czwartek, 24 listopada 2016

Rozdział 22 - Camouflage


Istnieje ogromna przepaść pomiędzy tym, czego się spodziewałem, a tym, czego oczekiwałem. Ale ona nie była spełnieniem żadnego z tych wyobrażeń. Jej milczenie nie było. Drżąca cisza wokół niej nie była. Na Boga, proszę o jedno słowo. Jedno westchnienie. Gest. Spojrzenie. Nie o wyczerpujący wywód. Chcę, żeby udowodniła, że jest tu ze mną. Bo choć czuję jej zapach, choć widzę ją kantem oka, jestem osamotniony w tym czysto teoretycznym duecie.
Pękłem na setnej odizolowanej milczeniem przecznicy w centrum, całe lata świetlne później.
-Przepraszam - powiedziałem szczerze. - To chciałaś usłyszeć? Że straciłem nad sobą kontrolę? Że naprawdę nie potrafiłem się opanować? Że gdyby nie twój ojciec, zerżnąłbym cię tam jak tanią dziwkę?
-Nie chciałam tego usłyszeć.
-Przepraszam - powtórzyłem. Jej słowa przesiąknięte były moją ulgą. - Po prostu mówię, co myślę. A prawda jest taka, że chyba w ogóle przestałem myśleć. - Spojrzałem na nią z ukosa. Zdawało mi się, że siedzi na skraju fotela, pod samą szybą, i że między nami był dystans jak pomiędzy Kalifornią i Florydą, i że najbliższy samolot startuje w przyszłym życiu. - Sprowokowałaś mnie. 
-Nie sprowokowałam.
Zadławiłem się tym pożal się Boże żartem.
-Stanęłaś nago przed facetem, któremu lada moment stuknie pół roku bez seksu. Na miłość boską, byłaś chętna. Czułem to. Nie pomyliłem się. Albo wcale cię nie znam, Viv.
-Nie znasz - przyznała.
-Nie znam - zgodziłem się. Czy istnieje uczucie bardziej przytłaczające? Kochać miłością miłość niepoznaną? - Ale chcę poznać. Viv, pozwól się poznać. Kocham cię i tak naprawdę nie wiem, kogo kocham. Kocham ciebie, ale czy to oznacza, że kocham tę nieśmiałą dziewczynkę, która nigdy nie patrzy mi w oczy, czy tę, która bez słowa ściąga przede mną ubrania?
-Żadną z nich.
-Mogę chociaż liczyć na to, że na czterdzieści moich słów odpowiesz więcej niż trzema? Sądziłem, że to faceci są oszczędni w słowach.
Więc wzruszyła ramionami. Doskonały akcent podsumowujący mozolne próby dotarcia do jej zamurowanych drzwi. Utrzymanie nerwów na wodzy jeszcze nigdy nie było tak skomplikowanym przedsięwzięciem. 
-Przestań mówić, a nie będę musiała odpowiadać. 
-Niech przestanie ci zależeć, a nie będę musiała dawać niczego od siebie, co? - zironizowałem, płynąc jej rzeką, tą mętną rzeką wszystkich brudów, które z siebie wylewamy. - Masz chorobę dwubiegunową, jak Boga kocham. W jednej chwili jesteś niemal gotowa mi ciągnąć, a w drugiej jestem twoim największym wrogiem.
-Luz, nie martw się. Nie przeleciałeś mnie tym razem, zrobisz to następnym.
-Viv, co cię, kurwa, ugryzło? 
-Prosiłam, żebyś nie podnosił na mnie głosu.
-I nie podnoszę - zawarczałem. - Jedynie uprzejmie pytam.
-Mógłbyś odwieźć mnie do domu? - spytała ostro.
-Nie, nie mógłbym - odrzekłem tym samym.
Staliśmy już na podjeździe przed moim domem i z wszechogarniającą radością odesłałbym Viv do domu, bo prawdę powiedziawszy nie mogę na nią patrzeć i nie mogę słuchać tego, co mówi, gdy już decyduje się otworzyć usta. Ale podróż pod jej drzwi oznacza kolejne kwadranse spędzone tak blisko niej, w bezucieczkowym tunelu, okrojonym z wyjścia awaryjnego. I wolę irytować się nią w niemal dwustumetrowym domu, niż gnieździć w tym płonącym napięciu, szczelnie zamkniętym. 
Wysiadłem w żar lata, trzasnąłem jednymi drzwiami, drugie otworzyłem i czekałem, aż przejdzie przez próg. Dopiero całe wieki później zorientowałem się, że oglądamy się zza dwóch różnych stron przedniej szyby. 
-Idziesz, czy będę tak sterczał, aż zapuszczę korzenie?
Weszła do domu ze zwieszoną głową. Sam przed wstąpieniem odwróciłem się twarzą ku ulicy, wzniosłem oczy do nieba i pomodliłem się o cierpliwość, by zesłał ją na mnie Bóg i bym umiał ją przy sobie zatrzymać. Czysto niefizyczne współżycie z Viv przerasta moje siły i przerasta, aż w końcu ta tama pęknie, zaleje nas fala i oboje wzajemnie przekonamy się, czym jest krzyk przy tych dotychczasowych niemrawych paru decybelach więcej.
Popędziła na górę i, jak mi się zdaje, trzasnęły drzwi mojej sypialni. A więc to tak - pozbawiła mnie jedynego swobodnego schronienia. W salonie zastałem Jasona i Mię siedzącą tak blisko niego, że miejscówka na kolanach byłaby Europą. Zaalarmowani nagłym poruszeniem poderwali głowy, lecz zanim przywołaliby oczywistości, uniosłem dłoń i rzekłem:
-Nie mówcie nic, błagam. Całujcie się, flirtujcie, pieprzcie, czy  co tam dotychczas robiliście.
Zalałem żar ciała dwiema szklankami wody z lodówki. Oparty o blat dochodziłem do siebie po przekroczeniu samego startu relacji damsko-męskiej o przeciwległych biegunach charakteru. Takie przewidywalne! Takie oczywiste! A jednak poczułem deszcz dopiero wtedy, gdy spływał mi po głowie. Jakby ołowiane chmury nie były wystarczającą przepowiednią. Jakby raptowne porywy wiatru i wilgoć powietrza nie były dostatecznym prologiem tego deszczowego poematu.
-Ładnie razem wyglądacie - bąknąłem, gdy ich utkwione we mnie spojrzenia tego wymagały. Zasada była prosta: albo mówię ja, albo mówią i mówią, i mówią, i mówią oni.
Nie tym jednak razem. Dialog zamiast monologu - oto, na co się skazałem.
-Czyżby pierwsza sprzeczka małżeńska? - zagaił z humorem Jason.
-Chyba więcej niż sprzeczka - dołożyła Mia. - Patrz na niego, cały paruje. I, na miłość boską, czy mi się zdaje, czy masz koszulkę na lewej stronie?
Jak jeden mąż poderwali się z kanapy i stanęli przede mną, żądni słów.
-A niech mnie, zaliczył.
-Ale chyba bez fajerwerków i trzęsienia ziemi - dołożyła Mia. - Spójrz na jego minę. Tak nie wygląda facet, który właśnie przeżył orgazm życia. Wiem coś o tym, prawda, Justin?
Spojrzałem na nią karcąco. Tylko tego mi trzeba - głośnych serenad pod tytułem naszych plenerowych przygód.
-Powiedz mi, Mia, czy ta twoja cholerna siostra zawsze ma takie wahania nastroju?
-Mnie o to pytasz? Czasem nie pamiętam nawet, jak brzmi jej głos. Na ogół nasze rozmowy sprowadzają się do kwestii kto wypił resztkę  mleka i nie kupił nowego.
Jason klepnął mnie w ramię.
-Czyli nie zaliczył. Fałszywy alarm, Mia. Możemy wracać do priorytetów. I modlić się, by któregoś dnia mu dała.
Świat tworzy siedem miliardów odrębnych istnień i spośród tych siedmiu miliardów odrębnych istnień żadne nie są tak skore do wzajemnego pożycia jak Jason i Mia. Jeśli Bóg nie błogosławi mi, niech błogosławi choć im. Najwyraźniej do moich obowiązków należy zakasanie rękawów i walka wręcz w boju o dopasowanie mojego istnienia do istnienia Viv.
Niełatwo mi było wspiąć się po schodach, bo im wyżej ku górnemu piętru wchodziłem, tym gęstsze powietrze obłapiało mi płuca. Wspomnienie słusznych niewypowiedzianych słów i niesłusznych wypowiedzianych, gorliwie odbierały mi nieco z chęci konfrontacji. Bo jak tu rozmawiać, nie poznawszy słów docierających do niej? Wszedłem do sypialni, a Viv w niej nie było. Ale światło płonęło w łazience i cień splecionych w sprężyny włosów niekiedy przemykał za szybą.  Drzwi były zamknięte. Na klucz. Poruszałem klamką bezwiednie, zdziwiony, że nie ustępują. Osunąłem się więc na podłogę, przywarłem plecami do dykty i odbijało się przez nie ciepło jej pleców. Byliśmy tak blisko, a dzielił nas dystans głębokiego zirytowania sobą nawzajem. Jak to się stało, że mówimy w innych językach? Czyżbyśmy zawsze mówili?
-Viv - wyszeptałem. Dość krzyków. Szept jest pięknem. - Viv, kocham cię. I wiem, że mnie słyszysz.
-Słyszę - przyznała, również szeptem. Płakała. Rzeka jej łez podmywała mnie od spodu. - Słyszę, jak dudni ci serce.
-A ja słyszę, jak płynie ci krew.
Przykleiłem czoło do drzwi, wyobrażając sobie, że opieram je o jej czoło. Ale chyba żadne z nas nie było jeszcze gotowe, by stanąć twarzą w twarz i ta obustronna maska przyodziana w futrynę jest naszą nadzieją na powrót do zera i wyjście z ujemnego biegu naszej osi.
-Więc... Jak ci się podoba moja łazienka? Trochę w niej ciasno. I możesz natknąć się na brudne bokserki. A jakbyś się postarała, dogrzebałabyś się do niewykorzystanych pampersów Amy, gdzieś w górnej szafce. 
-Jest całkiem przytulna - odrzekła, zwracając się twarzą do drzwi. - I znalazłam tylko jedną parę bokserek, w dodatku czystych.
-Trafiłaś na lepszy dzień. Na ogół wygląda tam, jakby... A zresztą, co ja ci będę mówił. Powiedz lepiej, co u ciebie.
-Nic nie uległo zmianie - wyznała.
Przez chwilę oddychaliśmy razem, tym samym powietrzem. Położyłem dłoń na drzwiach i byłbym skory przysiąc, że Viv zrobiła to samo. Chciałbym, by między nami wyrosła matowa szyba, tak bym widział jej zarys i wędrówkę ruchów, choćby tej skradającej się dłoni, ale bym nie dostrzegał łez i mętnego wyrazu oczu. To jeszcze nie pora.
Spędziliśmy na przeciwnych podłogach godzinę. Nie rozmawialiśmy więcej. Nie wiem nawet, czy wciąż siedzi pod drzwiami. Nie jestem w stanie zlokalizować szmeru i cichego pochlipywania. Wiem tylko, że jest na tyle blisko, by jego siła rażenia wrzucała w odrętwienie moje serce.
Chcę sprawić, że przestanie płakać. 
Ale nie chcę być po tej samej stronie drzwi.
Chcę z nią rozmawiać.
Ale nie chcę nic mówić. I nie chcę, by ona mówiła cokolwiek.
To jak wejść w ślepy zaułek i nie mieć sił powrócić na rozdroża.
Podrzucałem starą piłkę do kosza, ona uderzała w ścianę, pogłębiając szramę złuszczonej farby, i powracała w moje otwarte dłonie. Głowa opadła mi wiotko na drzwi i szyję miałem z plasteliny. Ocknąłem się dopiero na dźwięk klucza przekręcanego w zamku i dykta drzwi z wyczuciem przywarła do moich łopatek. Poderwałem się na równe nogi i stanąłem z nią twarzą w twarz, mimo że jej twarz była na wysokości moich obojczyków. Poczułem nagłą potrzebę i nagłe pragnienie zamiast do drzwi, przywarcia do niej. I przywarłem całym sobą. Wtuliłem się w jej ciało, zamiast wtulić je w siebie. Bo odwieczne prawo uścisków nakazuje większemu kryć w sobie mniejsze. Wpiąłem dłoń w tył jej włosów i tak pękałem, rysa po rysie, bo dała się przytulić, ale nie naparła na mnie tą samą uczuciową ofensywą. Była ona i ja przytulający ją, zamiast my przytulający się nawzajem. Najwyraźniej drzwi otworzyły się jednostronnie.
-Lepiej już pójdę - oznajmiła cicho.
-Odwio...
-Nie trzeba, przejdę się - weszła mi w słowo.
-Viv, mieszkasz na drugim krańcu miasta. To przeszło trzydzieści kilometrów. 
-Przejdę się - powtórzyła znów i był to dla mnie sygnał, by nie negować tej dziesięciogodzinnej pieszej wędrówki. - Pozwól tylko, że zatrzymam bluzę. - Potrząsnęła przydługimi rękawami mojej bluzy, czarnej jak noc, sięgającej jej aż do skraju kusej spódniczki.
-Daj znać, jak dotrzesz do domu - poprosiłem, gdy minęła próg. - Tylko nie zapomnij. I bez tego będę się zamartwiał.
-Dam - obiecała. 
Ale jej nie uwierzyłem. Nigdy jej nie wierzę. Viv nie należy do grona osób, które dotrzymują obietnic. Tak mi się przynajmniej wydaje. W końcu - nie znam jej.
Zaczekałem, aż zejdzie schodami z piętra i pewien, że nie wróci, obdarty z nadziei, że jednak rozstaniemy się dziś powyżej poziomu neutralnej obojętności, wszedłem do łazienki. Z początku nic nie dźgnęło mojego niepokoju. Bokserki, które, mógłbym przysiąc, zostawiłem zmięte pod wanną, leżały złożone w pół na szafce, a wanilia kwitła w powietrzu w najlepsze. Ale gdy podszedłem do umywalki, by spłukać rozgoryczenie całego dnia z twarzy, mój wzrok przykłuła kropla rozrzedzonej wodą krwi i haczykowaty ogonek odchodzący od niej. Jeszcze ciepła. I świeża. 
Rozumiem okres i wszystkie kobiece sprawy, których istnienia ledwie jestem świadom. Ale okres i umywalka przeszło metr nad ziemią absolutnie nie idą ze sobą w parze. I nagle jakbym wiedział, co dalej robić. Choć nie wiedziałem. Po prostu pchnięto mnie na kolana i nakazano otworzyć mały metalowy śmietnik w rogu. Żadnych podpasek. Według przypuszczeń. Za to na na wierzchu starego opatrunku po otwartej ranie ramienia i zmiętej prezerwatywy sprzed wieków leżało foliowe opakowanie po żyletce. Z żyletką wewnątrz. A na żyletce krew i cały ból, który przemilczeliśmy cichą godziną.
Wyrwałem naprzód, schodami na parter, przeskakując po trzy stopnie i wyginając kostki jak ugotowany makaron. Ale jej już nie było. I zniknęło echo zatrzaśniętych drzwi. I klimatyzacja wchłonęła upał z korytarza.
-Wyszła przed momentem - oznajmił Jason pomiędzy pocałunkiem na obojczyku Mii a skubnięciem jej szczęki. - Albo i przed dwoma. Od dziś moja wieczność zlewa się w jedną chwilę.
I wiedziałem już, że jego mętny wzrok nie jest mętny przypadkowo i że jego rozczulony głos nie ocieka w czułość nadaremnie. Wpadł. Tak jak i ja wpadłem.
-Moi drodzy, sypialnię macie na lewo, a moje dziecko na prawo. Oszczędźcie jej tych przykrych widoków, proszę. 
-Nie wypada mi iść z nim do łóżka po paru godzinach znajomości - stwierdziła Mia. - Najpierw powinniśmy wypić kawę, później wymienić się telefonami, później spotykać dwa miesiące i na koniec ustalić z rocznym wyprzedzeniem datę naszego pierwszego razu.
-Odnoszę wrażenie, że to jakaś aluzja odnośnie mnie i Viv - wtrąciłem przybity. Wyszedłem na podjazd. - Ale wiedz, że nigdy nie wypiliśmy kawy, więc jeszcze nie wszystko stracone.
Zamknąłem za sobą drzwi. Stanąłem na osiedlowej ulicy i rozejrzałem się w obie strony, wyrzucając spojrzenie hen daleko, do następnej przecznicy. Ani śladu tego cienia, który mi umknął. Ani śladu trenu bólu, który ciągnie się metry za nią. Ani śladu tego, co powinienem nieustannie trzymać w rękach, by mieć pewność, że bezpieczeństwo jej nie opuszcza i że ja też jej nie opuszczam. A opuściłem. Wstyd mi za ten akt nierozwagi. Chcę być zaabsorbowany wyłącznie nią i zapominam, że ta wyłączność jest bezwarunkowa. 
Obiecałem sobie oswajać ją z moją obecnością szczebel po szczeblu, bo w głębokiej wodzie topi się każdy nieumiejący pływać. Nawet jeśli miałoby się to równać z naszym głębokim zirytowaniem sobą wzajemnie. 
Z drugiej jednak strony jej coraz to nowsze twarze są zasłoną mgielną przed monotonią. Chcę, aby każdy dzień był nowym dniem, nie powieleniem poprzedniego z dodatnią datą na kalendarzu. 
Stoję przed wyborem chwycenia się poznanego i czerpania z tego, co nigdy nie zostanie zgłębione. 
A nade wszystko to istotnie podniecające: jednego razu plątać się w jej rumieńcach po łagodnym otarciu kciuka o kość policzkową, a drugiego samemu płonąć przed jej obnażoną i niczym nieskrępowaną nagością. 
Co jednak nie zmienia faktu, że z ulicy wymiotło wszelkie formy ludzkiego istnienia. Więc i ja wróciłem do klimatyzowanego wnętrza domu. Amy siedziała na dywanie obok stolika kawowego, oparta o jego nogę, układała piramidy z klocków lego. A prócz niej nie było nikogo. Para nowych świergoczących ptaszyn skryła się w uwitym gniazdku.
-Gdzie są te papużki nierozłączki?
-W pokoju wujka. Powiedzieli, żebym im nie przeszkadzała. 
-Jeszcze tego mi brakowało - westchnąłem głęboko i wkroczyłem do sypialni na parterze, z końcem korytarza na prawo. Oboje siedzieli na łóżku, przy czym Jason na wpół leżąco, a Mia ze skrzyżowanymi nogami. Wychwalał wyraźnie wyrzeźbione kraty na brzuchu i rozpływał się pod dotykiem opuszki Mii przebiegającej w jego dolinach. - Proszę, nie dzisiaj - podjąłem.
-Przecież się nie bzykamy - zaoponował. - Pozwalamy naszej relacji biec stonowanym tempem, mam rację, Mia?
-Absolutną rację. Bierzemy przykład z ciebie i Viv.
Mam ich dosyć. Absolutnie dosyć.
-Skąd pewność, że nie mamy tego za sobą? - Ostentacyjnie zmieniłem koszulkę: z lewej strony na prawą. - Powiem wam w sekrecie, że jej pośladki są najbardziej gładkimi, jakie trzymałem w dłoniach. - Wycofywałem się, rzucając na odchodne: - Zostawcie otwarte drzwi. Możecie się rozmnażać, ale jeszcze nie dziś.
-Na Boga - zawołał Jason. - Jesteś moim bratem, nie ojcem. Nie rób za przyzwoitkę, kiedy sam posuwasz szesnastkę.
-Nic nie rozumiesz. Mia ma tego samego ojca co Viv. Jeśli on się dowie, będę miał podwójnie przejebane i wszystko odbije się na mnie. Wiem, co mówię. Proszę was tylko o szczyptę dyskrecji.
-Jeśli chcesz dyskrecji, zamknij drzwi, do cholery. Czego nie zobaczysz, to cię nie zaboli.
Wyszedłem, zostawiwszy drzwi otwarte na oścież. I jedno oko w progu.
Tego dnia byli grzeczni. Aniołki podskakujące na czarnej od grzechów chmurze.
Postanowiłem resztę dnia spędzić z Amy, moją pierwszą miłością, która zdaje mi się niedorzecznie zaniedbywana. To przykre - niegdyś po moim powrocie do domu już w progu wbijała się w moje ramiona; dziś nawet nie podniosła głowy.
-Mam ochotę gnębić cię do samego wieczoru - wyznałem, osuwając się na dywan obok Amy, porywając ją w ręce i unosząc wysoko nad głowę. Jej rozbrzmiewający dziecięcy chichot topił mi zamrożone kłótniami z Viv serce.
-Ulepimy dziś bałwana, tata? 
-Nie cytuj Krainy Lodu. Wystarczy, że znam ją na pamięć. Ale możemy upiec ciasto. Z jabłkami. Albo murzynka. 
-Upieczemy wujka Davida? - Wykrzywiła zabawnie brewki.
-Ależ się ciebie żarty trzymają. Więc za co się zabieramy? 
-Nie ważne za co. Ważne, żeby miało dużo czekolady. Lubię czekoladę, tata. Lubię ją, wiesz?
-A ona jeszcze bardziej lubi ciebie. Zwłaszcza kiedy jesteś ubrana na biało. Wtedy doprawdy klei się do ciebie , jakby była zakochana.
-Jesteś zazdrosny?
-Naturalnie - przyznałem. - Nie wyobrażam sobie dzielić się moim oczkiem w głowie z kimkolwiek innym, nawet z czekoladą.
-No widzisz - stwierdziła, gdy wziąłem ją na ręce i ruszyliśmy do kuchni. - A ja muszę dzielić się tobą z Viv. 
-Czyli ty też jesteś zazdrosna.
-Jestem. Ale cieszę się, że tak często się uśmiechasz. Tylko dziś jesteś jakiś smutny. 
-Pokłóciłem się z Viv.
Posadziłem Amy na kuchennym blacie, zacząłem kolejno wydobywać z szafek i szafeczek cały asortyment niezbędny przy domowych wypiekach.
-O co?
-Jednym słowem, o seks. 
-Ach - zasępiła się. - Czyli to te dorosłe sprawy, których nie zrozumiem?
-Dokładnie. Ale, przysięgam, za dziesięć lat będę rozmawiał z tobą o wszystkim otwarcie.
-Teraz też możesz. - Złapała mnie za nadgarstek obiema lepkimi dłońmi. - Patrz, możesz się wygadać, a ja i tak nic nie zrozumiem. To prawie jakbyś mówił sam do siebie, a nikt nie weźmie cię za wariata. No i przestaniesz się trząść. Zaraz potłuczesz wszystkie szklanki. Moją ulubioną też. A tego ci nie wybaczę.
Zacząłem opowieść z westchnieniem, gdy oboje zabraliśmy się do owocującej w czekoladę pracy. 
-Wpierw pojechałem do galerii bohomazów, w której była z rodzicami. Całowaliśmy się w kiblu, zrobiło się całkiem pikantnie, wszystko fajnie, pięknie i kolorowo. - Jedno z rozbijanych do miski jajek rozgniotłem w pięści na miazgę. Resztę Amy mieszała energicznie, do przesady energicznie, okrężnymi ruchami w plastikowej misce. - Zabrałem ją stamtąd i w samochodzie ni stąd, ni zowąd, zaczęliśmy się kłócić. Pieprzyła coś o tym, żebym jej nie molestował i nie wpychał rąk pod jej bluzkę, kiedy nie ma na to ochoty. Ale ona miała, na miłość boską, miała ochotę. - Wytarłem wilgotną ścierką oprószony mąką pyszczek Amy. - Przyjechaliśmy do starego magazynu za miastem, wiesz którego. I tam, również ni stąd, ni zowąd, Viv stwierdziła, że wielką frajdą będzie pozowanie przede mną do nagich zdjęć. Kimże bym był, gdybym jej odmówił? Skoro chciała się przede mną rozbierać, niech czym prędzej ściąga szmaty. Schlebia mi to. - Wspólnie skruszyliśmy pół tuzina tabliczek czekolady do rondla z rozpuszczonym masłem. Amy, niejednokrotnie parząc język, wyjadała rozpuszczoną słodycz i pojękiwała z kulinarną rozkoszą. - A potem pękłem. Można to było przewidzieć, na Boga! Stanęła przede mną kompletnie naga! Naturalnie, chciałem ją puknąć. I ona też chciała, żebym ją... No, rozumiesz. Przeszkodził nam jej tata, pognaliśmy więc do samochodu i w drodze powrotnej zgotowaliśmy karczemną awanturę o moje zapędy i jej wyimaginowaną cnotliwość. Amy, jesteś babą. Powiedz mi, do cholery, o co tej mojej małej kobietce może chodzić. 
-Mam pięć lat! - wykrzyknęła. - Kłócę się o klocki i lalki, nie o jakieś seksy.
-Obyś cieszyła się tym błogim stanem dzieciństwa jak najdłużej, skarbie.
Włożyliśmy gotowe ciasto do rozgrzanego piekarnika i, wedle tradycji, zasiedliśmy przed szybą kuchenki. Ciasto wyrastało i pękało apetycznie na powierzchni, a my, zahipnotyzowani falującym żarem, milczeliśmy. Do czasu.
-Kup jej kwiaty - zaproponowała nieoczekiwanie. - Dziewczyny chyba lubią kwiaty.
-Po pierwsze i zasadnicze, nie jestem typem faceta, który upadłby tak nisko, żeby kupować kwiaty. Po drugie, również zasadnicze, Viv nie jest typem dziewczyny, która lubiłaby je otrzymywać. I po trzecie, chyba najbardziej zasadnicze, nie zamierzam za cokolwiek przepraszać. Nie kazałem się jej rozbierać, nie kazałem jej świecić nagimi cyckami, nie kazałem jej mnie prowokować. Podsumowując, nie czuję się winny, więc i nie czuję, że mam za co przepraszać. 
-Ale ty jesteś uparty - westchnęła rozgoryczona. - Kogo obchodzi, że nie masz za co przepraszać? Przeproś i będzie po problemie.
-Przeproś, przeproś - zironizowałem. - Mam przepraszać za to, że jestem facetem? Za to, że chce mi się, kurwa, bzykać?
-Zamilcz - poprosiła łagodnie. - Zaczynam rozumieć, a w żadnym razie nie chcę rozumieć.
-I ja też nie chcę, żebyś rozumiała. Myślę, że to doskonała pora, by porozmawiać o polewie.
Ciasto skończyło ubrane w barwiony lukier i rozbiegło się z ust do ust w kwadrans, parząc przełyki zarówno nam, jak i dwojgu nierozłącznym, których z mysiej nory wywabiła woń prażonej czekolady. Nastał wieczór i wraz z Amy cytowaliśmy niepamiętny raz Krainę Lodu, szukając odpowiednich tonacji dla musicalowych kawałków. Z końcem ostatniej sceny rozbrzmiał dzwonek do drzwi i z początku sądziłem, że to element wersji instrumentalnej płynącej z kina domowego, więc zwlekłem się z kanapy z opóźnieniem i doczłapałem się do drzwi, walcząc z ostałymi drobinami mąki. 
W progu stał ten, który wzbudza we mnie respekt. O zmarszczonych brwiach, o łagodnie rozluźnionych, o wargach zaciśniętych na cygaro i o wargach nieczęsto uśmiechniętych - szacunek wyrabia strach i nauczyło mnie tego doświadczenie życiowe.
Nie wiedzieć czemu, gdy spostrzegłem w progu szefa, ujrzałem Viv rozświetloną nietuzinkową nagością i zdaje mi  się, że jej piersi wciąż połyskują w moich oczach. Toteż spuściłem wzrok. Ostrożność jest tym, czego uczył mnie przez lata. Jestem pojętnym uczniem. Nawet w rywalizacji z mistrzem.
-Szef tutaj? - spytałem z dystansem. 
Westchnienie oznaczało pokojowe zamiary; jego brak - mój niepokój.
Westchnął.
I ja westchnąłem. Bo nagle zdałem sobie sprawę, że Viv nie jest jedynym złotym kluczem noszonym u jego paska. I że drugi z tych kluczy zgłębia anatomię męskiego ciała tuż za ścianą.
-Szef tutaj! - wykrzyknąłem więc ponownie, ostrzegawczo i domyślnie. 
Skutek natychmiastowy. Ucichł chichot Mii zza ściany. I łóżko w sypialni jakby wstrzymało oddech. Dotąd jego rama wyśpiewywała do rytmu razem z nami. Teraz skradała się na palcach, by nie wybudzić bestii z ojcowskiej drzemki.
-Viv od kilku godzin nie wróciła do domu - rozpoczął zbolałym głosem. - Zniknęła z rana i nikt jej ani nie widział, ani nie słyszał. Co prawda Mii również nie ma od poranka, ale ona uprzedziła, że wróci późno i... Rozumiesz, Mia to Mia.
-A Viv to Viv - skwitowałem. - Wie szef, w kwestii Mii nie będzie trzeba szukać długo - rzekłem i w tym też momencie wystąpiła zza progu sypialni.
Obciągnij bluzkę, na miłość boską. Obciągnij bluzkę.
Obciągnęła. A niewidzące oczy szefa oszczędziły mi życie.
-Cześć, tatku  - rzuciła, całując go w obrośnięty w zarost policzek.
-Co ty tutaj robisz? - spytał, lecz bez zarzutu i złości. Naturalne pytanie naturalnie zatroskanego ojca.
-Odwiedzam swoich ziomków - odparła. - Przez jakiś czas mieszkaliśmy razem, to żeśmy się nieco zżyli. - Stanęła na palcach, dosięgnęła moją szyję i objęła ją wkoło ramieniem. Na jej czułości zagrałem przed szefem nieprzychylnym grymasem.
-No dobrze, już dobrze. Powiedz mi, Mia, nie wiesz, gdzie podziewa się Viv? Nic ci nie mówiła?
Ukłuło mnie jej dyskretne spojrzenie.
-Nie rozmawiamy zbyt często - odparła. - W zasadzie w ogóle ze sobą nie rozmawiamy, jeśli nie ma takiej potrzeby. Jestem ostatnią osobą, której mogłaby coś powiedzieć.
Szef zerknął na mnie i wiedziałem, czym odpowiedzieć na nieme pytanie.
-Ze mną też nie rozmawiała - powiedziałem wymijająco. - Dlaczego miałaby?
Pozostawił odpowiedź zagubioną w próżni. Dopóki on udaje, że o niczym nie wie i ja udaję, że on nie pojmuję, siedzę w bańce nieodzownego bezpieczeństwa.
Ale widzi. Widzi więcej, niż chciałbym, by kiedykolwiek zobaczył.
Gdy po chwili do salonu wszedł Jason, szef zwrócił się do niego:
-Odwieziesz Mię do domu? - Dystans potrząsał jego głosem. Jako kochanek swojego ulubionego pseudosyna, szef traktował go na drodze ulgi.
-Żaden problem, staruszku.
Gdyby nie okoliczności, staruszek w ustach Jasona nie pozostałby bez odzewu. To tylko dowód głębokiego zatroskania zniknięciem Viv. I moje zatroskanie miażdżyło mnie powoli jak prasa hydrauliczna.
Wtedy spojrzał na mnie i było to spojrzenie pierwsze trafne, pierwsze w oczy, pierwsze głębokie i ze stadem zdań pod nim. Stadem zdań, które skrócił do jednego:
-Pomożesz mi, chłopie? - Skinąłem głową jeszcze zanim spytał. - Musimy ją znaleźć. Mam złe przeczucia.
I ja je miałem. Ale dopóki krąg spojrzeń wirował wkoło mnie, byłem czystą kartką, czystą białą kartką. Skąd na białej kartce emocje, uczucia i cholerny niepokój o złodzieja mojego serca?
To kolejna niesprawiedliwość miłości - dotąd troszczyłem się o siebie, by być bezpiecznym; teraz troszczę się o nas oboje, by w ogóle żyć.
Przebrałem się szybko w czarne jeansy i czarną koszulkę z nadrukiem i wyszedłem za szefem z domu. Jechaliśmy moim samochodem. Nawet żeśmy tego nie przedyskutowali. Po prostu mój stał na podjeździe pierwszy, do mojego było bliżej, mój mogłem prowadzić i moim mogłem gnać na ratunek tej, która ratunku wymaga nieustannie: od siebie, od życia. Ode mnie.
-Zastanów się, synu. Na pewno nic ci nie mówiła? Dokąd chodzi, z kim się spotyka. Może ma jakichś znajomych? Albo, nie daj Boże, chłopaka?
-Żaden frajer się obok niej nie kręci - odrzekłem prędko, zbyt prędko, by podpiąć mój ton pod neutralność.
Dopóki tym frajerem jestem ja, nie będzie żadnego innego.
-Moja eks żona, matka Viv, mówiła, że ta coraz częściej znika z domu, wychodzi, nie mówiąc dokąd. Ale noce spędza, naturalnie, w domu. A dziś jest już dziesiąta. Na pewno z niczego ci się nie zwierzała?
-Szefie, kurwa, powiedziałem przecież, że nie jesteśmy na tyle blisko i nie wpadamy do siebie ze świeżym ciastem i kawką - uniosłem się, całkiem niepotrzebnie.  Co jednak poradzę, gdy każde jego słowo upstrzone obawą topiło w niej również mnie.
-Nie unoś się tak, bo zacznę podejrzewać coś, czego w żadnym razie nie chcę podejrzewać. Nie zmuszaj mnie do tego.
-Nie zmuszam - warknąłem. - Po prostu gdybym wiedział, gdzie można ją znaleźć, szef pierwszy by się o tym dowiedział.
A prawda jest taka, że moja znajomość zawiłości w psychice Viv jest tak znikoma, że jestem równie użyteczny co Mia, Jason czy sam szef. I to mnie przytłacza. Bo kiedy oni stoją u podnóża góry, ja powinienem oglądać ich drobiny ze szczytu. A sam ledwie wspinam się po ruchomym zboczu. Niech szlag trafi jej oszczędność w podziale emocji. Chętnie przyjąłbym szczyptę.
Krążyliśmy bez celu po mieście i żaden z nas nie dopatrzył się bezsensowności tego pościgu od latarni do latarni, dopóki kontrolka pustego baku nie zaczęła mrugać jaskrawą czerwienią. Zjechaliśmy więc na milczącą stację, na nadchodzącą naradę. I by uzupełnić płynną możliwość dalszej pogoni.
Tankowałem, wypalając niespokojnego papierosa drżącego w dłoniach. Szef nie wysiadł z auta, prowadząc burzliwą rozmowę z żoną, zarzucając się krzykiem i wzajemnie odbijanym niepokojem. Wszedłem na stację. Temperatura wewnątrz pokrywała się z tą  z końca lipca w Oklahomie. Znudzona ekspedientka zawzięcie piłowała paznokcie za ladą, pył z nich wzbijał się w powietrze w jasnym świetle jarzeniówki. Zapłaciłem za benzynę i dwie czarne kawy. Jedną posłodziłem dwiema torebkami cukru, swoją pozostawiłem gorzką jak zgorzkniały był żal względem Viv. Wróciłem do samochodu z dłońmi spalanymi gorącem papierowych kubków.
-Kawa nocą to zabójstwo - skomentował, ale wkrótce ciągnął z otworu w wieczku pełnymi haustami. - Czyżbyś wrócił dziś z pustymi rękoma, synu? Ilekroć jeździłem z tobą na stację benzynową, nigdy nie zdarzyło ci się wrócić bez gumek.
-Ostatnio się nie przydają - odrzekłem pomrukiem.
-Co to się stało, że największy playboy, jakiego znam, postanowił trzymać się wstrzemięźliwości?
-Najsampierw pragnę podkreślić, że Zayn jest absolutnie większym playboyem. A tak na marginesie, szefie, z całym szacunkiem, ale nie będę z szefem rozmawiał o moich podbojach łóżkowych. Albo ich braku.
-Martwię się o swojego najlepszego pracownika. Teraz przynajmniej wiem, skąd w tobie to rozdrażnienie ostatnimi czasy. 
-Jestem znacznie mniej rozdrażniony, gdy nikt nie podkreśla tego rozdrażnienia cholernym jaskrawym różem, szefie - bąknąłem. - Skupmy się na tym, co rzeczywiście istotne. A w tej chwili najistotniejsza jest Viv. I jej zniknięcie. Na Boga, jest szef jej ojcem. Niech się szef zastanowi, dokąd mogła pójść.
-Jeśli chciała się gdzieś zaszyć, z całą pewnością nie siedzi w centrum. I nie w domu. I, cholera, nie wiem gdzie. Nie znam swojego dziecka. Nie mam pojęcia, gdzie jej szukać. 
Chwila zastanowienia i dodałem do siebie wszystkie wskazówki.
-Ale ja wiem - rzekłem niespodziewanie. 
Nagły pisk opon zawrócił samochód na najbliższej przecznicy.
Może jednak jest dla mnie nadzieja? Może ta nieznajomość Viv jest powierzchowna, a znajomość przyczajona i nierozpoznana? Bo może, choć nie czytam z niej jak z księgi, czytam z ręcznie, czasem niewyraźnie pisanego dziennika. Bo może obojętność na jej twarzy komponuje paleta barw, a ja umiem te barwy nazwać. Bo może deszcz, który nas obmywa, jest tylko letnią mżawką, a nie listopadową ulewą. Bo może aby zrozumieć Viv, należy zamknąć oczy, zamiast otworzyć je szeroko.
Zamknąłem je. Zacisnąłem mocno i dopiero wtedy zapłonęło światło. Nie oświetlało może całych splątanych przestrzeni i szeregów dróg, ale snop promieni wdzierał się uparcie wąską smugą, zewsząd, wszędzie.
Spróbowałem myśleć jak Viv. Naturalnie, to niewykonalne. Nie pojmę tylu przeciwstawnych różnorodności. Ale zdaje mi się, że pomimo odległości jestem bliżej niej niż kiedykolwiek byłem. Kluczem do tej bliskości nie jest zrozumienie. Kluczem jest akceptacja pomimo niezrozumienia.
Nie miałem pewności, czy jest tam, gdzie widzę ją tymi zamkniętymi oczyma. Wiem jednak, że wyraźniejsza jest w ciemnościach i że moje przekonania dotyczące jej obecności lub nieobecności dopiero w braku światła szczycą się odwagą. Wyjazd z miasta nie był zablokowany, więc wybiliśmy się pędem z miejskiego zgiełku i strumieni świetlnych telebimów. Szef wypytywał notorycznie od serca centrum, ja notorycznie uchylałem się przed odpowiedzią. Tym sposobem on grzmiał, ja milczałem i moje bezpieczeństwo  stawało pod coraz potężniejszym znakiem zapytania.
-Do jasnej cholery! - Uderzył pięścią w deskę rozdzielczą. - Powiedz mi, dokąd tak zapierdalamy, bo zaczynasz mnie nieludzko denerwować, gówniarzu. 
-Och, wypraszam sobie. Jaki gówniarzu? Jesteś ode mnie raptem dwanaście lat starszy.
-Więc nagle przeszliśmy na ty?
-Owszem, przeszliśmy - uniosłem się również. - A jedziemy do starego magazynu nieopodal zachodniej obwodnicy. Ona może tam być.
-Moment, skąd miałaby wiedzieć? O magazynie, o wszystkim.
I wtedy na nowo pojmało mnie milczenie.
I tak do końca drogi. Do absolutnego końca drogi. Tam, gdzie koła zapadły się w piach i pęd, który zanikł, przestał zagłuszać wrzask myśli. Teraz ich donośny akcent urządzał w mojej głowie próbę niezestrojonej orkiestry symfonicznej. Przedzierałem się, przyspieszając, przez leśne gęstwiny, przez które niemożliwym było przebrnąć gładko i płynnie jak przez wodę. Sam nie wiem, dokąd mi się tak spieszyło. Docierając na miejsce i wysiadając z samochodu, nie ucieknę przed domysłami szefa. Wręcz przeciwnie, dam im swobodę gonitwy.
Zaparkowałem przed frontowym wejściem. Wyskoczyłem i przywarłem do okratowanych, matowych brudem okien. Wnętrze magazynu było na tyle mroczne, by bez źdźbła światła nie móc odróżnić ścian od czarnej przestrzeni. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie ma jej w środku. I jednocześnie oddaliło wszelkie nadzieje. Może znajomość Viv jest jednak powierzchowna. Może moja wiara w jej przewidywalność zawiodła po raz wtóry.
Dopóki tam jednak byłem, obiecałem sobie nie spocząć, nie przeczesawszy najbliższej okolicy. Chociaż miałbym czekać do rana. Chociaż miałbym czekać na światło. Ciemność, w której chciałem jej szukać, okazała się zbyt mroczna. A zamknięte oczy za mało przydatne. Otworzyłem je szeroko i bałem się zamknąć. 
-Bieber, zaczekaj - zagrzmiał szef, lecz szedłem przed siebie z zaparciem. Przedzierałem się przez rzadkie powietrze zdające się zatrzymywać mnie i spowalniać. Gonił mnie aż do pobliskiego jeziorka, nad które zszedłem po piaszczystym zboczu. Złapał za nadgarstek i gwałtownie wykręcił. Jego siła nie słabnie z wiekiem. Wzmaga się i muszę walczyć, aby jej dorównać. - Widziałem dziś twój samochód przed magazynem - oznajmił stanowczo. - Byłeś tu z nią? - Spuściłem głowę. Szarpnął moim ramieniem. - Pytam, kurwa, czy byłeś tu z nią dzisiaj.
-Byłem - przyznałem jednym słowem. Tyle wystarczyło, by pogrążyć się połowicznie.
I doprawdy nie było czasu topić się w jego złości, bo nagle dostrzegłem swoją bluzę zmiętą w krzakach i brak jej dziewczęcego wypełnienia. Spojrzałem na rozciągające się w mroku nocy jezioro i nabrałem w płuca powietrza, jakbym nurkował już teraz.
Paradoksalnie uratowała mnie jej niefrasobliwość. Naraziwszy się na niebezpieczeństwo, zmyła je ze mnie.






~*~ 




Kolejny rozdział za nami, w końcu udało mi się jakiś przeczytać i w sumie mi się podoba hahaha. Jestem ciekawa, co Waszym zdaniem będzie się działo w kolejnych rozdziałach.
Tak w ogóle to jesteśmy już chyba za połową, a ja nie mam bladego pojęcia, jakie będzie zakończenie, przy czym przeważnie miałam zakończenie gotowe jeszcze przed rozpoczęciem hah :)






7 komentarzy:

  1. o cholera
    ale bedzie, jesli wejda do tego magazynu i stary zobaczy to zdjecie:)
    nieee Boze nie chce tego
    ps co ta Viv odpierdala?

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak ja to uwielbiam! Kobieto wzbudzssz we mnie mega ciekawość co będzie dalej.
    Rozumiem,że viv jest taką postacią specyficzną i jej zachowanie coś musi tłumaczyć ale kurde trochę zaczyna mnie irytować już...
    Czyżby miało wyjść ze Bieber coś z córką szefa?

    OdpowiedzUsuń
  3. jak mnie Viv wkurza o bozee
    rozdział like always 10/10

    OdpowiedzUsuń
  4. Zapraszam :)

    https://www.wattpad.com/story/91209800-live-is-worth-the-living

    OdpowiedzUsuń
  5. Ooo jezuniu boję się kolejnego...

    OdpowiedzUsuń