wtorek, 7 lutego 2017

Rozdział 32 - I don't wanna live


Mamy płonący, nieprzerwany, pulsujący problem.
Nie jestem w stanie określić, na czyją stronę przechyla się szala. Nie uważam, że moja problematyczna natura waży więcej niż problematyczna natura Viv. Chciałbym wierzyć, że podtrzymuję szalę po jej stronie, bo inaczej runęlibyśmy na ziemię i wpierw ktoś musiałby pozbierać i zlepić w jedność mnie, bym dopiero wtedy mógł zabrać się za segregowanie szczątków Viv. 
Ten problem, choć niejasno określony, dotyczy nas obojga. Obejmuje nas oboje. Ale sam już nie wiem, z kogo się wywodzi i kim mocniej poniewiera. Bo ilekroć jestem w stanie przyrzec, że jej mózg pracuje wstecz, zastanawiam się, czy przypadkiem nie jestem jedynym, który tak ją postrzega. 
Dlatego problem wiąże nas dwoje.
Obecnie największym z nich jest czas. Albo jego brak. Mam na dłoniach za wiele naskórka, bo nie mam kiedy  ocierać nimi o jej dłonie. Bo ona nie ma kiedy mi na to pozwolić.
Rozmawiamy ze sobą przez telefon tak często, że zaczynam rozważać używanie do tych rozmów słuchawek, żeby pole magnetyczne nie szarpało pracą mojego serca. Ale widuję ją na tyle rzadko, że czasem zdaje mi się, że z każdą kolejną wizytą przybywa jej piegów, których nie pamiętam z ostatniej. Krew mnie zalewa, gdy pomijają mnie te ważne epizody. Nie chcę być pomijany. Czuję się połowicznie ważny, gdy otrzymuję połowiczną wiedzę o niej.
Jakby na dźwięk poparcia zaczyna padać deszcz, milion pięści uderza w metalowy dach samochodu. Podmuch wiatru zagarnia krople do wnętrza samochodu, moczą mżawką dym papierosowy, który wydycham wąskim strumykiem. Patrzę w pustą przestrzeń w oknie wychodzącą na frontową ścianę domu Viv. Czekam, aż żar papierosa dosięgnie moich palców, wtedy wyrzucam go na podjazd, wychodzę i zahaczam podeszwą. Podbiegam do drzwi, uciekam przed szalejącą ulewą. Dzwonię do drzwi i kiedy czekam na odzew, ocieram twarz i włosy z wody.
Uderza we mnie nieprzyjemne rozczarowanie, gdy w progu zjawia się ojczym bliźniaczek. Koszulę ma rozpiętą i wyciągniętą ze spodni od garnituru, w dłoni trzyma lampkę wina, a między jego palcami kołysze się parę luźnych kartek, dokumentów. Oczy ma podkrążone, lecz nadal wygląda pieruńsko dobrze. Przez chwilę jestem nawet wdzięczny za ten jego szyk i elegancję. Kobieta taka jak Stella zasługuje na kogoś o minimalnym pokroju przekraczającym przeciętność. Nieskromnie uważam, że byłbym odpowiedni. Ale bardziej odpowiedni jestem dla Viv. Tu pojawia się ta wdzięczność – jestem wdzięczny, że Stella nie musi błąkać się po randkach w ciemno i, choć ten obszar jest mi już zabroniony, jestem wdzięczny, że prawdopodobnie prezentuje jej przynajmniej zadowalający seks.
Patrzy na mnie wyczekująco, gdy opieram się o futrynę powyżej jego głowy. Jest odrobinę niższy ode mnie, mimo to patrzymy sobie w oczy niemal na równi. Nie podoba mi się spojrzenie, jakim mnie przytłacza. Postanawiam przytłoczyć go równie intensywnym i przez chwilę jesteśmy zamroczeni tą walką o bezkonfliktowym podłożu.
-Przyszedłem do Viv – mówię w końcu, sądzę, że jestem dość przewidywalny. Przychodząc pod dom swojej dziewczyny, prawdopodobnie będę chciał rozmawiać właśnie z nią. 
Zadbany wygląd nie idzie w parze z wysoko rozwiniętą inteligencją. Wybaczam mu to zaniedbanie.
-Nie ma jej w domu – odpowiada mrukliwie.
Spuszczam wzrok na podłogę, w miejsce, gdzie stoją jej buty, i pytam:
-Wyszła z domu z domu w skarpetkach? - Nie mówi nic. Tylko patrzy, a jego spojrzenie zdaje się krzyczeć. - Jaki masz problem, koleś?
-Posłuchaj mnie uważnie – zaczyna z groźbą na ustach. - To, że Stella pozwala Viv spotykać się z facetem starszym o dziesięć lat, to jej problem i nierozwaga. Ale nie myśl, że ja pozwolę na to samo.
-Nie jesteś jej ojcem – wytykam, dźgając go palcem w pierś. - Po prostu mnie wpuść. Muszę zamienić z nią parę słów i już mnie tu nie ma. Gdybyś nie zapierał się jak głupi, prawdopodobnie byłbym właśnie w drodze do wyjścia. 
Jedno, kolejne, spojrzenie w jego oczy mówi mi, że nie dopnę swego, prosząc i płaszcząc się przed jego jawną niechęcią. Uderzam szorstką otwartą dłonią we framugę, drobiny tynku lądują u jego stóp, a potem oddalam się i wyczekuję szczęknięcia zamka w zatrzaśniętych drzwiach. 
Nagły odwrót.
Zakradam się na tyły domu, przez ogród i mokrą trawę. Deszcz spływa po mojej twarzy i ochładza mnie, ochładza minioną kłótnię, ochładza całe zło, którym chciałbym zarazić niedawnego współrozmówcę. Gdy docieram pod okna Viv, jestem już spokojniejszy, nieco lżejszy, bo bez oparów tej awantury z zachowaniem pozorów. Nie skradam się pod parapetem, tylko od razu uderzam stanowczo w szybę i po chwili stoję na dywanie i  roztapiam się w kałużę, w której pęcznieją pode mną panele.
-Co za kutas – mamroczę, ściągam przemoczoną kurtkę i rzucam ją na fotel. - Mało brakowało, a spłaszczyłbym mu nos. Gdzie twoja dobrotliwa mamusia, która zaczyna darzyć mnie sympatią.
To nie pytanie retoryczne. Ale za takie uznaje je Viv.
Siedzi pośrodku wielkiego łóżka obłożonego pastelową narzutą, otacza ją barykada rozłożonych książek i zeszytów. Gdybym potrzebował dowodu na jej zauroczenie nauką, otrzymuję go na talerzu. Jej plecy są przygarbione, gryzie gumkę na końcu ołówka i mechanicznie zahacza gęsty lok za płatek ucha, w które gryzę ją pół minuty później. Przegania mnie jak natrętną muchę.
 -Uczę się – stwierdza.
Obawiam się, że wątpi w moją inteligencję.
-Nie da się tego nie zauważać – odpowiadam, kucam na dywanie przy łóżku, wspieram się na krawędzi przedramionami. - I naprawdę ta nauka zajmuje ci tyle czasu, że nie masz nawet chwili, żeby się ze mną spotkać?
-Przecież się widujemy – odpowiada. Boli mnie myśl, że jestem w jej pokoju od pięciu minut i jeszcze ani razu nie spojrzała mi w oczy. Czy jest coś bardziej bolesnego niż obojętność?
-Tak, widujemy się – mówię ironicznie. - Kiedy zaszantażuję cię i wyciągnę gdzieś siłą, albo gdy zadzieram z twoim ojczymem i wkradam się do ciebie przez okno. To mnie nie kręci, wiesz?
Próbuję odciągnąć jej uwagę od przyczyn wojny secesyjnej. Całuję ją w nagie kolano i schodzę w dół po łydce, do kostki. Po paru wyznaczonych trasach biegowych wkrada dłoń w moje włosy, ale robi to machinalnie i nie odróżniłaby moich włosów od psiej sierści. Kiedy jednak oferuje mi choć tę szczyptę, chwytam się jej i nie puszczam. Skoro może mi zaproponować jedynie tyle w odzewie na wszystko, co ja oddaję jej, milczenie wydaje się być dobre.
Jestem powietrzem. Paroma jego dodatkowymi kilogramami ułatwiającymi jej oddychanie. Nie zmieniam biegu historii. Nie dokonuję przemian klimatu. Nie awansuję z roli epizodu do roli wątku. Nie robię nic pożytecznego dla świata. I nie robię nic pożytecznego dla niej. Jestem. Ale to mi nie wystarcza.
Kiedy tak moja broda leży na materacu i pogłębia wnękę w pościeli, bywają momenty biegające mi po głowie z temperamentem silnika odrzutowego, w których odżywa we mnie ogromne pragnienie, by chwycić ją za podbródek i zmusić, by na mnie spojrzała. Orientuję się, że to na nic. Na nic są wymogi. Nie mogę jej zmusić, by oddychała mną tak, jak ja oddycham nią.
Naraz telefon wydaje szarpiący dźwięk. Viv sięga po niego i wyłącza alarm. Potem zagłębia dłoń pod materac i wyjmuje małe pudełko. Wysypuje dwie różowe tabletki na dłonie, chwilę patrzymy na nie oboje, potem połyka je bez wody.
-Mam nadzieję, że to nie larwy tasiemca – mówię żartobliwie, choć wiem, że nic, co w normalnym świecie uznawane jest za szczyt, nie jest szczytem Viv. Nie jest powiedziane, że to, co śmieszy resztę populacji, śmieszy również ją. Przy Viv uczę się ważyć słowa. - Ani tabletki antykoncepcyjne. 
-Pamiętasz leki, których nie chciałam brać? - Upycha pudełko pod poduszkę. - Tak więc teraz chcę. Ot, cała historia.
Czuję, jak chwieje się moja równowaga i wiem, że długo nie zdołam udawać ślepego, głuchego i niemowę równocześnie. Następuje wybuch, kiedy najbardziej pragnę go połknąć i zadławić się nim.
-Kogo próbujesz grać? - Pytanie przez jakiś czas wisi między nami. - Kogo starasz się do siebie zrazić? I dlaczego?
-Nie wiem, o czym mówisz – odpowiada. Zyskuję jej uwagę – wkłada zakładkę między strony i zatrzaskuje grzbiet książki. 
-Doskonale wiesz. Kreujesz się na zimną sukę, Viv. Nie jesteś taka. To poza. A ja zastanawiam się, skąd i dla kogo próbujesz być tak niedostępna. Jeśli dla mnie, trochę na to za późno. Trzeba było myśleć o tym, zanim mnie w sobie rozkochałaś.
-Nie rozkochałam cię w sobie – zaprzecza. - Sam się zakochałeś.
-Mam cię za to przeprosić? - unoszę głos i prędko tego żałuję, ale nie przepraszam. Jeszcze nie czuję, że mam za co.
-Kompletnie cię dzisiaj nie rozumiem – oznajmia i wstaje, nasze klatki piersiowe dotykają się. Oddycham łapczywie i szybko, ona nie trudzi się prędkimi wdechami. - Przychodzisz do mnie i robisz mi aferę o byle gówno. Może lepiej byłoby zostać w domu?
Czuję się dotknięty i urażony i nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem było mi tak ciężko na sercu, w piersi, wszędzie, gdzie docierają jej popaprane słowa. Przez chwilę chcę wypuścić łzę. Jeszcze w innej chwili chcę potrząsnąć Viv tak, by pospadały jej wszystkie włosy z głowy. Chcę nakrzyczeć jej do ucha, by pękły bębenki. Chcę napluć jej w twarz, by ścierała moją ślinę przez resztę popołudnia. Chcę zrobić cokolwiek, co nią poruszy.
-Jeśli moje uczucia są dla ciebie byle gównem, może rzeczywiście powinienem wrócić do domu – mówię i przełażę przez parapet, prosto w deszcz. - Odezwij się, kiedy znajdziesz dla mnie chwilę.
-Obraziłeś się? - pyta, wyrzucając w górę ręce. Nie rozumie moich pretensji w równym stopniu, co ja nie rozumiem jej. Może na tym polega nasze wzajemne dopełnienie.
-Pierdol się – burczę pod nosem, przedzieram się przez ulewę do samochodu, w którym deszcz miesza się ze łzami.
Nie wiem, czy mnie słyszy. Nie dbam o to. Nie dbam o nic.




Poczyniłem obserwacje.
Rankiem otwieram oczy, jestem senny i zirytowany słońcem, które według harmonogramu wyłania się zza horyzontu.
Odwożę Amy na ósmą do przedszkola, które wciąż stoi, a w drodze powrotnej kupuję świeże pieczywo w piekarni, która również wciąż stoi.
Wieczorem patrzę w telewizor, bo nie wybuchł, nie przeszedł przez fazę samoistnego zapłonu, i kładę się do łóżka, którego także nie naruszyła żadna siła.
A teraz siedzę w salonie, otoczony niezmienną zgrają kolegów, i plama rozwodnionego błota równie niezmiennie kapie z podeszwy Zayna na dywan. 
Bez Viv nic nie ulega zmianie.
Tylko ja. Ja jestem inny. 
Może dlatego, że wcale nie jestem sobą. Jestem cieniem podtrzymywanym przez kości, związanym skórą i zwilżanym krwią.
-Ogłaszam konkurs na najmniej zaangażowaną osobę w towarzystwie – dociera do mnie głos, nieco zniekształcony. Cień głosu. - Bieber, wygrywasz bezkonkurencyjnie.
Mrugam nieprzytomnie, wracam do salonu z miejsca, w które wybrałem się bezwiednie.
-Przepraszam – mamroczę. - Jestem nieco... rozkojarzony.
-Nie gadaj – ironizuje szef. - Doprawdy?
-Nie jestem w najlepszej kondycji – odpowiadam zrzędliwie. - Coś jak męski okres. Tylko bez okresu. Każdemu należy się pula gorszych dni. Takie jest moje stanowisko: z jakiej racji tylko kobietom przysługuje prawo, by plugawić wszystko i wszystkich, zwłaszcza nie całkiem rozwinięte zarodki męskiej inteligencji? Chciałbym mieć okres, choćby po to. Żeby móc przez te parę dni w miesiącu być najbardziej zaciętą suką, jaką widział świat.
-Justin...
-Nie, jeszcze nie skończyłem. Uważam, że to jawna dyskryminacja. Chcę równości. I będę o nią walczył. To, że przepełnia mnie testosteron, a nie progesteron, niczego nie dowodzi. Chcę móc zachowywać się jak ostatnia świnia i nie ponosić za to żadnej odpowiedzialności. Chcę mieć do tego prawo.
-Justin – ponawia szef. - Mamy początek miesiąca. Viv ma okres w połowie. To nie to.
Cała heroiczna walka traci na znaczeniu. Odtąd siedzę jak na tureckim kazaniu i wmawiam sobie, że ten okres jest przejściowy, bo wciąż w to wierzę. Nie mogę uwierzyć, że tyle wiary mieści mi się w piersi. Niemal nie mogę przez nią oddychać. 
Nie jestem w nastroju do żartów. Jednakże uśmiecham się, gdy wymaga tego sytuacja, i liczę liczbę osób, które widzą w tym uśmiechu nieszczerość. Gdy do salonu zbiega Amy, sadzam ją na swoich kolanach i otrzymuję punkt, którego mogę się uczepić, by sprawiać wrażenie bardziej zaabsorbowanego, niż rzeczywiście jestem. W tym czasie szef objaśnia pokrótce szczegóły dotyczące jutrzejszego przedsięwzięcia z użyciem broni palnej, sprytu i nierozwagi. Nie mówię, że ten rodzaj adrenaliny jest sielanką przy adrenalinie niezbędnej u boku Viv. Nie mówię, że ten rodzaj adrenaliny jest chwastem, a ja poszukuję środka, którym mógłbym go wyplenić. Nie mówię, że zabawy dużych chłopców zaczynam kojarzyć wyłącznie z lekkomyślnością. Myślę o wszystkim, tylko nie o tym, jak wiele ryzykuję. Zastanawiam się, czy pieniądze są tego ryzyka warte. A potem zadzieram głowę, widzę ogrom przestrzeni jaką zapewnia dwupoziomowy dom z przestronnym ogrodem, widzę lakier BMW lśniący na podjeździe w popołudniowym słońcu, czuję dotyk rzetelnej bawełny na piersi i odpowiadam na to pytanie. Wraz z odpowiedzią wytężam słuch, bo znów pragnę być liderem w tej niefrasobliwej grupie.
-Jutro – mówi szef, wydycha smugę dymu z cygaro, ta jak wąż brnie w pląsach pod sufit. Moje oczy proszą go, by nie palił przy Amy. Nie odzywam się słowem, bo nie chcę ujawnić swojej hipokrytycznej natury. - Jutro, panowie, wszyscy się wzbogacimy. A dla ciebie – mówi, patrzy na Jasona; odpowiada mu spojrzenie sponad wciąż napuchniętego nosa – będzie to szansa, żeby się wykazać. Nie spierdol tego, młody. Już wystarczająco zalazłeś mi za skórę. 
-Szefuńciu wybaczy – mówi i chyli głowę. - Wolałem zachować się jak facet i rzucić na głęboką wodę, zamiast czaić się po kątach przez kilka miesięcy, jak to niektórzy mają w zwyczaju – to powiedziawszy, kaszle w ściśniętą pięść, ale jeden palec wysuwa mu się z tego splotu i wskazuje mnie zza krawędzi stolika do kawy.
-Kontynuując – wraca jego władczy ton – każdy z was będzie miał okazję przekonać się, czy do twarzy jest mu w policyjnym mundurze. Tyson zajął się kamuflażem, wy macie jedynie nie spieprzyć roboty. Pamiętajcie: ja się wywinę i każdy, którego nie złapią za rękę, również się wywinie. Macie mocne alibi. Ale jeśli dacie się schwytać, dla własnego dobra powinniście wykuć na blachę wszystkie modlitwy, jakimi karmiły was matki. Wyśpijcie się. Jak ojciec zakazuję wam jakichkolwiek imprez dzisiejszej nocy. Wymagam skupienia. A właściwie nie ja wymagam. To jedyna rzecz, której powinniście wymagać od siebie sami. Do ciebie mówię, Bieber. - Rzuca we mnie zwiniętą w rulon gazetą, trafia mnie naga pierś kobiety na okładce. - Jeśli pójdziesz siedzieć, twoja córka trafi do bidula, w wieku trzynastu lat wyjdzie na ulicę, żeby zarobić na szmatki i inne fatałaszki, a gdy wyjdziesz, odwiedzisz ją na zapyziałym squacie i będziesz patrzył, jak zalicza złoty strzał.
-Nie bawi mnie ten rodzaj poczucia humoru – mówię zgryźliwie. - Jeśli poszedłbym siedzieć, rola matki przypadnie w udziale Jasonowi, który pośle ją do prywatnego liceum wyłącznie dla dziewcząt, gdzie będzie nosić mundurek i uczyć się francuskiego wyłącznie w praktyce. Później pójdzie na studia prawnicze i wyciągnie mnie przed czasem. A gdy skończy trzydzieści lat, nadejdzie odpowiednia pora, by rozejrzała się za kimś, kogo będzie mogła potrzymać za rękę. Tak to widzę.
Kończymy posiedzenie wieczorem, gdy na blachach zaparkowanych przed domem samochodów przypominających korowód amerykańskiej mafii odbija się mozaika promieni księżyca w pełni. Jason barykaduje się w sypialni i wypełnia powinności, którymi szef obarczył każdego z nas. Odprowadzam każdego z kolejna do drzwi i gdy myślę, że zostałem sam i ostentacyjnie drapię się po bokserkach, chwilę przyjemności przerywa przepalony ochrypły kaszel szefa.
-Co z tobą, Justin? - pyta łagodnie, nie wstaje z kanapy. Wiem, że pójdzie szybciej, gdy usiądę naprzeciw i nie wzniosę sprzeciwu. - Masz jakieś problemy?
-Twoja córka jest moim jedynym problemem. Nawet większym, niż moja własna.
-Poczekaj, aż zacznie dojrzewać, a zmienisz zdanie – wtrąca, ale prędko poważnieje. - Daje ci w kość?
-To mało powiedziane. Nie nadążam za nią, chociaż ona nigdy nie biegnie. Doprawdy sam nie wiem, po czyjej stronie leży wina. - Zwieszam się z kolan i rwę włosie dywanu. - Nikt mnie tak nie wkurwia jak Viv. Nawet moja była, matka Amy, jest bardziej... podłożona pod wzór. A Viv po prostu nie daje się sprecyzować. Już, już myślę, że zaczynam chwytać, co siedzi jej w głowie, kiedy nagle bum! I się cofamy. Może jestem za stary, żeby zrozumieć nastolatkę. Ale Jason jest prawie tak stary jak ja, a Mia wyprzedza Viv wiekiem o piętnaście minut. Nie żebym zazdrościł mu bezproblemowego związku. Kocham Viv. Kocham ją tak mocno właśnie przez problemy. Ale chciałbym pojąć, co to za problemy, żeby wiedzieć, dla jakich wartości się tak poświęcam. 
-Ostrzegałem cię od samego początku – mówi, nie pała do mnie urazą. Odnoszę wrażenie, że gdy ma do wyboru mnie i stado napalonych gówniarzy, to moje stopy stawia u boku Viv. - Ona nie jest jak wszystkie dziewczyny, które znasz.
-Wiem – wchodzę mu w słowo. - Właśnie dlatego kocham ją, a nie wszystkie dziewczyny, które znam.
-Paradoksalnie miłość do tych wszystkich innych wyszłaby ci na lepsze.
-Czasem chodzę przybity jak pies po deszczu. Czasem nie śpię po nocach i wcale nie twierdzę, że nie z jej winy. Prawda. To wszystka prawda. Ale, wie szef, gdybym miał inny wybór, nie skorzystałbym z niego. Viv jest popieprzona. Zdrowo popieprzona. Ale ta jej popieprzona natura potrafi być też ujmująco ciepła i czuła. Kocham obie jej twarze. Co prawda z tą drugą żyje się łatwiej, ale za żadne skarby nie zrezygnowałbym z pierwszej. Po prostu... Po prostu chciałbym więcej rozumieć.
-Nie wiem o niej wiele – oświadcza. - Nie jestem ojcem takim jak ty. Kocham ją, naturalnie, to moja córka. Ale jej problemy mnie przerastają. Nie umiem sobie z nimi radzić. - Przestaje patrzeć mi w oczy. To dowód najszczerszego zakłopotania. I zaufania. Nie widziałem, by przed kimkolwiek spuszczał wzrok. Wcale nie czuję się wyróżniony. Wolałbym, abyśmy oboje nie mieli powodu. - Jeśli chcesz zrozumieć więcej, porozmawiaj z moją byłą żoną. Ona może ci pomóc.
Widzę inną pomoc, którą byłaby skora mi zaoferować. Przyrzekam sobie unikać rozmów z nią i prędko orientuję się, że wyrzucę to przyrzeczenie do kosza razem z paragonem z pralni i paczką prezerwatyw, które zwiędły ze starości w szufladzie.
-Porozmawiam – mówię zobowiązująco. 
-Nie powinienem tego mówić, ale ja nawet cieszę się, że trafiła na ciebie. Jeśli ktoś z was dwojga miałby zostać zraniony, prędzej padnie na ciebie. Nie zrozum mnie źle, nie chcę twojego nieszczęścia. - Kiwam głową, bo wiem, jaki paradoks chce sprostować. - Ale jej nieszczęścia nie chcę mocniej. Sam rozumiesz. 
Wymieniamy uśmiechy i szef, zostawiając w obrębie salonu zapach markowych perfum i niedokończonego cygaro, wychodzi do przedpokoju. Odprowadza go na podjazd. Miejsce jego samochodowi ustąpił nawet mój.
-Powiedz mi jeszcze – odwraca się zawczasu – czy ten twój brat jest chociaż trochę do ciebie podobny?
-Jest w porządku – zapewniam. - A Mia nie należy dziewczyn, które dają się skrzywdzić. Poradzą sobie.
Wzdycha ciężko. Widzę w jego oczach troskę. 10% tej troski pojmała Mia. Pozostałe 90 należy do Viv.
-Dobry z ciebie dzieciak – mówi, najwyższy komplement rozbrzmiewa w mroku tej nocy. - Opiekuj się nią – dodaje. - Jesteś jedynym, któremu na to pozwala. Ona cię kocha. Najwyraźniej nie tylko faceci mają problem z okazywanie uczuć.
Nie powinien być mi ojcem, kiedy jest również ojcem Viv.
Ale nic nie mogę poradzić, że jego słowa biorą moje serce w dłonie i długotrwale ogrzewają.




Amy rośnie.
Na poparcie tej tezy otrzymuję dowód, gdy nazajutrz próbuję ją ubrać i nadziewam się na problem:
 1) większość rękawów sięga nieco za łokieć, co jeszcze dałoby się zrzucić na masową produkcję bluzek z rękawami 3/4, gdyby powszechne u pięciolatek było noszenie koszulek do pępka i gdyby
 2) nogawki znacznej zbiorowości spodni nie odkrywały połowy łydki.
Niecierpliwie odliczam lata do dnia, w którym Amy zacznie wyciągać ode mnie kasę i chodzić na zakupy z koleżankami, zwalniając mnie z tego przykrego obowiązku. Dziś jednak, mając na uwadze jej strzęp życia na karku i niespełna metr pnący się nad ziemią, pakuję ją w fotelik samochodowy i wiozę do pobliskiej galerii handlowej, gdzie parkujemy na dachu i zjeżdżamy na parter, do działu ubrań ze specjalnym przeznaczeniem dla krasnali. Na usta rwie mi się pytanie: czy mogę usiąść przy kawiarnianym stoliku i delektować się kawą, puszczając ją wolno pośród dziczy dla zakupoholików. Czuję jednak uścisk jej małej dłoni na palcu wskazującym i wiem, że dla Amy to nie tylko wyprawa po nową parę spodni. To sposobność, jedna z nielicznych, bym był tu dla niej i by uwaga poświęcona jej stała w centrum mojego świata.
Patrzy na mnie jak na centrum świata. Jak na cały świat.
Boję się, że moje spojrzenie się zmieniło i boję się, że ta zmiana otarła się o jej spostrzegawczość.
Dlatego biorę ją na ręce. Gdy jesteśmy na równi i z równej perspektywy obserwujemy świat, rzadziej patrzy mi w oczy. Nie muszę wytrzymywać tego uciążliwego wzroku.
-Chcę ubierać się jak ty – oznajmia, wygina się w moich ramionach, żeby dostrzec wszystko, co czyha za zakrętami.
-Jestem chłopcem – tłumaczę – a ty dziewczynką. Nie możemy chodzić w tym samym.
-Ale ty wyglądasz tak dorośle. Kiedy nie zawiązujesz sznurowadeł. I kiedy nie ubierasz zimą kurtki. I kiedy majtki wychodzą ci ze spodni.
-Nie wiem, czy masz dziwny wgląd w modę, czy nauczyłaś się sarkazmu – mówię i chichoczę. - Nie wiążę sznurówek, tylko upycham je w bucie, bo tak czy owak rozwiążą się po paru krokach. Nie zakładam kurtki, bo wiecznie płonę. A bokserki ponad spodniami działają fantazyjnie na kobiety. Nie pytaj dlaczego, podrośniesz i może pomożesz mi się dowiedzieć. Poza tym, nie możesz wyglądać dorośle, kiedy wciąż jesteś małym szkrabem.
-Ale nie zgadzam się na żadne spódniczki z różową falbanką.
-A czy kiedykolwiek kazałem ci chodzić w spódniczkach z falbanką? Kotuś, sam sobie nie narobiłbym takiego wstydu. Jesteś moją córką. To do czegoś zobowiązuje.
Wtedy scenografia się zmienia.
Dostrzegam ją już z daleka i rozpoznaję. Dostrzegam, bo nawet gdyby nie była mi znajoma, zwróciłbym na nią uwagę i trudził się wchłanianiem śliny, by nie pociekła mi po brodzie. Ma tajemną moc pobudzania moich ślinianek do życia. I zakłóca pracę błędnika. Jej bliskość wpływa na moją równowagę. Stawiam Amy na podłodze, bo gdybym miał runąć na twarz, wolę runąć sam. Orientuję się, że to, co we mnie narasta, to nie jedynie zwierzęce podniecenie, a pociąg: pociąg do kobiecości, elegancji i wykwintności. Nie jestem fanatykiem tego rodzaju dojrzałości. Tym bardziej zaskakujące są moje uczucia, właśnie tak, uczucia do Stelli.
Jest olśniewającą kobietą. Chcę wierzyć, że wszystko, co błyszczy, przyciąga. Naturalne prawo dżungli.
Zbliża się do nas i po trajektorii jej chodu już wiem, że staniemy twarzą w twarz. Albo twarzą w łydkę. Bo zamiast jej twarzy, widzę łydki. Łydki w grafitowych rajstopach, zwieńczone botkami z czarnej skóry na obcasie. Przez chwilę zazdroszczę Amy wzrostu. Może upijać się jej nogami, patrząc na wprost.
Nie jestem skrępowany jej obecnością, a jednak nie wiem, jak ją przywitać. Mówię więc:
-Amy, to mama Viv, przywitaj się. - I tym samym przerzucam niewygodny obowiązek na dziecko.
Amy wyciąga rękę i potrząsają swoimi dłońmi. Stella patrzy na Amy z uwielbieniem. Każdy, kto widzi ją po raz pierwszy, patrzy na nią z uwielbieniem. Stella po prostu nie odstaje od norm. Ale gdy ten uwielbiony wzrok przerzuca na mnie i nie zmienia jego wyrazu, coś we mnie narasta. Uwielbienie jej uwielbieniem.
-Naprawdę wychowujesz ją sam? - pyta z podziwem.
Nie ma nic bardziej skutecznego niż podryw na ojca.
-Nie – rzucam lekceważąco. - Mam w domu żonę, która całe dnie spędza przy garach. Viv jest tylko dupą na boku, sama rozumiesz.
Z początku myślę, że przeholowałem, że nasze spojrzenie na humor znacznie się od siebie różni. Że sarkazm jest moim nieodłącznym towarzyszem, ale ją omija. I kiedy już mam sprostować, Stella przewraca oczami i się uśmiecha. Rozumie.
-To godne podziwu – oznajmia. - Gdzie tak pędzicie? - Kuca przed Amy, a ja wychylam się i spoglądam z góry na jej pośladki opięte w ołówkowej spódnicy. Widzę tęczę, kolory, których nie podejrzewałem o istnienie. 
-Tata kupi mi całą górę nowych ubrań. Wyczyszczę mu kartę kredytową. 
Zdziwiłaby się, jak nieograniczone środki na niej zalegają. Jest tak brudna, pęczniejąca brudnymi pieniędzmi,  że nie sposób jej wypucować.
-Ładnie, ładnie – mówi, staje na wprost mnie. - Jeśli Viv też tak rozpieszczasz, aż zaczynam jej zazdrościć.
-Najpierw musiałaby dać się rozpieścić. - Kaszlę nerwowo w pięść. - Albo popieścić.
-Nie spiesz się z tym – ostrzega i grozi mi palcem. Zastanawiam się, jak często się nim zabawia i na moment tracę kontakt z rzeczywistością. Z tą, w której powinienem trwać. - Pamiętaj, ile ma lat.
-Bez spiny – proszę potulnie. - Przypomina mi o tym tak wiele osób, że nie zapomniałbym pomimo chęci.
I wtedy otrzymuję sms'a. Wydobywam telefon z głębokiej kieszeni na pośladku i przepraszam Stellę, i chcę dopowiedzieć, że widok jej twarzy przybranej w delikatny makijaż przewyższa ekran telefonu, na który mimo wszystko zerkam. Widzę sms'a od Viv, a sms od Viv rzadko kiedy wróży dobro. Otwieram go więc, pełen niepokoju, bo wiem, że gdy odkładam problemy na drugi plan, wkrótce powracają na pierwszy, z nadwagą, bogate w siłę.
-Musimy się spotkać – czytam na głos. - Teraz.
-To od Viv? - pyta Stella, nie zerka na mój telefon, ale zerka na mnie. Czyżbym był bardziej czytelny niż bezpretensjonalna angielszczyzna w sms'ie?
Kiwam głową. A potem patrzę na Amy u moich stóp i wiem już, jaką podejmę decyzję. Nagle jest mi jej niezmiernie szkoda. I jestem niezmiernie wściekły na samego siebie. Światem rządzą rzeczy ważne i ważniejsze. Jednakże dlaczego te dwie najważniejsze nie potrafią pomieścić się na szczycie wspólnie? Jaki jest problem z ich wzajemną akceptacją? I dlaczego ja nie potrafię podzielić serca na pół i za każdym razem, gdy je rozcinam, któraś połowa zostaje poszkodowana?
-Aniołku – zaczynam z boleścią, kucam u boku Amy. - Może przełożymy te zakupy na jutro? 
Jej ból jest niemal fizycznie namacalny.
-Obiecałeś, że pójdziemy dzisiaj – szepcze, bo nie wie, czy zaufanie, którym darzę Stellę, sięga i tego podłoża. 
-Wiem, kochanie, i przepraszam. To nagła sytuacja.
-Ostatnio masz same nagłe sytuacje – burczy.
Słyszymy odchrząknięcie Stelli docierające do nas gdzieś z oddali, wysoko ponad nami.
-Więc może ja mogłabym pójść z maleńką na zakupy? Jestem kobietą. Doradzę jej lepiej niż facet, nawet tak zakochany w niej jak ty.
Spoglądam na Amy i widzę, że dwa słońca zalęgły się w jej oczach. Świecą jasno. Cała ona zaczyna świecić.
-Naprawdę mogłabyś? - pytam pełen nadziei.
-To dla mnie żaden problem. Zwłaszcza że zmieniasz swoje plany ze względu na moją córkę. Prawie jak układ: dziecko za dziecko. Co ty na to, Amy?
Patrzę w twarz córki i wiem, że Stella spadła nam obojgu z nieba. Grzebię więc po kieszeniach, wręczam Stelli zwitek banknotów i klucze do domu, prosząc, by po wspólnych zakupach odwiozła Amy pod sam próg. Potem całuję małą w czoło i przez ułamek sekundy zamierzam zrobić to samo ze starszą. W porę odzyskuję trzeźwość i tylko puszczam je oczko ubrane w męskie myśli, a potem biegnę do samochodu i wyruszam na spotkanie z tą, która, zdawać by się mogło, wyskrobała dla mnie szczyptę czasu.
Doszedłem do tego etapu relacji, gdzie sms od dziewczyny, mojej dziewczynie, napełnia mnie strachem. Nie powinienem się bać, nie powinienem drżeć przed spotkaniem z nią. A jednak drżę. I nie mogę nic poradzić, że pocą mi się dłonie, a nogawki jeansów nie nadążają tego potu wchłaniać. Z lewego pasa na prawy rzuca mnie nawet nie tyle sam strach, ile niepewność. Gdzie utknęliśmy, skoro wolimy trzymać się z dala od siebie, dla wzajemnego bezpieczeństwa?
Bawię się w reżysera, w dramaturga, tworzę scenariusze. Próbuję odgadnąć cel tego spotkania, choć wiem, że rzeczywisty całkiem mnie zaskoczy. Mimo wszystko pozwalam sobie na wskok w marzenia. Chwytam się skrajnej ewentualności: Viv pozostawiona samej sobie w domu, rozkojarzona szczyptą mojego zapachu na poduszce, wzniecona jak płomień w ognisku. Oddychająca szybko, za szybko samotnie, potrzebująca mnie. Dlatego pisze. I rozkazuje. Zjaw się. Weź mnie w objęcia. Przytul. I zrób wszystko to, co powinieneś zrobić, by mi ulżyć. Nie bywam nieposłuszny. I chwytam się tej szalonej myśli jak tratwy, płynę na niej przez kolejną dzielnicę i raptownie wpadam w chłód oprzytomniającej wody, gdy dostaję kolejnego sms'a, z miejscem spotkania. Park miejski, piętnaście minut szybkim marszem od jej domu. Z dala od łóżka i prywatności. Z dala od wszelkich ewentualności, które rozkwitły mi w głowie. Z dala od tej jednej.
Zmieniam więc pas gwałtownym szarpnięciem kierownicy i pędzę do parku. Rośnie we mnie obawa, że jeśli się spóźnię, ona nie zaczeka. Co nie powinno mną poruszać, bo to nie ja tonem krzykliwym, niemalże zakończonym wykrzyknikiem, nalegam na spotkanie. Chociaż wiem, że gdyby nie inicjatywa z jej strony, wieczorem sterczałbym pod jej oknami z gitarą w rękach, wygrywając serenady ku braku uciechy sąsiadów. Tak więc gnam jak na złamanie karku i docieram do wylotu z parku, gdy ona siedzi na ławce i czyta książkę.
Spokój wymiótł z jej otoczenia wszystkie uschnięte liście, barwy jesieni. Na głowie ma czapkę i wydostaje się spod niej stado niefrasobliwych loków. Ogrzewa ją kurtka i długi szalik oplątany wokół łabędziej szyi. I nagle zazdroszczę i tej kurtce, która lgnie do niej częściej, niż ja mam sposobność.
Nie zachodzę jej od tyłu. Nie skradam się. Podchodzę od prawa, nachylam się i całuję jej skroń. Mam wrażenie, że odsuwa głowę, ale nie przyglądam się, bo czasem niewiedza pozwala żyć wygodniej.
-Cześć – mówi, więc odpowiadam:
-Cześć.
I zaczynam myśleć, że to całość rozmowy o niepoznanym motywie przewodnim.
Viv wstaje z ławki, zamyka książkę i wsuwa ją za pasek w jeansach. Jej usta, obiekt mojego uzależnienia. Jej oczy, tak głęboko zatopione w niewinnym wyrazie, że wychodzą od spodu. Nie powstrzymuję się. Chwytam jej chłodne policzki i całuję z oddaniem, na jakie stać mnie tylko w jej objęciach. Choć dziś mnie nie obejmuje. Stoi tylko, nieco przygarbiona, a im gorliwiej się staram, tym dosadniej wyswobadza się z moich dłoni. Aż odpycha moją pierś i stoimy naprzeciw siebie, zbyt blisko w obliczu kłótni, zbyt daleko w kręgu miłości. Jesteśmy nijacy. Nijacy dla siebie.
-O co chodzi? - pytam, orientuję się, że zbyt wiele wyrzutów przyozdabia mój głos. Napieram na nią, atakuję, bo nie potrafię być nieszczery. - Chcesz się ze mną spotkać, a teraz nie pozwalasz się nawet pocałować? Dotarliśmy do tego etapu, kiedy spacer ramię w ramię po parku jest wszystkim, na co możemy sobie pozwolić?
-Muszę z tobą porozmawiać – oznajmia, przyciska książkę do opancerzonej piersi. Okładka powoli zapada się w puchu kurtki.
-Domyśliłem się, że nie prosisz o spotkanie, żeby uprawiać dziki seks na ławce w parku – mówię, gryzę policzki od wewnątrz przez ten nadmiar zbędnego sarkazmu.
Viv cofa się na krok. Patrzy mi w oczy. Nie znam tego spojrzenia i boli jeszcze zanim padają słowa. Gdybym mógł przewidzieć je wcześniej, zatkałbym uszy gumą do żucia i nie dopuścił ich do siebie. To skuteczna metoda. Nie boli to, co jedynie się o nas ociera. Jak nieme słowa. Albo ich głuchy odbiór.
-Musimy się rozstać.
Echo jej głosu wisi pomiędzy nami, dopóki nie porywa go wiatr i nie rwie w strzępy. I kiedy nie ma już jego ciężaru, przez chwilę łudzę się, że nigdy go nie było.
-Viv, nawet tak nie żartuj – mówię spięty. Zostało we mnie na tyle inteligencji, by rozróżnić żart od jego braku. I teraz, mimo że odróżniam, wciąż wierzę, że się mylę. Ale nie tym razem.
-Nie żartuję – mówi poważnie. Z grobową powagą.  - Nie możemy być już razem. Nie powinniśmy być.
W chwili, w której kończy, dociera do mnie, że świat nie obfituje w zanikające wydarzenia. Dociera do mnie, że to, co się właśnie wydarzyło, zostało dopisane do historii.
-Viv, do cholery, co ty pieprzysz? Jak nie powinniśmy być? Tydzień temu powinniśmy, a teraz nagle przypomina ci się, że coś jest ze mną nie tak, albo z tobą nie tak, albo z nami nie tak, i nagle wszystko, co między nami było, traci znaczenie?
Wzbiera we mnie panika. Nie mogę zrobić nic, by zahamować ten przypływ.
-Nie bierz tego do siebie – mówi tonem szkolnego pedagoga. - To nic osobistego. Nic związanego z tobą.
-Ty jesteś związana ze mną! - wybucham. -Jesteśmy razem, na miłość boską. Nie zrywa się z kimś od tak, z dnia na dzień. Do zerwania potrzebne są kłótnie, nieporozumienia. Rozumiem, że jesteś zielona w kwestii związków, ale myślałem, że masz jakieś minimalne pojęcie o tym, jak funkcjonują relacje międzyludzkie.
-Kłócimy się – oznajmia.
-Jak każdy. Ale to nie powód, żeby się rozstawać. Wszelkie zepsucia należy najpierw choć spróbować naprawić. A między nami nie jest źle. Po prostu ostatnimi czasy trudniej jest nam znaleźć wspólny język.
-Nie przeciągaj tego – prosi i wiem, że pozycja, w której utknąłem, jest tą przegraną. 
-Kocham cię – szepczę. W tym stanie mogę albo szeptać, albo krzyczeć. Nie ma nic pomiędzy. - Nie zostawiaj mnie – zaczynam żebrać. Ale żebrać o miłość to żaden wstyd. - Wszystko da się naprawić. Nie będę nachalny. Dam ci więcej swobody, jeśli jej potrzebujesz, nawet gdybym miał cię widywać raz w tygodniu. Zostanę abstynentem w kwestiach, o których nie chcesz nawet rozmawiać. Zrobię wiele. Co ja gadam, zrobię wszystko.
-Justin – mówi łagodnie. Teraz fizycznie unoszę dłonie i przyciskam do uszu. Nie chcę jej słyszeć. Chcę trwać w milczącym związku. - Ja nie chcę już z tobą być.
Ostatni raz patrzy mi w oczy. Coś w ich błysku mówi mi, że nie jest ze mną szczera. Coś, czego nie potrafię ani nazwać, ani nawet zdefiniować. To coś zaszczepia we mnie nadzieję. Ale wtedy Viv odwraca się, zarzuca na głowę kaptur i odchodzi. Jakby nigdy nie było jej przy mnie. Znika. Jak duch. Nie chcę wierzyć, że nasze uczucie było smugą, która nie zostawiła po sobie nawet słodkawej woni wanilii.
-Jesteś cholerną suką, Viv – drę się na całe gardło. Wierzę, że gdy usłyszą mnie wszyscy wkoło, nasze niedawne szczęście urzeczywistni się. Zyskam dowód na jego autentyczne istnienie. I koniec. - Złamałaś mi serce, do cholery! - Mój głos wije się w powietrzu, ale nie wiem, czy chwyta ją za kostki. Bo nie wiem, czy Viv zaczyna biec, czy to miłość, która wycieka ze mnie i gna za nią.
A potem zaczynam płakać i czuję palący ból w płucach. Topię się w tym łkaniu. Katar spływa mi od nosa w dół, na wargę, czuję jego słonawy posmak w ustach. Łzy przymarzają mi do policzków i szron obrasta zarost.
Dziś już wiem, że serce w strzępach nie jest jedynie poetycką metaforą. Oddałem to serce Viv. Nie pomyślałem, by upomnieć się o jego zwrot. 
Bo wcale nie chcę otrzymać go z powrotem. Chcę oddać jej całe, każdy pozostały mi strzęp, by czuła jego bicie i wiedziała, jak obficie krwawi.




~*~



bum
zerwała, a nawet nie poruchał. to nie w porządku

7 komentarzy:

  1. Umieram, zabiłaś mnie tym rozdziałem

    OdpowiedzUsuń
  2. Nareszcie boże. Miałam jej dosyć.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam swoją teorię sooo... Musze się nią podzielić. Ojczym jej kazał, groził jej czymś etc. Wydaje mi się, że kiedy na początku ona mówiła o kim (?) no to chodziło właśnie o niego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też właśnie o tym myślałam. ��

      Usuń
  4. Nie...nie mogą. .. płacze. ..

    OdpowiedzUsuń
  5. Czymkolwiek się kierowała,cokolwiek zmusiło ją do tego załatwiła to mega chujowo.. Totalna sucz nooo
    Olewająco go jak dla mnie za perfidnie,nie wiem ogólnie mam wrażenie czytając ostatnie rozdziały,że Viv średnio zależy etc. Nawet jeśli nie ma doświadczenia e związkach i relacjach międzyludzkich. Ogólnie przestała mi się podobać jako bohaterka tego fanfiction
    A Bieber mimo,ze mi go szkoda to niech nie zbliża się do tej całej Stelli, miecz niech trzyma w spodniach

    A i niech da więcej uwagi Amy! Kolejny raz zostawił mała bo leciał do Viv bo tak chciała,kurwa irytuje mnie to strasznie
    Wiem to tylko fanfiction ale czytam to i odechciewa mi się powoli bo jakos te zachowania bohaterów są do dupy
    No nie wiem jak to opisać, mam po prostu coraz bardziej mieszane uczucia....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tak samo nawet jak juz jest jakąś akcja to jest po prostu nudna i w kółko to samo się dzieje on chce ona nie on chce ona nie niedługo ona przestanie srać bo się dowie że on to robi... Pewnie bedzie tak jak ktoś pisał wyżej z tym ojczymem, to chyba najbardziej przewidywalne FF jakie istnieje i co raz nudniejsze nawet akcje tego nie ratują

      Usuń