niedziela, 8 stycznia 2017

Rozdział 28 - By your side


*to pierwszy rozdział, który napisałam w czasie teraźniejszym. musiałam. musiałam spróbować jak to jest hahaha*


Po przypływie głupoty, egoizmu i jednostronnej namiętności, decydujemy, że ostudzić nas może przechadzka w nocnym chłodzie sierpnia. 
Dlatego jeszcze tego samego wieczoru, tej samej nocy, wymykamy się ukradkiem z hotelu, a nasze ręce są ze sobą splecione. Dotychczas sądziłem, że finałowy etap wzajemnego ściskania swoich palców kończy się wraz z otrzymaniem dyplomu podsumowującego naukę w liceum. A jednak lgnę do jej małej dłoni i dziś dzień najdojrzalszym, co mogę zrobić, jest ogrzewanie jej kościstych palców i co rusz przytykanie ich do ust.  
Idee zmieniają się wraz z nawykami. Moim nawykiem jest kontakt. Kontakt z nią. Fizyczny. Bo gdy go nie czuję, nie mam pewności, czy nie przespałem ostatniego półrocza.
Wchodzimy w wąską uliczkę obrośniętą kamienicami. W serce uśpionej grozy. Ostrzegam Viv jeszcze przed półmetkiem:
-Nie waż się zapędzać w takie miejsca sama, rozumiemy się?
-Tak, tato - odpowiada, przytulając policzek do mojego ramienia. - Mało to razy ostrzegałeś mnie, żebym sama najlepiej nie podnosiła nożyczek? Albo nie smarowała sobie chleba masłem? Albo nie wybierała się pod prysznic, bo mogę się poparzyć?
-Prysznic brzmi całkiem rozsądnie - przyznaję. - Nie bierz go sama. Zawsze czekaj na mnie.
Idziemy z wolna środkiem pustej ulicy. Przytulam ją do piersi, wiedząc doskonale, że czuje się jak sardynka w puszce, ściśnięta, w dodatku z nosem wciśniętym pod moją pachę. A jednak wciąż jestem egoistą. Wykrzywiam jej plecy, wierząc, że poprosi o masaż. Narażam ją na zapach swojego potu, licząc na to, że wetrze we mnie żel pod prysznic. Przyciskam  ją i przytulam, śniąc o podobnej wdzięczności.
Tej nocy przeprosiłem ją wiele razy. Każdy kolejny wiązał mi usta jej dłonią. Aż w końcu każdy wyraz powiązany ze skruchą opuszczał na moje wargi pocałunek i tak przepraszałem i przepraszałem, i przepraszałem, by nie przestawała i całowała, i rozkradała mnie część po części.
Wybaczyła. Nie miała za złe. Trzyma moją dłoń tak, jak trzyma się dłoń niezawinionego. Całuje moje palce i z wysokości mojego barku spogląda mi w oczy, rozmarzona. Rozpuszczona w mojej miłości. Zakochana. Wiem, że zakochana. Moje oczy wydają się być równie zamglone.
Zawracamy po godzinie. Wychynąwszy z dzielnicy bezpańskich kotów i ponurego szkła toczonego po chodniku, biorę Viv na ręce i dalej niosę, krocząc wolno, nie czując jej ciężaru w ranie ramienia. Nie patrzę, gdzie idę. Patrzę w nią. Mój obraz. Moje płótno obsiane różnorodnością barw. Całuję jej ciepłe miękkie usta i zastanawiam się, czy ostatnim, co piła, była herbata z cytryną, czy moje łzy.
Przekraczamy granicę północy. Zegar otwiera nowy dzień. Pierwszy dzień, w którym potrzeba fizycznej miłości z nią przestaje uwypuklać każdą moją myśl. Obdarty z dotychczasowych nadziei czuję się tak lekko. Muszę uważać, jak stąpam, i szybko przesuwać stopy. Gdybym odbił się z jednej przesadnie, wzlecielibyśmy pod niebo koloru spranej czerni.
Ciszę tej nocy przerywa pisk opon. Łagodnie stawiam Viv na krawężniku, sam stojąc u jego podnóża, i rozglądam się niespokojnie. Uszy stroszę jak pies pasterski. Uwydatniają się moje żyły i zdaję sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy łagodne opuszki palców Viv powielają ich szlak i na powrót zamykają pod skórą. Z sąsiedniej ulicy wyjeżdża rozpędzony samochód. Jego lakier błyszczy z oddali, białe światło reflektorów dyskryminuje wszelkie auta wyklute w poprzedniej dekadzie. Najgorszy jest jednak silnik. Jego równomierna praca. Jego pośpiech i ospałość zarazem. Jego stukot co piąty obrót koła. Recytacja jego atutów, nad którymi spędziłem dwie noce, po łokcie w smarze, przesiąknięty tytoniem, środkiem zastępczym snu.
-To twój ojciec - mówię nagle. - Znam ten dźwięk. Nie mylę się. To twój ojciec, Viv.
Wciągam ją na klatkę schodową jednej z kamienic. Wychylam się za spróchniałe drzwi, jedną ręką wciąż trzymając jej nadgarstek za plecami.
-Zatrzymał się pod hotelem, na głównym parkingu - informuję, nie wiedząc, dlaczego szepczę. - To nie przypadek, Viv. On wie. Wie, że tu jesteśmy. Nie mamy czasu. - Odwracam się twarzą do niej, roztrzęsionej w dezorientacji, w której niespodziewanie ją utopiłem. - Zostawiłaś w pokoju coś ważnego, cennego, coś, bez czego nie możesz się obejść?
-Wszystkie swoje rzeczy, Justin - wyznaje, a panika przegryzła jej głos jak rdza.
-Mam przy sobie telefon, portfel i dokumenty. Chcąc, nie chcąc, tyle musi nam wystarczyć. Nie możemy, od tak, wrócić do hotelu, spakować się i wyjść głównym wyjściem. A nie proponuję ci, żebyś uwiodła swojego ojca albo jednego z jego goryli, jak to zrobiłaś w przypadku policjanta.
-Wcale go nie uwiodłam - burzy się.
-Ale to było w zamierzeniu.
-Powiedziałeś jednego z goryli. Nie zabrał ze sobą twoich kumpli?
Kręcę głową. 
-Nie licz na to. Od najczarniejszej roboty ma jeszcze innych. Ja przy nich wyglądam jakbym przeszedł zabieg usuwania mięśni. Tobie krzywdy nie zrobią. To pewne. Ale mnie utrą tak, jak ja ucierałem Amy jabłka, gdy była mała. No, mniejsza niż jest teraz.
Wychodzę zza rogu kamienicy, ale nie ruszam dalej. Musi obejmować mój nadgarstek obiema dłońmi. Jedną objęłaby go raptem połowicznie. I zapiera się nogami. Inaczej pociągnąłbym ją za sobą.
-Nie moglibyśmy tak tego zakończyć?
Krew zamarza mi w żyłach.
-Zrywasz ze mną? - pytam skamieniały.
-Nie, kretynie. Nie zrywam. Mam na myśli zakończenie tej całej ucieczki. Ile jeszcze będziemy to ciągnąć? Jak długo zamierzasz uciekać? Nie zrobiłeś nic, by mój ojciec się do ciebie przekonał. Wręcz przeciwnie, tracisz całą jego sympatię, wywożąc mnie na drugi koniec kraju, kiedy powinnam siedzieć w domu i czekać na rozpoczęcie roku szkolnego. Nie chciałabym przypominać, ale dziś mamy czwartek, a szkołę zaczynam od poniedziałku. Pamiętasz, że wciąż się uczę, prawda? Pamiętasz, że nie mogę od tak, znikać na długie tygodnie i nie dawać znaku życia. Szuka cię policja, Justin. Oberwałeś kulkę w ramię. A ja jestem niepełnoletnia. Nie żebym się skarżyła, ale w rozumieniu prawa to uchodzi za porwanie. I ty to wszystko wiesz. Wiesz i nic z tym nie robisz.
-Bo cię kocham. Jak głupi. Nie tłukę się przez pół kraju dla samego zwiedzania. Albo zmiany klimatu. Chcę być z tobą. A jak mam to zrobić, gdy na każdym kroku ktoś chce nas rozdzielić? Gdy sami bezwiednie do tego dążymy?
-Właśnie o tym mówię. - Przykłada dłonie do moich policzków. - Im dłużej jesteśmy razem, im więcej czasu ze sobą spędzamy, tym częściej się kłócimy. Tym głośniej. Pobędziemy ze sobą jeszcze jeden tydzień i zagryziemy się. Jak psy. Albo gorzej. Nie chcę się z tobą rozstawać. Za nic w świecie nie chcę. Ale nie sądzę, żebyśmy oboje dorośli do tego, by spędzać ze sobą każdą chwilę. Nie zrozum mnie źle, Justin. Cieszę się, że cię mam. Jestem z tobą szczęśliwa. Uczysz mnie. Wszystkiego. Od początku, od zera. Ale męczymy się, gdy nie mamy jak od siebie odpocząć. Ja... Jesteś dla mnie naprawdę ważny. Ale mam szesnaście lat. Powinnam chodzić na randki, trzymać się za ręce i co najwyżej obmacywać po ciemku w kinie. Nie uciekać przed policją i zastanawiać się, czy dziwka, z którą mnie zdradzisz, będzie ładniejsza ode mnie.
-Nie zdradziłem cię - wtrącam przez ściśnięte gardło. - I nie była. Żadna nie jest. - Pociągam nosem możliwie najciszej. Jednakże w ciszy tej nocy każdy szmer jest krzykiem. - Viv, nie chcę się czepiać, ale to brzmi jak pożegnanie. Gdybym mógł odjąć sobie lat, zrobiłbym to. Chodziłbym do liceum i wzdychał do ciebie na korytarzu, udając, że wcale mi na tobie nie zależy, czy jak to robią te nastoletnie ofermy. Stuknie mi trzydziestka, kiedy ty będziesz jeszcze nastolatką. Mam dziecko. I robotę, za którą w każdej chwili mogą mnie wsadzić. Zabijałem ludzi. I zraniłem więcej kobiet, niż wszystkie te, które kiedykolwiek minęłaś na ulicy. Ale, Viv, ty o tym wszystkim wiedziałaś od początku.
-Nie mówię o tym, że jesteś ode mnie starszy, Justin.
-Wiem - wtrącam raz jeszcze, zdejmując jej ręce ze swoich policzków i przykładając do ust. - Mówisz o trybie życia, jaki prowadzę i jaki ty zaczynasz prowadzić, będąc ze mną. Ale wiedziałaś, na co się piszesz, Viv.
-Właśnie w tym rzecz. Nie wiedziałam. Nie wiedziałam, Justin. 
-Okay - mówię, odsunąwszy się na pół kroku. - Okay, rozumiem. 
A potem odwracam się i wychodzę z kamienicy, wlokąc nogi jak dwie betonowe kule za sobą, z głową spuszczoną nisko i przypływem wzbierającym we mnie potężną falą. 
-Dokąd idziesz? - woła za mną.
-Ty nie musisz dalej się ukrywać, skarbie. Twój tata czeka za rogiem. Nie będę miał ci za złe, jeśli wrócisz z nim do domu - mówię łagodnie. Jestem domkiem z kart. Nie rozsypuję się. Nie rozsypuję się tylko dlatego, że ktoś położył u mojego podnóża zapałkę i wszystko z wolna idzie z dymem. - Ja nie mam tego wyboru. Jadę dalej. I nie wrócę, dopóki twój ojciec nie odpuści. Być może to tchórzostwo. Być może nie mam odwagi stanąć przed nim, wyznać, co do ciebie czuję i czekać na wyrok. Ale znam go lepiej, niż ty kiedykolwiek poznasz. Przez pięć lat był dla mnie jak ojciec. Chyba właśnie to boli go najbardziej. - Chciałbym złapać ją za rękę i jeszcze raz ucałować jej palce pachnące bzem. Nie wiem, czy to rozstanie. Ale jeśli rzeczywiście nim jest, czuję się niebywale nienasycony tą miłością. 
Odwracam się i odchodzę.
Ale nie odszedłem daleko. W ślad za mną gnają małe stopy w trampkach.
-A ty dokąd? - pytam, czując, jak wiesza mi się od tyłu na szyi.
Obdarza jednym przenikliwym pocałunkiem moje usta i strząsa z nosa lok.
-Oglądałeś Titanica? - pyta.
-Oglądałem.
-Więc powinieneś wiedzieć: ty skaczesz, ja skaczę.
-Skoczyłabyś?
-Skoczyłabym. A ty byś skoczył?
-Nie skoczyłbym - odpowiadam, patrząc jej twardo w oczy. - Złapałbym cię, jeszcze zanim ty zdążyłabyś to zrobić.
Porywam ją w ciasny uścisk, unoszę nad ziemię i okręcam, czując, jak na nowo wypełnia mnie uczucie. Brakuje jeszcze tylko deszczu. Obmyłby nam głowy i skrył w jego strugach łzy. I pocałunki byłyby płynne. Między ustami nie byłoby tarcia. Smak stłumiłaby woda. Ślizgałbym się ustami po jej ustach i palcami po policzkach.
-Nie bierz do siebie wszystkiego, co mówię - rzecze cicho. - Nie chcę cię zostawić. Nie chcę się z tobą rozstać. Nie chcę cię stracić. Naprawdę miałeś wątpliwości?
-Miałem - przyznaję. - Ale już nie mam. Twój pocałunek pozbawił mnie złudzeń. Całuj mnie tak zawsze, a z wdzięczności zrobię ci laskę.
Jej chichot osładza mi słuch.
-Obejdzie się. - Obcałowuje mi twarz. - A teraz ruszajmy dalej, nim będzie za późno. Ale ostrzegam, zajmuję tyły i idę spać. Jestem padnięta. Pół nocy przez ciebie przepłakałam. Należy mi się chwila odpoczynku.
Zanoszę ją do samochodu, rozgrzewając ją piersią i sercem, z którego tryska lawa. Kładę na tylnych fotelach i podsuwam pod głowę poduszkę. Tego dnia postanawiam dostrzec w niej źdźbło córki i rozpieszczać tak, jakby nikt przede mną tego nie robił.

Jedziemy międzystanową dwudziestką piątką na północ, w kierunku Denver. Viv śpi słodko do półmetka, przez okrągłą godzinę. Budzi się, gdy tankuję bak do pełna, paląc papierosa, więc gaszę go prędko, bo wiem, że nie lubi, gdy wisi nade mną chmura tytoniowego dymu. Przesiada się na przedni fotel i dalej jedziemy wspólnie świadomi. Moja ręka na kierownicy, moja ręka na jej kolanie. Jej ręka na mojej ręce, jej ręka na mojej. Czuję jej wzrok na policzku i nie chcę, by przestawała ogrzewać mnie tym spojrzeniem, zatem uśmiecham się półgębkiem i gonię wzrokiem linię oddzielającą pasy ruchu.
-Gdzie jedziemy? - pyta, obtaczając kciukiem mój tatuaż. 
-Myślałem o Denver - odpowiadam. - Choć nie wiem, czy to nie za blisko. Ale na dobrą sprawę, moglibyśmy zaszyć się za rogiem, i szukałby nas do usranej śmierci.
-Denver - powtarza, dumając cicho. - Mam kuzyna w Denver. Myślę, że nie miałby nic przeciwko, gdybyśmy zatrzymali się u niego na parę dni. Musiałabym go tylko uprzedzić, nim staniemy w jego drzwiach. Mogę pożyczyć twój telefon?
-Jest w przedniej kieszeni - mówię, mając nadzieję na wędrówkę jej dłoni tak blisko męskiego epicentrum. - Jesteś pewna, że chcesz dzwonić do niego teraz? Jest pierwsza w nocy. 
-Zdziwiłabym się, gdyby spał. - Wystawia otwartą dłoń. - Daj, daj. Nie przeczytam twoich sms'ów od kochanek.
-Chwała Bogu - odpowiadam, ocierając brak potu z czoła. - Już się bałem, że przyłapiesz mnie na gorącym uczynku.
Głowi się chwilę, wybierając numer. W końcu przytula telefon do policzka, obgryzając paznokieć palca wskazującego.
-Cześć, Dave - mówi, poprawiając się na fotelu. - Jestem z chłopakiem w pobliżu Denver i tak sobie pomyślałam, czy nie chciałbyś nas przenocować do końca tygodnia. - Oczekuje odpowiedzi, opierając łokieć o szybę. Widzę, jak jej oczy wykręcają koło. - Z chłopakiem. - Patrzy na mnie wymownie. - Tak, z chłopakiem - powtarza, a ja rozumiem niedowierzanie Dave'a. - Nie, nie uciekłam z domu, bo jestem w ciąży. I tak, z chłopakiem. Będziemy za niespełna godzinę.
Wkłada telefon z powrotem do mojej kieszeni, upychając go ponad portfelem. Czekam, nim pozwolę słowom wypłynąć. Czekam, nim mój śmiech zatrzęsie samochodem, jakby ten był pustą blaszaną puszką pozostawioną na obrzeżach wichury.
-Na pewno z chłopakiem? - ciągnę to, co zapoczątkował Dave. - Może jednak z dziewczyną? A może w tym małym brzuszku rozwija się jakaś fasolka, która uniemożliwia ci powrót do domu? - Wślizguję dłoń pod jej koszulkę. Odpędza ją, głośno roześmiana.
-Na razie jedyną fasolką, przez którą nie mogę wrócić do Oklahomy, jesteś ty. I mój ojciec. Pasujecie do siebie - oznajmia. - Jakby takim wielkim problemem było dojście do porozumienia. Nie musicie się wzajemnie wielbić. Wystarczy, żebyście do siebie nie strzelali. - Tu spogląda na mnie sceptycznie i czuję wyrzuty, że odsuwam ją od najbliższych, by skryć pod własnymi skrzydłami. Z dnia na dzień dostrzegam w sobie coraz więcej egoizmu, którego nie chcę się wyzbyć. - Rozmawiałeś wczoraj z Amy? - pyta niespodziewanie.
-Rozmawiałem - przyznaję.
-I jak się trzyma?
-Tęskni - odpowiadam, a wyrzuty napływają. - Wciąż pyta, kiedy wrócę i powtarza, że Jason robi beznadziejne naleśniki. Ale rozumie, że nie mogłem jej ze sobą zabrać. Z początku miałem nawet wątpliwości, czy nie powinna jechać z nami. Ale, na Boga, dostałem kulkę, uciekaliśmy przed policją, teraz w dodatku przed twoim ojcem. Nade wszystko wciąż na siebie warczymy. Dobrze zrobiłem, zostawiając ją z Jasonem. Mimo że po naszym powrocie nie będą chcieli patrzeć na siebie przez kolejne pół roku.
-Mądry dzieciak - przyznaje. - Wiesz, podziwiam cię. Naprawdę cię podziwiam. Nie masz pojęcia, jak niewielu facetów zdecydowałoby się samotnie wychowywać dziecko od maleńkiego. A ty się nawet nie wahałeś. I całkiem nieźle ci to idzie. Naturalnie, jesteś czasem głupim dzieciakiem, któremu brak okrzesania. Ale jesteś jednocześnie odpowiedzialny względem Amy. I naprawdę cię za to podziwiam.
A podziw w jej oczach jest jak najwyższa nagroda uznania. I widzę to coraz częściej. Jej spojrzenie, jej zamglony wzrok, którym przygląda mi się długimi godzinami. Jakaś miłość, jakaś jej odmiana. Siedzi w jej oczach i wychyla się powoli. A potem szybko cofa, jakby bała się, że ją dostrzegę. I nie wie, że dostrzegłem już dawno. Więc gdy tak ukrywa w cieniu samochodowego reflektora wszystko to, co czuje, całuję ją raptownie i niespodziewanie i samochód zwalnia, i zatrzymuje się niespiesznie na poboczu, a ja smakuję jej usta jak na Times Square w sylwestrową noc i uśmiecham się przez pocałunek, bo wiem, że ona uśmiecha się szerzej.

Docieramy do Denver kwadrans przed drugą, pędząc pustą autostradą. Na wjeździe wbijam w GPS adres Dave'a i pędzimy przez obce miasto, a wiatr ślizga się po masce i pragnę otworzyć okna, by targał mi włosy. Mijamy dzielnicę handlową, uśpioną czarem tej nocy. Dalej osiedle robotnicze i mozaikę zlepionych ze sobą bloków mieszkalnych. Tuż po drugiej parkuję przy krawężniku obok kamienicy z szarej cegły i wysiadamy wraz z Viv, a nasze dłonie zapominają, jak to jest kołysać się osobno, i znów splatamy palce. Opuszki ma chłodne, ale kostki gorące. Odzwierciedlają ją samą, w odwrotnej odsłonie. Z zewnątrz bywa chłodna, za to wewnątrz płonie.
Wspinamy się zapuszczoną klatką schodową na trzecie piętro i stajemy przed drzwiami z klamką pomalowaną na czerwono. Drewna nigdy nie polakierowano, więc szarzeje z dnia na dzień. Viv dzwoni dzwonkiem i czekamy. Obejmuję ją od tyłu i opieram podbródek na jej ramieniu. Zastanawia mnie, kto otworzy nam drzwi. Czy osiemnastolatek z mlekiem pod nosem, czy gość powielający mój wiek z twardą kratownicą zamiast torsu. 
Otwiera półmetek moich wyobrażeń. Facet w połowie dwudziestki, choć młodszy ode mnie, o bujnej czarnej czuprynie nastroszonej ku kości czołowej. Oboje uszu ma przekłute, przez tunele w ich krańcach widzę wnętrze mieszkania. Cerę ma bladą i gładką, zarostu nie zapuszcza i tylko jego drobne korzenie widoczne są na chłopięco-męskiej twarzy. Ubrany jest na czarno: czarne jeansy z niskim krokiem i czarny T-shirt uwypuklający początki przygody z siłownią. Tatuaże zdobią jego ramiona, nie tak gęsto jednak jak moje. W ustach ma skręta, który podskakuje, gdy ten przebiega językiem po zębach. Patrzy na mnie, mrużąc oczy, i wkrótce uśmiecha się szeroko, a jego spojrzenie zionie sympatią.
-Cześć, mała - mówi, porywając Viv z moich objęć w swoje. Nie podoba mi się ich uścisk, ale nie komentuję. O mojej zazdrości nie musi słyszeć świat. - Mój Boże, nie kłamałaś. Naprawdę masz... - Patrzy na mnie, przekrzywiając głowę. - Faceta. Raczej faceta. To już nie chłopak. - Wyciąga do mnie rękę. - Dave.
Uścisk ma mocny, więc i ja go nie oszczędzam.
-Justin - odpowiadam nonszalancko. Zaraz jednak przechwytuję moją słodką zdobycz, bo nie podoba mi się, że ktokolwiek inny rości sobie do niej prawa.
Przechodzimy przez próg w zapach popalanej trawy i kawy zbożowej. Mieszkanie ma trzy pokoje: salon i dwie sypialnie, jedną Dave'a, drugą tymczasowo naszą. W tym pierwszym ktoś ustawił piramidę ze szklanych butelek po różnorakich trunkach. Ogół wygląda na całkiem zadbany i stosy brudnych ubrań są wyjątkową rzadkością. Na stole leży karton z połową zimnej pizzy, a na nim ustawiono puszkę piwa. Wkrótce w moich rękach ląduje druga taka i wychylamy je z Dave'em niespiesznie. Nabiera rumieńców i oczy zachodzą mu mgłą, i nie wiem, czy ma tak słabą głowę, czy słoik pełen spalonych skrętów ustawiony na parapecie, wyraża jedynie dzisiejszą konsumpcję. 
Bladym świtem, gdy Viv zasypia na moich kolanach, Dave oznajmia, że ubrał nam czystą pościel i głęboko ubolewa nad brakiem butelki dobrego wina, by mógł położyć ją między poduszkami, jak nowożeńcom. Kładziemy się spać przed piątą i ostudzeni wkraczamy w kolejny etap wyprawy.

Mijają dni, niekiedy płynąc wolno i ospale, niekiedy biegnąc i prąc przed siebie. Zadomowiliśmy się w sypialni Dave'a na stałe. Wymieniamy się wewnętrzną połową łóżka, choć najczęściej wymiana ta przepływa bezwiednie: Viv kładzie się wieczorem od zewnątrz, kiedy ja popijam piwo z jej kuzynem, a potem sam przenoszę ją do wewnątrz, bo mając ją w środku i ja czuję się bezpieczniejszy. Moje bezpieczeństwo uzależnione jest od niej. Jestem bezpieczny, gdy jest przy mnie. Bez niej czułbym się poniewierany przez najlżejszy podmuch wiatru.
Dave okazał się być gościnny ponad miarę i równy, jak równa może być męska solidarność. Nie boję się zaryzykować stwierdzeniem, że w ciągu tych paru dni stał mi się bliski jak płód przyjaciela - przyjaźń w początkowej fazie rozwoju. Rozmawiam z nim otwarcie i jestem pełen wdzięczności za ten skrawek męskiego towarzystwa. Obawiam się nawet, że te wylane żale podchodzą pod granicę zwierzeń i niekiedy czuję się nad wyraz głupio, że recytuję swoje życie przed obcym kolesiem. Ale sympatia względem niego notorycznie rozwiązuje mi usta.
Szóstego dnia tego naszego koczowania na jego włościach, Dave oznajmił, że wychodzi do pracy na nocną zmianę i wpadnie dopiero na śniadanie, że jeśli któreś z nas cierpi na bezsenność, nie pogardzi naleśnikami z syropem klonowym, i że, co szepnął mi na ucho, prezerwatywy trzyma w pierwszej szufladzie szafki nocnej w swojej sypialni, wiedząc doskonale, że nie sypiamy ze sobą z Viv, ale trzymając kciuki nawet mocniej niż ja.
Do jego sypialni nawet nie zaglądam. To nie ta pora. Nie, gdy kłótnie w naszym związku są dwoma pasmami włosów w warkoczu, a czas bez nich tylko jednym.
-Idę pod prysznic - oznajmia Viv, gdy za oknem jest już ciemno.
Nie wpraszam się. Nie pytam. Nie żartuję. Postanawiam nie robić nic, co ukłułoby ją choć jedną igłą.
Siadam na łóżku w sypialni, oparty na łokciach o kolana, z głową opuszczoną nisko. Woda szumi w łazience z przerwami, ciche nucenie Viv przedziera się przez ściany. Wsłuchuję się w melodię jej chwilowego szczęścia i zamykam oczy. A gdy je otwieram, jest już w sypialni, owinięta czarnym ręcznikiem, i rozczesuje splątane całym dniem włosy. 
Coś rośnie mi w piersi. Serce puchnie. Bolą mnie żebra, wypychane od wewnątrz przez ten ogrom miłosnych sił.
-Wyglądasz przepięknie - mówię z myślą o jej łagodnych rysach, tak świeżych i bladych; o zarysie obojczyków i kształcie łopatek na plecach; o smukłych udach wyłaniających się spod ręcznika. O spokoju, jaki przy niej czuję. O dobroci, którą mnie zaraża.
Zostawia szczotkę na komodzie i podchodzi do mnie z wolna. Wpędza dłoń w moje włosy. Czuję ją wszędzie, choć jej dotyk ledwie mnie zahacza. Ostrożnie przykładam dłonie do jej ud, zagłębiam w ich miękkości szorstkie palce. Spowalnia mnie ból. Ból jej odległości. Dalekiej niezmierzonej odległości. Dlatego gdy mnie całuje, zahacza górną wargą moją dolną, myślę, że fatamorgana nie jest przypisana pustyni i właśnie jej doświadczam. Ale gdy siada na moich kolanach i trzymam jej małe nagie pośladki w dłoniach, to jakby w środku nocy zapalić halogeny i wyostrzyć wszystko to, czemu nie chciałem zawierzyć.
Kładę się na pościeli, której nie składamy od kilku dni. Ona pochyla się nad moimi ustami i całuje je znów, pocałunkiem szczerym i cichym, skromnym i oszałamiającym zarazem. W tym pocałunku jest cała ona. I cały ja. I nie wiem, jak to się stało, ale wkrótce to ja pochylam się nad nią i oboje dajemy z siebie jeszcze więcej. Nie żebyśmy do tej pory całowali się połowicznie. Po prostu mam powody przypuszczać, że pocałunek gaszący kłótnię jest wodą, ten z kolei ogniem, którego nie staramy się stłamsić.
Żadne z nas nie dba o ręcznik, który wymyka się spod jej pleców i ślizga po krawędzi łóżka na panele. Leży pode mną krucha, naga i bezbronna, niewinna we wszystkich swoich przewinieniach. Jej chłodne palce wślizgują się przez moje biodra na plecy i czuję, jak koszulka podchodzi mi pod kark, a gdy odrywam się na moment od tej uczłowieczonej ekstazy, ta ze mnie spada. Samoistnie. Nie pomagam jej. Sama czuje, że czas odlecieć. 
Z kolei spodniom pomaga ona. Odpina pasek, guzik i rozporek i znów nachodzi mnie wątpliwość, czy aby na pewno zakończyłem popołudniową drzemkę, bo jej rozpalona skóra i oczy, których nie widzę wyraźnie, są aż nazbyt moje, bym uwierzył w tę przynależność. 
Ale wierzę w nią. Wierzę ochoczo, czując jeansy przy kolanach, a potem skopując je do kostek. I wierzę, kiedy ocieram się o nią, gdy ta unosi nieco biodra. Wierzę, topiąc dłonie w jej włosach i ścierając kciukami z policzków całe nieprawdopodobieństwo tej chwili. I wierzę dalej, gdy czuję jej piersi na mostku. I dalej, gdy jej pocałunki płyną leniwie wzdłuż mojej szczęki. I jeszcze dalej, gdy każdy włos na głowie mówi mi, że to się stanie, że dziś będę się z nią kochał, że kiedy chwyta w końcu gumkę moich bokserek, to jak zamknięcie drogi ucieczki. A już najbardziej wierzę w nią, gdy nagle Viv zaczyna płakać, delikatnie spycha mnie z siebie na sąsiednią poduszkę i siada zwinięta w kłębek, dygocząc od pięt po ostatni lok. 
-Przepraszam - chlipie. - Przepraszam, nie mogę. Nie umiem.
-Nie przepraszaj - odpowiadam łagodnie. Siedzę obok niej, oddychając głęboko, dławiąc się tymi oddechami. Ocieram dłonią kropelki potu sponad brwi. Zakrywam wzwód poduszką. 
-Przepraszam - powtarza bez przerwy i kołysze się powolnie w swoich objęciach.
Zatrzymuję ją, wyciągając ramię. Jednym sprawnym ruchem przyciągam ją i ląduje w mojej piersi, skryta i drżąca. Całuję jej włosy, obie skronie, jej wszystko, czego dosięgam. Spokój nie nadchodzi. Wyciszenie również. Więc tulę ją tak długo, aż nie wiem, jaki mamy dziś dzień tygodnia. 
-Dziękuję, już mi lepiej - mruczy i wyciera nos w moje ramię.
-Cieszę się. - Opieram czoło o jej czoło i całuję ją krótko w nos. - Chyba musimy porozmawiać, Viv - kontynuuję i czuję, jak spina się w moich ramionach. - Spokojnie, przecież obiecałem: do niczego cię nie zmuszę. Nie będę nawet zachęcać. Ale widzę, że się boisz. I dobija mnie, że nie wiem czego. - Chwytam jej dłonie i kładę sobie na kolanach. Chcę, by patrzyła mi w oczy, ale nie patrzy. Wybaczam jej to, bo wiem, że gdyby patrzyła, ja spuściłbym wzrok. - Powiedz mi, o co chodzi - nalegam. - Boisz się, bo zwyczajnie nie jesteś gotowa na seks? Czy boisz się, bo nie wiesz, czy chcesz to zrobić ze mną? A może boisz się, że będzie cię bolało, albo że spotka cię rozczarowanie?
-Nie wiem - mówi. Ale wiem, że wie. A przynajmniej przypuszcza. - Może... Może wszystkiego po trochu. Justin, przepraszam. Chciałam się przełamać. Żebyś nie był jedynym, który daje coś od siebie. Ale nie umiem.
-Nie wymagam tego od ciebie - zapewniam. - Obiecałem: nigdy więcej przymusu. Nic z tych rzeczy. Zaczekam, ile będzie trzeba. Jeśli będzie trzeba, i do ślubu. Albo i do usranej śmierci, Viv. Przestało mi na tym zależeć. Mam na myśli, zależy mi nadal, ale to nie jest już priorytetem. Chcę ciebie, z seksem czy bez seksu, to już bez znaczenia. Sam nie wierzę, że to mówię, ale mówię. Więc nie płacz więcej. To żaden powód do płaczu.
Przytula mnie z całą energią i zaangażowaniem i dopiero wtedy proszę szeptem, by ubrała choć bieliznę, bo nadal jestem dorosły i nadal nie jest mi łatwo. Później widzę w jej oczach kolory, których nie widziałem nigdy dotąd. Jeszcze później jej usta smakują miodem lipowym. A na sam koniec ktoś wyłamuje drzwi wejściowe z zawiasów i czar pryska, jakby nigdy go przy nas nie było.
Podrywam się na równe nogi i wpadam jak trąba powietrzna do salonu, wprost w twardy tors ojca Viv. Zaciskam powieki i przestaję dotleniać wszystkie mięśnie, bo wiem, że gdy je napnę, zaboli mniej. Nie mam czasu się odezwać. Przechwytuje mnie dwóch goryli, a szef pięścią prowokuję Niagarę krwi spływającą z mojego nosa. 
Gdyby tylko dał mi szansę wyjaśnić. Puścić własny wodospad. Słowny. Powiedziałbym mu, jak urosło mi serce. I jak nie potrafi wstrzymać tego rozpędu. I jak puchnie z każdym uściskiem Viv. I jak niebawem będzie go tak wiele, że nie zmieści się w piersi, więc będę musiał ją otworzyć, jak okno, i wypuścić w świat.
-Pieprzony gnoju - mówi, wbijając pięść w moją szczękę. Chciałbym wiedzieć, że Viv zostanie ze mną, nawet gdy stracę pół tuzina zębów i kość policzkowa wyjdzie mi pod oczodołem. - Porwałeś moją córkę. 
-Nikogo nie porwałem - dyszę jak lokomotywa. Czuję pięść na brzuchu i w nim. Czuję dwie pary ogromnych dłoni pchających mnie w dół, na kolana, i ściskających ranę po kuli. Ból ma tej nocy wyjątkowo obszarpane zęby, bo rozrywa mi skórę, zamiast przecinać ją równo. - Do niczego jej nie zmusiłem. Sama zdecydowała się jechać ze mną.
-Ma szesnaście lat - warczy, kopiąc mnie kolanem pod żebra. Jeśli ich nie łamie, są bliskie pęknięcia. - I jest moją córką. Ufałem ci, skurwielu. Ufałem ci. Tymczasem ty pieprzyłeś ją za moimi plecami.
-Nie pieprzyłem jej - wtrącam natychmiast. - I nie pieprzę. 
Doskonale nie w porę Viv wyłania się spanikowana z pokoju. Przyozdabia ją kremowa bielizna z koronki i pozostała blada nagość.
Szef patrzy na nią przez sekundę, widzi swoje dziecko w kobiecej posturze. Dopada mnie niepoprawna zazdrość i pomimo bólu mam ochotę ukryć ją przed światem. Nie pozwala sobie patrzeć dłużej, odwraca wzrok i wpaja go we mnie.
-Jest w samej bieliźnie - twierdzi, jakbym sam nie widział tego piękna. - A i tobie niemal kutas wyłazi z bokserek. Nadal mam wierzyć, że z nią nie spałeś?
-Nie spał - wtrąca Viv, próbuje odciągnąć go ode mnie za ramię. - Tato, zostaw go.
Nie zostawia. Gnębi mnie twardym bólem swoich kostek. Krew kapie mi z nosa i z wargi. Podłoga faluje i jego nogi wraz z nią. Płynę pod powierzchnią i nie mam sił, by wystawić głowę ponad taflę.
Wtedy Viv staje pomiędzy mną i ojcem. Ochrania mnie paroma kilogramami, które waży, i mówi głośno i wyraźnie, choć ja nie dowierzam temu głosowi:
-Ja go kocham, tato. Kocham go ponad wszystko inne. Jest czuły, troskliwy, opiekuje się mną. I albo to zaakceptujesz, albo nie zobaczysz mnie nigdy więcej.
Teraz wiem, że do tej pory moje serce było lampą z przepaloną żarówką. Dziś wkręcam w nią słońce.







~*~


Tak więc, jak napisałam na samym początku rozdziału, pierwszy raz napisałam rozdział w czasie teraźniejszym. Chciałam spróbować, jak to jest, bo widzę, że coraz więcej współczesnych książek jest pisanych w ten sposób. I powiem Wam, że już dawnodawnodawnodawnodawno nie pisało mi się tak wyśmienicie. Może dlatego że to coś nowego. A może dlatego, że niektóre wydarzenia czy opisy łatwiej jest uchwycić w czasie teraźniejszym. W każdym razie na obecną chwilę zostaję przy nim i zobaczymy, jak to się dalej rozwinie. A jak Wam się podoba ta drobna zmiana?

5 komentarzy:

  1. Jest świetna serio ! Kocham ją. No i wreszcie mogę sie cieszyć ze Viv to powiedziała haha. Boże nie będę Cię tak komplementowac bo jeszcze SKE rozleniwisz haha ale kocham mocniutko

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetnie! Boże cudny rozdział 😍😍😍 nie mogę się doczekać następnego 😍😍😍😍😍

    OdpowiedzUsuń