wtorek, 1 listopada 2016

Rozdział 19 - Enemy territory


Zaskakujące, jak nieograniczoną władzę ma czas. Jego jedynego nie zatrzyma wszelki wysiłek, mozolne próby i starania, bo ilekroć spędzisz godzinę na spowalnianiu go, tej godziny już nie odzyskasz. I pomyśleć, że ta sama zasada wchłonęła  osiem ostatnich lat. Upływ czasu wpisał się w nasze twarze i ciała - w niczym nie przypominaliśmy tych chuderlawych chłopców o błyszczących oczach sprzed lat, o iście dziewczęcych  rysach i lśniących czuprynach. Stał przede mną mężczyzna postawny, mojego wzrostu, mojej budowy. Również przed  nim prężył się facet. Szukaliśmy w sobie tych wątłych cech sprzed wieków, ale połyskiwała wyłącznie mężna teraźniejszość.
-Jason - wypowiedziałem na głos, by przypomnieć sobie brzmienie tego imienia, niegdyś wypowiadanego dzień w dzień, z wyrzutem i pretensją, z pobłażaniem i litością, dziś z nutą, albo z całą linią melodyjną sentymentu. - Jezus, bracie, to... To ty?
-A znasz innego frajera, który dał się namówić na tatuaż z imieniem zawszonego kundla z dzieciństwa?
-Obaj go kochaliśmy. Te tatuaże były naszą wspólną decyzją.
Zawiesiliśmy się na moment, oczy w cieniu oczu, a potem z dziwnie głęboką rozpaczą padliśmy sobie w objęcia. Moje mięśnie obejmowały Jason, jego ugniatały mnie w ramionach. Nie był to zwykły męski chwyt, a braterski uścisk pełen zmarnowanego czasu, pełen rozerwanych w strzępy lat. Poklepałem go po plecach, jak niegdyś, jak tego szesnastoletniego szczyla, którego, niech mnie Bóg pokarze, zostawiłem przed ośmioma laty. Dzielą nas natomiast dwa, wtedy będące przepaścią, urwiskiem kanionu, dziś jedynie wpisem w dowodzie. Podobieństw było bez liku, rozświetlone nawet w cieniu nocy, ale i szczypta różnorodności. Niemniej jednak widziałem w nim siebie i widziałem naszego ojca - słowem: geny Bieberów wrosły w jego skórę.
-Jaki świat jest mały. - Zmierzwiłem włosy. - Jaki świat jest mały, do cholery - powtórzyłem radośnie, bo i do radości były powody. Powrót braci marnotrawnych w swoje ramiona.
-Jednak to, że jesteś moim bratem, nie zmienia faktu, że zmasakrowałeś mi samochód.
-Ja tobie? - wzburzyłem się. - Spójrz, kto komu wjechał w maskę.
-Chłopcy, jeśli mogę wtrącić słówko, w dalszym ciągu stoimy po środku skrzyżowania. Macie szczęście, że jest środek nocy. W przeciwnym wypadku z waszych samochodów zostałaby miazga, sterta zgniecionego żelastwa.
-Ten twój uroczy koteczek dobrze mówi. Zwijajmy się stąd. Proponuję piwo, za rogiem jest całkiem przytulny pub.
Nie śniło mi się odmawiać - komu: bratu?, po ośmiu latach rozłąki? Wróciliśmy do samochodów i wycofaliśmy z wolna. Jęk zmiażdżonej blachy omal nie wycisnął ze mnie szczerych łez przywiązania i straty. I niewątpliwie uroniłbym parę, gdyby nie obecność Viv i gdyby nie mój wstyd względem wzruszeń błahostkami. Ostatecznie jednak blacha wyszła z zazębienia w blasze i w tych rozpaczliwie dramatyzujących autach dotarliśmy pod zaludniony pub.
-Uroczy koteczek - żachnęła się Viv. - Też mi coś.
-Nie zrażaj się do niego. Już jako dziecko było nieco... specyficzny.  Nie powiem ci, jaki jest teraz, bo to okaże się dopiero z czasem. Ale charakterku nie stracił. Cięty ma język, zupełnie jak nasz ojciec.
-I jak ty - dołożyła.
-Tym łatwiej będzie ci się oswoić z nim. Uroczy koteczku.
Jason czekał na nas w zagłębieniu kamienicy, oparty o mur, wyłaniając się ze wstęg papierosowego dymu, to znów w nim niknąc.  Wyglądał jak ktoś, koło kogo za żadne skarby ówczesnego świata nie pozwoliłbym przejść Viv samej.
-Kiedy tak gruchaliście sobie w samochodzie, zdałem sobie sprawę, Justin, że nie przedstawiłeś mi koleżanki. A przecież ja nie gryzę.
-Koleżanki - zagrzmiałem z drwiną. - Facet, ta kruszyna to miłość mojego życia, największe szczęście. I największa zagadka. Viv.
-Viv - powielił. - To skrót od Vivien, mam rację?
-Owszem - odrzekła z cieniem dystansu: tego, który zachowałaby, gdyby nie nadzieja we mnie.
-Całuję rączki, księżniczko. - I ucałował, spojrzawszy rozlegle długim spojrzeniem w jej oczy.
Ale nie wykluł we mnie zazdrości. Wspólny tatuaż zobowiązuje do braterskiej solidarności.
Zobowiązuje, nieprawdaż?
Weszliśmy  do baru zatopionego w woni chmielu i ochrzczonych chmielem ludzi. Wypatrzyłem wolny stolik w kącie i dałem Jasonowi znać, gdzie powinien nas szukać, w razie gdyby nie zdołał wypić dwóch piw na głowę.
-Brat, duże? - upewnił się i skinąłem. - A co dla pani?
-Sok pomarańczowy, proszę.
-Więc jednak nieletnia - cmoknął, odpowiadając szatanowi skrytemu w nim. - A wiesz, koleżanko, że gdy wypijesz przed snem sok, ale jabłkowy, przyśnią ci się wybitnie erotyczne grzeszki?
-Jesteś głupi - skomentowała. - Nawet bardziej niż Justin.
-To u nas rodzinne, skarbie.
Rodzinne, nierodzinne, to drugorzędna sprawa. Pierwszorzędną był bowiem skarb z ust Jasona godzący w Viv,  i być może ten impuls wbił we mnie igłę, maleńką, choć ostrą, jakiejś zaklętej w obojętność zazdrości.
Zajęliśmy miejsca w wolnym boksie, ramię w ramię z Viv, pustą ławkę na przeciw zostawiając Jasonowi, który przybył niebawem, taszcząc w dłoniach kolekcje szkła. Pierwszy toast wzniósł jeszcze na stojąco, spienione piwo pociekło mu po podbródku i otarł ten drobny wyraz zaniedbania rękawem. Viv, przeczuwając zawieszoną w powietrzu męską rozmowę, długą męczącą chwilę kobiecej grozy, podciągnęła nogi na siedzenie i wpełzła pod moje ramię, wtulona, rządna subtelnych pieszczot, niespełniona uczuciowo. Moja kruszyna, osłaniana siła, sprytna i przebiegła w dążeniu do mojej miłości.
-Wasze zdrowie, gołąbeczki. - Haustów było co nie miara. - Opowiadajcie więc, jak długo jesteście razem i wszystko to, co niezbędne, żebym mógł wam pogratulować.
-Ile jesteśmy razem? No, ileż to minęło? Zdaje mi się, że końca dobiega pierwsza doba.
-Kawał udanego związku, jest się czym chwalić.
-Każdy zaczynał od pierwszej doby.
-Albo od pierwszej nocy, po której jednak nie nastał dzień owocujący we wspólną przyszłość.
-Skończyłem z tym - wyjaśniłem. - Teraz ważna jest miłość, nie seks.
-Mówisz jak nasza matka, aż żal człowieka ściska, gdy się ciebie słucha. To ta panna tak cię nawróciła?
-Nawróciłem się sam. Ona jest jedynie tym, dla kogo to nawrócenie nabiera sensu.
-Co nie zmienia faktu, że czuję się nieswojo w towarzystwie faceta, który uroczyście ogłasza, że zamierza trzymać się jednak babki. Choć nie powiem, ta wasza różnica wieku jest całkiem podniecająca.
-Podniecaj się nią na odległość, bracie. A poza tym popędem opowiedz, co zmieniło się u ciebie.
-Oprócz tego, że przeszedłem mutację i zgubiłem dziewictwo, niewiele. Nie mam żony, nie mam dziecka, nie mam psa. I mieszkania wprawdzie też.
-A ja mam.
-Co,  psa?
-Dziecko - westchnąłem. - Dziecko mam.
-Pierdolisz.
-Gdzieżbym śmiał?
Nadmiar wrażeń sprawił, że kufel Jasona zionął pustką i sam łasił się w nieumyślnych drobnych łykach na moje. Polował niepostrzeżenie. A głowę miał mocną: kamień w czaszce i kamień na niej.
-Nie milcz, stary, tylko mów, opowiadaj. Może dzieci nie są moim ulubionym tworem, ale słucha się o nich bez ryzyka strat, mam rację?
-Sądziłem, że rodzice wyśpiewali ci wszystko.
-Nie widziałem się z nimi od tygodni. I myślałem, że ty też nie jesteś u nich stałym bywalcem.
-Odwiedziłem ich niedawno. Ktoś musiał wykonać ten pierwszy krok. Padło na mnie. W każdym razie mam pięcioletnią córeczkę, Amy, która została mi w sposób pozbawiony litości odebrana. Za długo, by to tłumaczyć.
-Odebrana, powiadasz. Więc czemu jej po prostu nie odzyskasz?
-To nie takie proste.
-Koleś, życie jest proste. To jeden wielki banał. Zabrali ci dziecko? Zrób wszystko, żeby je odzyskać. Poproszę ogromny skrót wydarzeń. - Nie starczyło piwa w jego kuflu, nie starczyło piwa w moim; siorbał więc sok przysypiającej Viv przez pogryzioną słomkę.
-Matka małej powróciła w wielkim stylu jako dziewczyna mojego kumpla.
-Ale nie mojego - stwierdził lekko. - Facet, wyznaję jedną zasadę: po trupach do celu. Naprawdę nie mam w sobie przyzwoitości. Pominąwszy rodzinę. Pomogę ci odzyskać córcię.
-Jak chcesz to zrobić?
-Jeszcze nie wiem - przyznał. - Ale razem coś wymyślimy. Nie przebierając w środkach.
-W porządku z ciebie gość. Nie znam cię jeszcze, nad czym głęboko ubolewam, ale już cię lubię. Mógłbyś machnąć na to wszystko ręką i stwierdzić, że skoro nie mieliśmy kontaktu osiem lat, nie potrzebujesz go teraz odnawiać.
-Dajże spokój z tymi sentymentami. Jesteś moim bratem. To nagroda, ale i zobowiązanie. Poza tym, jak już zdążyłem wspomnieć, nie jestem bezinteresowny. Od dziś twój adres jest również  moim adresem.
-Wprowadzaj się, choćby zaraz. Wariuję sam, w pustym domu.
-A ta mała? - Znad blatu dźgnął uśpioną Viv słomką.
-Ma szesnaście lat. Aktualnie jesteś jedynym, który o nas wie i będę zobowiązany, jeśli tak zostanie. To córka mojego szefa i... Och, opowiem ci przy innej okazji. Teraz powinienem odwieźć ją do domu, nim zaśnie zupełnie. Poprzedniej nocy nie zmrużyła oka.
-Pikantnych szczegółów również mogę oczekiwać przy innej okazji?
-Nie możesz - odrzekła Viv sennie, przez przymknięte powieki.
-I masz odpowiedź - podsumowałem. - Zapisz mi swój numer, zaraz wyślę ci adres. Wal prosto do mnie, tylko najpierw nieco wytrzeźwiej. Ja odwiozę swoje szczęście do domu i zaraz jestem u siebie. Do zobaczenia wkrótce, bracie.
Pieszczotliwym biegiem kciuka wzdłuż kości policzkowej obudziłem Viv, wyrwałem ją ze stanu, w którym zatapiała się niemrawo. Omiotła wachlarzem wilgotnych rzęs gromadkę mrugnięć. Barwa oczu pełna ciepła zespoiła się z moją, nieco chłodniejszą. Ucałowałem czubek jej nosa, rozkwitł jej blady uśmiech i zębami w kolorze i o słodkości bitej śmietany, chwyciła kąśliwie moją wargę, łakoma, smakująca syropem z pomarańczy. Wstaliśmy, ja trzeźwy, ona nietrzeźwa w swej senności. Wychodząc z baru, wspierała się na moim ramieniu, potykała o wyszczerbione deski podłogowe; progi podstawiały szeregi trudów pod jej stopy. Prowadziłem ją na oślep przez zwierzęcy gąszcz pożądliwych męskich zawieruszeń wzrokiem. Zasiadła na fotelu i natychmiast  silna pięść zmięła wątłą kartkę jej ciała. Odchyliłem fotel, by komfort jej snu przewyższył komfort mojej jawy.
-Zaśpiewaj mi kołysankę - poprosiła. A przy niej jestem wiecznym potakiwaczem. Na tak - zawsze i wszędzie.
-Śpij, kochanie, już. Słodkie oczka zmruż i... Mój Boże, minęły wieki, odkąd ostatnim razem usypiałem Amy kołysanką. Teraz wystarczają bajki. Mogę uraczyć cię jedną z tych, które wykułem na pamięć. A leciało to tak...
Jednakże kiedy zerknąłem kantem na Viv, sen już ją omiótł. Przykryłem jej bok bluzą i na światłach wycałowałem włosy. Zapach owocowego szamponu podrasował dwukrotnie moje tętno.
Smuga reflektorowego światła padała z zawstydzeniem na wyrwę w blasze maski i to była cena, jaką przyszło mi zapłacić za ośmioletnią rozłąkę z bratem. I, jeśli mam być szczery, zapłaciłbym drugie tyle, uszczerbek w prawym profilu auta, by odzyskać go raz jeszcze. Powrót rodziny za progi życia to jak Gwiazdka w maju i wakacje z końcem października. Radio pobrzękiwało sennymi nutami, stłumione, będące podtrzymaniem odległej wyprawy Viv w zaświatach. Stłuczka z Jasonem uświadomiła mi, jak wiele skupienia potrzeba, by przebrnąć przez miejski zgiełk. Ale, na Boga, jak być skupionym przy Viv? Przy jej pełnych ustach we wszystkich odcieniach różu, prawdziwa różana tęcza; jak być skupionym przy ciele, którego nagie podwodne wspomnienie wałęsa się pośród mgły wszystkich innych; jak być skupionym przy jej dobrym sercu, które zdecydowała się mi ofiarować; jak być skupionym przy charyzmie, która uśmiech maluje łzami, która szept tworzy krzykiem?
Istota miłości jeszcze nigdy nie była tak koszmarnie rzeczywista.
-Obyś nie dała mi powodów do zazdrości, skarbie - westchnąłem i brakowało mi papierosa, którego dym mógłbym wzbić w przestworza. - Zabiłbym dla ciebie każdego. I obyś ze mną nie pogrywała, Viv. Boję się, do czego byłbym zdolny.
Mijaliśmy umykające za oknami nocne witryny sklepów, szyldy podrzędnych kasyn i stacji benzynowych. Wjazd na osiedle Viv, długie mile dalej, oznaczał martwotę tych wszystkich społecznych przybytków. Tylko równa układanka symetrycznych dachów, furtek i jeden motyw przewodni ogrodów pęczniejących bujną roślinnością. Świadomość czekających mnie w przyszłości rozkoszy czerpanych łapczywie z tego, co dziś tak blisko odległe, zupełnie wybiła mnie z rytmu podążania za usilnymi tworami obcości, rzekłbym nawet wrogiej, wyrastającej murem między mną i Viv. I zaparkowałem tuż pod jej oknami. Śpiącą kruszynę niosłem poprzez gęstą zieleń, zdrową i żywą, poprzez jej zapach konkurujący z zapachem mojego szaleństwa, pod okno od strony ogrodu. Kołysało się, pchane zbłąkanymi podmuchami wiatru. Przez parapet przelazła sama, niezgrabnie, stęskniona snu, ku któremu pędziła ochoczo. Wszedłem za nią w oazę słodkiego ciepła, ale nie kładłem się do łóżka, obok niej, i nie spełniałem marzeń. Bowiem gdybym się położył, wstałbym rankiem, nie później niż ona, ale i nie wcześniej.
-Cholera, tak bardzo chciałbym tu z tobą zostać - wyznałem w jej spierzchnięte równym oddechem nocy wargi. - Może zadzwonię do Jasona i powiem mu, że będę dopiero nad ranem?
-Jedź teraz - poleciła. - Nie widzieliście się osiem lat.
-Ale on nie jest moim uzależnieniem.
-A ja nie chcę być. To niezdrowe. - Siedziała na łóżku, gdy ją pocałowałem, całym tym stęsknionym zdruzgotaniem. I nagle ona leżała, a ja na niej. I pocałunek trwał. - Tatuaż - wymamrotała i nuta bólu wbiegła w jej ton. Podniosłem się zatem, by nie urażać uczuciowego dowodu. - Dziękuję za dziś, Justin - powiedziała, położywszy dłoń na moim policzku, opuszkami sięgała włosów. - I za każde następne dziś.
-Pocałuj mnie - wyżebrałem na odchodne.
-Nie proś. Po prostu weź, czego pragniesz.
-Nie mogę - przyznałem. - Wziąłbym za wiele.
Dlatego jedynie poczęstowałem się czułym skubnięciem jej warg i zjadłem kostkę czekolady ze szczytu piramidy; połechtałem potrzeby, ale im nawet nie śniło się osiąść, zaspokojonym. Czmychnąłem prędko przez to samo okno, które zamknęła za mną, gdy byłem już u wylotu z ogrodu. Pędziłem, by pokusa powrotu nie zawróciła moich kroków. Sprzed domu oddaliłem się z werwą, w samochodzie o kołach niepamiętających pisku, o reflektorach nierozpamiętujących światła. Oddaliłem się i zapragnąłem zapłakać rzewnie, bo zostawiam mile za plecami cały sens tej pogoni.
Pozwolę sobie ominąć kolejny opis monotonnej podróży, monotonnej, bo bez Viv. Wiele okalanych w zachwyt nocą zdań później dotarłem pod betonowy masyw domu i przytuliłem krawędzie wgniecionej blachy do równie zmiętej maski Jasona, i podążyłem ku światłu w otwartych drzwiach. Przebyłem pół szlaku dzielącego mnie od domu i Jason wychynął do mnie zza progu, mówiąc:
-Doskonale, że już jesteś. Pomożesz mi wnieść torby.
Zajrzałem w otwarty bagażnik muśniętego matem Audi.
-Widzę - rzekłem na widok dwóch toreb i pokaźnej kolekcji kartonów - że już wcześniej miałeś zaplanowane, by wjechać w mój wóz po środku skrzyżowania i tak mną manipulować, bym niemal sam zaproponował ci wspólne mieszkanie.
-Prawdziwy zbieg okoliczności: akurat dziś pokłóciłem się z kumplem, u którego pomieszkiwałem.
-O co?
-O jego pannę. Zaliczyłem ją. A potem maszyna eksmitacji ruszyła sama.
-Bzyknąłem laskę kumpla? - upewniłem się z dezaprobatą względem kompletnego braku zasad moralnych. - Zaczynam mieć spore wątpliwości, czy bezpiecznie jest cię wpuścić pod swój dach.
-Wyluzuj. Jesteś moim bratem, to zmienia postać rzeczy. A poza tym, ta twoja Viv zdaje się być przesadnie cnotliwa. Nie kręcą mnie takie aniołki.
Obaj wznieśliśmy po trzy pudła, ustawione piętrowo na swoich grzbietach, po torbie na ramieniu, i zażegnaliśmy zmrok, zamykając za sobą drzwi na zasuwę. Jason miał czas, by rozpierzchnąć po domu ciekawski wzrok, teraz więc skierował się prosto ku jedynej sypialni na parterze, małej, osobliwie ciasnej, posiadającej jednak urok w tej swojej ciasnocie: łóżko ogrodzone metalową ramą u zagłówka i u stóp, stara komoda zwieńczona u sklepienia sufitu, trio składanych krzeseł pod ścianą i dębowa szafka nocna o rozmaitym wyborze kolorowych lamp w liczbie czterech sztuk. Postawiliśmy kartony przy zewnętrznej ścianie wychodzącej na zapuszczony ogród, torby na gołym materacu bez pościeli. Najwyższa pora, by wpuścić w krąg tego domu nieco zwyrodniałego optymizmu.
-Jeszcze po piwku? - zaproponował. - Po drodze kupiłem całą zgrzewkę, właśnie chłodzi się w lodówce. Swoją drogą, kiedy ostatnim razem byłeś na zakupach? Znalazłem tylko kiść bananów, skwaszone mleko i zapas płatków śniadaniowych jak przed nadchodzącą wojną.
-Od dziś to twoja działka, bracie. Nie miałem do tego głowy.
-Więc co z tym piwkiem?
-Polej - zgodziłem się i pożegnaliśmy progi sypialni, by wraz z narastającym nałogiem pogłębiać i zapadliny w sofie. Teraz, gdy nadeszła odpowiednia pora, i czasu było w bród, przywołałem liczne szczegóły ostatniej dekady, by wprowadzić Jasona w pokrętną problematykę, opowiedziałem historię mojego związku z Chloe, rozstania i burzliwego powrotu w mój ład. Wsłuchiwał się uważnie znad oszronionej puszki, zafascynowany nawet nie tyle słowami, ile tym, że płyną ode mnie. Mam dwadzieścia sześć lat, Jason dwadzieścia cztery i oboje gromadziliśmy  przemożną chęć, by raz jeszcze paść sobie w ramiona.
Przystąpił do planowania. Nie wiem, jak pokrętne szlaki tworzył, ponieważ nie dzielił się nimi, śpiewał myślą wewnątrz. Do czasu. Język palił go w ustach, geniusz w kieszeni. Pozwolił mu wypłynąć w szczątkowej, okrojonej choreografii.
-Staram się wkomponować w ten złowieszczy  plan zemsty seks z twoją byłą, ale nijak mi się to wiąże z odzyskaniem twojego dzieciaka. Chyba będę zmuszony zrezygnować z utartych scenariuszy na rzecz tych niekonwencjonalnych. A niekonwencjonalne oznaczają niewielkie straty moralne u twojej córci.
-Kontynuuj - ponagliłem.
-A gdyby tak zaaranżować porwanie? Ta mała mnie nie rozpozna, przesadnej krzywdy postaram się jej nie wyrządzić.
-Porwać mógłbym ją sam. Ale to do niczego nie prowadzi.
-Ależ prowadzi. Nie chodzi o ty, by porwać ją i odwieźć do domu. Pomyśl, nagłe zniknięcie dziecka skompromituje ją, postawi w złym świetle, udowodni, że nie jest w stanie zapewnić dzieciakowi należytej opieki. A potem, żeby nie roztrząsać tematu, załatwicie sprawę polubownie, między sobą, w obawie przed utratą tej cząstki praw rodzicielskich, którą oboje macie. W ostateczności zawsze można odnieść się do małego szantażu. To moja specjalność.
-Brzmi sensownie - zgodziłem się, a entuzjazm we mnie narastał. - Ty to, młody, masz łeb. Masz łeb!
Pochwał dla jego geniuszu nie było końca. Zuchwale zbierał te laury i wznosił za nie obszerny toast. Szczegóły obiecaliśmy sobie zgrać na trzeźwo, trzeźwo jak niemowlaki, i poczęliśmy dalej rozprawiać się z dwunastopakiem Heinekena. Radość w gardłowych basowych brzmieniach była tej nocy najemcą domu i rozdroża, na jakich zdarza mi się zatrzymywać, gdy zamykam oczy, zdawały się być irracjonalnie proste i krótkie, tak, że bezwysiłkowo widziałem ich schyłek i to, co czeka na krańcu. Jason opowiedział o swoich przygodach ostatnich lat, nierzadko alkoholowych, nierzadko damsko-męskich. Defensywą były moje, nie bogatsze, ale i nie uboższe w pęk rozkwitłych epizodów. A gdy nad ranem, bladym świtem, o ognistych rumieńcach i nosach w czerwieni, kładliśmy się do łóżek, na przekór słońcu zwiastującemu nowy dzień bogaty w światło, powieki mieliśmy niczym męskie genitalia u schyłku życia - opadły nieproszone i sen dziecka naigrawał się z naszych niewytrwałości.
Z kolei rankiem, późniejszym, już nie szarym a słonecznie białym, zbudziło mnie natarcie szkła na spokój wyciszonego snu. Rozkwitające wkoło lato podkręciło ogrzewanie i sypialnia była niczym sauna pod roletami pozostawionymi w roztargnieniu samym sobie. Na parter zszedłem o torsie nagim i czole lepkim nieco od nocnego potu. Jason krzątał się po kuchni w swym szczeniackim roztargnieniu, popijał świeżo parzoną kawę, przegryzając kanapką okrytą liściem sałaty lodowej jak pierzyną.
-Kawki, bracie? - zaproponował. - Kawki. Tylko z mlekiem czy czarną?
-Czarną - wychrypiałem. Głos mój brzmiał jak po koncercie kapeli heavy metalowej. - Powiedz mi, skąd w tobie tyle energii? Ja ledwie żyję, a ty zdążyłeś wstąpić do sklepu i nade wszystko zadomowić się przy garach. Starzeję się, czy to ciebie roznosi ADHD?
-Moje życie to istny koktajl alkoholu, kawy i energetyków. Nie polecam. To uzależnia. Adrenalina uzależnia.
-Moją największą dawką adrenaliny jest codzienne udawanie przed ojcem Viv, że jego córunia jest mi obojętna jak zeszłoroczny śnieg. W praktyce to jak dwie stówy na liczniku w centrum miasta.
Niebawem te dwie stówy miały rozłożyć skrzydła i odlecieć w popłochu. Pierwszym czynnikiem odstraszającym był oddech silnika przeszywający grubymi nićmi spokój tego poranka. Później trzask drzwi, nie jedno, nie dwu, a trzykrotny. Ten niósł już ziarno grozy. Ale kogo się spodziewać, przekonałem się dopiero wtedy, gdy trio chłopa: Zayn i David na czele, nierozłączna obstawa szefa zamykającego tyły, przestąpiło przez próg. Najstarszy z nich rzekł uroczyście:
-Chłopcy wybierali się do ciebie, więc pomyślałem, że zabiorę się z nimi i wspólnie wyjaśnimy pewną kwestię. Otóż moja była żona widziała w nocy przed swym domem czarne BMW. A ty jesteś jedynym właścicielem owego wozu, jakiego znam. Zechciałbyś może wytłumaczyć mi te niejasności?
Skala prędkościomierza wzrosła do trzystu. Tyle też pędziła szosą mojego życia adrenalina.
-Szefie, to jakieś nieporozumienie. Nie wychyliłem nocą nosa z domu. - Panika we mnie wzbierała. Przyjmę na pierś gniew szefa, ale nie odizolowanie ode mnie Viv.
-Próbujesz ze mnie zrobić głupca, czy z samego siebie? Jeśli się dowiem, że u niej byłeś...
-U nikogo nie był. - Do salonu wkroczył Jason. - Nie wylazł spod kołdry, prawda, kochanie? - Paraliż chwycił mnie w objęcia i wtedy też Jason chwycił mnie za rękę. Zabiję gnoja. - Nie ma sensu tego dłużej ukrywać. Męczę się, gdy wciąż mnie zbywasz - rzekł głosem nadto poważnym i umęczonym. - Mam dość tych insynuacji, ciągłych i nieustannych. Prawda jest taka, że Justin nigdzie nie wychodził, bo cały wieczór, i noc, spędził ze mną. Tak jak wiele innych nocy.
-Mógłbyś mówić jaśniej, człowieku, którego widziałbym w swojej załodze?
Wchłonął głęboki oddech, a ja wchłonąłem wraz z nim, ostrzegawczy syk rozpaczy.
-Ja i Justin jesteśmy razem.
Żabi rechot Zayna i Davida wzniósł się donośnie. Dobrze jest wiedzieć, że jeśli wdarłoby się we mnie niekonwencjonalne pojęcie miłości, mam obok kolegów rozemocjonowanych wsparciem. Proszę, byście powtórzyli to z sarkazmem.
-Te wszystkie kobiety były tylko przykrywką - grał dalej kamienną twarzą urażenia. - Wstydził się powiedzieć wam prawdę, bo nie był pewien waszej reakcji. Swoją drogą, słusznie się jej obawiał. To doprawdy niedorzeczne, jak wielu ludzi nie wie, czym jest tolerancja. Dzięki Bogu, nauczyłem się, a teraz uczę Justina, jak nie tracić życia na takich Neandertalczyków.
I pocałował mnie. Na Boga, pocałował mnie! Brat! Facet! Pocałował, do cholery. To jakby uciec przed deszczem, wskakując do basenu. Jakby przed miłością skryć się w damsko-męskiej przyjaźni. Rozchylił mi wargi i poczułem jego oślizgły język w ustach. I smak kawy, której nie zdążyłem upić. I woń energetyka, i perfumy z dozą męskości, i wodę po goleniu, której sam dziś jeszcze nie użyłem. I zaszumiało mi w głowie tymi doznaniami spod klucza. I kolana ugięło mi zażenowanie i myśl, że pewnego dnia jego nazwisko wypłynie i poczucie wstydu spali mnie na popiół.
Tymczasem zrodził się we mnie aktor i byłem w stanie stłamsić odruch wymiotny i zainicjować odrobinę tego niemoralnie odpychającego pocałunku.
-Cóż - zdołał wydusić szef. - Czuję się nieco... zakłopotany, podejrzewając cię o jakieś nieczyste zagrania względem mojej córki, ale... Na miłość boską, Bieber, od kiedy to trwa?
Kościste palce Jasona zacisnęły się dyskretnie na moim pośladku, szepcząc: ani pary z ust. Więc jej nie wypuściłem.
-Już od dłuższego czasu wiedziałem... Wiedziałem, że jestem... - Ponowny gwałt palców na pośladku i czułem to, co czują niewinne piękności nocą, w zaciszu Bronxu, przyparte do muru jak ja byłem przyparty. - Że gustuję w chłopcach.
-Każdego bym o to podejrzewał - wybuchł Zayn. - Ale ciebie? Koleś, ciebie? Rwałeś wszystkie dupy na imprezach.
-Wpierw z obowiązku - wtrącił za mnie Jason, stary wyjadacz na scenie żółtodziobów - później w formie kamuflażu. Tak się cieszę, że w końcu zdecydował się ujawnić, wyjść z tego heteroseksualnego mroku.
Rzekłbym, że zamiast połknąć haczyk, doszczętnie się nim zadławili. Nie było w nich szczypty niedowierzania, ziarna rezerwy moimi rewelacjami. Do tego wręcz stopnia, że całym trio pozapominali, czemu służyć miała ich poranna wizyta. Wyszli z domu z głowami jak balony na sznurkach szybujące pod niebo na fali myśli nie do uprzątnięcia. Ponowny trzykrotny trzask samochodowymi drzwiami, nawet bez spojrzenia ubranego w podejrzliwość na to niedyskretne BMW, i tyle ich widziałem, spłoszonych, o prymitywnej wręcz prostocie wiążącej kobietę z mężczyzną w bezwarunkową nierozerwalność.
Pędem pognałem do łazienki, łamiąc piszczele i wszystkie palce stóp kolejno na schodach, stromych jak górskie zbocza. Połowa tubki pasty do zębów wylądowała na miękkim włosiu szczoteczki i szorowałem skażone jego męskim językiem kły i podniebienie, i samą świadomość bytności w moich ustach.
-Pierdolony kretyn - zakląłem, słysząc jego obecność tuż za plecami. - Nie chce mi się wierzyć, że pochodzimy od tej samej matki i tego samego ojca.
-Smakowałeś jeszcze swoją Viv. Słodkie usta ma ta dziewczyna - zaśmiewał się pod niebiosa. - A teraz na poważnie, nie zrobiłem tego dla przyjemności, choć pośladki masz jędrniejsze niż moja ostatnia dziewczyna, ale żeby dodać ci wiarygodności. Po pierwsze, wyszedłeś całą z nocnej schadzki, a po drugie, lepszej przykrywki nie mogłem ci załatwić. Teraz bez opamiętania możesz porywać tego swojego kwiatuszka i będziesz ostatnim w kręgu podejrzanych jej ojca. Powinieneś być mi wdzięczny.
-I jestem wdzięczny. Ale wyłącznie za sferę mentalną. W żadnym razie za twój język w gardle.
-Och, nie mów mi, że nigdy nie całowałeś się z facetem.
-Wyobraź sobie, że nie. W tej kwestii mnie rozdziewiczyłeś.
Przez następną godzinę opłukiwałem usta wybielaczem  i zaćmił mnie swąd wypalanej skóry. Jednakże z końcem tych zabiegów upiększających nie było już we mnie kawy, wariacko rozcieńczonej mlekiem, nie było posmaku energetyków, wspomnienie jego wibrującego śmiechu nie drżało na moich wargach. Zrekompensował mi utratę godności pełnym talerzem kanapek z serem, barwionych tęczą różnorakich warzyw. Sałata i papryka pękały z trzaskiem między zębami, a świeże pszenne pieczywo przywróciło czasy, w których co ranek biegałem po takowe do pobliskiego sklepu. Z perspektywy czasu widzę, że to nie powrót Chloe naderwał autostradę, po której pędziliśmy do siebie z Amy, ale karygodne rozproszenie pomiędzy wymagające bliźniaczki, wymagającą pracę, wymagającą miłość. Kto by pomyślał, że te dwie miłości wzejdą przeciwko sobie na niebie.
Pierwszą połowę dnia spędziłem w kształcie własnych zwłok na sofie, rozkładające się ciało o ubytku sił mentalnych, zastanawiając się, jakimi słowami powitam Viv, kiedy w końcu zdobędę się na odwagę, by do niej zatelefonować. Bo wbrew pozorom nie była to kwestia oczywista.
Cześć - brzmiało zbyt prostacko.
Hej - zbyt kobieco.
Witam cię, kochanie moje - zupełnie jakbym czegoś oczekiwał i próbował naoliwić trasę, po której owa prośba gładko przepłynie.
Siema, mała, tęskniłem za twoim chuderlawym tyłkiem - taka wulgarność nie przystoi nawet mi.
I doprawdy nie było słów, którymi mógłbym przypomnieć jej swój głos. Aż, gdy tak przeplatałem komórkę przez palce, zadzwoniła sama. Najbardziej pieszczotliwe zdrobnienie jej imienia rozjaśniło ekran i głazy we mnie poupadały w podekscytowanym rozkojarzeniu.
-Cześć, skarbie - rzekła i oczy zaszły mi mgłą, i senny uśmiech rozciągnął usta, i jej głos był pieszczotą, jakich mi brak. - Mam do ciebie jedno istotne pytanie. Mógłbyś mi powiedzieć, kiedy postanowiłeś zmienić orientację?
Barwa wstydu zalała mi twarz. Teraz doprawdy wypada nazwać ją najsłodszym kochaniem.
-Myszko, ja ci to wszystko wytłumaczę. To blef. Wielki nietrafny żart Jasona. Choć nie powiem, doskonałe alibi przed twoim ojcem.
-Skoro już o moim ojcu mowa, podsłuchałam jego rozmowę z Mią. Jak raczył to ująć, wasz pocałunek był wybitnie rozbudzający zmysły.
-Rozbudzający zmysły - zironizowałem. - Mało nie puściłem pawia, gdy wepchnął mi język do gardła.
-I teraz za każdym razem, gdy będę cię całować, odniosę wrażenie, że całuję też twojego brata.
-Mój Boże, błagam, nie. Nie chcę się dzielić. Jestem pieprzonym egoistą.
Jej perlisty śmiech zagrał mi w uszach i przepadła cała niepewność, cały pospieszny galop tętna.
-Jakie masz plany na dziś? - spytałem, wiedząc, że lato rozkwitło, a wakacje wraz z nim.
-Zaproponuj coś.
Jedyną z kręgu propozycji było wsparcie w odsieczy Amy z terytorium wroga. A ona na to przystała.







~*~


Cześć i czołem, Jason to NIE brat bliźniak Justina, tylko zwyczajni brat, tak na marginesie :)

8 komentarzy:

  1. Jeju zaskoczyłaś mnie tym ich pocałunkiem 😲. Świetny rozdział. Czekam Na next. All Love 💝

    OdpowiedzUsuń
  2. O chuj, ale się usmialam na sam koniec xdd myślałam ze SKE posikam hahdah

    OdpowiedzUsuń
  3. O nieee wierzeeee xDD hahahha samo ściemnianie ok ale ten pocałunek mnie zwalil z nóg 😂

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie no, Justin jako gej to by było coś 😍

    OdpowiedzUsuń
  5. NIE SPODZIEWALAM SIE TEGO
    ZESRAM SIE ZARAZ ZE SMIECHU CHYBA
    LUBIE TEGO JASONA

    OdpowiedzUsuń
  6. love it ;-*****

    OdpowiedzUsuń
  7. O Jezu ta końcówka była zajebista... Nie mogłam przestać się smiac 😂💗👌😂

    OdpowiedzUsuń