UWAGA, ROZDZIAŁ NIESPRAWDZONY!
Najgorszym ze skutków każdorazowego pobicia jest brud.
Krew nie przestaje płynąć. Wyginam się i wykręcam, by nie ściekała po moich rękach na kanapę. Spada na panele w kroplach wielkich i gęstych jak letni deszcz. Przytykam garść papieru toaletowego do nosa wciąż mocniej i mocniej, ale jedynie potęguję krwawienie. Viv, pod ofensywą pojękiwań, wulgaryzmów i nadszarpanej cierpliwości, bada pobieżnym okiem lekarza pierwszego kontaktu moją wargę i łuk brwiowy. Jej dłonie wyglądają tak, jakbyśmy oboje dopiero co zarżnęli świnię.
-Mogłeś go zabić - zarzuca ojcu podenerwowana. Jej kolana drżą jak na mrozie, więc upycha je pod pośladki.
-Z całym szacunkiem - rzecze szef - taki właśnie miałem zamiar. Darowanie mu życia jest wyłącznie odstępstwem, którego wciąż żałuję.
Jego agresja opada, gdy krępuje go złowroga nuta w oku Viv. Tego dnia dowiaduję się, jak wielką siłą spojrzenia dysponuje moja dziewczyna i postanawiam rzadziej patrzeć w jej oczy. Ale to jak rzadsze oddychanie. Nie skażę się dobrowolnie na cierpienie takich katuszy.
Ojciec Viv siada na przeciw nas na kanapie i bacznie obserwuje. Czuję ognisko tej obserwacji na czole i czuję je na dłoniach Viv. Wiem, że płonie w wyrazie troski, w której mnie obtoczyła, i wiem, że w ogniu stają nasze ocierające się ramiona.
-Porozmawiajmy na spokojnie - mówi i próba tego spokoju w męczarniach wypiera wstręt do mnie. - Od jak dawna to trwa? Dwa tygodnie, trzy, miesiąc?
-Na dobrą sprawę - mówię, głowiąc się i kalkulując - przekroczyliśmy już trzy. Miesiące.
-Nie wkurwiaj mnie - syczy i nagle odchodzi jego próba zażegnania konfliktu. - Od trzech miesięcy posuwasz moją córkę?
-Nie posuwam jej, na Boga - usprawiedliwiam się znów i wiem, że tych usprawiedliwień napłynie cała lawina. - Zabierz ją do jakiegoś lekarza, ten wymaca ją, wybada i przekonasz się, że jej nie tknąłem.
-Ale chcesz - kontynuuje, a jego ręka szpera po kieszeniach, szukając ujścia nikotynowego nałogu.
-Trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam - mówię, krzywiąc się w bólu. - Spójrz na nią. - Dźgam Viv kciukiem pod żebra. - Kto by nie chciał?
Viv podnosi się z kanapy i staje pomiędzy nami. Moja bluza wisi na jej łopatkach i kryje wzgórze ud.
-Możecie przestać rozmawiać o mnie, jakbym była za ścianą? Justin, to mój ojciec. Bądź tak miły i nie opowiadaj mu, czy mnie dotykasz, czy mnie nie dotykasz. A ty, tato, daj sobie na wstrzymanie i nie wypytuj mojego faceta o sprawy, o których nigdy nie rozmawiałbyś ze mną.
-Więc teraz rozmawiam - mówi i widzę, jak pomiata nim zażenowanie. Widzę na jego miejscu siebie, na miejscu Viv Amy i głuchą martwotę w sprawach istotnych. Czy ja także będę miał opory przed rozmawianiem z nią o jej własny życiu? - Sypiasz z nim?
-Nie - odpowiada stanowczo, ręce splecione ma na piersi.
-Zabezpieczacie się?
-Tato, nie sypiam z nim - podkreśla dosadnie, a mnie aż boli ta szczerość.
-Ale gdy zaczniesz, pamiętaj o tym.
-Z całym szacunkiem - wtrącam, zmieniając opatrunek na nos - ale dbanie o gumki to moja działka. Nie planuję drugiego dziecka w przeciągu kilku lat.
-Mam rozumieć, że Amy była zaplanowana? - wcina się gruboskórnie.
-Zaplanowana - potwierdzam. - Tak samo zaplanowana, jak zaplanowana była Viv i Mia.
Parę westchnień później słyszymy chrobot klucza w zamku i Dave ze zwieszoną głową wchodzi do przedpokoju. Nadziewa się na ostre światło w salonie i mruży oczy. Wąskie szpary rozdzielają jego górne i dolne powieki. Osłania się przed tą jasnością, zrzuca buty i wchodzi w gęste od napięcia powietrze.
Patrzę na niego wyczekująco. To pierwsza nocna zmiana trwająca 2 godziny, o jakiej słyszałem. Wzrusza ramionami i bełkocze:
-Wylali mnie. - Po chwili dodaje: - Nie pierwszy i nie ostatni raz. - Unosi głowę. dostrzega ojca Viv i cofa się za próg przedpokoju. - Wujek tutaj? Ostatnim razem, kiedy wujka widziałem...
-Zawinąłeś mi portfel. Tak, pamiętam. Ale nie miałeś szczęścia, szczylu. Znalazłeś raptem pięćdziesiąt dolców.
-Niech wujek będzie spokojny - mamrocze. - Wykorzystałem tę kasę mądrze.
-A teraz znów mi podpadasz. Przechowujesz ich tutaj jak zbiegów, zamiast zadzwonić do mnie i powiedzieć: 'wujku, Viv ze swoim przydupasem są u mnie; mówię to wszystko, by odrobić dług wdzięczności za twą solidarność i brak donosu na policję'.
-Ależ co wujek chce? - pyta, staje za kanapą i tarmosi moje włosy obiema dłońmi. Następuje era huraganowej fryzury. - Przecież to fajny facet. Ma na imię Justin. Co prawda jest nieco starszy. Ale troszczy się o tę naszą gówniarę.
-Nie produkuj się, synu - upomina go szef. - Poznałem go, kiedy miał jeszcze mleko pod nosem. Dziewiętnastoletni szczeniak. Jak się z tym czujesz, Bieber, że kiedy my spotkaliśmy się po raz pierwszy, Viv czesała jeszcze lalkom włosy?
-Z pewnością wyglądała uroczo - syczę przez zęby. Mam dość złośliwości, jakbym nie wiedział, że tysiąclecie mojego urodzenia różni się od tysiąclecia jej. - A czy teraz moglibyśmy zakończyć tę bezsensowną dyskusję? Będę z Viv, bo ją kocham, choćbym miał dzień w dzień obrywać po mordzie. Na dobrą sprawę, niekiedy dostaję. - Kładę dłoń na biodrze Viv i przyciągam ją bliżej. Całuję jej drugie biodro. - Ten niewinny aniołek jest niewinny tylko z zewnątrz.
-Viv cię bije? - pyta szef, a tłumiony chichot rozsadza mu żebra.
-Wcale nie biję - wtrąca się ona, mój kat, mój kat z wyboru. - Po prostu czasem, gdy mnie zdenerwuje, sama mi ręka leci.
A potem szef wraz z Davem śmieją się tak głośno, że drżą ściany. Śmieją się tak, że ten bas podryguje mną na kanapie. Śmieją się tak, że dwie pary pięści sąsiadek opuszczają na drzwi druzgocące siłą uderzenia. Śmieją się tak że ich twarze nachodzą barwą buraka; tak, że roztapiają się w kałużę własnych łez. Śmieją się tak, dopóki nie podrywam się z kanapy, chwytam Viv szarpanym uściskiem za pośladki i całuję pocałunkiem, którego obaj w swym życiu jeszcze nie widzieli.
Wyruszamy w drogę powrotną do Oklahomy około czwartej nad ranem, gdy czerń nieba chyli się pod wpływami szarości. Żegnamy się z Davem w przedpokoju i wychodzimy na palcach na klatkę schodową. Szef kroczy na przodzie. Nasz duet za nim. Docieramy do schodów i zatrzymuje mnie westchnienie poprzedzające perspektywę utykania po pięćdziesięciu sześciu schodach. Pytam więc Viv:
-Masz silne nogi?
-Na tyle silne - odpowiada - by w razie konieczności skopać ci tyłek.
Nie satysfakcjonuje mnie ta odpowiedź. Ocieram nosem o płatek jej ucha i szepczę kojąco. Jest podatna na te impulsy odbierające niewinność i czuję drżenie jej nóg. Nie jestem więc pewien, czy utrzymają to, co zamierzam zaproponować.
-Zaniosłabyś mnie do samochodu na barana?
-Słucham? - cedzi przez zęby.
-Jestem kontuzjowany. Twój ojciec zrobił ze mnie miazgę. Jakby nie patrzeć, wyłącznie z twojego powodu. Może więc mała rekompensata za tę przelaną krew?
Viv patrzy na mnie i to spojrzenie przenika mnie na wylot. Nagle czuję się nieprzyzwoicie nagi. Otwarty tak, że wszystko, co kiedykolwiek chciałem w sobie skryć, teraz wypływa ze mnie wzburzoną falą. Nie wstydzę się nagości fizycznej. Tę z kolei spróbuję zaszyć grubą nicią.
-Jeśli spadniemy, powykręcam sobie kostki i złamię kark, to ty będziesz mnie do końca życia karmił kleikami i zmieniał mi basen w szpitalu. Chcę, żebyś miał tego świadomość.
-Specjalnie dla ciebie zrobię nawet kurs i zostanę pełnoprawną pielęgniarką. A teraz odwróć się, mój koniku. Czas, żebym wskoczył ci na plecy.
-Nawet w najśmielszych snach nie przypuszczałabym, że kiedyś to facet będzie ujeżdżał mnie - jęczy pod nosem, a ja wybucham śmiechem i trzęsę się, poniewierany nim, dopóki posiniaczone ciało nie mówi mi, że dość ma tej drżącej rozrywki.
Viv wchodzi wgłąb korytarza, odsuwa się od schodów, by pchnięta moim wskokiem na jej plecy, nie stoczyła się z nich jak kula śnieżna. Nabiera głęboko powietrza i nagle dopada mnie strach, czy ten jeden wyraz poufałości nie posadzi jej na wózku inwalidzkim. Postanawiam jednak zaryzykować. Gryzę płatek jej ucha, odbijam się od zawilgoconej posadzki kamienicy i ląduję przyczepiony jak małpa do jej pleców. Jej wargi wydają strudzony okrzyk, gdy chwyta mnie pod kolanami i walczy, toczy wysiłkową bitwę z chylącymi się ku parterowi kolanami. Obejmuję przedramionami jej szyję i zatapiam się w jej włosach, zatapiam się w niej. Chcę, by się mną opiekowała i uświadamiam sobie, że całe to pobicie jest mi na rękę, bo mam kolejny powód, by użalać się nad sobą i wysysać z niej troskę.
-Jezu święty - dyszy w pochyle. - Jesteś tak potwornie gruby. Tak obrzydliwie przerażająco gruby - mówi, wlokąc się z wolna do schodów. - Dosyć tego, już ja się za ciebie wezmę. - Kolana jej drżą, gdy posuwamy się o jeden stopień i obserwuję je, wyczekując momentu, w którym oboje potoczymy się po schodach, splątani kończynami i włosami. - Przechodzisz na rygorystyczną dietę, mój drogi. Zero cukru. Zero piwa, od którego wyrasta wielkie brzuszysko. Będę przyrządzała ci surówki z sałaty i odtłuszczonego jogurtu, a gdy zgłodniejesz, zaczniesz obgryzać własne paznokcie, bo nic innego nie dostaniesz.
-Nie strasz, nie strasz, bo ci uwierzę - mówię, chichocząc w jej ucho. - Swoją drogą, masz bardzo wygodne pośladki. Tak sobie myślę, że chętnie wziąłbym cię od tyłu.
-Zamknij się - mamrocze.
-I wiesz, co jeszcze myślę? Myślę, że gdybyś stwierdziła, że ograniczasz mi żarcie, ja powiedziałbym, że ograniczam ci seks. A potem sobie uprzytomniłem, że na ciebie to nie działa.
-Upiłeś się, czy mój ojciec uszkodził ci nie tylko nos, ale też mózg?
-Viv, koteczku? - ćwierkam do jej ucha i rozdmuchuję oddechem loki. - Pójdziesz ze mną kiedyś do łóżka?
-Tak, pójdę - sapie, stając na równym podłożu półpiętra. Może na odczepne, może by rozbudzić we mnie nadzieje. Ale mówi.
-Kiedy?
-Kiedy zasłużysz.
-Powiedz, co mam zrobić, a zrobię to od ręki.
-Najpierw przydałoby się, żebyś ze mnie zlazł - mamrocze do siebie. - A potem możesz kupić mi willę z basenem i lamborghini z rocznika 2017.
-Mówisz, masz - odpowiadam. - Nie jeden bank się w życiu okradło.
-Nie mów tak - prosi łagodnie.
-Tak się składa, że nie lubię kłamać. Spójrzmy prawdzie w oczy, twój ojciec nie płaci mi za ładną buźkę.
-A kto powiedział, że masz ładną buźkę?
Uśmiecham się chytrze i przyklejam ten uśmiech do jej obojczyka, by mógł ją wypełnić.
-Trochę ich było. Nie starczyłoby dnia, by wymienić wszystkie imiona.
-Czasem zachowujesz się jak narcyz, wiesz?
-Z całym szacunkiem - mówię podsumowująco - ale mam do tego warunki.
Wychodzimy przed kamienicę lata świetlne później, w rześkość wschodzącego słońca. Viv ledwie trzyma się na nogach. Chwieje się i kołysze, a ja razem z nią. Wcale nie pomaga jej moja masa i wcale nie pomaga jej moja mój upór w byciu wklejonym w nią, jakby chodnik był żarzącymi się węglami, a ja bosym.
Szef dostrzega nas u wylotu z bramy. Załamuje ręce i krzyczy:
-Zostaw moje dziecko w spokoju, gruba świnio, nim złamiesz jej kręgosłup.
A wtedy odlepia mnie od mojej miłości i sam bierze mnie na ręce. To strategicznie doskonała pozycja, bym ucałował jego policzek albo wygięty wąs. Mdli mnie na myśl o smaku jego skóry i jak nigdy pragnę polizać wargi Viv.
Nie mam jednak czasu się nad tym zastanawiać. Docieramy do pobliskiego placu zieleni i kępy pokrzyw uśmiechających się do mnie ponętnie. Nie mam czasu, by chwycić szefa za szyję, i ląduję z trzaskiem kości na trawie pomiędzy tymi polnymi ladacznicami, aż drży pode mną ziemia i trzęsą się elewacje kamienic.
Następuje chwila konsternacji. Gdy rana ramienia postradała mi zmysły, Viv obcałowała dziurę po kuli. Gdy pięści jej ojca pomyliły moją twarz z workiem treningowym, Viv obcałowała ją z uczuciem. Czy więc teraz, gdy upadek na pośladki spłaszczył je i wybił z drugiej strony, Viv połasi się i na nie?
Obraz Viv całującej moje pośladki jest zbyt perwersyjny nawet jak dla mnie, więc tylko zaśmiewam się z tego komicznego wyobrażenia. A potem skupiam się na bólu i przeklinam skalne podłoże Kolorado przyprószone ziemią.
-Dlaczego to zawsze ja muszę cierpieć? - pytam retorycznie. - Dlaczego zawsze ja? W czym leży problem? Jestem zbyt biały? Albo zbyt hetero? Albo...
-Albo zbyt blisko mojej córki. Nie łudź się, że wciąż będziesz moim pupilkiem.
Podnoszę się z ziemi, bo wiem, że nie pomagam pośladkom, wgniatając je w ziemię głębiej i głębiej.
-Może zdobędę u szefa parę punktów, prosząc, żeby zabrał szef tę małą ze sobą, a ja nacieszę się odrobiną samotności. - Przykładam dłonie do ust i mówię głośniej, by struga tego dźwięku dotarła do Viv. - Nie obraź się, słońce. Kocham cię i szaleję za tobą. Ale dwa tygodnie spędzone z tobą sam na sam to o prawie dwa tygodnie za długo.
-Popieram - odpowiada Viv. - Czuję potrzebę, by od ciebie odpocząć. A największe awantury rodzą się właśnie...
-W samochodzie - kończę i przybijamy piątkę jak kumple, którymi nie jesteśmy.
Nie wierzę w przyjaźń w związku. Jeśli takowa istnieje, nie dojrzałem jeszcze, by się za nią rozglądać.
Wnętrze samochodu pachnie słońcem i niewywietrzaną wódką. Rozsiadam się w fotelu i napawam samotnością, która opuściła mnie na dwa tygodnie. Cisza rozbrzmiewa tak nieprzyzwoicie pięknie. Tak nieprzyzwoicie mocno pragnę ją chłonąć. Ale gdy włączamy się do ruchu, zaczynam tęsknić. Tęsknię za jej irytującymi westchnieniami. Tęsknię za jej milczeniem, kiedy mam ochotę rozmawiać i słuchać szmeru jej głosu. Tęsknię za ciepłym udem, do którego lgnie moja dłoń i tęsknię za uściskiem tychże ud, gdy palce wyrażają wciąż wyższą i wyższą swobodę.
Korzystam z pustki ulicznej nawierzchni, przyspieszam raptownie i z wrzaskiem opon hamuję tuż przed maską szefa. Wypadam z samochodu i nie pamiętam już, że obolałe ciało pulsuje sińcami. Docieram do klamki drzwi pasażera w samochodzie szefa i dokonuję napadu na moją cnotliwą własność. Porywam w ramiona i zanoszę do swojego mustanga, w którym przejmuję kontrolę nad jej bezpieczeństwem, nad jej niefrasobliwością. Ci w miłości powinni trzymać się razem. Nawet jeśli wiąże się to z ryzykiem wzajemnego poirytowania. Bo bardziej irytuje mnie jej brak niż jej istnienie.
-Jesteś szalony - oznajmia Viv. Ale nie musi tego mówić. Oboje wiemy, że miłość jest definicją szaleństwa.
Odbieram telefon od szefa, gdy wyruszamy przed nim na południe stanu.
-To była kradzież w biały dzień - mówi pretensjonalnie. - Zapłacisz mi za to.
-Wynagrodzę szefowi we wnukach - parskam głośno i nagle telefon ląduje na tylnym fotelu, gdy zachłanność poniewiera Viv i rzuca jej usta ku moim ustom. Jest niewinna. Widzę jej niewinność. Ale jej pocałunki wywodzą się z samego piekła. Zalewa mnie gorąc lawy i oboje płoniemy, dopóki szyba sama nie osuwa się ku futrynie i wiatr targa nam włosy.
-Przestań go prowokować - prosi łagodnie i nagle uzmysławiam sobie, że pocałunek służył jedynie zamknięciu mi ust. - Wciąż mam nadzieję, że pewnego dnia przestanie patrzeć na ciebie jak na zagrożenie, a tymczasem ty nie robisz nic, by mu w tym pomóc.
-Nie zamierzam udawać kogoś, kim nie jestem, kim oboje nie jesteśmy, tylko po to, by on poczuł się lepiej.
-Ale mógłbyś zapracować na miano ulubionego zięcia.
-Tego boję się najbardziej - oznajmiam, sięgając po papierosa w promieniach jej sceptycznego spojrzenia. - Żeniąc się z tobą, będę miał w nim teścia. To nawet gorsze niż perspektywa dożywocia z tobą. I gorsze niż dożywotnia sraczka.
Po tym anonsie Viv nie odzywa się do mnie przez następne 7 godzin podróży. Samotnie piję kawę, samotnie pławię się w raku, który zbliża się do mnie z każdym papierosem, samotnie zaczepiam ją i czuję, jak moja dłoń wciąż osuwa się z jej kolana.
Mogę uznać, że zasłużyłem na ten odrzut. I to sprawia, że na każdej stacji, na której się zatrzymujemy, a zatrzymujemy się nad zwyczaj często, bo pęcherz Viv trzykrotnie zmieściłby się w moim, mam ochotę zanieść ją do samochodu szefa. Nie robię tego, bo wiem, że będę żałował choćby samego odcięcia się od jej zapachu.
Niedaleko za granicą Teksasu, wracamy bowiem inną trasą, kiedy Viv biegnie do toalety, wyciągam telefon i dzwonie do mamy.
-Ile piecze się ciasto marchewkowe? - pytam na powitanie. - Albo inaczej: ile tobie zajmuje upieczenie go?
-Pół godziny z hakiem. I aż nie wierzę, że to pierwsze, o co pytasz, znów omijając swój dom od kilku miesięcy.
-Chcę to zmienić - oznajmiam. - Dzisiaj. Za dwie godziny. Z hakiem. I, och, byłbym zapomniał. Przyjadę z kimś.
-Masz drugie dziecko, o którym nic nie wiem?
-Coś w tym rodzaju - odpowiadam, wykrzywiając usta w uśmiech, którego ona nie widzi. - Nie bądźcie zaskoczeni. Do zobaczenia przed szóstą. I naprawdę liczę na to ciasto.
Viv wraca ze stacji razem z ojcem. On gestykuluje nerwowo, ona obejmuje się ramionami i osłania przed wiatrem. Docierają oboje do mojego samochodu. Szef puka w szybę i uchylam ją, spoglądając na niego przez przyciemniane szkła okularów słonecznych.
-W czym mogę pomóc? - pytam uprzejmie. Chwytam punkty u Viv i modlę się, by uraczyła mnie jednym słowem.
-Podejrzewam, że to ostatni przystanek po drodze. Masz ją odwieźć pod same drzwi, odprowadzić do domu za rękę i tłumaczyć się przed jej matką.
-Odwiozę - obiecuję. - Ale po drodze mamy pewną sprawę do załatwienia. W Dallas. Zejdzie nam ze dwie godzinki. Ale potem oddaję ją nienaruszoną.
-Nigdzie dalej z tobą nie jadę - oznajmia Viv, sadowiąc się na fotelu.
-Jedziesz - odpowiadam i powtarzam: - Jedziesz. Później dam ci spokój.
Rozdzielamy się z szefem na najbliższym skrzyżowaniu. Słyszę potok przekleństw wlekący się za nim jeszcze przez długie kilometry i czuję satysfakcję, że znów dopiąłem swego. Viv nadal próbuje się nie odzywać. Widzę jednak, że coraz częściej wierci się na fotelu, jej usta rozwierają się i zamykają pod bezsensownym przymusem. Bo jest taka jak ja. Uparta w swym braku racji.
-Powiesz mi chociaż, dlaczego znów ciągniesz mnie gdzieś przez pół kraju? - pyta, udając nadąsaną. Zdradzają ją oczy wędrujące ku mnie spiesznie.
-Przekonasz się, jak dojedziemy na miejsce. A teraz przestań udawać obrażoną księżniczkę.
-Nie udaję księżniczki.
-Ale udajesz obrażoną. Kiciuś, widzę, jak na mnie patrzysz. Rozpiera cię nieprzyzwoita potrzeba pocałowania mnie, tylko znów chcesz postawić na swoim. Ale po co się tak męczyć?
-Wcale nie chcę cię pocałować. Chcę, żebyś odwiózł mnie do domu i pozwolił od siebie odpocząć. O niczym innym tak nie marzę.
-Marzysz - mówię i pochylam się ku niej, bliżej i bliżej, i bliżej. - Nie zaprzeczaj samej sobie.
-Zaprzeczam tobie.
Wystawiam język i wyprężam go, by dosięgnąć skrawek jej twarzy.
-Przysięgam, jeśli nie zabierzesz tego jęzora, przez który wyglądasz jak krowa na pastwisku, odgryzę ci go.
-Nie odgryziesz - lekceważę ją i nachylam się mocniej.
-Odgryzę.
A wtedy czuję jej zęby na języku i ogień panuje w moich ustach. Cofam go gwałtownie i badam, czy jedynki Viv nie skróciły go na krańcu. Jest cały. Ale wolałbym, aby nie było go wcale. Nie byłoby też bólu i nieodzownego wrażenia, że ślina, którą przełykam, jest krwią zalewającą mi strugami gardło.
-Ty pieprzona sadystko - syczę, zatykając uszy przed napływem jej diabolicznego śmiechu.
-Ostrzegałam cię. - Wygraża mi palcem przed twarzą. - Ostrzegałam.
Dallas wita nas staromodnym szyldem na sklepieniu muzeum. Docieram do centrum i tam wpływa we mnie orientacja przestrzenna - wiem, które ulice łączą się z obwodnicą, które z międzystanową gotową na nasz powrót, i wiem, którą z węższych dróg przetniemy dwa kolejne osiedla, by dotrzeć na to jedno, schronienie mojego dzieciństwa. Ocieram wierzchem opon o krawężnik przed domem, a silnik gaśnie sam, jak gasnąć może wyłącznie wśród swoich.
-Chcę, żebyś kogoś poznała - mówię, zwracając się twarzą do Viv. - I żeby oni poznali ciebie - wzdycham głęboko. Oboje wpatrujemy się w muśnięty lakierem do drewna ganek. - W tym domu się wychowałem. Zaskakujące, jak niewiele się zmienił.
-Przywiozłeś mnie do... swoich rodziców? - pyta zaskoczona. - Dlaczego mnie nie uprzedziłeś? Jestem w jeansach, w dodatku dziurawych. A moje włosy przypominają gołębie gniazdo.
-A ja wyglądam tak, jakbyś była moją trenerką boksu, nie dziewczyną. Ale to moja mama, nie królowa angielska. I tata. W porządku ludzie.
-Oni wiedzą?
-Pytasz, czy wiedzą, że mam dziewczynę i przywożę ją na podwieczorek, czy pytasz, czy wiedzą, że jestem dziesięć lat starszy?
-I jedno, i drugie. Twoja mam nie ma przesadnie słabego serca? Najpierw uaktywniasz się po ośmiu latach, później przywozisz jej wnuczkę, a teraz przedstawisz dziewczynę. Nie za dużo wrażeń jak na jeden rok?
-Wytrzyma to, wierzę w nią. Wysłuchamy jakiejś gadki umoralniającej, a w zasadzie ja wysłucham, ty będziesz w tym duecie ofiarą. Później będę musiał zbyć dyskretne pytania o rozmiar twojego stanika. I na dobrą sprawę nic więcej nam nie grozi. Więc jak? Wchodzisz w to, czy mam całe ciasto marchewkowe dla siebie?
Wyciągam dłoń ponad dźwignię zmiany biegów. Rączka Viv w proporcji pestki do brzoskwini ląduje na mojej. Pociera kciukiem mój kciuk.
-Ty naprawdę traktujesz to poważnie - mówi półszeptem.
-Mam dwadzieścia sześć lat - odpowiadam. - Gdybym szukał romansu, zabrałbym się za twoją matkę zamiast za ciebie. Nie interesują mnie przelotne związki. A jeśli ciebie interesują, idź, wyszalej się, a potem do mnie wróć. Będę czekał ile trzeba.
-A co ze wszystkimi facetami, których zaliczę po drodze?
-Nic - mówię i wzruszam ramionami. - Po prostu Oklahoma stanie się rekordzistką w liczbie zgonów. To tak zwana selekcja naturalna pośród konkurencji.
Viv wysiada, potrząsając głową.
-Nie masz konkurencji, Justin - przyrzeka, zbyt gorliwie. - Nie masz - wzdycha.
Jedno przyrzeczenie zwiastuje prawdę. Ale dwa sieją już zamęt.
Przed domem plącze się intensywny zapach rozkwitłych bzów u schyłku lata. Przechodzimy przez furtkę oplecioną żywopłotem i docieramy do drzwi uniesionych na ganku. Słońce z wolna chyli się za dom, ale wciąż wyczuwa się tę nutę klejącą ciała. Parne powietrze południa wypiera naleciały wieczorny chłód. Ciągnę za klamkę, ale drzwi nie ulegają mojemu naporowi.
-Może powinniśmy zapukać? - pyta, tuląc się do mojego ramienia. Nie mówię, że jestem obolały, bo nawet ból z nią jest przyjemniejszy niż jego brak bez niej.
-Nie będę pukał do własnego domu - mówię i podkreślam, że jakby się temu nie przyjrzeć, to nadal mój dom. - Mamo! - krzyczę. - Tato! - krzyczę.
Ich odzew dobiega nas z ogrodu, więc ciągnę za sobą Viv, za nic mając jej opór i marne próby opóźnienia nieuniknionego. Gdy przecinamy boczną ścianę domu i docieramy do narożnika wychodzącego na ogród, a zapach ciasta ostały w tej duchocie wygrywa pojedynek z całą gamą innych woni, Viv przygładza włosy i chwytamy się za ręce. I jestem dumny, bo nie prezentuję nowego samochodu czy piersi pod garniturem, ale własne serce. Ten rodzaj nagości jest niebywale intymny.
Tata siedzi na wiklinowym krześle, jednym z czterech przy wiklinowym stole. Mama biegnie przez trawnik z cukierniczką i znaczy drogę rozsypanym cukrem za sobą. Oboje zrywają się do pionu na dźwięk mojego chrząknięcia i chociaż prosiłem, ostrzegłem i uprzedziłem, wylewa się z nich zaskoczenie. Ale ich zaskoczenie jest całkiem przyjemne. Mogę nachylić się w drodze do nich nad uchem Viv i szepnąć, że różnica naszych wieków jest nie tylko zaskakująca, ale i podniecająca.
-Mamo, tato - mówię uroczyście - poznajcie Viv, miłość mojego życia.
Viv uśmiecha się nieśmiało i ugina nogę, robiąc znikomy ukłon przed ich powoli zamykającymi się ustami.
-Przepraszam, że jestem tak niewyjściowo ubrana - rzecze - ale Justin nie uprzedził mnie, że zamierza przedstawić mnie przyszłym teściom. - Tu patrzy na mnie groźnie.
Uśmiecham się do tych niemych gróźb. Wtedy naprawdę przekonuję się, że Viv przyjęła wstępne oświadczyny, całe lata przed odpowiednią porą.
-Nie przepraszaj, kochanie - mama odzyskuje mowę. Wychyla się przed dwuosobowy szereg i przytula Viv. Przytula ją zamiast mnie. Modlę się, by ojciec nie zaczął ściskać Viv, bo jej wątpliwa pewność siebie uschłaby jak liść. Dzięki Bogu wyciąga jedynie rękę i wita się z nią, a jego uśmiech, obślizgły i zbyt szeroki, sprawia, że mam ochotę liczyć źdźbła trawy. Ze mną nie wita się nikt. Nigdy nie pomyślałbym, że zazdrość o dziewczynę będę kierował do własnych rodziców. - Usiądźcie, proszę, usiądźcie. Ciasto jest jeszcze ciepłe.
Siadamy przy wiklinowym stole, para na przeciw pary. Trzymam dłoń splecioną z dłonią Viv na jej kolanie i zerkam na nią co i rusz, by wiedzieć, że niczego jej nie brakuje, że nie wierci się skrępowana na krześle, że nie poszukuje mnie rozpaczliwie. Brakuje jej jeszcze nieco swobody, ale wczuwa się w rolę, wychwalając ciasto mamy, którego ja w ferworze tej bezwarunkowej opieki nie zdążyłem spróbować. A kiedy próbuję, pod jego intensywnością roztapiają się we mnie wszystkie kubki smakowe.
Później zapada mało apetyczna cisza i mama pragnie ją przerwać, ale wycofuje się z tego imperium i wraca po chwili z ponownym zamiarem.
-Więc... ile lat was dzieli?
-Nic nas nie dzieli - odpowiadam natychmiast. - Co najwyżej różni. A różni nas lat dziesięć. I nie, nie uważam, że to za wiele.
-Czyli masz dopiero... szesnaście lat? - pyta mama Viv, głęboko zaniepokojona. Zerka na mnie, jakby jej młody wiek był siłą napędową mojego braku samokontroli. A jest nim wszystko poza wiekiem.
-Tak - przyznaje Viv.
-Szesnaście i wystarczająco - wcinam się. - Nie potrzebuję trzydziestoletniej mamuśki, która wyssie ze mnie życie. Potrzebuję młodej dupeczki, która mnie rozkręci, zanim całkiem zwiędnę.
Czuję chude palce zatapiające się w moim kolanie, przewiercające je na wylot. Chcę syczeć z bólu, ale w ustach mam ciasto i wyszłoby spomiędzy zębów.
Z kwadransa na kwadrans Viv wypełnia swoboda i wkrótce na jej ustach króluje uśmiech, który dotychczas uaktywnia wyłącznie przy mnie. Chcę ją pocałować. Chcę posadzić ją na kolanach, pieścić jej uda i wąchać włosy. I zrobiłbym to, gdybym w dalszym ciągu nie był zapchany ciastem marchewkowym. Jest moim przekleństwem i błogosławieństwem zarazem. Zupełnie jak Viv. Kocham ją i nienawidzę tego, jak wiele mnie jest w tej miłości.
Kiedy dzbanek po herbacie lśni pustką i ostałą wilgocią na dnie, mama prosi mnie, bym poszedł wraz z nią do kuchni. Jakby szczytem niemożliwego było zaparzenie herbaty w pojedynkę. Nie chcę zostawiać Viv samej z moim ojcem, ale wstaję z krzesła i kroczę z wolna z mamą. Szukam słów, którymi łagodnie opiszę pociąg do szesnastolatki, by mama nie poczuła się zgorszona i bym dał upust szczerości.
-Jest śliczna - stwierdza mama. Szkło dźwięcznie opada na blat kuchenny. - Ale, na Boga, co ci strzeliło do głowy, żeby podrywać dziewczynkę? Dziewczynkę, Justin.
-Jaką tam dziewczynkę - mruczę bezwiednie. - To młoda kobietka. Młoda, podkreślam, ale kobietka. I, wierz mi, bywa dzika i nieokrzesana.
-Nie chcę o tym słyszeć - mówi i zatyka uszy.
-Sama zaczęłaś ten temat.
-Bo chcę choć spróbować cię zrozumieć. Justin, mam ogromną nadzieję, że nie próbujesz z nią nic więcej.
-Nie próbuję. Ale spróbuję przy pierwszej możliwej okazji. Jeśli powie: pieprz mnie, ściągnę majtki i zrobię to. Jest wystarczająco dorosła. Poza tym, ciesz się, cholera, moim szczęściem, zamiast liczyć wiek.
-Cieszę się, ale...
-Nie zrobię jej dziecka, nie będę jej bił ani gwałcił. Chcę się nią opiekować, kochać ją i pierdolić jej rok urodzenia. Czy teraz możemy zmienić temat?
Zamykam jej usta i wracamy do ogrodu muskanego ostatnimi promieniami dzisiejszego słońca. Mama odpuszcza sprzeciwy i zachwyca się Viv przez resztę popołudnia. Dochodzi nawet do symbolicznych rozważań nad moimi zdjęciami z dzieciństwa, na których z dumą myję w wannie siusiaka. Nie płonę ze wstydu, bo nie spodziewa się usłyszeć, że urosło we mnie wszystko prócz niego.
Około dwudziestej żegnamy się i znów zostaję pominięty w uściskach ramion i dłoni. Viv prędko zasypia na moim ramieniu, jej nogi trzymają się kurczowo fotela, zgięte w kolanach. Nie mówię, że jest mi niewygodnie, bo jej wygoda przerasta moją własną. Więc kiedy nie zmieniam biegów, obejmuję ją łagodnie, chronię jej ciepło i rozcieram ramię.
Długo rozmyślałem o nas. O nas jako o nierozerwalnej całości, która zostanie rozerwana przez dwa odległe krańce Oklahomy. O pewnej dozie wyobcowania, które będzie mi doskwierać bez jej irytujących przyzwyczajeń. Bez niej u mojego boku, dnie i noce, minuty i godziny. Pełne dwa tygodnie w samotności z nią były prostsze niż kolejne z jedynie sporadycznymi odwiedzinami. Bo kiedy nie rozstawaliśmy się na krok, czułem tę przynależność uwypukloną. Teraz zacznę wąchać jedynie jej opary. To jakby gotować wodę i nie doczekać wrzenia.
Do Oklahomy docieramy niedługo przed jedenastą w nocy. Natychmiast obieram kurs na dom Viv i budzę ją, gdy przedzieramy się przez zaciemnioną ulicę u schyłku podróży. W oknach płoną światła, a samochód szefa koczuje na podjeździe. Biorę zaspaną Viv na ręce w obawie przed jej uginającymi się kolanami i wnoszę do domu pełnego nerwowego napięcia, przejętych ludzi i mnóstwa brykającej Mii.
-Mój Boże, to oni - woła, widząc mnie od progu. - Już myślałam, że w życiu was nie zobaczę. - Staje na palcach, targa płatek mojego ucha i szepcze głośno: - Zaliczyłeś ją?
-W snach - odpowiadam. - I to nie jeden raz. - A potem widzę roztrzęsioną matkę Viv i oznajmiam: - Włos jej z głowy nie spadł. Jest cała, bezpieczna i dożywiona.
Staje na przeciw mnie, dzielą nas dwa kroki. Mówi spokojnym głosem:
-Postaw moją córkę na ziemi. - Więc stawiam ją i przekazuję szefowi. Chwytam jej wzrok i mięknę pod uśmiechem. - A teraz spójrz na mnie i podejdź bliżej. - Spełniam wszystko, czego pragnie, to wpływ jej perfum i głębokiego dekoltu, w który chyli się mój wzrok.
A wtedy żałuję, że przekroczyłem próg jej domu, kiedy unosi dłoń i uderza mnie w policzek z siłą, która omal nie łamie mi nóg. Otrzeźwia mnie ten nagły ból i otrzymuję jego powtórkę w drugi policzek. I jeszcze raz w pierwszy. To jak przed wejściem na pasy. Spojrzenie w lewo, w prawo i na powrót w lewo. Trasą tą lata moja głowa i gdy kończy, a ta zwisa bezwiednie i puchnie pod nietuzinkowym naporem pozornie delikatnych kobiecych dłoni, wiem już, że szef jest jak joga, podczas gdy jego byłej żonie nie może równać się morderczy trening kickboxingu. I wiem też, że próbuję zdobyć wierzchołek góry, zaczynając wspinaczkę od półmetka.
~*~
W zasadzie nie mam żadnego istotnego komentarza do tego rozdziału, więc pozwolę go Wam po prostu przeczytać, bez moich wywodów :)
Rozdział świetny! BARDZO mnie zaskoczyłaś :)
OdpowiedzUsuńNie rozumiem tylko ostatnich 2 zdań :(
Tez nie rozumiem tych ostatnich w zdań. . Chyba jestem za głupia na metafory :D
OdpowiedzUsuńAle rozdział swietny i nie mogę się doczekać nasteonego