Nie wiem, jak mu powiedzieć, że moja męskość szwankuje.
Wyciskam na ławce irracjonalne sumy, żeby jakoś ją podbudować. Z ręcznika, na którym leżę, kapie pot i pod drążkiem rozrasta się kałuża. Jestem wielkim wodospadem rozcieńczonej soli.
Ale siłownia nie uwydatnia męskości. Nie eksponuje jej. Daje marne złudzenie jej bytu. Stal w mięśniach nie jest świadectwem męskości. Moja niezłomna kondycja nie jest.
Dlatego myślę, jak przyznać się przed nim, że moja męskość szwankuje.
-Nie powinieneś się przeforsowywać – oznajmia i ociera twarz w koszulkę. Później ściąga ją przez głowę i mam ochotę poprosić go, by podciągnął spodenki. Nie muszę wiedzieć, że się nie goli. - Ta rana w ramieniu wciąż nie wygląda najlepiej.
-Nie pouczaj mnie, bracie – karcę go. - Sam najlepiej wiem, na ile mogę sobie pozwolić.
Robimy krótką przerwę między kolejnymi obwodami ćwiczeń. Regenerujemy mięśnie, targając niewielkie ciężarki.
-Więc teraz opowiadaj – prosi, rozsiadając się okrakiem na ławce. Nadszedł moment mojego upokorzenia. - Warto było czekać na nią tyle czasu? - Ociera spocone dłonie w spodenki. - Podziwiam cię, stary. Ja nie wytrzymałbym tyle czasu, nawet gdybym był zakochany. Dzięki Bogu, Mia nie jest przesadnie cnotliwa.
-Co ty nie powiesz – mruczę półgębkiem i przez chwilę pragnę mu powiedzieć, kto pierwotnie zaszczepił w niej ten grzech. Nie mówię nic, bo nie sądzę, że Jason okaże mi wdzięczność za ten kurs przygotowawczy.
-Więc jak? - naciska. - W łóżku też jest tak niewinna, jak poza nim? - Uśmiecha się diabelnie i wiem, że ma nadzieję na bogatą w ogień historię o płciowym zakończeniu.
-Wiesz – mruczę, zastanawiam się, ile wyjść awaryjnych posiada siłownia i przez ile z nich mógłbym się po kryjomu wymknąć. - Tak w zasadzie jeszcze ze sobą nie spaliśmy.
Nie wiem, jakiej reakcji oczekiwać. Może parsknąć mi śmiechem w twarz. Może spakować manatki i jeszcze dziś wyprowadzić się z mojego domu, oznajmiwszy, że nie da rady dzielić ścian z kimś tak wyobcowanym. Może rozpłakać się nad moim żałosnym losem, rozpuścić się w kałużę większą, niż tworzy cieknący ze mnie pot.
On jednak milczy i jego milczenie nie wróży niczego dobrego.
-Chcesz mi powiedzieć, że miałeś ją przy sobie non stop przez trzy tygodnie, spędzałeś z nią każdą noc, w tym samym łóżku, pod tą samą kołdrą, i nie przespałeś się z nią?
-Nie dobijaj mnie – burczę.
-Czegoś tu chyba nie rozumiem – kontynuuje poniewieranie moją nadszarpaną osobowością. - Facet, nie masz piętnastu lat, nie chodzisz do podstawówki, żeby związek bez seksu mógł zostać ci wybaczony. Nie pociąga cię, nie podnieca, czy w czym leży problem?
-Chyba sam nie wierzysz w to, co mówisz – bełkoczę. - Znasz jakiegokolwiek zdrowego faceta, którego nie pociągałaby Viv?
-Właśnie nie. - Uderza dłońmi w uda. - Dlatego nic z tego nie rozumiem. Koleś, masz przy sobie piękną dziewczynę, jesteście razem od kilku miesięcy, kochacie się. Więc dlaczego, do diabła, ze sobą nie sypiacie?
-Też zadaję sobie to pytanie – unoszę siebie i głos. - Było parę sytuacji, w których już myślałem, że przekroczymy tę barierę. Zwłaszcza w ostatnim tygodniu, u jej kuzyna. Minuta więcej i byłoby po krzyku. A ona nagle zaczyna płakać.
-Może masz małego. - Jason dusi się śmiechem.
-Twoja panna twierdzi inaczej – mamroczę pod nosem, a gdy Jason prosi, bym powtórzył, zbywam go machnięciem ręki. - Może to ze mną jest coś nie tak?
-Daj spokój. Każda małolata byłaby wniebowzięta, gdybyś chociaż spojrzał na nią tak, jak patrzysz na Viv.
Ostatnie doświadczenia nie pozwalają mi wierzyć w jego słowa, choć wiem, że mówi prawdę. Zanim poznałem Viv zdarzało mi się korzystać z tego przywileju, korzystać z życia. Korzystać z życia tych małolat, z ich braku doświadczenia, z ich niepokojącego popędu seksualnego. Nie zmieniłem się. Zatem to Viv odbiega od nastoletnich norm. Albo boi się tego, że nie odbiega. Druga ewentualność obrasta mnie w siłę.
-Chcesz dowodu? - pyta. - Patrz i ucz się.
Odwiązuje bandaże z poobdzieranych kostek dłoni i rzuca je do moich stóp. Przeczesuje siłownię niezobowiązującym spojrzeniem. Natrafia na młode dziewczyny krążące wokół bieżni, jakby zastanawiały się, z której strony mają ją użyć, czy pot oblegający czoło i zdewastowany makijaż są tego warte. Mam ochotę skarcić go za tę niewybaczalną nieznajomość mojego gustu, ale jedynie opieram łokcie na kolanach, spuszczam głowę i wytężam słuch. Wolę nie przyglądać się temu, jak pogłębia moje upokorzenie, jak zasypuje mnie w dole wykopanym ze specjalnym wskazaniem na mnie. Dół nie jest wysoki, ale ciężar przysypującej mnie ziemi zabiera mi oddech.
-Witam, drogie panie – mówi nonszalancko, zaczesując spocone włosy na tył głowy. Taki jego urok – pot nie odbiera mu wdzięku. - Mam jedno zasadnicze pytanie – słyszę, jak używa zachrypniętej odmiany głosu, ale wcale nie wymuszonej. Bycie męskim typem mężczyzny przychodzi mu mimowolnie. - Widzicie tego gościa? - Wskazuje na mnie palcem. Wiem, choć tego nie widzę. Wiem, bo nagle czuję o dwa spojrzenia więcej przenikające mnie na wskroś. - Tak, tego w seksownych spodenkach. - Nagle pragnę sprawdzić, czy nie mam wielkiej dziury na którymś pośladku. Nie wiem, jak interpretować nastoletnie pojęcie seksapilu w spodenkach, z których można by wyżynać pot. - Tak, tego, który mógłby zostać twarzą reklam Calvina Kleina. - Irytuje go potok komplementów uderzających we mnie jak pioruny. Ale ja nie czuję się skomplementowany. To jakby stwierdzić, że dziewczyna z okazałym biustem nie ma problemów z oddychaniem. - Moje pytanie brzmi następująco: czy gdyby jego cnota była wystawiona na akcji, wzięłybyście udział w licytacji?
Jedna wzdycha. A druga wzdycha, by zagłuszyć westchnienie pierwszej. Ale obie są w tych westchnieniach szczere. Nie wiem, czy powinienem być usatysfakcjonowany. Nie ich westchnienia pragnę słyszeć. A dotychczas jestem jedynym, który wzdycha w słusznej sprawie.
-Sprzedałabym wszystkie swoje szpilki, żeby go zdobyć – mówi jedna.
-Ja poszłabym pod latarnię – dodaje druga.
Ale wciąż ma się to nijak do moich problemów seksualnych.
-Dziękuję za pomoc przy badaniu opinii publicznej – mówi i kieruje się w stronę recepcjonistki, która znalazła we mnie obiekt pragnień już przed miesiącami, gdy potencjalnie mogła jeszcze stać się obiektem moich. Nigdy nim jednak nie była. Byłem otwarty na nowe znajomości, ale denerwująco wybredny. Na trzeźwo. Po pijaku chwytałem wszystko, co dawało się schwytać.
Jason prowadzi krótką pogawędkę z recepcjonistką, od czasu do czasu zerkają na mnie. Niekiedy podrywa kosmyk jej włosów w lot i zastanawia mnie, czy byłby zdolny do zdrady. Albo inaczej: czy Mia kiedykolwiek mogłaby okazać się na tyle niewystarczająca, by popchnąć go do tego wykroczenia. Bawi mnie to nietrafne spostrzeżenie. A jeszcze bardziej bawi mnie fakt, że Viv ze swoim całkowitym brakiem zainteresowania seksem jest wystarczająca aż do bólu.
Wkrótce wraca. Rzuca we mnie skrawkami kartek.
-W ciągu minuty załatwiłem ci numery trzech potencjalnych kochanek. Nadal twierdzisz, że masz problem?
-Nie mam problemu – zaprzeczam. - Mam problem z nią.
-Tego nie podważę – stwierdza. - Musisz się pogodzić z tym, że twoja panna to dewotka. Czytałem kiedyś o dziewczynach, które deklarują przed biskupem dożywotnie życie w czystości. Nie masz wpływu na jej decyzje religijne.
Zwieszam ciało między nogami, ciąży mi na udach, gdy dłońmi szoruję po zakurzonym i przeżartym oparami potu linoleum. Wiem, że Viv taka nie jest. Nie jest święta. Nie mówię o tym Jasonowi, bo nie chcę roztrząsać tematu i nie chcę wywlekać naszych brudów przed kimś, kto dorobił się trzykrotnie zbyt długiego języka i dziewczyny z jeszcze dłuższym. Nie jest święta, bo widzę, jak na mnie patrzy i jak łyka moje lubieżne spojrzenie. Nie jest święta, bo wiem, na co zdarza się jej pozwolić, do czego sporadycznie mnie dopuszcza. Nie jest święta, bo smak jej pocałunków paraliżuje mnie intensywnością, bo same jej pocałunki zadziwiają mnie nierzadką nachalnością. Nie jest święta, gdy słyszę własne imię spływające ospale z jej warg. Nie jest święta, gdy mówi o moim braku uświęcenia. Nie jest święta, bo jej dotyk pochodzi od grzesznika, bo jej dłonie nie znają słowa świętość.
-Więc co twoim zdaniem powinienem zrobić? - pytam, zerkając na Jasona górującego nade mną.
-Licz na cud, stary – odpowiada, targając moje włosy. - I módl się. Mia zawsze powtarza, że seks jest czymś tak dobrym, że musi pochodzić od Boga.
Któregoś pośród następujących po sobie poranków wiem, że coś jest nie tak, jeszcze zanim codziennym rytuałem odsłaniam rolety w pokoju Amy. Wiem, bo jej codziennym rytuałem jest wyczekiwanie mnie na skraju łóżka, przebrana, ewentualnie poprawiająca skarpetkę i wiążąca buta, bym mógł wziąć ją w ramiona, przewiesić przez nadgarstek plecak w kształcie pluszowego kota i odwieźć do przedszkola na ósmą. Wiem, bo dziś spod kołdry nie wystaje nawet jeden jej włos. Podciągam rolety, jesienne słońce wdziera się do pokoju i razi lalki w oczy. Trącam bezwładną dziecięcą rękę kolanem. Nie czuję niepokoju, bo oddech Amy unosi kołdrę i na powrót ją opuszcza.
-Co się dzieje, bąbel? - pytam, ściągając z niej pościel.
Z początku obstawiam lenistwo. Porzucam tę ewentualność, gdy widzę dorodne rumieńce na jej policzkach i sklejone potem włosy obsypujące czoło. Leży jak wyssana z życia, jakby to życie wyssano z niej. Jedna skarpetka do spania, włochata, z froty, zsunęła się z jej stopy i kołysze się na krawędzi materaca. Ręce rozłożyła na rozgwiazdę, oddycha ciężko przez usta, a gdy wkrada się w nią pojedynczy oddech przez nos, rzęzi jak lokomotywa parowa.
-Co z tobą, kochanie? - pytam, dźwigając ją do piersi. Parzy mnie jej skóra, gorąc przenika przez moje ubrania. - Grzejesz jak mały kaloryfer. Masz z trzydzieści dziewięć stopni.
Odpowiada mi trzeszczący kaszel wdeptany w ucho. Oplata się wokół mojej szyi i nogami zaciska się w żebrach. Chwyta za ucho pluszowego królika i razem schodzimy do salonu, gdzie Jason siedzi przy stole i zapija wszystkie smutki i miłostki jogurtem nasyconym aromatem owoców leśnych. To jeden z tych oszukańczych produktów pozornie odchudzających. Ich miłośniczki nie zdają sobie sprawy, że objętość jednego takiego jogurtu pokrywa się z zawartością kaloryczną tabliczki czekolady. Nie wyprowadzam Jasona z błędu, by nie zniszczyć mu wizji odtłuszczonego świata.
-Ogłaszam kwarantannę – mówię donośnie. Karcę się za to, za zbyt wysokie tony, gdy śniętą Amy wstrząsa dreszcz. - Mój aniołek złapał jakieś paskudztwo.
Jason ospale podnosi wzrok znad telefonu. Nie pytam go, co robi na nogach o ósmej, bo sińce pod jego oczami odpowiadają za niego – że decyzja ta nie została podjęta przy udziale całego ciała.
-Ja też złapałem jakieś paskudztwo – odpowiada. Nie wygląda najlepiej. Ma rozmyte kontury, chwieje się na pograniczu bycia materialną postacią a własnym cieniem. T-shirt ma zmięty, gdzieniegdzie niedbale wyłażący z dresów, a jego włosy wyglądają tak, jakby cudem wyrwał się spod kosiarki, choć wiem, że gdy popieści je szczotką, wrócą do dawnej formy. Ale on nie wróci. Przypomina zdjęcie, na które nałożono wyciszający filtr.
-Grypa? - zgaduję. Policzki ma nieco zarumienione, spojrzenie odległe i senne. Grypa pasuje jak ulał.
Ale on uśmiecha się w sposób, który niweluje wszelkie dolegliwości znane medycynie, i mówi:
-Miłość, stary. Miłość. To gówno żre mnie od środka gorzej niż tasiemiec.
-Ach – wzdycham uśmiechnięty. - To paskudztwo. Nie pocieszę cię, mówiąc, że grypa przy tym to pryszcz.
Nim siadam wraz z nim przy stole i wysłuchuję wylewnych poematów kogoś, kto sądzi, że znajdzie antybiotyk na miłość, przekazuję mu płonącą Amy, okrywam jej plecy kocem i idę do kuchni. Grzeję mleko w małym rondelku, wlewam do butelki ze smoczkiem, której nie pozbędę się, bo jest najbardziej wyrazistym elementem mojego sentymentalnego oblicza, po czym dodaję łyżkę miodu. Wracam do salonu, w którym powietrze osiada na wszystkim, na co natrafi, ciężkie od gorączki i zdublowanego zakochania. Siadam po przeciwnej stronie stołu i układam Amy wygodnie na kolanach, bo wiem, że miną lata świetlne, nim wyrwę się z tego sekretnego kącika zwierzeń. Amy upija po kropli przez smoczek, a ja patrzę w twarz brata i zastanawiam się, czy na mnie miłość działa równie destrukcyjnie.
-Ona cię kocha? - pytam, bo wyobrażenie zakochanej Mii wykracza poza luźne wodze mojej wyobraźni.
-Tak mi się zdaje – odpowiada. - Tak mówi. A Mia raczej nie ma w zwyczaju kłamać. Mówi wszystko wprost. Szczerze. I to też tak powiedziała. Bezceremonialnie. A ja chcę jej wierzyć. Więc się nie zapieram. Wiesz, jak jest.
-Wiem – wzdycham i po chwili wzdychamy oboje. Miłość zmiękcza. I do tej pory to jedyna wada, jaką w niej widzę. - „Kocham cię” Viv uratowało mi tyłek. Ale nie rozmawiamy teraz o mnie. Powiedz mi bracie, tylko szczerze, czy zakochana Mia wciąż jest taką suką? Bo wiesz, chyba nie dotarłem jeszcze do etapu, w którym łączę ją z miłością do kogokolwiek. Jest jak tornado. A tornado rzadko kiedy się przywiązuje.
Jason nachyla się nad stołem, opiera na łokciach. Odnoszę wrażenie, że zada pytanie, na które będę musiał skłamać. Jego oczy świdrują mnie, wkręcają we mnie gwoździe, potem wyjmują je i mają nadzieję, że z otwartych ran pocieknie prawda. I pyta. I nie jest to pytanie całkiem zawstydzające, niemniej jednak zahacza o tę kategorię.
-Chyba całkiem dobrze ją znasz, co? - Bardziej stwierdza, ale nie chcę tego roztrząsać.
-Jakby nie patrzeć, mieszkały u mnie przez parę tygodni – odpowiadam. - Obie, ona i Viv. Po prostu Mia należy do gatunku, który nie tylko nie utrudnia poznania, ale i je wymusza. Pomyśl, Mia nie jest przesadnie skryta. Gdyby miała za sobą gorący romans z księdzem, wiedziałoby o tym pół miasta.
-Nie muszę wiedzieć o jej romansie z księdzem.
-Którego nie było – dopowiadam.
-Nawet jeśli by się zdarzył, nie potrzebna mi ta wiedza. Ale chciałbym na przykład wiedzieć, z kim straciła dziewictwo. Sam rozumiesz, podoba mi się to, że ma nieco doświadczenia, ale z drugiej strony, kiedy już się w niej zakochałem, chciałbym być jej pierwszym. Nie znam gościa, który ją bzyknął. - Patrzy mi głęboko w oczy i przez chwilę wierzę, że mam winę wyrytą na czole. - Ale jakoś typa nie lubię.
Milczę, bo nie lubię kłamać. Milczę, bo nie umiem kłamać. Milczę, bo nie mam na języku żadnych rozsądnych słów, którymi mógłbym podsumować jego wywód. Wracam więc do pytania wyjściowego:
-Jaka jest zakochana Mia?
Rozpływa się i nie jestem pewien, czy jego duch przebywa w moim salonie, czy krąży wysoko ponad niebem i przepędza chmury.
-Czuła – mówi, nachyla się nad stołem i dotyka gorącą rączkę Amy. Płoną oboje. W zadziwiająco odmienny sposób. - Lubi, kiedy głaszczę ją po głowie. Za każdym razem, gdy leżymy w łóżku po seksie, zaplątuje się w moje nogi i chce, żeby przytulać ją tak mocno, że niemal słyszę, jak pękają jej żebra. Wydaje się bezproblemowa i wiesz, chyba taka jest naprawdę. I, cholera, cenię to sobie, bo nie wiem, czy sam bym nie stchórzył, gdyby nie wszystko ze sobą współgrało. Mam na myśli... Nie jestem tak nawiedzony jak ty.
-Nie jesteś tak zakochany jak ja – poprawiam.
-Możliwe. Nie przeczę. Ale gdyby trafiła mi się taka Viv: dewotka, dziewica orleańska i istna drama queen w jednym, chyba schowałbym głowę w piasek. Albo w beton. W cokolwiek.
-Jeszcze do tego dojrzejesz – zapewniam go, ale wkrótce uprzytamniam sobie, że miłość nie rządzi się prawami mutacji czy owłosieniem pod pępkiem. - Albo jestem dziwny.
-Jesteś – stwierdza bez ogródek. - A teraz zejdźmy z tematu bab i porozmawiajmy poważnie. Pod telewizorem zostawiłem ci kasę za czynsz za ten i za zeszły miesiąc. A teraz jestem spłukany i jeśli nie załatwisz mi roboty, będziesz mnie utrzymywał, aż sam zostaniesz bez centa przy duszy.
Twarz ma znudzoną. Taka ironiczna szczerość, której nie popędza, wypełnia mu oczy i rozluźnia brwi, że wszelki grymas nie porusza tym nastroszonym włosiem. Jego broda leży na stole, powstają na niej trzy głębokie zmarszczki, łukowato zwrócone do blatu. Pociera kciukiem dłoń zamroczonej Amy i nie zdaje sobie sprawy, nikt nie ma tej świadomości, jak bardzo wdzięczny jestem, że skasował mi samochód na skrzyżowaniu; jak bardzo wdzięczny jestem, że tuła się od kumpla do kumpla i że ich wszystkich zabrakło, więc jego tułaczka skończyła się u mnie.
-Po pierwsze – mówię, podnoszę się, a Amy jak kukła wisi u mojej piersi – wsadź sobie tę kasę w dupę, bo nie płacę żadnego czynszu i nie mogę ci policzyć nawet za prąd, bo nie widziałem, żebyś choć raz ładował komórkę. - Mógłbym przystać na utrzymywanie Jasona. Jego wydatki są zaskakująco ograniczone. A znajomości szerokie jak ocean. Dzięki temu nie płaci nawet za drinki w klubach. Mama od zawsze powtarzała, że życie płynie, gdy ustawimy się z prądem. Nie sądziłem, że Jason tą mądrością wypełnił się cały. - A w kwestii pracy może będę mógł coś poradzić. Nie planuj niczego w południe. Załatwię ci spotkanie z teściem.
Nie jest problemem uśpić śpiącego.
Dlatego gdy zanoszę Amy do łóżka i podaję jej lek w syropie na zbicie gorączki, po którym prześpi trzy godziny i spoci się jak prosiak, kotłuje się w kołdrze moment lub dwa. Jej świszczący oddech z połączenia ust i nosa wpada w regularny rytm. Odpływa jak fala po przypływie, majacząc niemrawo, aż nie porusza nią żaden z moich pocałunków przyklejonych do policzka.
Ustawiam na dywanie plastikowe miski różnorodności: płatki kukurydziane, kakaowe, żelki Haribo, m&m'sy z orzechem w środku. Całą artylerię umilającą czas w chorobie.
Wpół do południa wychodzimy z domu, by zdążyć na zaplanowane spotkanie z szefem. Przebijamy się przez miejski zgiełk i droga dwupasmowa wyprowadza nas za miasto. Temperatura jest zaskakująco niska jak na drugą połowę września i Jason przez część drogi siedzi na dłoniach. Nie może się jednak powstrzymać przed zerknięciem na telefon i kiedy skręcamy w las, jest on i jego telefoniczny flirt z Mią; ja pozostaję obywatelem trzeciego wymiaru. Parkuję przed magazynem i wyciągam Jasona z samochodu. Jego miłosne podboje ograniczają kontakt ze światem. Nie czuje, że silnik ostygł. Nie widzi, że drzewa nie płyną poboczem. Nie słyszy, jak powtarzam jego imię w kółko i znów. Słyszy jednak, że mój głos nie jest głosem Mii.
-Oddaj mi ten telefon – żądam, wyciągam dłoń i przechwytuję. - Oddam, jak wyleczymy cię z nałogu. A teraz popraw ciuchy, uśmiechnij się i zrób dobre wrażenie na przyszłym teściu.
Uderzam pięścią cztery razy w blachę, dwa szybkie strzały, dwa ospałe. Znak rozpoznawczy brygady. Drzwi otwierają się i Zayn wpuszcza nas do środka. Chwyta mnie w objęcia jak ojciec syna po rozstaniu z dziewczyną. Ale ja czuję się wybornie i chcę mu o tym powiedzieć. Chcę wygłosić to na głos przed całym światem, że miłość mnie uskrzydla i nie muszą mnie żałować. Że odtąd ich ramiona nie są tymi, w których pragnę się zagrzebać, gdy życie skręca. Klepię go po przyjacielsku po łopatkach, ciało ma twarde i umięśnione, a potem zostaję rzucony w objęcia Davida i dubluję myśl o ich obcych ramionach. Nie wiem, czy traktują mnie tak, bo widzą we mnie dowód przyjaźni większy, niż ja widzę w nich, czy zalewa ich współczucie, jako że z naszej gromady jestem pierwszym jawnie zakochanym.
Czułości oszczędza mi Tyson. Unosi rękę i nieproporcjonalnie białą dłonią wita się ze mną z przeciwległego krańca magazynu.
-Już myślałem, że ta baba połknęła cię w całości. Co to jest, żebyś nie wyskrobał choć pięciu minut na rozmowę z kumplami – wini mnie David.
-Byłem myślami gdzie indziej – tłumaczę się. Patrzę na niego z sentymentem. Zabiega o moją uwagę bardziej niż matka po ośmiu latach rozłąki.
-Nie tylko myślami – słyszę chrapliwy głos i wiem, że gdy się odwrócę, szef wyłoni się zza frontu z cygaro w palcach. Zapach tytoniu nigdy nie wietrzeje z magazynu. Jest w sofach i w blachach ścian, i w betonie podłogi. Nie ma nic wspólnego z tanimi fajkami, jakimi zadowalamy się wraz z chłopakami. To dymna elegancja. Wyraz najwyższej klasy w tytoniowych oparach. - Krążyłem za wami aż do Denver. Przez trzy tygodnie. I codziennie ciśnienie rosło mi o dziesięć.
-Cieszę się, że wciąż szef żyje – mówię z półuśmiechem. - To niezdrowe w wieku szefa.
-Porozmawiamy za dziesięć lat – odpowiada. Głos ma rozluźniony i ochrypły. Wiem, że prędzej wyciągnie rękę, by poklepać mnie po plecach, niż aby strzelić mi między oczy. Rozluźniam się. - Wreszcie dajesz nam szansę się poznać – ciągnie i jego spojrzenie otacza Jasona. Przygląda mu się badawczo. Szuka karatów, na których ubije interes. - Nasze ostatnie spotkanie było dość niesmaczne.
Czuję smak śliny Jasona pod językiem.
-Czysty spontan – rzecze Jason, mieląc gumę jak krowa na pastwisku trawę. Z ukosa widzę jego siekacze. - Chyba każdy z was choć raz lizał się z facetem. - Patrzy po naszych twarzach i wzrusza ramionami. - Kiedyś to nadrobicie.
-To mój młodszy brat, Jason – mówię, tarmosząc jego włosy. Stoi nieporuszony i dalej memła gumę. Prawie każę mu wypluć ją na moją rękę, jak to robią matki w kościołach. - Jest nieco nieokrzesany – tłumaczę – ale jeszcze wyjdzie na ludzi. I potrzebuje roboty, bo straszy, że będzie siedział na moim utrzymaniu do końca swoich dni.
-Tak pomyślałem – mruczy gardłowo. - A potrafisz, synku, coś, co mogłoby mnie zainteresować?
Jason uśmiecha się jak chochlik i jego spojrzenie mówi, że owszem, umie. Kryje to w środku, by zawczasu wykazać się umiejętnością. Całą drużyną wpatrujemy się w niego. Zastanawiam się, czym nas lada moment zaskoczy i proszę go telepatycznie, na nici, która, mam nadzieję, łączy nasze podświadomości, by nie palnął głupstwa i nie obarczył kompromitacją i mnie.
-Niech pan sprawdzi kieszenie – mówi do szefa, jego zęby błyszczą w ciemni magazynu. Zastanawia mnie, ile razy poddawał je wybielaniu. Nie zazdroszczę mu urody, ale mam nadzieję, że gdy stoimy ramię w ramię, ludzie nie patrzą na mnie z pobłażaniem.
Szef klepie dłońmi w pośladki, potem w uda. Ciekawość wstępuje na jego twarz. Nic nie rozumiem. Przyglądam się, jak sprawdzają się wzrokiem, dźgają siebie nawzajem i zachodzą to od prawa, to znów od lewa. Czekam na to, co nadejdzie, bo wiem, że jest za późno na jakąkolwiek reakcję. Nie wiem, że wstrzymuję oddech, dopóki nie wypuszczam go wraz z salwą śmiechu szefa. Roześmiany szef to zjawisko paranormalne. Każdy z członków jego dotychczasowej brygady zagląda w kalendarz i otacza ten dzień pętlą czerwonego markera.
-Gówniarz zawinął mi portfel – stwierdza z uznaniem.
Jason podrzuca skórzany portfel pod sufit, łapie go na wysokości obojczyka, zwraca w dłonie właściciela.
-Chwila nieuwagi – oznajmia dumnie - i na karcie kredytowej nie zostanie nawet kurz. Z całym szacunkiem, ale nie jestem stworzony do ciężkiej całodziennej pracy.
-Przydasz się – komplementuje szef. - Nie wiem jeszcze do czego, ale się przydasz. A teraz proszę o twój sekret.
-Mój sekret? - Brwi Jasona wyskakują z czoła. Nie rozumie.
Ale my rozumiemy. I tyle wystarczy.
Mam dwadzieścia jeden lat i dotarłem do tego etapu dojrzałości, w którym znajduję pracę.
A zatem, gdy już ją zdobyłem, podlewam, nawożę i pielęgnuję, aby jej nie stracić.
Nie jestem wiotki i rozluźniony. Tworzą mnie metalowe rury, które obtacza skóra i naczynia włosowate. Siedzę spięty na sofie w magazynie, zapach wilgoci budzi we mnie wspomnienie scen z filmów sensacyjnych i wciąż nie zdecydowałem, ile procent mnie chce tu siedzieć. A właściwie zdecydowałem. Zdecydowałem i jestem zawiedziony wynikiem.
Bo nie wyglądam jak oni. Nie pasuję do nich. Nie pasuję ze swoją marną atrapą zamiast mięśni i początkiem wytatuowanej mozaiki.
Jestem spokojniejszy jedynie dzięki myśli, że nie ja jeden jestem w tej robocie pierwszy dzień.
-Ściągnąłem was tutaj – mówi szef, rysy jego twarzy wyostrzają się – żebyście wzajemnie nabrali do siebie zaufania. - Marszczy brwi i spogląda po nas kolejno. - Albo żebyście do reszty je utracili. Sęk w tym, żebyście wymówili na głos swój największy sekret. To, czego się wstydzicie, albo to, co chcecie zachować dla siebie. Bo w tym biznesie cały sekret tkwi w zaufaniu. Dlatego kompletowałem was przez długie tygodnie. A teraz mogę uznać, że jesteście dopełnieni. - Mruga do mnie porozumiewawczo. Odpowiadam równie stonowanym spojrzeniem. Uczę się tej obojętności. - Tak więc kącik zwierzeń czas zacząć. Pójdę na pierwszy ogień, żeby jakoś was ośmielić. Tak więc najbardziej wstydliwym elementem mojej przeszłości jest rozwód. Straciłem połowę majątku, bo prawnik, któremu zaufałem, okazał się być kochankiem mojej żony. Teraz oboje żyją z moich pieniędzy. To przykre.
Nikt nie chichocze, dlatego sam również się powstrzymuję. Nie ujarzmiam jednak krótkiego parsknięcia i przez następne sekundy myślę, czy za to grozi mi już kulka. - Śmiej się – mówi bez ironii. - Śmiej. Na głupotę nie ma lekarstwa. Mam nauczkę na przyszłość.
-Żeby lepiej sprawdzać prawników? - pyta Tyson.
-Żeby się nie żenić.
Tyson przechwytuje pałeczkę zwierzeń. Rozparty na fotelu mówi:
-Siedziałem w więzieniu za gwałt.
Nikt nie parska i mnie również daleko jest do śmiechu. Z chwili na chwilę przekonuję się, że aby nie odstawać od reszty, powinienem obrabować warzywniak, pochłonąć cztery panny jednocześnie, albo dokonać masowej rzezi psów ze schroniska.
Kolejka przechodzi na Davida. Jest rok młodszy ode mnie. Ale czarny. Jego ciemność nadaje mu przerażającego wyglądu gangstera. Ostatni tydzień stałem przed lustrem i zastanawiałem się, który samoopalacz pasowałby do moje karnacji. Chcę być ciemniejszy.
-Mam za sobą próbę samobójczą – mówi i podciąga rękawy. Wyblakłe blizny są prawie tak białe jak ja. - Ojciec się nade mną znęcał. Więc tego nie wytrzymałem. Ale już jest dobrze. - Chwyta mój wzrok i uśmiecha się. Odwzajemniam, bo widzę w nim procent siebie. Od tamtej pory widzę w nim sprzymierzeńca, który rozmywa się w Tysonie.
Zayn poprawia się na kanapie.
-Jestem po odwyku. Miałem małe problemy z dragami. No, nieco większe niż małe. Bo małe miał pewnie każdy z was.
Niezobowiązująco kiwam głową. Nie mogę zaprzeczyć, że zdarzyło mi się trzymać w wargach skręta. Nigdy jednak nie nazwałbym tego problemem.
-A ty, Bieber? - zagaja Tyson. Jest na mnie cięty, odkąd spojrzeliśmy sobie w oczy. - Jak zgrzeszyłeś?
-Nie zgrzeszyłem – oznajmiam. - Po prostu – ciągnę, ale czuję się niepewnie, gdy ich spojrzenia przygniatają mnie do ziemi. - Mam dwumiesięczną córeczkę, którą wychowuję samotnie od pierwszego dnia jej życia. I jestem w niej absolutnie zakochany.
Kwartet par oczu paraliżuje mnie wnikliwością i przenikliwością. Wzruszam niedbale ramionami, bo nauczyłem się, że oni powielają ten gest jeden po drugim. I trzęsie mnie wewnątrz, bo reaguję tak na każdą wzmiankę o swojej nowo nabytej miłości.
-Masz dziecko? - pyta szef, twarz ma łagodną. Jak oni wszyscy nagle i niespodziewanie.
-Tak.
-Bobasa? - dopytuje Zayn.
-Bobasa – potwierdzam ze śmiechem.
-I umiesz zmieniać jej pampersy?
-Muszę umieć – parskam. Jego również zaczynam lubić.
-Pokażesz mi? - Oczy świecą mu jak dwa diamenty odbijające światło.
-Jak zmieniać pieluchy? - krzywię się. - Nie ma w tym niczego atrakcyjnego.
-Nie pieluchy. - Przewraca oczami. - Dzidzię. Czy pokażesz mi dzidzię.
Nagle moja mała Amy zdobyła paru prowizorycznych ojców.
-Czekamy więc, synu, na twój sekret – ponawia szef, jest pewny siebie i z jakichś przyczyn wiem, że Jason tę pewność stłamsi.
-I mam być całkowicie szczery? - pyta.
Chcę odpowiedzieć, by kłamał.
Ale szef mnie uprzedza:
-Boleśnie szczery.
Jason osuwa się na krześle, wyciąga przed siebie długie nogi. Patrzy po naszych twarzach, zmienia pozycję. Opiera się o kolana, uśmiech chochlika ponownie wstępuje na jego twarz, gdy mówi:
-Pieprzę panu córkę. - Nie mogę nic poradzić. Wybucham śmiechem i fala uderzeniowa zaraża resztę chłopaków. - Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że kocham Mię. Widzi pan, nie chciał pan mieć jednego Biebera w rodzinie, będzie miał pan dwóch.
Szef zamraża spojrzeniem cały stan Oklahoma.
Resztę popołudnia spędzamy na ostrym dyżurze, gdzie składają Jasonowi nos.
W ostatnich tygodniach widuję ją rzadko.
Częściej zdarza mi się rozmawiać z dziewczyną brata, niż ze swoją własną.
Zrzuca to na napływ nauki, ale jej nie wierzę. Mogę powiedzieć, że ją znam. Znam na tyle, by wiedzieć, kiedy prawda jedynie ociera się o jej słowa.
Nie zagłębiam się w te bajki.
Bo kiedy w końcu spędzamy ze sobą wieczór, rekompensuje mi wszystkie dni bez siebie.
Październik zaskakuje chłodem bardziej agresywnym niż wrzesień. Wieczór wymaga ciepłej kurtki. Czapka jest ewentualnością, z której ona korzysta. Trzymamy papierowe kubki z kawą i rozgrzewamy na nich zmarznięte palce. Snujemy się z wolna w poprzek parku, trzymając się za ręce, kradnąc pocałunki i smakując naprzemiennie kawę ze swoich ust.
Między dwudziestą czwartą a dwudziestą piątą latarnią na szlaku psich odchodów i południowej artylerii matek z wózkami, obejmuję Viv ramieniem i wciskam jej policzek w pachę. Wsuwa dłoń w kieszeń moich jeansów na pośladku i oddycha zapachem mojej kawy, którą podstawiam jej pod nos.
-Pierwsza kawa, jaką kiedykolwiek wypiłam, to właśnie karmelowe latte macchiato – mówi, oblizuje obwódkę mojego kubka. Kraniec jej języka ślizga się po rozpuszczonym na ściance karmelu. - Miałam osiem lat i chciałam poczuć się dorosła.
-Udało się? - spoglądam na nią z góry. Zadziera głowę, oparta na mnie całym ciężarem ciała. Suniemy jak dwa ślimaki po żwirze i zgniłych liściach.
Zaprzecza i nie mówi nic więcej. Tęskniłem za jej głosem. Ale i za milczeniem. Więc przez chwilę wcale jej nie zagaduję i chłonę samą możliwość bycia z nią, przy niej, bycia oparciem dla jej całodziennego zmęczenia nauką i snucia się jak duch po szkolnych korytarzach.
Mijamy ławkę, na której siedzi dwoje nastolatków. Obejmują się, obściskują dość haniebnie, bezgranicznie w siebie zapatrzeni, w swoje ciała, ku braku uciechy splądrowane przez płaszcze i kurtki. Gryzą się nawzajem usta i jestem wdzięczny Viv za brak tak dziwnych pomysłów. Całowanie wiąże się z przyjemnością. Nie chciałbym więc, by ślady jej zębów były moimi bliznami. Viv odwraca wzrok, a jej twarz szepcze wyrazem zgorszenia. Mówi niemo: „My też tak potrafimy, ale nie wykazujemy się głodem przed całym światem, który skory jest patrzeć”. A ja nagle pragnę pokazać Viv, że wychodzimy na prowadzenie, bo parkowa ławka nie jest da nad ogranicznikiem i nie potrzebujemy jej, by kosztować swoją obecność.
Wyrzucam pusty kubek do kosza i unoszę Viv w ramionach. Szukam na horyzoncie ołtarza, do którego mógłbym ją zanieść. Bo jestem gotowy. Przytulam ją do piersi, jej dłonie skradają się na mój kark i tam osiadają, spokojne, bo znalazły swoją przystań. Patrzy mi w oczy. Odnoszę wrażenie, że nie widziałem jej tak długo, tak długo nie miałem szansy nasycić się nią do woli, że teraz jej nie poznaję. Bo ma ciemniejsze oczy, niżeli je zapamiętałem. To już nie węgiel. Nie noc. To czarna przestrzeń kosmiczna. Gdybym się w nią zagłębił, wleciał w nią małym promem kosmicznym i odpowiednio sterował, odnalazłbym to wszystko, co zaginęło mi w ostatnich miesiącach.
Jestem zakochany w złodziejce.
W jej przebiegłej umiejętności przywłaszczania sobie wszystkiego, co do niej należy.
-Kocham cię – mówi cicho. Chyba nie chce, abym słyszał. Ale wie, że tak będzie. Wie, że jej szept słyszę lepiej, niż krzyk reszty świata.
-Nie podejrzewałbym, że któregoś razu powiesz mi to pierwsza. Robisz postępy – chwalę złośliwie.
-Wystarczyłoby: 'wiem, skarbie, ja też cię bardzo kocham', ale nie będę cię pouczać – mówi zaczepnie.
-Wiem, skarbie – uśmiecham się – ale ja kocham cię mocniej.
-Kochasz mnie dłużej – poprawia. - Jedno drugiemu nie jest równe.
Denerwuje mnie jej czapka nasunięta na czoło tak, że nie mogę go ucałować, kiedy sytuacja tego wymaga. Od pięciu minut próbuję nasunąć ją zębami z powrotem na głowę, ale kończy, przysłoniwszy jej brwi i połowę oczodołów. Wkłada kubek z resztką kawy między uda i poprawia czapkę rękoma. A potem całuje mnie tak zachłannie, tak chaotycznie i tak intymnie, że proszę Boga, aby nikt prócz nas nie miał dostępu do tego erotyzmu. Jest zbyt nasz, by roztrwaniać go na innych. Całuje mnie tak, że przez tę jedną chwilę nie chcę robić nic prócz całowania. Do końca życia. Usta, pocałunek, wargi, stop. Nie chcę myśleć o świecie. Nie chce myśleć, kropka.
-Może powinienem porwać cię na kolejne trzy tygodnie – proponuję niezobowiązująco.
-Nie ma sprawy – odpowiada. - Porwij też wszystkie moje podręczniki, szkołę i korki z francuskiego.
-Korki z francuskiego brzmią całkiem w porządku – dumam nad tym przez chwilę lub dwie chwile, bo im dłużej myślę, tym więcej chcę dopowiedzieć. - Nauczę cię, jak uprawiać miłość po francusku. - Całuję ją i mój pocałunek wydaje się być nijaki, nieżywy przy jej ekstatycznym. - Mam prostszy sposób. Porwę cię wraz z fałszywym dowodem, który ci wyrobimy. I fałszywym świadectwem ukończenia szkoły, jeśli tego sobie życzysz. I fałszywym zaświadczeniem o ponadprzeciętnej znajomości francuskiego w praktyce. Chociaż, jeśli dobrze by to rozplanować, ostatniego dyplomu nie będziemy musieli fałszować.
Próbuję pocałować ją kolejny raz. Tę próbę kończę powodzeniem. Roztapiam wszystkie lody Arktyki, a Viv rozpina kurtkę do pępka. Wrze i widzę unoszącą się nad nią parę. Chcę wrzeć razem z nią, w zaciszu sypialni. Ale nie mówię jej tego, bo spłoszoną sarnę łapie się jeszcze trudniej.
-Nigdy więcej nie całuj mnie tak w miejscu publicznym – wygłasza uniesiona.
-Dlaczego? - drażnię się z nią i skubię jej ucho. Czuję na jego płatku zapach żelu pod prysznic: aromatyczna nuta lasu iglastego i lata.
-Bo przemokną mi majtki – szepcze zarumieniona. Nie wierzę, że chłód dworu jest tak duży, by rumienić jej policzki.
-Masz mokro w majteczkach? - Całuję jej szyję, gdy odwiązuje szalik.
-Może – mruczy.
-Piśnij słówko, a jakoś temu zaradzę.
Przez następny kwadrans, gdy wymogła na mnie powrót na ziemię i idzie dalej o własnych nogach, zaśmiewam się z jej koślawych kroków. Wszelkimi staraniami próbuje pozbyć się wilgoci z bielizny i nie wie, że póki jest ze mną, ten stan pogłębia się i pogłębia, aż będzie tak zdesperowana, by się go pozbyć, że sama chwyci moją dłoń i dyskretnie wsunie za spodnie. Tymczasem znów obejmuję ją jak siostrę i przyjaciółkę, którą jest i nie jest zarazem. Bo druga połówka zawsze ją jest i zawsze nią nie jest. Nie mogę rozmawiać z Viv i moich problemach z Viv. To niekiedy irytujące, bo bardzo chciałbym jej wygarnąć wszystko to, co wydaje mi się, że robi źle. Ale kwintesencją przyjaźni jest wzajemna swoboda i nieprzerwane uczucie lekkości w swoim towarzystwie. A Viv jest dla mnie jak stara żona, przy której mógłbym uśmiechać się, smarując maścią pęcherze na stopach i której nie wstydziłbym się powiedzieć, że przyjmuję tabletki na potencję, gdybym przyjmował.
Wychodzimy z parku i wkraczamy w osiedle naszpikowane wąskimi ulicami i masywnymi kamienicami. Czuję, jak Viv twardnieje w moich ramionach, jej kark spina się, a palce uczepiają się szlufki moich jeansów. Zerkam na nią krótko i nie pytam. Znam ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że gdy zapytam, nie odpowie. Jedyna szansa w jej wylewności, wystarczy czekać, aż pociekną z niej słowa. Tym razem nic na nią jednak nie działa. Po przejściu przez dwie ulice jest kamieniem, a na kolejnej przecznicy szukam minerału twardszego niż granit. Masuję jej rękę, gładzę kciukiem kciuk, co krok nachylam się i upuszczam w jej włosy pocałunek, dając wrażenie, że zagubiłem go w drodze do ust. W tych troskliwych zabiegach jestem niedorzecznie nieskuteczny.
-Co jest? - pytam, gdy martwi mnie jej maniakalne spoglądanie przez bark na grobowy w swej ciszy i pustce chodnik za nami.
Nie rozumiem jej strachu. Jest ze mną. Czy to nie wystarczający powód, by zgubić cały zbędny balast niepewności i przerażenia?
-Ktoś za nami idzie – oznajmia nerwowym głosem. Nie zahacza mojego spojrzenia, gdy swoim biega od przodu na tył. - Ktoś nas śledzi, Justin – schodzi do szeptu.
Brzmi tak wiarygodnie, że przez chwilę jej wierzę i sam odwracam się przez ramię. Ale nie podąża za nami nic prócz uschniętego liścia wirującego w piruetach wietrznych. Stąpam parę kroków i odwracam się znów. Gdy za trzecim razem chybię, wiem, że mam do czynienia z jej paranoją. Kolejną. Kolejną, której się przeciwstawiam i którą mam nadzieję przezwyciężyć.
-Ulica jest zupełnie pusta – mówię, przyciągając ją bliżej. Obecność jest jej lekiem. Gdy czuje mnie, mniejsza powierzchnia jej ciała ma szansę czuć cokolwiek innego. Idziemy dalej sklejeni i rozważam możliwość ponownego wzięcia ją w ramiona. - Nikogo tam nie ma, Viv. Jesteś bezpieczna.
-Nie jestem. - Jej głos opanowuje panika. Jeśli mógłbym metodą usta usta wyssać ją całą z Viv, zrobiłbym to. Próbuję pocałunkiem, ale nie daje mi skończyć. - Ktoś za nami idzie. Wiem o tym. - Patrzy mi z nadzieją w oczy. Nie znajduje dowierzania. - Przecież sobie nie wymyśliłam – zarzeka się. Wierzę jej i jestem jeszcze bardziej przerażony, wiedząc, że nasze światy różnią się kolosalnie. Sposób postrzegania ich jest przepaścią, przez którą nie potrafimy przedrzeć się na drugą stronę. Prawda jest taka, że to ja przeciągam Viv na swoją i zapieram się, by nie drgnąć w kierunku jej. - Nie wierzysz mi, tak?
-Viv – zaczynam łagodnie, choć wiem, że ten ton porusza jej równowagą.
-Nie zaczynaj – przerywa natychmiast. - Wiem, co widziałam i...
Nagle powietrze przeszywa dźwięk szkła toczonego po kostce brukowej. Viv podskakuje, czubkiem głowy uderza mnie w szczękę, a ja z całego serca dziękuję, że nie włożyłem języka między zęby, bo przegryzłbym go na wylot.
-Twoim zdaniem butelki przewracają się same? - atakuje.
-Przewraca je wiatr. Albo mysz. Niekoniecznie gwałciciel i seryjny morderca, który chodzi za tobą od tygodni i poluje na twoją cnotę – mówię i prędko orientuję się, że takim cynizmem niczego nie zdziałam. Proponuję więc: - Pójdę sprawdzić, co narobiło tyle hałasu, tak lepiej?
-I zostawisz mnie tu samą? - piszczy, choć głos grzęźnie w jej gardle.
-Twój cichy wielbiciel czai się przecież za rogiem – wzdycham ciężko. - Chyba że jest ich dwóch. Albo trzech. Każdy na jedną kończynę.
Przestaję igrać z ogniem, przestaję żonglować ironią, gdy pieczenie rozchodzi się po moim policzku i poniewczasie orientuję się, że zarobiłem kolejny cios.
-A tobie nic się nie stanie? - pyta jednak wkrótce, zmartwiona do szpiku kości.
Unoszę ściągacz kurtki i pokazuję broń wychylającą się z kieszeni.
-Zwariowałeś? - rzuca oschle. - Chodzisz po mieście z bronią za paskiem?
-Nauczyłem się z nią spać, kochanie. A teraz zostań tu i nasłuchuj, jak rozprawiam się z twoim prześladowcą.
Nie skradam się, bo wiem, że jedyny atak, na który mogę liczyć, pochodzi ze strony zalanego w trupa osiedlowego pijaczka. Ale nie natrafiam nawet na takie odstępstwo. Wzdłuż wnęki w sąsiedniej kamienicy tuż za winklem przechadza się osmolony kot, jego ogon pręży się dumnie i zagina przy białym pędzelku na skraju. Kucam, opieram jedno kolano na krawężniku i wołam go, a gdy wpada w moje dłonie, unoszę do piersi.
-Jeśli masz zamiar zgwałcić moją dziewczynę – mówię pobłażliwie, drapiąc go za uchem – daj spokój. Nawet mnie się nie udało.
Wiem, że paranoja Viv przetkana jest ciekawością. Wiem, że nie została, jak ją prosiłem, w połowie prostopadłej ulicy. Wiem, że czai się tuż za narożnikiem. Dlatego ja czaję się z drugiej strony. I kiedy zza muru wypełzają z wolna jej loki, straszę ją nie mniej przerażonym kotem.
-Oto twój prześladowca – mówię. Wiele wysiłku kosztuje mnie stłamszenie śmiechu w piersi. - Powinniśmy nazwać go Fred i przygarnąć. Nie chcesz mieć kota?
-Jestem uczulona – burczy pod nosem. - Zostaw go i przestań się naigrawać. To, że znalazłeś jedynie kota, wcale nie oznacza, że tylko kot tam był. Za słabo szukałeś.
-Serdecznie przepraszam, że nie chodziłem od drzwi do drzwi i nie pytałem, czyją rozrywką jest uprzykrzanie wieczoru mojej dziewczynie. Chodźmy stąd – łagodzę sytuację najlepiej, jak potrafię. Zgarniam Viv jednym rzutem ramienia i eskortuję pod same drzwi domu, pod znajomy azyl.
Przez resztę nocy myślę o jej rozchwianiu i oddaleniu od błędu względnego wszelkich przyjętych norm.
Wiem, że to, co nią powoduje, siedzi głęboko. Że to korzeń, którego nie wyrwę silnym ramieniem.
Mógłbym poznać sposób na zapomnienie? Chcę zapomnieć o wszystkim, o czym wiem, bo gdy nie wiem, mogę napawać się tą niewiedzą. Mogę udawać, że wspólnie prostujemy zakręty.
~*~
kto, tak jak ja, nie lubi prawie tytułowej piosenki? :)))
to chyba wszystko, co miałam do napisania pod rozdziałem. może jeszcze tyle, że zbliża nam się coś w rodzaju małego przełomu i w sumie nadejdzie już chyba w następnym rozdziale???
Będą się... bzyk bzyk? ;o
OdpowiedzUsuńRozdział świetny i musze przyznać że czytanie w czasie teraźniejszym brzmi nieźle. Z niecierpliwością czekam na next :)
Boże ktoś napisał pod poprzednim rozdziałem, że może mieć schizofrenię i teraz rozumiem dlaczego. Bo w poprzednim rozdziale nic nie zauważyłam, ale teraz wszystko się zgadza XD o mój Boże
OdpowiedzUsuńTen Twój "przełom" chyba juz nie uratuje tej umieralni masakra
OdpowiedzUsuńWow. .nie mogę się doczekać następnego! 😍😍😍
OdpowiedzUsuń