środa, 9 listopada 2016

Rozdział 20 - Finished the race


Opuszka kościstego palca o zarysie zadbanego paznokcia rozpoczęła bieg po zaparowanej słodkawym oddechem tylnej szybie audi w czerni. Powolne rozszczepione serce  o krzyżujących się odnogach. Serce przebiła strzała. Potem druga. A jeszcze potem ogrom morza strzał. Przestały trafiać w serce i cała szyba wkrótce w nich była.
-Psujesz nam kamuflaż - zarzucił Jason i strącił dłoń Viv z szyby, wychyliwszy się ze swojego miejsca za kierownicą.
-Nie podnoś ręki na moją dziewczynę - ostrzegłem. - Siedzimy tu już od godziny. Sam chętnie bym coś narysował, byleby zabić czas.
-Uzbrój się w cierpliwość, bracie. Chcesz odzyskać córcię, czy nie chcesz?
-Naturalnie, że chcę. Nie rozumiem tylko, jak ma nam w tym pomóc koczowanie przed blokiem Chloe.
-Chloe ma dziecko. Dzieci lubią place zabaw. A my właśnie przed takowym stoimy. Ponad to świeci słońce i pogoda jest wprost wyborna. - Przerwał, dostrzegając głęboką nieinteligencję mojego spojrzenia. - Dzięki Bogu to nie ty jesteś mózgiem tej operacji.
Zamknąłem oczy. Odchyliłem głowę na zagłówku. Wpłynąłem w ciemność bezkresną i błogą. Ciemność okalaną dłońmi Viv na karku, szyi, szczęce, zza oparcia fotela. Jej dotyk był łagodny i subtelny, lekki na moich sztywnościach. Czas przyspieszył i przestał liczyć się w sekundach. Zaczął w kwartałach. Kwartał i pocałunek z tyłów na karku. Kwartał i nadleciał kolejny. Kwartał i...
-Czy to nie nasze gołąbeczki? Jedna mała, druga większa, lalka Barbie i laleczka. Cóż za urocze dziecko. A i mamusia niczego sobie. - Jason nachylił się nad przednią szybą. - A niech mnie, znacznie więcej niż niczego sobie.
-To, że jestem młoda, nie oznacza, że nie wiem, czym jest zazdrość. A jakby nie patrzeć, to była dziewczyna mojego chłopaka. - Viv pocałowała mnie w ucho. - Mojego i niczyjego więcej.
I rzeczywiście, z jednej z klatek wyszła Chloe, trzymając za rękę nieco ociągającą się, ospałą Amy. Moją Amy. Amy, która za rękę powinna trzymać mnie. Tego, który poświecił dla niej więcej niż życie. Poświęcił siebie. Dotknęło mnie źdźbło niesprawiedliwości i chciałem wierzyć, że wkrótce przestanie łechtać mnie niepożądaną pieszczotą.
-Zaczynam żałować, że poszedłem na układ bez seksu - westchnął Jason przeciągle. - To nauczka na przyszłość, by nie rwać się do pierwszej lepszej fuchy.
-Robisz to z dobrego serca - przypomniałem. - Nie dla korzyści.
-Owszem. Ale gdyby przypadkiem jakieś korzyści się nawinęły, nie narzekałbym i nie protestował.
Wydobył z wnęki w drzwiach, mój Boże, pistolet, najprawdziwszy, i kominiarkę. Połyskująca czerń lakieru broni oślepiała mnie, gdy próbowałem przyjrzeć się uważniej tej rozsiewającej grozę ewentualności i nagle uderzyła we mnie potworna świadomość drobnej oprószonej miodowym włosiem głowy, która wzejdzie przed przeszywającą lufą. 
-Dobrze się czujesz, kretynie? - zarzuciłem, gorejący agresją. - Chcesz mierzyć do mojego dziecka? Pomijając to, skąd masz broń?
-Nie jest moja - zarzekał się.
-Więc czyja?
-Twoja, braciszku, twoja. Innym razem porozmawiamy o szkodliwości posiadania nielegalnej broni palnej. Teraz goni nas czas.
Amy nieopodal padła kolanami w piach i zamiast myśleć o jej utracie i o wiszącym w powietrzu powrocie, widziałem jedynie paskudne plamy wilgoci, pod którymi szarzeje materiał dresów w odcieniu lila róż. Pierwsi, ja i Viv, wysiedliśmy z przybytku bezprawia na kółkach, okrążyliśmy samochód, ni to się skradając, ni to prężąc się dumnie w wyproście, i czmychnęliśmy w gęstwiny zarośli tuż obok. Krzaczyska przyjęły nasze ciała salwą kolców i jęk wyrwałby się z mojego gardła, gdybym nie wpadł wprost w wargi Viv. Nie powiem, by pocałunki w kolczastych niedogodnościach były marzeniem i spełnieniem. Jednakże walc z jej ustami, z jej słodkością, nawet w tych zgliszczach natury... Słodki Jezu, gdzie to niebo, z którego się urwała?
-W takim stylu mogę lądować w krzakach każdego jednego dnia - rzekłem, spijając miód, nektar mojej miłości, z jej ust. - Plecy mam odrapane jak po dzikim seksie.
-Masz czelność narzekać? To ja wylądowałam na łopatkach. To mnie przygniotło stutonowe cielsko. To ja, na Boga, nie mogę oddychać.
-Czym sobie zasłużyłem na to szczęście, którym jesteś?
-Czym sobie zasłużyłam na ten ciężar, którym mnie obarczasz? Mówię poważnie, Justin. Moje wnętrzności krzyczą.
Osunąłem się z niej, niepokojąco spłaszczonej i zagłębionej w runie leśnym, w suszu liści, płatkach przywiędłych kwiatów, gałązkach ozdobnych iglaków otaczających nas zewsząd. Usiadła prosto. Jej niegdyś białe jeansy przestały wspominać niewinną biel i pół tuzina paskudnych plam zawilgoconej ziemi pałętało się to tu, to tam, skubiąc kolana, skubiąc pośladki. 
-Może urządzilibyśmy tu sobie małą miłosną sesję? - zaskoczyłem nas oboje zuchwałą propozycją. 
-Głupi napaleniec. Nie chcę kochać się w krzakach. 
-A gdzie chcesz?
-W przyszłości, Justin. Najlepiej odległej i mrocznie ciemnej.
Rozchyliła tęgie gęstwiny, jej mała buzia skryła się wśród nich i włosy stworzyły dywan z zielenią. Objąłem ją w talii, drobną i ciepłą, rozgrzaną naturalnie bądź rozgrzaną mną. Wyglądałem przez szpary w gałęziach, chwytałem się widoku dramatu rozgrywanego w zasięgu mojej interwencji, której jednak nie ma. Pozwalam, by przerażenie, ten niedorzeczny paraliż, pojmał małą Amy i wycisnął z niej pęk łez.
-Moja mała córeczka - zawodziłem. - Moje biedne dziecko.
-Spokojnie, Jason nie zrobi jej krzywdy.
-Nie w tym rzecz - wyznałem. - Boli mnie, że w ogóle musimy brać udział w tej szopce. Jakby moje dziecko z natury nie było przypisane mnie.
-Cokolwiek by nie powiedzieć, to również jej dziecko.
-Bujda - wtrąciłem. - Ona dała tylko jajko. Jak kura. To ja to jajko wysiadywałem.
Tymczasem Jason przystąpił do działania, bez znieczulenia, oderwał plaster jednym szarpnięciem, zanim w ogóle przykleił go na krwawiącą ranę. Ubrał bluzę o długich czarnych rękawach, które zakryły mozaikę tatuaży. Pod kominiarką chował nałogowo mierzwione włosy. Okręcał pistolet na palcu i żołądek zatrzepotał mi niczym ryba w piaskach pustyni. Strach przelałem w uścisk. Uścisk sztuką nazywający artystyczny obraz siniaków w zagłębieniach wąskich bioder Viv.
-To boli - syknęła.
-Przepraszam, wytrzymasz. A ja nie.
Amy majtała nogami na huśtawce, nabierając prędkości, która usilnie ją omijała. W tym czasie Chloe wielbiła erę iPhonów i jej palce biegały energicznie po wyświetlonej na małym cacku klawiaturze. Jason zaszedł Amy od tyłu, raptownie ściągnął z huśtawki, porwał ramieniem w przestworza i rozpęd wbił ją w piach. Ogłuszający krzyk - to jedno, czego wyrzekałem się jak ognia, teraz dociera do mnie z piętnem mojej wyłącznej winy. Później rozległy wrzask Chloe, ten napoił mnie głęboką satysfakcją. Gdzie był Jason, gdy bój o dziecko nabrał wyrazistych konturów?
Trzymał dłoń na szyi Amy. Mocno. Za mocno. Na Boga, krzywdził ją. Mało brakowało, a wyrwałbym z krzaczysk z impetem i pogrzebał misternie tkany plan, nić po nici, ścieg po ściegu. Prawdopodobnie ciężar słodkawego zapachu Viv był jedynym czynnikiem zagłębiającym moje pięty w bagnistych terenach. Przykładał dłoń do jej małej, maleńkiej główki, i zastanowiło mnie, gdzie byłem, gdzie było moje racjonalne podejście do dobra Amy, gdy wznosiliśmy kolejne elementy tego absurdu.
Pojmał ją jak worek ziemniaków, pod pachę, nieczule. Przebył wszerz nagle opustoszały plac i wrzucił Amy do bagażnika audi o zamaskowanych tablicach rejestracyjnych, o stłumionej tożsamości. Ruszył z piskiem opon, z wrzaskiem wspominającej deszcz nawierzchni. Otoczył zarośla, które wciąż oddychały naszą bojaźnią. Tam Viv wskoczyła na tylne siedzenia jednym rozpędzonym ślizgiem. Zostałem sam. Sam na sam z jęczącą bezsilnością Chloe.
Odczekałem w ukryciu, aż hormon nieporadności osiądzie na dnie i gdy stwierdzę, że jest niczym wzburzone morze nawet przed sztormem, przed rozwinięciem jego skrzydeł. Doczekałem więc jedynie pierwszego ewentualnego momentu przypadkowego spotkania i wyszedłem z krzaków, otrząsnąwszy się z leśnych niedoskonałości obsiadających mnie zewsząd. Ruszyłem ku Chloe napędzany odrazą i niechęcią, z maską zatroskanego wybawiciela. Otworzyłem wrota własnego Broadway'u i rozpocząłem sztukę bez scenariusza.
-Czego ryczysz? - spytałem bezlitośnie, bo i litości we mnie nie było. Brak litości odpłacony brakiem litości. Ona nie miłowała mojej rozpaczy i ja nie zamierzam produkować się nadaremnie. - Przytyłaś pół kilo, czy złamałaś paznokieć?
-Nie kpij ze mnie - warknęła łzawo. - To, że się rozstaliśmy, wcale nie oznacza, że musisz wywlekać na wierzch wszystkie swoje złośliwości. Zwłaszcza teraz.
-Zwłaszcza teraz? - podchwyciłem. - Powiesz w końcu, skąd ten potok łez?
-Zabrał ją - zajęczała donośnie. - Jakiś typ zabrał naszą Amy. Naszą małą Amy.
Chwila wyuczonej zadumy, sprężenie mięśni i fala tęgiego sztucznego gniewu.
-Pozwoliłaś, by jakiś drań uprowadził moją córkę? - uniosłem się.
-Naszą córkę.
-To nie ma teraz nic do rzeczy. I nie zmieniaj tematu! - huknąłem. - Fakty są takie, że naszego dziecka nie ma. Zniknęło. I to ty do tego doprowadziłaś. - Drgnęła pod siłą mojego głosu. - Dzwonię na policję.
Wyciągnąłem komórkę i rzeczywiście zadzwoniłem. Nie na policję jednak, a do Jasona, który mój akt scenicznej szopki potraktował jak drogę ku mojemu zwycięstwu. Na drugim końcu telefonicznej linii, zostawiwszy Amy pod solidnymi skrzydłami troski Viv, wsiadł w samochód, ale mój, dla niepoznaki, i szlifując oficjalny język, pędził na fali wyimaginowanych kogutów policyjnych. Wiele wysiłku kosztowało mnie zacieranie zbrodni uśmiechu - pragnął wypełznąć, naigrawać się i upajać strachem Chloe.
Strach ten, o dziwo, był najprawdopodobniej szczerym lustrem jej uczuć, bowiem padła na mój tors, rzewnie zatapiając go we łzach, obejmowała mnie ciasno w pasie i musiałem gimnastykować się i trudzić, trzymając ramiona rozłożone szeroko, tak szeroko, by nie daj Boże nie dotknąć jej, nie musnąć wroga, nie zarazić się jego cierpieniem i, słodki Jezu, nie uszczknąć kropli współczucia. Obiecałem nie zniżyć się do poziomu dygoczącego truchła.
-Justin, to nie jest moja wina - załkała i nakłuła mnie zirytowaną żałością. A może irytującym żalem? - Musisz mi uwierzyć. Nic nie mogłam zrobić. 
-Tłumaczą się winni - wtrąciłem. Może dlatego na ogół milczę? - Nie rycz, Chloe. Twoje łzy w niczym nam nie pomogą. Mogłaś pilnować jej lepiej. Mogłaś nie spuszczać jej z oka. Mogłaś cokolwiek! I, na Boga, przestań się do mnie kleić. Nie licz na słowa wsparcia. Moje zauroczenie twoją nieporadnością wygasło całe lata świetlne temu. 
-Nie traktuj mnie jak obcą. 
-Ale ty jesteś dla mnie obca, dziewczyno. Nie patrz na mnie tymi maślanymi oczami. Ten sentyment, który niegdyś pozwalał ci poniewierać mną na prawo i lewo, przepadł nieodwracalne. I, cholera, co ci mówiłem o tych łapach? Zabieraj je ode mnie. Jestem na ciebie wściekły, więcej, niedorzecznie wkurwiony, i ostatnią rzeczą, na jaką mam teraz ochotę, jest użeranie się z twoimi niesfornymi włosami wchodzącymi mi do pyska.
-Nie oczekuję pieprzonej miłości. Właśnie na moich oczach jakiś typ celował do mojego dziecka. Liczyłam jedynie na odrobinę wsparcia, cholerny gnoju. Jakbym miała porównać poziom twojej czułości, kiedyś garbił się gdzieś między drugim a trzeci szczeblem drabiny. A teraz zwiedza jądro ziemi, głęboko, głęboko pod nami. Umiejętność zachowania się przy zrozpaczonej kobiecie świadczy o poziomie dojrzałości i męskości, Justin. Męskości!
-Jeśli wysoka tolerancja nieodpowiedzialności mojej byłej przesądza o byciu mężczyzną, mogę być nawet i babą. Nie wymagaj ode mnie czegoś, na co ty nigdy byś się nie zdała, Chloe. A tak na marginesie, oboje jesteśmy dorośli. Skupmy się na tym, co istotne, zamiast słownie rozszarpywać sobie gardła.
Wkrótce go dostrzegłem. Ubrany w granatową koszulę, ni to szykowną, ni to do przesady sportową, i czarne spodnie na granicy urzędowej przyzwoitości i ulicznego przyzwolenia. Czarne okulary z dużymi szkłami podskakiwały na jego nosie, gdy przemierzał blokowisko od północy chodem pewnym i dystyngowanym, powlekanym dozą dystansu. Zatrzymał się parę metrów przed nami, zdjął okulary i trzymając je w kąciku warg, począł przyglądać nam się dyskretnie niedyskretnie. 
Wyglądał olśniewająco. Byłem zmuszony przyznać to jako dogłębnie heteroseksualny brat.
-Państwo wzywali policję? - spytał, nonszalancko połyskując fałszywą legitymacją policyjną, prawdziwą kartą stałego klienta siłowni na przedmieściach.
-Zgadza się - powiedziałem, wpływając w głębiny prymitywnego teatrzyku. - Nasza córka została uprowadzona. Dosłownie parę minut temu jakiś zamaskowany typ porwał ją sprzed oczu, pożal się Boże, matki.
-Powiedziałam ci już, żebyś darował sobie te pieprzone złośliwości. 
-Ile dziewczynka ma lat? - spytał, notując w notesie; tym, w którym zbiera naklejki na darmową kawę w pobliskiej cukierni.
-Pięć.
-I, jak rozumiem, była pod pani opieką?
Opieka - to właśnie ten impuls napędził nowy przypływ w Chloe.  Zacząłem przypuszczać, że zniknięcie Amy rzeczywiści odcisnęło piętno w jej przyzwoitości. Moje sumienie milczało.
-Wiem, co pan myśli - rzuciła oskarżycielsko. - Nie dopilnowałam jej, mogłam coś zrobić; coś, cokolwiek, choćby dać się porwać razem z nią. Ale tego nie zrobiłam, do cholery! Nie roztrząsajmy nieprawdopodobnego.
-Proszę się uspokoić. Niczego takiego nie powiedziałem. Będę wdzięczny, jeśli zapisze mi pani swój adres i wróci teraz do domu. Proszę nie kontaktować się z rodziną ani znajomymi. Zjawię się u pani w przeciągu najbliższych godzin i tam dokończymy rozmowę. Może mi pani obiecać, że nie zrobi niczego pochopnie?
Oczy jej wyschły i tylko prastara, powiedziałbym dziecięca bezradność garbiła jej ramiona. Ta sama bezradność sprawiła, że był taki moment, do którego wstyd mi się przyznać, kiedy to wziąłem pod uwagę ewentualność objęcia jej, niezobowiązującego, by wyrzuty sumienia zmieniły się w odległy szum.

***


Klatka schodowa łączyła barwy zamierzonej szarości i tej nabytej, podkreślonej tumanami kurzu. Oktet kamiennych schodów wspinał się na półpiętro, kolejny oktet docierał na piętro. Na skrzynkach pocztowych piętrzyły się sterty różnorakich gazet, pomylona korespondencja, jawny bunt przeciwko wysokości rachunków. Echo kroków spływało po ścianach, topiło nisko osadzone w parterach kostki obwiązane usztywnianym butem.
Jason postawił stopę na pierwszym stopniu, zachwiała nim spora doza niepewności. Najpewniej wspinaczka po schodach trwałaby znacznie dłużej, gdyby na jego szerokie plecy nie wpadła Viv, mała, drobna, chwytając w pięści jego koszulkę.
-Nie zatrzymuj się - szepnęła. Nawet szept krzyczał na tych milczących terenach. - Im dłużej stoimy, tym większe istnieje prawdopodobieństwo, że nie ruszymy na nowo.
-Boisz się, że stchórzysz?
-Boję się, że ty stchórzysz.
-Bardzo kiepsko mnie znasz, kicia. Tak kiepsko, że byłbym gotów się niemal obrazić.
Wdrapali się po schodach, piętro trzecie, mieszkanie na prawo od windy, z końcem korytarza. Mosiężna tabliczka przytwierdzona do drzwi informowała o zawartej niegdyś umowie najmu mieszkania - nazwisko na niej wyryte wspólną z nazwiskiem Chloe miało wyłącznie pierwszą literę. Mayson, informowało. Mayson, nie Montez. Viv i Jason ukłuli się pełnymi zrozumienia spojrzeniami i rozdzielili: Viv przysiadła na stopniu przed windą, we wnęce w wiekowej ścianie; Jason z kolei poprawił kołnierzyk wymuskanej żelazkiem koszuli i zadzwonił dzwonkiem dwukrotnie, szarpiąc śpiewny dźwięk. Muzyka ucichłszy, przypomniała grozę milczenia. Grobowa cisza trwała jeszcze moment, potem wdarło się w nią szuranie kapci o szorstkiej podeszwie o panele.
W progu stanęła Chloe, jednak Chloe o zatrzęsienie szczebli niżej w rankingu jej kondycji. Włosy miała zmierzwione, naelektryzowane polarowym kapturem obszernej bluzy, oczy napuchnięte i wrzeszczące intensywną czerwienią, a makijaż tworzył mozaikę niesymetrycznych kształtów poniżej kości policzkowych. To znacznie ułatwiło zadanie Jasonowi - kompromitacja jej bez jednoczesnej kompromitacji samego siebie.
-Och, pan policjant - powiedziała, dziobiąc słowa jak kura ziarna na grzędzie. - Proszę, niech pan wejdzie.
W mieszkaniu pachniało ciepłem i czymś, co Jason nazwałby punktem zaczepienia - zapach, o którym myślisz, gdy słyszysz 'dom'. Mimo że pośród dwóch pokojów z aneksem kuchennym i niewielką łazienką plątała się dotąd jedna dusza, obecnie i chwilowo zaledwie dwie. Zaprowadziła go do salonu. Jego uwagę przykłuła butelka wina. W połowie pełna. I jednocześnie w połowie pusta. To ta pusta część odjęła kolejny szczebel drabiny trudów. Bułka z masłem, pomyślał, albo i bez niego.
-Jest pani pewna, że alkohol w tej sytuacji jest dobrym rozwiązaniem? - spytał moralizującym tonem.
-A zna pan lepsze? - Umoczyła wargi w kieliszku. - Napije się pan czegoś? Kawy, herbaty?
-Kawę, poproszę. Z mlekiem.
Zagotowanie wody. Zalanie wrzątkiem drobno zmielonych ziaren. Wydobycie z przepastnej lodówki mleka i nade wszystko dolanie go w odpowiednich proporcjach do filiżanki. To wszystko pochłonie wystarczający odcinek czasowy, by skonał cały stres jego brakiem.
Chloe pochłonięta przygotowaniami kawy pozostawiła za plecami swój upadek i rów, w który wpada. Jason ukradkiem dolał do kieliszka wina, wydobył z przepastnej kieszeni na pośladku pigułkę gwałtu i skruszoną, wsypał do falującego alkoholu. Wymieszał, trzymając wzrok ku górze, na baczności, na jej szczupłych łopatkach nietrafnie nasłuchujących szumu fal w kieliszku. Pozwolił procentowej czerwieni uspokoić się, osiąść i powrócił do pionu sprzed matactw.
-Słodzi pan?
Powrócił dla jej głosu, powrócił w ramiona przyzwoitości.
-Nie, dziękuję.
Usiedli na kanapie w kształcie litery L, ona bliżej telewizora, on na pograniczu sofy i niesfornego stojaka na parasole z liczbą trzech sztuk wewnątrz. Nie upił kawy. Wiedząc, czym sam raczył ją poczęstować, upoił się ostrożnością i zbył nieufność regularnym zdmuchiwaniem kotłującej się nad szklanką pary. Rozpacz Chloe przykleiła kieliszek do jej ust i powrócił na szklany blat stolika dopiero z ostatnią zapodzianą kroplą. To kwestia minut, pomyślał, kalkulując szybkość wpływu tabletki gwałtu na pięćdziesięciokilogramowe młode ciało. Parę minut i będę mógł rozpiąć piekielny guzik pod samą szyją. Ale rozpiął go natychmiast, wymawiając się ciepłem letniego wieczoru.
-Więc była pani z córką na spacerze, gdy doszło do porwania, zgadza się? - zaczął, ku podtrzymaniu rozmowy. - Jest pani w stanie opisać napastnika?
-Mężczyzna, dobrze zbudowanej postury, nie wysoki, ale i nie niski. Miał bluzę i kominiarkę. Naprawdę nie jestem w stanie powiedzieć nic więcej.
-Żadnych znaków szczególnych? Odstępstw od normy?
-Z całą pewności. Nic jednak nie zobaczyłam. Jak wspomniałam, był zamaskowany. Jedyne, czemu zdołałam się przyjrzeć, to jego dłonie. Męskie, duże dłonie. Zupełnie jak pańskie.
Jason gustownie liznął pianę mleczną utrzymującą się na powierzchni filiżanki.
-Zaskakujące - mruknął pod nosem. - Doprawdy zaskakujące.
Na efekty siły współczesnej chemii nie trzeba było czekać długo. Wzrok Chloe zmętniał, dłoń kołowała nad złączonymi kolanami i drżał pusty kieliszek w niej przytrzymywany. Jason z błyskiem artysty w oku podziwiał swoje dzieło, dzieło odbioru świadomości, dzieło wyrywającej się z ciała słabości. Swobodnie upijał wino z gwinta, a kończyny Chloe sztywniały, sztywniały, aż zaczęły mięknąć i jakby nie było w nich kości. Powieki jej opadły, oczy stały się niewidzące, uszy niesłyszące, zgasło podrygujące nad nią światło.
-Niebezpiecznie jest popijać winko we własnym domu, co, księżniczko?
Wyszedł z mieszkania. Światło na klatce schodowej zgasło długie minuty temu i jedynie cienki snop wypływał z ekranu telefonu Viv, oświetlając sprężyny włosów wkoło jej głowy. 
-Do kogo tak wypisujesz? - zawołał zza progu. - Mam powiedzieć Justinowi?
-Możesz - odrzekła. - Może przeczyta ci to, czym tak namiętnie go nękam.
Wstała ze stopnia. Otrzepała pośladki i Jason poskromił w sobie myśl, z jak miłą chęcią by ją wyręczył. Wrócili do mieszkania. Viv skradała się w drodze do salonu i wpierw drgnęła na widok Chloe w pozycji rozgwiazdy, odskoczyła, lecz zaraz ruszyła wgłąb za Jasonem.
-Śpi?
-Ma się rozumieć. Jak niemowlę.
Viv stanęła przed Chloe, między jej spływającymi z krańca kanapy nogami. Obserwowała, jednym okiem z litością i igiełką współczucia, drugim z zazdrością, której sama nie pojmowała. Wetknęła palec w jej żebro, w drugie, odrzuciła kosmyk z czoła i stwierdziła:
-Jak się tak jej przyglądam, muszę przyznać, że ładna z niej kobitka.
Jason stanął ramię w ramię z Viv.
-Jestem zmuszony się z tobą zgodzić. Co prawda ten rozmazany makijaż i rozciągnięty dres odbierają jej nieco punktów...
-Ależ ty powierzchowny - wtrąciła.
-A ty z lekka nienormalna. Jaka panna komplementuje byłą laskę swojego faceta?
-Niezawistna.
Nie było czasu do stracenia. Jason zarzucił na bark wiotkie ciało Chloe i myląc wpierw łazienkę z sypialnią, dotarł wkrótce do łóżka o szerokości trojga rozprężonych barków. Położył ją na pościeli, jego ruchom brakowało wrodzonej delikatności. Viv weszła do sypialni tuż za parą zlepionych, przycupnęła na przysadzistym stołku w rogu, pod oknem, skąd krąg widoku rysował obramowanie poza granicami pamiętnego placu zabaw. Włączyła w komórce aparat i z obiektywem zwróconym ku panelom, w drżących dłoniach, oczekiwała nieodzownego, mając wyrzuty sumienia i nie mając ich jednocześnie. Sprzeczność moralna z uczuciową toczyły w niej walkę na noże, po śmierć, lub po życie.
Jason zerknął z ukosa na swoją małoletnią pomocnicę.
-Kicia, nie jesteś za młoda na ten pornograficzny teatrzyk?
Uniosła wzrok znad zaschniętej plamy kawy w rogu.
-Jestem z twoim bratem. Czy może mi więc zaszkodzić jakaś, jak to ująłeś, pornograficzna szopka?
-Też racja - przyznał. - Trzymaj więc telefon na baczności. Rozpoczynamy przedstawienie.
Rozebrał Chloe do naga, partia po partii odkrywał potencjalny wstyd i uśpione skrępowanie, uśpione wraz z nią samą. Upajał się chwilę widokiem, podziwiał i fantazjował. Nie wpłynął w ocean tych grzesznych wyobrażeń wyłącznie cięki zaporze, tamie w postaci obecności Viv. Pozwolił sobie poczuć wszystko to, co poczułby bez scenariusza, którego zmuszony był się trzymać. A gdy wsiąkła kropla zażenowania szczegółowym rozplanowaniem tego absurdu, rozebrał się sam, na prośbę Viv zostając w bokserkach. Oszczędzę pozory jej niewinności, pomyślał i przyparł Chloe ciałem.
W ruch poszedł aparat. Zdjęcie za zdjęciem, pozycja za pozycją, scena po scenie. Początkowe gęstwiny powietrza rozrzedziły się, gdy Viv uchyliła okno i wpuściła podmuch wieczornego chłodu. 
-Staraj się nie gapić w kamerę - poprosiła po raz enty. - Ma wyglądać w miarę możliwości naturalnie, nie jak zaaranżowana orgia na potrzeby fantazji.
-Znalazł się reżyser od siedmiu boleści - mruczał pod nosem i odwracał wzrok, byle z dala od obiektywu, byle z dala od twarzy Chloe zaczerpniętej od niedźwiedzia pandy.
Po piętnastu minutach materiał dowodowy wylewał się w niepojętych ilościach z karty pamięci w telefonie Viv. Sesji zdjęciowej nadszedł kres. 
-A teraz dzieci ewakuują się z sypialni, by zostawić dorosłych samym sobie - zakomunikował donośnie. - Niczego jej nie ubędzie, jeśli sobie ulżę.
-To gwałt - stwierdziła Viv, nagle czując, że krok Jasona za próg sypialni powinien nadejść przed jej krokiem.
-Nie gwałt, a rozsądne wykorzystanie darów natury.
-Nie taka była umowa, Jason. Nie pozwolę ci jej skrzywdzić. Nie tak.
-Zrobiłaś się nagle w sposób niepojęty wielkoduszna, wiesz, kicia? - W jego głosie podrygiwała irytacja.
-Nie stać cię na konwencjonalne poderwanie dziewczyny, więc zabierasz się za te nieprzytomne? - zagięła go. - Wiesz jak to o tobie świadczy w roli mężczyzny? - ryzykowała.
I mimo że naraziła się tym na wiązankę najrozmaitszych wyzwisk szeptanych i wycharczanych gardłowo, dopięła swego. Wraz z dopięciem swego, dopiął się guzik i pasek w spodniach Jasona, i jego tors nie świecił już nagością. 
-Zepsułaś mi całą zabawę - stwierdził z wyrzutem. - Cholerna sztywna małolata.
-Wiedz, że jeśli powtórzę to Justinowi, dostaniesz po pysku. Więzy krwi nie są okolicznością łagodzącą.
Zasiedli wspólnie na kanapie. Napięcie krzyczało, lecz szeptem. Nastał czas oczekiwania na powrót Chloe do żywych, na jej trzeźwość na rozsądnym poziomie, na szok i lament na wiadomość o przebiegłej manipulacji. Minuty wlekły się niemiłosiernie w ciszy przerywanej coraz to nowymi nadchodzącymi wiadomościami - to na telefon jednego, to znów na drugiego, mające jednego nadawcę po drugiej stronie linii. W końcu Jason rzucił telefon w róg kanapy i usiadł po drugiej stronie poduszki-barykady, którą Viv wspaniałomyślnie umieściła pomiędzy nimi. 
-Całkiem niezła z ciebie dupa, wiesz, kicia? - zagaił, zgarniając jej wątłą posturę zamaszystą wyprawą ramienia. - Tylko niepotrzebnie udajesz taką cnotkę. Jestem święcie przekonany, że siedzi w tobie mała grzesznica.
-Nie do ciebie należy wywabianie jej, racja?
-Może i racja. Justin wspominał coś mimochodem, że stronisz od seksu. Całkiem bez sensu. Dam sobie głowę uciąć, że gdybyś się postarała, mogłabyś zagiąć w tych klockach wszystkie plastikowe panny, wokół których obraca się Justin.
-Nie potrzebuję mu nic udowadniać - rzekła dumnie.
-Naturalnie. Mówię tylko, że może Justin traktowałby cię poważniej, gdybyś od czasu do czasu dała się zaliczyć. To, że ty masz szesnaście lat, nie oznacza, że on ma tyle samo. Jest facetem, nie chłopcem. Wspomnij czasem moje słowa.
Spojrzała na niego z niesmakiem. Niesmak był tak duży, że po chwili odwróciła wzrok. Mdłości nie były tym, z czym pragnęła się użerać.
-Sugerujesz, że Justin nie traktuje mnie poważnie? - spytała. - Nie wiem, co ci mówił, a co dopowiedziałeś sobie sam. W każdym razie to on jest we mnie idiotycznie zakochany. Ja nie wiem jeszcze, co do niego czuję. I naprawdę byłabym wdzięczna, gdybyś przestał się interesować tym, z kim i kiedy chodzę lub nie chodzę do łóżka. To sprawa między mną a Justinem. Nie piszę się na życie w trójkącie.
Nuta surowego jadu w jej głosie zaskoczyła ją samą. I na nowo wchłonęło ich milczenie. Milczenie krótsze jednak niż poprzedni jego etap, bowiem nagle zdruzgotany krzyk dobiegł ich z sypialni i jasnym było, że pomimo spięć i różnicy poglądów, złączą się w kumulowanych siłach i wypełnią obietnicę do końca.
-Witaj, cukiereczku - rzucił niedbale Jason z progu sypialni. 
Chloe, owinięta turkusową narzutą, trzęsła się w niezrozumieniu i niepewności prędkością postępujących po sobie okropieństw. 
-Sprawa przedstawia się następująco. - Podszedł do niej, z telefonem Viv w dłoni, z pokazem slajdów zaaranżowanych skotłowań na pościeli. - Jeśli nie chcesz, żeby te zdjęcia trafiły do twojego faceta, do opieki społecznej, do kogokolwiek, przestaniesz ubiegać się o prawa do opieki nad Amy. Wycofasz się z wyścigu na samym starcie. Zdaje mi się, że nie muszę dodawać nic więcej. Reszta jest dla ciebie zrozumiała w równym stopniu co dla mnie. Zgadzamy się ze sobą, mam rację?
Jason to wiedział. I Chloe, choć jeszcze nie pojmowała, pozwoliła głowie kołysać się twierdząco.






~*~




A więc taaaak, przepraszam że dodaję rozdział tak późno, ale jest to ten rodzaj rozdziałów, które pisze mi się po prostu źle. Na dodatek druga część rozdziału pisana jest w narracji trzecioosobowej, a nie pisałam nic w tej narracji o 1,5 roku i to było dość dziwne, wrócić teraz do tego na chwilę hahaha. W każdym razie, jeśli nie wpadnie mi coś innego do głowy, na następny rozdział planuję taką mini gorącą scenę hahaha :)
Ps. Wszystkim, którzy wybierają się na koncert (za kurwa Boże dwa dni) życzę udanej zabawy :))

10 komentarzy:

  1. No i z wattpada przyszłam tu haha.
    Wiec rozdział wyszedł świetnie i nie dobrze ze źle Ci się go pisało:(
    Jadę i omg 2 dni! !!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Odpowiedzi
    1. Oczywiście, ze jadę :) właśnie siedzę w pociągu haha

      Usuń
    2. Tak jak ja i mimo tego, że ludzi e mówili ,,nic nie zobaczysz" widzialam idealnie.

      Usuń
  3. Dowaj rozdzioł dziołcha

    OdpowiedzUsuń