujące jest milczenie pozostałych chłopaków. Wierzę, że mają w sobie na tyle człowieczeństwa i przyzwoitości, by nie wytykać mi później tego głębokiego pęknięcia osobowości.
-Nie mamy teraz czasu na rozmowy psychologiczne – orzeka szef. - Zbierajcie się, panowie. Robota czeka.
-Nigdzie nie jadę – oznajmiam. - Czuję się jak wielki kawał gówna. Nigdzie nie jadę – powtarzam.
-Jedziesz – stwierdza i twarz mu kostnieje. Ma świadomość, że mój upór może odebrać jego drużynie najlepszego zawodnika.
-Rozpieprza mi się życie. W dupie mam pieniądze, które mogę zarobić.
-Posłuchaj mnie, synu – nachyla się i łapie mnie za fraki – nie pracujesz w pub'ie, gdzie na swoje miejsce masz zastępstwo pięciu innych. To robota, w której siedzisz po uszy, z czterdziestoma stopniami, z kulką w dupie, i tym bardziej ze złamanym sercem. Fizycznie nic ci nie dolega. Więc pakuj swój tyłek w mundur, który czeka na ciebie od godziny, otrząśnij się z tego łzawego teatrzyku i chociaż postaraj się niczego nie spieprzyć. Pamiętaj, że wszystkie twoje słabości mogą zaważyć na ich losie – to powiedziawszy, zagarnia ramieniem całe pomieszczenie, w krąg ten wchodzą cztery pary oczu wpatrzone w naszą wymianę zdań.
Nie walczę z nim, bo zwycięstwo niektórych bitew przesądzone jest odgórnie. To jedna z tych. Nie prężę nawet mięśni, pod względem których go przerastam. Podchodzę do niego na tyle blisko, że czuję zapach dymu w jego oddechu. Przewyższam go dwa, może trzy centymetry, jego oczy podjeżdżają ku górze, by móc patrzeć w moje.
-Nie powinien mnie dziwić egoizm Viv – syczę, powracam ja, ten, którego blokuje wstyd. Przypominam sobie, co oznacza bycie niepokonanym. I stosuję się do zasad niezwyciężenia. - W końcu miała go po kim odziedziczyć, prawda?
Odchodzę w głąb magazynu, gdy dogania mnie jego głos:
-Nie jestem egoistą, Justin. Jedynie dbam o swoje interesy. - Chcę powiedzieć, że jedno drugiego nie wyklucza, ale on kontynuuje. - Gdybym był egoistą, już dawno wyleciałbyś na zbity pysk, synku.
'Synek' podnosi mi ciśnienie. Moje podwójne espresso. Wracam do formy i osuszam oczy. Udaje mi się to, dzięki przygotowanemu ze specjalną dedykacją dla mnie mundurowi, który omija pokój miłosnych schadzek i zalega na krześle w narożniku kolejnego. Mundur oficera policji. Albo strażnika więziennego konwoju. Nie jestem w stanie rozróżnić ich z daleka, nie wiem też, jaki stopień został mi przydzielony. Jedyne, czego jestem świadom, to moja zgoda na udział w tym iście atomowym przedsięwzięciu, grożącym wybuchem i niepoliczalnymi stratami. Adrenalina jest nałogiem kosztownym. Bardziej kosztownym nawet niż nikotyna popijana Jackiem Danielsem. Nie wierzę, że wciąż jestem skory płacić tę wysoką stawkę za parę siniaków i szybszy pęd krwi w żyłach.
Przerzucam mundur przez ramię i wracam do głównej hali magazynu. Dopiero teraz dostrzegam, że moi współtowarzysze w tej wędrówce w nieznane są już przebrani i odbiegam od nich i wyglądem, i zgromadzoną koncentracją. Tyson robi miejsce obok siebie na kanapie, więc zrzucam z barku mundur, ciężki jak rycerska zbroja, i rozbieram się do bokserek jak podczas przesłuchania komisji wojskowej. Wącham koszulę munduru i nogawkę spodni. Wyczuwam nutę lawendowego płynu do płukania tkanin i oddycham z ulgą. Z równie wielką upycham kończyny w rękawach i w myślach gratuluję Tysonowi odpowiedniego doboru rozmiaru. Koszula opina się na kamizelce kuloodpornej założonej na podkoszulek, ale nie uciska mnie ani nie krępuje ruchów. Pasek w spodniach utrzymuje krok na właściwym miejscu i choć czuję się jak nałogowo prane kalesony, pełne przetarć i wyblaknięć, chcę spojrzeć w lustro, bo widok efektów wizualnych ma szansę podnieść na duchu. Podnosi mnie więc jedynie świadomość tej elegancji.
-Nie zawiedźcie mnie, chłopcy – mówi szef, obejmuje z wolna kroczącego Davida. Uczepia się wzrokiem Jasona. - A ty, gówniarzu, wykaż się, żebym nie pomyślał, że zatrudniłem cię jedynie dzięki wspólnym genom z tym popaprańcem.
Jego silna dłoń, uderzając mnie w plecy, odbija mi płuca, ale i tłamsi cały gniew, którym chcę go obarczyć. Jego gruboskórność i nieczułość niekiedy mnie zaskakują. Ale dzięki temu wiem, co urzekłoby jego byłą żonę, gdyby wpadło mi do głowy schwytanie jej w zasadzkę – czerwone bokserki i nabyta delikatność.
-To mobbing – żalę się. - Dostałby szef za to wysoką grzywnę.
-I jeszcze więcej za podżeganie do przestępstwa.
Wyszli już wszyscy: Jason z ekscytacją w oczach; David, naturalnie niepewny i zdystansowany; Zayn przyklejony do telefonu, praktykujący randki w sieci; wyszedł nawet Tyson, dziś jedynie kierowca i charakteryzator. Mam przeczucie, że choć szef nie jedzie z nami, celowo trzyma się szarego końca i równie celowo na szarym końcu utrzymuje mnie. Mam również nieodparte wrażenie, że powód tego przetrzymania przypomni moim ustom smak łez, a ciału chłód wstydu.
-Nie chciałem rozmawiać przy nich wszystkich – mówi, stając w drzwiach. Odcina mi drogę ucieczki, z której nie chcę skorzystać. - Co się stało?
-Rzecz w tym, że sam tego nie pojmuję. Zerwała ze mną. Tak po prostu. Bez żadnej przyczyny. Podchodzi, mówi, że nie powinniśmy się dłużej spotykać, że nie chce się ze mną spotykać, a potem odchodzi. Może jestem staroświecki, ale nie uznaję rozstań powodowanych nudą. Poza tym, bądźmy szczerzy, małolaty na ogół zabijają się, żeby starszy od nich facet zwrócił na nie uwagę. Co więc zrobiłem nie tak? Za bardzo się zaangażowałem? Ograniczałem ją samą myślą, że istnieję? Jeśli nie chciała być ze mną, czemu nie powiedziała mi tego na samym początku, zanim ukradła mi serce i zanim przestałem dostrzegać świat poza nią. - Unoszę się w tych wykrzyknieniach, przyciągam kilka par ciekawskich uszu do rozwartych drzwi. - Na własne uszy szef słyszał, jak wyznała mi miłość. Jak szczera w tym była. Może jestem przewrażliwiony, a może zacząłem słyszeć to, co chcę słyszeć, ale dzisiaj, w parku, nie była ze mną szczera. Nie była całkiem szczera. Sam nie wiem. - Drapię się po karku, bo zaczynam dostrzegać, jak żałosny się staję w tych tłumaczeniach. Jakbym udowadniał, że mnie również można pokochać.
-Viv jest nieco... zdystansowana – oznajmia. Chcę mu powiedzieć, żeby sobie darował, bo znam jego córkę lepiej, niż on kiedykolwiek pozna. - Zawsze taka była. Kiedy do przedszkola przychodził Mikołaj, każde dziecko siadało mu na kolanach i śpiewało piosenkę. Viv nie usiadła nigdy. Nigdy też nie przyprowadziła do domu koleżanki, kiedy Mia miała ich tysiące. Tym bardziej ogromnym zaskoczeniem było, że w ogóle zaczęła się z tobą spotykać. Kiedy prosiłem cię o opiekę nad nimi, prędzej przypisałbym tobie Mię i to o nią się obawiałem. Ale Viv... - Wzdycha ciężko. Jakby jego westchnięcie mówiło samo za siebie, nie kontynuuje. Zaczynam przypuszczać, że dopowiedzenie należy do mnie. - Próbuję ci powiedzieć, że Viv nie jest typem dziewczyny, która bawi się i rzuca. Nie jest typem dziewczyny, która...
-Po prostu nie jest żadnym z poznanych typów dziewczyn – kończę za niego. - Wiem o tym. Właśnie dlatego nic nie rozumiem. Ale jednego może być szef pewien: ja nie odpuszczam. Będę całe noce wystawał pod jej oknami, nachodził ją w domu, w szkole, aż wróci do mnie choćby dla świętego spokoju.
-Zrobisz, co zechcesz – podsumowuje. - Zastanów się tylko, czy zależy ci na wymuszonej miłości.
I tu mnie chwyta. Bo brzydzę się wszelką formą przymusu.
Wychodzę z magazynu i podskakuję, chcę strząsnąć Viv z głowy do serca. I tam ją zamknąć. Nie myśleć o niej, jedynie ją czuć. I nawet myślę, że mi się to udaje. Udaje mi się dokonać niemożliwego – oddzielić strefę rozumu od strefy uczuć. Wsiadam do furgonetki na miejsce z tyłu, obok Jasona zajmującego środek. Jedno spojrzenie wystarczy, by wiedział, jak wielką wdzięczność pragnę na niego przelać, jak wiele dobrego czynią jego ramiona. Utwierdzam się w przekonaniu, że prawdziwie przytulać potrafią jedynie faceci. Bo ważna jest siła. Żadne kobiece ramiona nie zamkną w kleszczach, nie zgniotą żeber i nie naprawią serca, które między nimi siedzi.
-Daj sobie z nią spokój – szepcze Jason. - Jest od groma innych.
-Nie rozumiesz. - Kręcę głową. - Chcę ją. Nie jakąkolwiek inną.
-Jest suką.
-Wiem.
-Nie szanuje cię.
-Może miała gorszy dzień. Albo coś się stało.
-Powiedziałaby ci.
-Nie Viv. Jest całkiem inna niż Mia. Nie znasz jej.
-I nie chcę poznawać. Ja widzę wstrętną egoistyczną lalę, która pławi się w tej swojej sztucznej niewinności. Koleś, ona od początku coś kręci. Rozumiem, że małolata nie chce iść z tobą do łóżka po drugiej randce. Ale po pół roku bycia razem? Stary, czy ty w ogóle pamiętasz, jak się uprawia seks? Albo zakłada gumkę? Może potrzebujesz szkolenia od młodszego brata, który swoją pannę puka dwa razy dziennie?
Chłopaki rżą ze śmiechu i nie pozostaje mi nic innego, więc dołączam do nich i próbuję wykrzesać z siebie szczyptę drwiny.
-Zapytaj Mię, kto nauczył ją tych wszystkich sztuczek – burczę pod nosem i brzmi to na tyle niejednoznacznie, że nie ściągam na siebie huraganu.
-Justin – Zayn pochyla się ku Jasonowi z siedzenia przy oknie i klepie mnie otwartą dłonią w kolano – ty naprawdę nie wsadziłeś żadnej od pół roku?
-Tak dokładnie od siedmiu miesięcy – kwilę z bólu. I nie wiem, czy jest to ból rozstania, czy świadomości, że ich drwina jest uzasadniona.
-Chłopie – wcina się Tyson – gdybyś nie miał dziecka i gdybyś nie miał tego dziecka z moją dziewczyną, którą, nie będę ukrywał, nauczyłeś tego i owego, pomyślałbym, że masz ze sobą jakiś problem.
-Powiedz nam, tylko szczerze, kiedy ostatnim razem flirtowała z tobą jakaś babka? Jakakolwiek. I kiedy ta jakakolwiek dała ci do zrozumienia, że z chęcią rozłożyłaby przed tobą nogi.
-Zdziwiłbyś się, jak niedawno – mamroczę.
-Ile miała lat? - pyta Zayn. - Czternaście?
-Trzydzieści sześć – mówię zgryźliwie. - I dziwnym trafem nosi nazwisko naszego szefa.
Tyson hamuje gwałtownie na światłach.
-Pieprzysz żonę szefa?
-Nie pieprzę – jęczę umęczony. - Ale ona nie miałaby nic przeciwko.
Strzał dłoni Jasona zostawia na moich plecach siny odcisk.
-Więc na co jeszcze czekasz? Bierz się za nią.
-Ma faceta – tłumaczę się bezmyślnie.
-Mam uwierzyć, że nigdy nie spałeś z mężatką?
-Jest matką mojej dziewczyny – ciągnę.
-Byłej dziewczyny – poprawia mnie Jason i wzbiera we mnie przypływ. Bo wszystko, co mówi, pokrywa się z prawdą.
-Zejdźcie ze mnie – proszę i wskrzeszam w sobie odrobinę agresji. - Nie wchodźcie mi do łóżka, do życia, odpierdolcie się od moich prywatnych sfer, a będę wam za to dożywotnio wdzięczny.
Podróż na podwórze za bankiem trwa irracjonalnie długo. To oczekiwanie nie oddziałuje pozytywnie na żadnego z nas. Cisza przed burzą nigdy nie oddziałuje dobrze. Bo jak oddychać swobodnie w powietrzu ciężkim jak smoła? Davidowi pocą się dłonie, Tyson zerka z pewną dozą nerwowości w przednie lusterko, a Zayn oderwał się od internetowych randek. Jedynie Jason wydaje się być nadnaturalnie spokojny i przez chwilę obawiam się, że przeszarżuje, ale orientuję się, że strach przed poznanym jest większy niż przed niepoznanym, i odpuszczam. Wspominam swój pierwszy raz i pamiętam brak obaw, brak samej świadomości niebezpieczeństwa. A Jason szczyci się tymi samymi genami. Mam potwierdzenie ich niezawodności w samym sobie.
Tyson parkuje w cieniu rozrośniętego drzewa, w kłębach ususzonego listowia. Od tej pory każdy z nas przestaje myśleć. Liczy się wyłącznie działanie.
Piłem.
Nie wiem ile, jak długo i jak głęboko to we mnie weszło. Ale piłem.
I wiem też, że jestem pijany. A jeśli nie pijany, łagodnie wstrząśnięty alkoholowymi oparami.
Nie czuję się jak młody Bóg. Ale jak świeżo poczęte dziecko boże owszem. Bo dzieci boże z reguły mają cel, ku któremu dążą i pną się wyżej i wyżej. Co prawda nie przedarłem się jeszcze przez żaden szczebel tej wspinaczki, ale wiem, co chciałbym dostrzec na szczycie, i tego się trzymam. Bo na szczycie znów jestem z Viv. Razem.
Myślę nad tym godzinami i dochodzę do wniosku, że to już nie cel. To obsesja. Nikt mnie tak nigdy nie wspierał, jak właśnie ona, ta mała, maleńka obsesyjka.
Więc jestem pijany. I trzymam pełne garści desperacji. I kołyszę się na krawężniku u podnóża dziedzińca jej szkoły, i nie wiem, czy mocniej potrząsa mną wódka, czy zapach jej bliskości, tak silny, że wanilia otwiera mury i spada z nieba wraz z deszczem.
Chcę ją odzyskać. Muszę ją odzyskać, bo myśl o tym wypiera każdą inną. To najbardziej męczący stan, jakiego zdołałem doświadczyć. Jedzenie przestaje smakować, woda nie gasi pragnienia, a słońca spala jak ogień. Postanawiam wyrwać się z tej poczekalni do piekła.
Wyciągam telefon i pijanymi palcami piszę do Mii: „W której klasie macie lekcję?”. Walczę z literówkami i autokorektą. Wysyłam.
Na odpowiedź nie czekam długo. W zasadzie w ogóle nie czekam. Sms zwrotny niesie ze sobą sporą dozę obaw,ale nie zawodzi oczekiwań. Parter, klasa z numerem szesnaście, dlaczego, do diabła, mnie o to pytasz.
Odkrywam kolejną wśród licznych zalet alkoholu: płodzi nadzieję na bezpłodnym gruncie.
Wchodzę do szkoły po paru stopniach wzniesienia. Brnę przez korytarz w kierunku wzrastających numerów klas, co jakiś tylko czas gubię prostą, która prowadzi mnie naprzód. A kiedy docieram pod właściwe drzwi, przekonuję się, że nie ma we mnie za grosz rezerwy, i naciskam klamkę. Siłuję się z drzwiami, mocuję z nimi. Napieram barkiem, a kiedy nie ustępuję, uderzam w nie pulsacyjnymi ruchami. A kiedy odpuszczam zrezygnowany, widzę, że drzwi same odbijają ku mnie, od wewnątrz, nie do środka. Więc rozwieram je na całą szerokość i wtaczam się, choć nie pijackim zwyczajem, a jedynie lekkim rozchwianiem, do klasy pełnej skupienia, matematycznego napięcia i jej zapachu.
-Dzień dobry – witam się z bełkotem na wargach, kulturalną normą przyjętych zachowań. Postać nauczycielki w spłowiałej spódnicy rozdymającej uda rozmazuje mi się przed oczami, ale nie niepokoję się tym objawem, bo gdy patrzę w głąb klasy, wszystko inne jest równie rozmazane. A Viv na tle tej plątaniny barw iskrzy się zaskakująco wyraźnie. Jakby ją jedyną narysowano mocno zatemperowanym ołówkiem. - Przyszedłem porozmawiać z dziewczyną. Pozwoli pani, że zajmę chwilkę.
Przetaczam się przez podest, na którym wzniesione jest biurko nauczyciela – doskonały punkt obserwacyjny całej armii niechęci i znużenia. Przeciskam się wąskimi alejami pomiędzy jednoosobowymi ławkami, przechodząc obok Mii, zastygłej w szoku z ołówkiem w zębach, tarmoszę jej włosy, ale nie poświęcam jej wiele uwagi, by całą skoncentrowaną we mnie oddać Viv. Krążę między punktami porozstawianymi po klasie, między szarfami ich spojrzeń, zaintrygowanych, nierzadko rozbawionych, nierzadko również zauroczonych. Ale to nadal przedsionek tego, do czego dążę. Bo Viv, ku złośliwości losu, siedzi w ostatniej ławce, dodatkowo odsuniętej od przedostatniego szeregu uczniowskich wychodków. Ta złośliwość zapewnia mi parę szczypt prywatności i dyskrecji.
Lecę przed siebie, zapieram się na blacie ławki zastawionej podręcznikiem, zbiorem zadań i zeszytem w rozmiarze A4 i twardej oprawie. Przez pół wieku patrzymy sobie w oczy, a kiedy w końcu wymiękam, wyznania, które ćwiczyłem przed lustrem, namnażają się i nagle chcę powiedzieć o wiele za dużo w tak obszernym gronie. Zaczynam więc od oczywistości.
-Kocham cię. - Viv nie zmienia postawy i nadal nie potrafię czytać z jej twarzy. Obchodzę więc ławkę i padam na kolana u jej boku. - Kocham cię – powtarzam. Viv nagle przybiera minę oświeconej, pochyla się nad kartką i kreśli. - Kocham cię – mówię raz jeszcze i wiem, że jestem w stanie wspominać to do końca ludzkiej cywilizacji. - Kocham cię.
A Viv nagle pyta:
-Ile wynosi pochodna z cotangensa 30 stopni?
Czuję się zamroczony dziwactwem tej chwili, ale odpowiadam:
-Ujemny iloraz jedynki i kwadratu sinusa 30 stopni.
A wiem to pomimo średniozaawansowanego upojenia alkoholowego, bo kiedy przesiadywałem na łóżku uczącej się Viv i przesiewałem przez palce jej włosy, chłonąłem jej wiedzę równie pieczołowicie.
Nie odpowiada, nie dziękuje. Wbija się nosem w zeszyt, a kiedy pada wynik i Viv prostuje się, wyjmuję z jej dłoni długopis i zamykam je w swoich. Całuję jej palce, jakbym całował się z jej ustami i nie chcę wiedzieć, jak komicznie wygląda ten powolny proces zaślinienia z boku, więc osłaniam swoje wszelkie zamiary zewnętrzną powierzchnią dłoni. Przez chwilę bełkoczę pod nosem coś, czego nie jestem w stanie powtórzyć, a wkrótce po tym kładę głowę na jej kolanach i czuję się niezwykle senny, a sen odpycha jedynie myśl, że gdy się obudzę, jej może tu nie być. I jedynie ta wątpliwość trzyma mnie w ustatkowanej trzeźwości.
-Nie możesz mnie zostawić – bełkoczę. - Przecież było nam razem tak dobrze. Rozumieliśmy się. O ile rozumienie ciebie jest w ogóle możliwe. Kochaliśmy się. I nadal się kochamy, bo takie rzeczy nie zmieniają się z dnia na dzień. I, kurka wodna, nie dałem ci powodu. Chyba powinniśmy do siebie wrócić. Tak, tak sądzę.
Otrzymuję to, o czym zdarza mi się śnić, i jej palce wślizgują się w moje włosy. Zawijają je wokół opuszek, pełzną blisko skóry i zdaje mi się, że oddech Viv w miejscu, w którym co ranek zastaję łysawe gniazdo, to przedsmak pocałunku, po którym wzejdzie słońce. Zdaje mi się. Nic takiego się nie dzieje, a i jej palce pełzną wolniej, tak jak uścisk rozluźnia się, gdy dajemy do zrozumienia, że czas się z niego wyplątać.
Jeszczeniejeszczeniejeszczenie. Proszę. Nie uznaję przymusowej kapitulacji z powodu ograniczonych barier czasowych.
Nagle wisi nade mną nauczycielka, która notorycznie podbija ślizgające się w dół nosa okulary.
-Proszę, aby natychmiast opuścił pan moją klasę – mówi sztywno głosem wypożyczonym od robota. - Jeszcze chwila, a pójdę po dyrektora.
-Proszę się nie krępować – bełkoczę. - Przecież to nie mój dyrektor. Nie wylecę ze szkoły za złe postępowanie i brak mundurka.
Ręce nauczycielki, którą obserwuję pod zadziwiającym kątem, wiszą bezwładnie wzdłuż ciała. Nie wiem, czy kolor na jej twarzy to gniew, bezradność czy nieumiejętnie przeciągnięty przez policzek róż. Jej postać zaczyna wirować mi przed oczami. A może silne doznania zapachowe sprawiają, że to ja obracam się i tańczę. Parę osób wstaje zza swoich ławek, wspina się na palce i wygląda wątków tego komizmu realistycznego, jeszcze innych zdradza szept, który w pliku wielu głosów wzbija się w powietrze, głośny niczym rój pszczół broniący gniazda. W splocie naszych dłoni, mojej i Viv, nie wiem, czyja poci się mocniej.
Ale najbardziej poniżające jest jej milczenie. Viv nie krzyczy. Nigdy nie krzyczała. A czasem awantura łamiąca rząd setek decybeli wyszłaby nam na dobre. Bo nieporozumienia przychodzą samoistnie i niemożliwym jest rozwiązanie ich bez słów. Toteż namnażają się między nami i docieramy tu, gdzie docieramy: do monologu. Przeważnie obejmującego wyłącznie mnie.
Drogi Boże, jeśli istniejesz, daj mi znak i wypłyń przez jej usta na jednym zdaniu. Nawet gdyby miało być kolejnym pytaniem o sinusy.
-Czy ktoś mógłby mi pomóc wyprowadzić tego człowieka z klasy? - Pytanie nauczycielki nie ma czasu, by zastygnąć w powietrzu. - Mia, znasz go? W końcu uczepił się twojej siostry.
-Już się nim zajmuję, pani profesor – podchwytuje natychmiast. Ale ja nie chcę, by zajmował się mną ktokolwiek poza Viv. Tylko jej dłoniom pozwalam się dotykać, tylko jej ustom całować, tylko jej egoizmowi niszczyć.
Ale Mia jest już w drodze przez środek klasy. Obejmuje moje ramię w najszerszym miejscu obiema dłońmi i wiele jej brakuje, by złączyć palce w uścisku. Ściąga mnie wpierw z jej kolan, potem podrywa na równe nogi i zastanawiam się, czy seks z Jasonem wyrobił jej mięśnie, czy rzeczywiście jestem tak bezwładny i podporządkowany wszystkim prócz siebie. Idziemy w pochyle przez rzędy ławek, ja wygięty od pasa w górę, wsparty na Mii, ona wgniatana w podłogę moim ciężarem. Szarpie mną i instruuje, jak nie zgubić się w tych tunelach, a ja wykręcam się w jej drobnych dłoniach, bo o niczym tak nie marzę, jak o odwrocie. Chwilowym. Zawierającym w sobie jedynie krótki rzut spojrzeniem. I kiedy docieramy do zakrętu, a za nim pozostają już tylko rozwarte na oścież drzwi, wykręcam głowę o sto osiemdziesiąt stopni. I drżą pode mną kolana. Bo Viv, moja słodka Viv, kiedy ja opłakuję jej stratę dniami i nocami i kiedy jestem pewien, że jej dłoń skubiąca moje włosy raptem sekundy temu miała jakieś głębsze znaczenie, ta słodka Viv przeciera okulary o czarnych oprawkach rękawem przydługiego swetra i wraca do pochodnych funkcji zalegających w zeszycie.
Nie wiem, jak wygląda człowiek złamany. Ale wiem, jak się czuje. Moje samopoczucie jest bezpośrednią definicją pęknięcia. Eksplozji. Erupcji.
Najgorsza w tym wszystkim jest wiedza. Kiedy wiem, że mnie kocha, a z jakichś względów nie chce się temu poddać. Wiem. Uczucia są jak zapachy. Jak psia kupa na podeszwie. Otarcie jej o krawężnik niczego nie zmienia. Zapach zdradza jej zatajoną obecność.
Przez chwilę nawet chcę wykrzyczeć że nie ukryje przede mną miłości i że jest pieprzoną idiotką, jeśli myśli, że nie potrafię z niej niczego odczytać, ale kiedy nabieram w płuca powietrza, zastaję przed twarzą zatrzaśnięte drzwi.
-Jesteś pieprzonym kretynem, Bieber – emocjonuje się Mia. - Co ci strzeliło do głowy, żeby przychodzić do szkoły i kompromitować ją, nas, w oczach reszty klasy. Piłeś. Co ja gadam, chlałeś. I jesteś jak pies: tylko się do niej zbliżysz, a od razu wpychasz jej pysk między nogi.
-Nie między nogi – bełkoczę. - Położyłem się jedynie na jej kolanach. Nie miałem żadnych złych zamiarów. Nie tym razem.
-A kiedykolwiek miałeś? Jesteście, przepraszam, byliście jak para przedszkolaków. Może to taka nowa moda: życie w nieodłącznej czystości.
-Przepraszam cię bardzo – odcedzam słowa od alkoholowych wyziewów – ale raz włożyłem jej pysk między nogi. Bez przenośni. Kiedy dochodzi, jej usta wyglądają jeszcze piękniej i muszę, po prostu muszę ją pocałować, ale jak to zrobić, kiedy jednocześnie język mam w jej...
-Daruj sobie. - Przytyka dłoń do moich ust. - Naprawdę nie chcę tego usłyszeć, bo to psuje cały wizerunek Viv w moich oczach.
-Ty i Jason nie próżnujecie, więc w czym rzecz?
-W tym, że ja i Jason to coś innego niż ty i Viv. My jesteśmy normalni. Wy dziwni. Kochacie się i żeby to uczcić, postanawiacie się rozstać. Czyż to nie szczyt inteligencji?
Nie zagłębiam się z nią w dyskusję, bo nie chcę potyczki argumentów. Daję się prowadzić przez opustoszały korytarz, choć sam trafiłbym do wyjścia, i próbuję złapać równowagę, gdy wyrzuca mnie za próg i omal nie turlam się po schodach.
-Idź do domu. Albo gdzieś. Bylebym cię tu nie widziała. Już i tak Viv będzie obiektem plotek przez następny semestr.
-Ponieważ?
-Ponieważ dotąd była uznawana za dziewicę orleańską, która nie daje się dotknąć, a tu nagle przychodzisz ty, napakowany, wytatuowany i przede wszystkim starszy prawie recydywista i psujesz jej anielską opinię.
Patrzę na nią jak na wariatkę.
-Powinienem schudnąć, żeby lepiej się przy niej prezentować?
-Powinieneś nie nachodzić jej w szkole, to proste.
-Jasonowi mówisz to samo?
-Jason wygląda bardziej potulnie niż ty. Jak od czasu do czasu grzesząca owieczka. Ot, cała afera.
Nie wiem, do której kategorii zakwalifikować te uwagę: do zbioru zalet czy zbioru wad.
Urywam dyskusję z nią, odwracam się i wolno staczam po schodach, a Mia niknie za drzwiami i znów pozostaję sam, z celem startującym w maratonie, wyprzedzającym mnie o setki mil, bez rozwiązań rozpoczętych równań, w których niewiadomą nieprzerwanie zostaje Viv. Staję pośrodku dziedzińca szkolnego, na wprost ścian bocznego skrzydła, na lewo mając wschody i drzwi na wzniesieniu, na prawo pustą ulicę i wir kołujących liści. Gdy widzę, jak pomiata nimi wiatr, uzmysławiam sobie, jak skostniałe chłodem są moje palce. Podejmuję niezliczone próby ucelowania nimi w przestronną kieszeń bluzy osadzoną na podbrzuszu, ale powiewy hulają w niej z prawa na lewą i to daje mi do zrozumienia, że nie ma dla mnie schronienia i że chociaż nie lubię się pocić, gorąc w pobliżu Viv jest wszystkim, czego mi trzeba. Że ona jest wszystkim.
Naciągam na głowę kaptur. Zakrywa mi czoło i nachodzi na krzaczaste brwi, które Viv zwykła przygładzać oślinioną opuszką palca. A teraz jestem jedynym, który pragnie podzielić się śliną. Zataczam na placu wąskie ósemki jak psy z ADHD, bo myślę, że po tym torze sunie mój nieuchwytny cel. Gdy zaczynam mieć problem z błędnikiem i nie jest on wynikiem uszczknięcia z szyjki szklanej butelki, orientuję się, że zmierzam w złym kierunku. I znów staję na wprost szkolnego skrzydła. Wytężam pamięć, paruje mi mózg i czuję, że się przegrzewam, ale zawzięcie liczę okna i numery klas i gdy w końcu odnajduję właściwe szyby zbite w ciąg na parterze, kamień, cegłówka z uszczerbkiem, pojawia się sama. Wpierw zalega tuż za krawężnikiem, na wąskim pasku zielenie, w następnej chwili ciąży mi w dłoni. Podejmuję ją prawą ręką i na tę stronę się przechylam. Moment lub dwa walczę z jej ciężarem, a kiedy czuję się na siłach, by podnieść ją ponad głowę i zmienić ramię w katapultę, obieram trajektorię lotu i po sekundach grobowej ciszy następuje wrzask tłuczonego szkła, a zaraz po nim wrzask ludzki. Słyszę jednak, że cegła opada na podłogę, nie zatrzymując się w trakcie na żadnym nastoletnim ciele, i oddycham z ulgą, bo myśl o potencjalnej cudzej krzywdzie dociera do mnie poniewczasie.
Tym sposobem otwieram sobie portal dźwiękowy i gromadzę w płucach setki litrów powietrza, bym dobiegł do mety na jednym wdechu.
-Viv! - wrzeszczę pełnym gardłem. - Viv, kurwa, kocham cię! Nie możesz mnie zostawić! Słyszysz? Nie możesz!
W oknie pojawiają się tłumy gapiów, nie tylko w klasie Viv, ale również we wszystkich sąsiednich. Wkrótce pierwsi ciekawscy wypływają przed szkołę w ożywionych rozmowach i szeptach, oblegają schody i próg drzwi, nieliczni odważni schodzą po stopniach na dziedziniec. Wśród tego tłumu, na który jestem obojętny, pojawia się Mia w otoczeniu trojga, jak mniemam, nauczycieli, i słyszę ich podniesione głosy.
-Trzeba zadzwonić na policję – mówi jeden do reszty, męski, spod wąsa.
-Proszę tego nie robić – płaszczy się Mia. - Już dzwonię po jego brata. Zaraz go stąd zabierze.
-Stanowi zagrożenie dla uczniów.
-Nie dla uczniów – nadskakuje. - Wyłącznie dla siebie samego.
-A Viv? - dopytują. - Za godzinę kończycie lekcje. Nie powinna wychodzić sama ze szkoły.
-Nic jej nie zrobi – przysięga i w tym jednym jestem skory się z nią zgodzić. - Kto jak kto, ale ona jest w tym gronie najbezpieczniejsza. Włos jej z głowy nie spadnie. Więc jak? Zadzwonię po swojego chłopaka, jest jego bratem, zabierze go stąd i przypilnuje, żeby przypadkiem nie wpadło mu do głowy wrócić.
Nie patrzę na nich, a mimo to wiem, że przeplatają się między sobą wyrokujące spojrzenia. Następnym, co do mnie dociera, jest rozmowa Mii z Jasonem i nerwowość w jej głosie.
-Jest zalany... Nie obchodzi mnie, że masz co innego do roboty... To twój brat, do cholery. Przyjedź tu i go zabierz... Nie, nie mogę czekać. Dyrektor chce dzwonić na policję... Jason, do cholery, albo zabierzesz go spod szkoły, albo z komisariatu... Cieszę się, że się zrozumieliśmy.
A potem nie obchodzi mnie już nic, bo w progu wyrasta Viv, mniejsza niż zwykle, objęta ramionami w przesiewającym wiatr swetrze. Włosy spięte ma niedbale na karku i gęste pasma spływają po jej policzkach. Gdy występuje za próg i idzie z wolna w dół po schodach, wszystkim wokół zamykają się usta. Tylko moje się rozwierają. Nie dokończę tego maratonu na jednym wdechu. Jej widok sprawia, że potrzebuję tego powietrza więcej i więcej. I oddycham tak łapczywie, dopóki nie przestaję w ogóle, bo boję się, że mój mocniejszy podmuch mógłby zdmuchnąć Viv, teraz tak bliską. Zatrzymuje się pół kroku przede mną. Z tej odległości może wszystko. Może ucałować moją pierś albo policzek, albo usta. Może zakleszczyć samą siebie w moich ramionach. Może kolorować mój świat uśmiechem. Wszystko. Wszystko, prócz ukazania obojętności. Bo na to się nie nabiorę.
-Przeziębisz się, kiciuś – mówię. Patrzę na nią, jakbym na zaś chłonął wszystko, co mogę nieodwołalnie utracić.
-Ty też – oznajmia. Kwitnie w niej miłość i nikt mi nie wmówi, że się mylę. Bo nie popełniam błędów. Nie na tym podłożu. - Wystawią ci rachunek za zniszczoną szybę w oknie – informuje.
-Nie dbam o to, było warto.
-Będziesz miał problemy.
-Nadal o to nie dbam. Bo chcę dbać tylko o ciebie. - Kryję w dłoni jej policzek, wstrząsa nią chłód moich palców. - Kocham cię. I wiem, że ty też mnie kochasz. Wiem, że nie jesteś ze mną szczera i nie potrafię zrozumieć dlaczego. Co mam zrobić, żeby było jak dawniej? Rozpłakać się, paść przed tobą na kolana i płaszczyć się, błagając? Powiedz co, a to zrobię. Wierz lub nie, ale naprawdę nie mam żadnych innych marzeń.
-W takim razie jesteś bardzo ubogi, jeśli potrafisz marzyć tylko o jednym – stwierdza boleśnie.
-Wybacz, że jesteś całym moim światem.
-Niepotrzebnie się tak zaangażowałeś.
-Mówisz mi o tym trochę nie w porę, nie sądzisz? - Patrzę na nią wyczekująco. Nic na jej twarzy nie ulega zmianie. - Viv, w czym rzecz? Jeśli mam się pogodzić z naszym rozstaniem, chciałbym chociaż wiedzieć, z jakiego powodu to wszystko.
Jest wciąż tą samą Viv. Nie odpowiada na pytanie, tylko chwyta się nowego wątku.
-Masz przekrwione oczy – oznajmia.
-Bo wciąż ryczę. - Wstyd niemrawo spowija jej rysy. - Powiedz, że nic do mnie nie czujesz – proszę, choć wiem, że Viv nie ma oporów przed kłamstwem i wiem, że to jedno może mnie pokruszyć. - Dam ci spokój, Viv. Tylko to powiedz.
Ale ona milczy. Milczy długie godziny, lata, całe dekady, a gdy w tym oczekiwaniu docieramy do końca wieku, podnoszę jej brodę i całuję delikatnie jej górną wargę, dając przestrzeń jej dolnej na wzajemność. A kiedy orientuję się, że żadnej wzajemności nie będzie, zatapiam się w obu wargach, aby, możliwe ostatni raz, ostatni na długi czas przede mną, spić z nich wszystko, co należy do mnie.
Gdy kończę pocałunek, bo czuję, że jego przeciągnięcie byłoby bardziej żałosne niż kapitulacja, Viv ma wypisany na twarzy ten sam brak wzruszenia. To takie przykre – świadomość, że cały twój świat otwiera wszystkie drzwi ewakuacyjne i uprzejmie prosi, byś przez nie wyszedł. Nie umiem się odnaleźć w tej niesprawiedliwości.
-Powinieneś już iść – mówi cicho. - Wiesz, że jeszcze żadna bitwa nie została zwyciężona siłą?
Wbrew pierwotnym założeniom, ta uwaga obrasta mnie w nowe motywacje.
Jednakże tego dnia odpuszczam wraz z ramieniem Jasona owiniętym wokół moich barków. Kiedy Viv odwraca się i odchodzi, ja robię to samo, bo nie mam powodu, by dalej zapadać się w cegłach chodnika. Pozwalam prowadzić się do samochodu, mojego samochodu, i oddaję miejsce za kierownicą na rzecz sąsiadującego. Walczę z przemożną potrzebą poużalania się nad sobą.
-Po jaką cholerę tu przylazłeś? - atakuje Jason. - Mało ci było kłopotów z tą panną? Jeszcze teraz dążysz do tego, by oskarżyli cię o zniszczenie mienia. Jesteś jakimś sadystą, koleś. Mentalnym sadystą.
-Próbuję odzyskać swoją dziewczynę. Naprawdę widzisz w tym coś niezrozumiałego? I doprawdy w dupie mam, czy niszczę czyjeś mienie, czy go nie niszczę. Jeśli rachunek za wybitą szybę ma być sposobem na odzyskanie Viv, z chęcią zapłacę dziesięć takich, by już zawsze była moja.
-Odbiło ci – kwituje. - Do reszty cię popieprzyło.
-Zakochałem się – prostuję. I sądzę, że to rozjaśnia wszelkie nieczytelności.
Głowa Jasona niejednokrotnie lata z boku na bok, ale nie komentuje słowem mojego zaćmienia. Przebijamy się przez zakorkowane miasto i wdychamy opary spalin, które zapętlają się w uchylonych oknach auta. Być może Jason uważa, że gdy nabawię się zapalenia ucha pewnego w tych przeciągach, przestanie mnie boleć serce. Wzrusza mnie jego naiwność, i zakładam kaptur, szczelnie przyciskając go do ucha. Patrzę w brudną szybę i widok za oknem jest jak moje myśli: przeskakuje, nie trwa, gna i pędzi. Nie jestem w stanie na nic spojrzeć dłużej, bo gdy skupiam wzrok, następuje zmiana scenerii. Po jakimś czasie tego rozrywanego skupienia poddaję się i żądam:
-Zaparkuj tam, za sklepem. - Przytykam palec do okna. - Parkuj.
Jason postanawia nie zagłębiać się ze mną w żadne dyskusje i przytula przednią tablicę rejestracyjną do barierek ogradzających parking. Wysiadam, a on, nosząc w sobie obowiązek troski, wysiada wraz ze mną.
-Daj mi kluczki – mówię, kładąc otwartą dłoń na dachu samochodu. Ląduję knykciami w zaschniętej ptasiej kupie i przekonuję, że gdy szczęście zanika, robi to na każdej płaszczyźnie. - Nie bój się, nigdzie nie pojadę.
Kładzie kluczyki na mojej dłoni. W odpowiedzi wciskam mu między palce pięć dolarów.
-To na autobus – tłumaczę. - Bo wracasz sam.
-Koleś, to z dwadzieścia kilometrów.
-Powinienem się wzruszyć? Trzeba było nie brać mojego samochodu, którego sam będę potrzebował, żeby wrócić do domu. Co z twoim?
-Oddałem do warsztatu, bo silnik rzęził jak nasza babcia w upale. - Patrzymy sobie w oczy. Widzi mój nieustępliwy wzrok i zaczyna jęczeć: - Nie rób mi tego. Jestem umówiony z Mią. Mam po nią przyjechać autobusem?
-W garażu stoi mój motor. Jeśli umiesz go obsługiwać, częstuj się. I odbierz Amy z przedszkola. I nie truj mi więcej dupy. Chcę wytrzeźwieć, udławić się świeżym powietrzem i nie oglądać waszych twarzy nafaszerowanych fałszywym współczuciem.
Zostawiam go i idę przed siebie, przez zaskakująco gęsty pożółkły trawnik, przez pofałdowany krawężnik, przez jezdnię, na której wstrzymuję ruch swoją nieporadnością. Jason krzyczy za mną do końca przecznicy, ale nie odwracam się i nie daję mu satysfakcji. Więc w końcu odpuszcza. Albo jestem na tyle daleko, by jego głos odbijał się od bariery dźwiękoszczelnej wytwarzanej przez niecierpliwych kierowców. Zagłębiam się w osiedle drapaczy chmur i nieustannej pogoni za wielkością. Chcę myśleć. Chcę rzucić się w wir myśli i każdą analizować, rozbierać na czynniki pierwsze. Wnikać w nie, a potem odrzucać, bawić się tym, jak zawiłe są, i prostować. Jakże przyjemny jest jednak spacer w pustce. Nie umiem się skupić. Jestem rozproszony jak rodzic pomiędzy dwojgiem pociech. Nie zbiera mi się na płacz, choć oczu nie mam suchych. Płacz nie, łzy owszem.
Ale nie są to łzy równie toporne jak wczoraj. Teraz produkuję łzy stłuczonego palca, zatrucia pokarmowego i zacięcia przy goleniu. Łzy na tyle małe, że nie wychylają się zza powieki i na tyle duże zarazem, by nie wysuszał ich wiatr. Podoba mi się ten stan. Nie wpadam w panikę, ale i nie odzyskuję kolorów. Stan skrajnej rozpaczy pod nieodłączną kontrolą. Mogę funkcjonować, choć funkcjonalność ta jest głęboko ograniczona.
Tak mijają mi kolejne godziny. Przebiegają obok mnie, niedoścignione, potrącają mnie łokciami. Późnym popołudniem, gdy słońce chyli się z wolna z wieżowce i Oklahomę opanowuje szarówka, wracam do centrum i plączę się między budynkami w poszukiwaniu samochodów. Orientacja w terenie nigdy nie była moim mocnym punktem. Ale nagle dzielnica karierowiczów traci cały prestiż. Jedna z głównych ulic jest zamknięta, ogradzają ją wozy strażackie, policja i karetka pogotowia. Pod wieżowcem pęcznieje tłum gapiów zadzierających głowy i nerwowa ekscytacja, ta o negatywnym wpływie na otoczenie, daje się wyczuć w powietrzu na węch. Przestaję szukać samochodu. Zaczynam rozglądać się za powodem.
I wtedy to dostrzegam. Czarny nienagannie wypolerowany samochód szefa zaparkowany pośrodku jezdni, z otwartymi na oścież drzwiami i kluczykami w stacyjce. Nienaganny stan pozostał. Zaskakuje mnie jedynie niechlujność szefa. Nigdy dotąd bowiem nie pozostawił tego milionowego cuda na pastwę innych ludzi, narażonego na skaleczenia i zadrapania. Trzeźwość, którą nasłały na mnie minione godziny, pozwala mi prędko łączyć fakty. Zadzieram głowę. I choć nie dostrzegam na dachu wieżowca niczego, wiem, że wzrok zawodzi.
Puszczam się pędem przez jezdnię i przedzieram przez taśmy policyjne ogradzające teren. Przepycham w progu wieżowca funkcjonariusza i przez chwilę uciekam przed jego krzykami, a potem uciekam już tylko przed świadomością, że mogę nie zdążyć. Przeskakuję po dwa schody, kiedy daję radę i po trzy, choć orientuję się, że branie ich parami jest bardziej wydajne. Nie liczę pięter, bo nie wiem, do ilu mam liczyć. Skaczę jak gazela górska i modlę się, by kondycja nie zawiodła mnie na półmetku. Tymczasem gdy wbiegam na ostatnie piętro i dopadam drabinę wyprowadzającą na zadaszenie, adrenalina niweluje całe zmęczenie i nawet kropla potu nie spływa mi po czole. Gdy wychodzę na dach, cały brak sił rozwiewa wiatr.
Bo widzę ją, moją Viv, moją miłość, po drugiej stronie barierki, pośród negocjatorów, psychologów i policjantów, i jestem niepokojąco pewien, że jeśli nie zdążę, wspólnie nauczymy się latać.
~*~
ok, ten rozdział miał wyglądać zupełnie inaczej. miał być bogatszy o dwie sceny, ale pierwsza jest z rodzaju tych, których nienawidzę pisać i nie dałam rady, chociaż wiem że będę tego żałować, a druga nie zmieściła mi się czasowo, bo musiałam dzisiaj dodać ten rozdział, żeby przed weekendem dodać kolejny, tak więc następny najpóźniej w piątek :}
i następny będzie fajnym rozdziałem, macie moje słowo
ps. to kto zgarnie dzisiaj grammyyyy?
matko boska mój mózg
OdpowiedzUsuńO mój Boże nie. ....błagam. ..
OdpowiedzUsuńBoże co za gówno... Dawno nie czytalam czegoś tak slabego
OdpowiedzUsuńNie ma to jak hejtowac z anonima. To, że dziewczyna używa mądrych (?) słów, poprawnie pisze i nie opsiuje scen erotycznych w co drugim rozdziale tzn. że to gowno? Pisze wspaniale, pełne uczuc opowiadania, z przesłaniem i do tego upadabniajace się do prawdziwego życia. Wiec jak dla Ciebie to GOWNO. To nie masz pojęcia o pisania ;*
OdpowiedzUsuńrozdział cudny tak jak zawsze. Pozdrawiam! ;*