ROZDZIAŁ NIE JEST SPRAWDZONY
Nie nazwę szantażu dobrem. Jednakże nie nazwę również złem. To forma odbioru należności z gwarancją nieomylnej skuteczności. Tym właśnie sposobem dzieło mojej latami owocującej miłości powróciło do mnie, ze skruchą szepcząc:
-Przepraszam, tatusiu. Wolę być z tobą.
Spytałem więc zaalarmowany:
-Mama coś ci zrobiła?
Nie wierzyłem w to. A jednak pomiędzy tym krótkim następstwem zdań serce napompowało krwi dla dwojga.
-Nie zrobiła. Po prostu nie jest tobą. Kiedy poprosiłam ją, żeby opowiedziała mi bajkę na dobranoc, włączyła telewizor. I wcale nie wie, jak ja koszmarnie nie znoszę rajstop.
Przeszło pięć lat temu, na oblanej słońcem porodówce, pierwszego dnia ziemskiej wędrówki tej, która to słońce zawstydza, obiecałem sobie, że za żadne skarby nie będę tym rodzajem rodzica, który rozpieszcza swoją pociechę i goni za jej zachciankami jeszcze zanim w ogóle wypłyną. A jednak odkąd ją odzyskałem i ciąży mi na barkach świadomość ponownej utraty, co ranek wstaję o świcie, by czekały na nią parujące naleśniki i kakao, moja karta kredytowa nigdy jeszcze nie była przytłoczona taką armią zabawek, a jej uśmiech... Deszczowy lipiec nie przeszkodził jej świecić.
Tego ranka, gdy zjadłem wszystkie przypalone brzegu naleśników, których ona nie akceptowała, siedziałem na kanapie, z nosem w telefonie, wyczekując odpowiedzi z drugiego biegu mojej dwutorowej miłości, kiedy Amy wdrapała się na moje kolana i rzekła:
-Odpowiesz szczerze, jeśli spytam cię o coś dorosłego?
Odłożyłem telefon i posadziłem ją bokiem na wzgórzu uda.
-Jak bardzo dorosłe miałoby być to pytanie? Nie pogadamy o seksie, antykoncepcji i polityce. Na całą resztę jestem otwarty.
-Kochasz Viv? - strzeliła nieskromnie pytaniem. - Patrzysz na nią inaczej i przytulasz, kiedy myślisz, że nie widzę. A ja widzę wszystko, tata. Nic się przede mną nie ukryje.
-Doprawdy nic - zgodziłem się westchnieniem. - Chcę, żebyś wiedziała, że to wszystko, co ci teraz powiem, musi zostać między nami. Pomijając wujka Jasona - z którym Amy nie potrafi zejść z pieńka konfliktu, podobnie jak Viv, jednak tę dygresję pozwolę sobie wtrącić przy innej okazji - będziesz jedyną, która o tym wie. Nie przytłoczy cię ciężar tej odpowiedzialności?
-Nie przyt... co?
-Zapomnij. - Machnąłem ręką. - W każdym razie... Tak, kocham Viv. Zakochałem się w niej po uszy. Jest ciepła, kochana, delikatna...
-I piękna - dołożyła Amy.
-I piękna - zgodziłem się, już w chmurze miłosnych wyobrażeń.
-Dlaczego nikt nie może o tym wiedzieć?
-Ponieważ to sekret - wyjaśniłem powierzchownie. - Ty nie masz sekretów?
-Mam.
-Jakie na przykład? Pamiętaj, że ja zdradziłem ci swój.
Chwyciła płatek mojego ucha i przycisnęła do niego usta:
-Pocałowałam w policzek jednego chłopca z przedszkola. I to ze starszej grupy!
-Och, panienko, nie rozpędziłaś się przypadkiem?
-Daj spokój, tata. Viv powiedziała, że ona w przedszkolu też pocałowała kolegę w policzek.
-Więc rozmawiałaś o tym z Viv? A ze mną nie?
-Jasne - stwierdziła beztrosko. - Przecież jestem dziewczyną. I ona też jest dziewczyną. Musimy trzymać się razem! - Odpowiedziałem gardłowym śmiechem na jej dziecięcy radosny chichot. - Ale nadal nie rozumiesz, dlaczego robisz z tego taki wielki sekret. Cieszę się, że jesteś z Viv. I wszyscy inni też będą się cieszyć.
-Nie byłbym o tym taki przekonany. Problem leży w jej wieku.
-Co z nim nie tak?
-Różnica między mną a Viv jest taka, jak między nią i tobą.
-Czyli mogłaby być twoją córką?
-Nie - zaśmiałem się. - Nie, wykluczone. Ale twoją mamą również nie mogłaby być. I tu jest pies pogrzebany.
Amy spojrzała na mnie z ukosa.
-Mieliśmy psa? I nic mi nie powiedziałeś?
Rozsypałem jej miękkie włosy tak, że wpełzły jej do oczu. Później zrzuciłem z kolan na kanapę i raz jeszcze upoiłem się świadomością posiadania jej, utraconej części siebie. I poczułem się dogłębnie wypełniony, bo nic tak nie raduje, jak odzyskana nadzieja. We mnie ta nadzieja rozłożyła czerwony dywan i z dumą przechadza się w tę i z powrotem, dookoła mnie, prezentując się mężnie i napawając zazdrością wszystkich, którzy ją utracili.
Wkrótce w salonie pojawił się Jason. Kac strzępił mu myśli i marszczył czoło. Jakiż jestem szczęśliwy, że mój wyszedłem z przewlekłego alkoholizmu gnębiącego mnie niegdyś co noc. Nic tak nie stawia na nogi jak obowiązek odpowiedzialności. Moje życie jest moją grą; nie pozwolę jednak przegrać swojemu dziecku. Wtedy zastanowiło mnie, ile dorosłości wyklułoby się w Jasonie, gdyby nagle przypisać mu jego wyrośnięty rozkwitły plemnik.
--Niespełna metr wzrostu, a miejsca zajmuje za trzech - rzucił na widok Amy rozciągniętej w narożniku sofy. - Zjeżdżaj stąd, mała.
-To mój dom - odparła, celowo prężąc się jak struna, by przypadkiem nie znalazła skrawka, w który zdoła się wcisnąć. - Kup sobie swój.
-Patrzcie ją, jaka pazerna. I zaczyna pyskować. Nie zapominaj, gówniarzu, że dopiero co przestałaś sikać w pieluchy. I założę się, że zdarza ci się jeszcze popuścić w łóżku.
Amy obrzuciła mnie piorunującym spojrzeniem.
-Powiedziałeś mu?
Powaga i groźba jej głosu sprawiła, że rozmiękło we mnie wszystko i gęsty śmiech wyskoczył mi z rykiem przez gardło.
-Nie, kotuś. Nic mu nie mówiłem. Na pocieszenie powiem ci, że wujkowi zdarzało się popuścić jeszcze z końcem przedszkola. Nie musisz czuć się osamotniona.
Wyższość nad Jasonem emanowała z małego ciałka Amy, gdy ten usiadł na kanapie i dał się przygnieść jej bosymi stopami.
-Jak ja nienawidzę dzieci - mamrotał w amoku. - Naprawdę ich nie trawię.
-W takim razie - oznajmiłem - myślę, że będziecie zachwyceni, jeśli zostawię was samych i dam szansę poznać się bliżej.
I czmychnąłem frontowym wyjściem przed wschodem ich protestów.
Czmychnąłem do tej, która śni mi się po nocach, która nie pozwala mi spać, bo jej słońce świeci tak jasno. Do tej, która nie odpisała na porannego sms'a od dwudziestu minut i popadam w manię prześladowczą. Budzi się we mnie nagląca potrzeba nieustającej kontroli. Nieco przeraża mnie myśl o żołądku zacieśnionym nerwami, o krwi wybijającej się w najbardziej wypukłych i wyboistych żyłach, ale godzę się na miłość, więc godzę się i na to. Niemalże nie do zniesienia jest ciągły niepokój, bo nagle jakbym miał dwie absorbujące córki i doprawdy nie potrafię tej opieki, jak miłości, ukierunkować dwutorowo.
Czekałem na sms'owy odzew do trzeciej przecznicy. Wciąż głuche milczenie na czwartej z kolei sprowokowało mnie do wybrania jej numeru. Odebrał szept i gwar w tle:
-Ależ ty jesteś niecierpliwy - zarzuciła. - Nie odpisałam, bo nie mogłam odpisać. A i rozmawiać za bardzo nie mogę.
-Ale ja mogę - oznajmiłem i przepełniał mnie egoizm. A może promieniowało zaborcze oblicze. - Tęsknię za tobą.
-Rozstaliśmy się raptem wczorajszego wieczoru, ledwie parę godzin temu.
-Kicia, to, że tobie odpowiada osobne spędzanie nocy nie oznacza, że mi odpowiada również.
-Powiedz to mojemu ojcu. Jestem święcie przekonana, że zrozumie i udzieli nam błogosławieństwa.
-Nie pasuje do ciebie ten sarkazm - kontynuowałem złośliwości w nadziei wygranej. - Gdzie jesteś? Słyszę w tle multum ludzi, wśród których nie ma mnie.
-Mama i jej nowy... facet... zaciągnęli nas na jakiś sztywny bankiet w galerii sztuki w centrum. Nie mam nic przeciwko malarstwu, ale litości, to bohomazy. Rysunki Amy wiszące u was na lodówce mają więcej polotu.
-Przekażę jej - obiecałem. - Podaj adres, już po ciebie pędzę.
-Daj spokój, nie wymknę się.
-Ja cię wymknę, już moja w tym głowa.
-Odpuść. Spotkamy się wieczorem.
-Odpuść - zironizowałem. - Odpuścić mogę wieczorny mecz hokeja czy piwo z Jasonem. Ale nie spotkanie z miłością mojego życia. Adres, proszę.
-Justin...
-Adres, no już.
Więc podała. Skrzyżowanie 4th Street z Broadway Ave. Dwadzieścia minut przy ograniczonej gęstości zatorów drogowych. Przyspieszyłem. Paliła mnie potrzeba pocałunków i uścisków, inteligentnego spojrzenia utkwionego w moich ustach, gdy mówię, zmysłów wytężonych na mój głos i szorstki dotyk. Przeklęty urok wysokorozwiniętych aglomeracji - ten brak płynności w pędzie ku niej, ten krzyk strzępów nerwów kierowców, mój również. Mój jednak był krzykiem zniecierpliwionej tęsknoty. Czasem zastanawiam się, czy nie wolałbym kochać słabiej. I autentycznie nie wolałbym. Nie wolałbym nosić w sercu miejsca na oddech.
Wokół szyb przelatywały wspinające się ku niebu wieżowce. Słońce odbijane w ich oknach rozrzucało oślepiające spojrzenia. Chyliłem się, by nie zostać ukłutym jednym z nich, kryłem się w cieniach tych monumentalnych drapaczy chmur. Gdzie mogłem, spieszyłem na złamanie karku, jednocześnie zapewniając siebie, że aby zginąć, doświadczyłem zbyt mało.
Czułem przyjemne mrowienie w ciele - może w kościach, może w mięśniach, może w szlakach nici nerwowych - gdy dotarłem pod gmach wiekowego budynku o wysoko wzniesionej fasadzie. Okna otaczały stonowane zdobienia oszczędne w wyrazisty motyw przewodni. Drzwi monumentalne, dwukrotnie przerastające mnie wysokością, a po obu ich stronach górujące nad horyzontem filary gryzące się z marmurem schodów. W piaskową barwę murów gdzieniegdzie wdzierała się szara zieleń mchu i wścibskich porostów. Chłód pamiętających przesiąkniętych niedawną zimą ścian niwelował upał początku lata.
Spojrzałem sceptycznie na swoje ubrania. Czarne jeansy i opięty T-shirt nie były może wybitną elegancją wymaganą przez powagę wzniosłych bohomazów. Kwitnie we mnie jednak nadzieja, że ta świeża czerń wtopi mnie w tłum innych czerni. Otworzenie drzwi nad którymi połyskiwał ogromny napis z pozłacanego żelaza "Oklahoma City Museum of Art", wymagało ponadprzeciętnej siły i zupełnie nie wiedziałem, czego spodziewać się za progiem: czy przywita mnie modernistyczne wnętrze prowadzące długim korytarzem do centrum tego malarskiego przybytku, czy natychmiast zasypie mnie tłum ludzi sączących rozwodniony poncz i dyskutujących o roli porywistych pociągnięć pędzla we współczesnej sztuce.
Moją sztuką była ona. Ponadczasową. Niedocenioną. Nierozumianą. Jak to sztuka.
W holu mieścił się jedynie kontuar z wykwintnie ubraną kobietą w kwiecie wieku za ladą. Machnąłem porozumiewawczo wgłąb galerii, jako by bezgłośnie dać jej do zrozumienia, że zamierzam obejrzeć wystawę o odległym mi motywie przewodnim. Otaksowała mnie całego; najwyraźniej nie czerń nie wystarczy, by udać eleganta. Szmer rozmów i nagranie symfonii orkiestry dętej ulatywały z głębi rozległych zakamarków. Do tego podłączał się brzęk szkła kieliszków i jeszcze dalsze westchnienia zachwytu. Przykleiłem się plecami do pierwszej ściany, za którą poczucie bycia kulturowym intruzem wzrosło. Doczłapałem się po omacku do narożnika, tam zagłębiłem się w chłodzie surowych cegieł popieszczonych piaskowym odcieniem i przemierzałem setki metrów kwadratowych sali, by wśród wyżej i niżej usytuowanych głów o wykwintnych fryzurach odnaleźć tę jedną, wiecznie niesforną.
Naraz widok przysłoniła mi wzniesiona na szpilkach Mia, jej biust ocierał się o moją falującą klatkę piersiową i postawiła mnie do pionu, dotąd niedbale wspartego na ścianie. Jej usta krzyczały dojrzałą czerwienią a grzeszne oczy uwydatniały zatrzęsienie różnic między nimi dwiema, bliźniaczkami, a z innych epok.
-Laska, ograniczasz mi przestrzeń życiową - rzuciłem, nie mogąc się cofnąć, bowiem ściana już wtedy boleśnie upijała mnie w łopatki.
-To było do przewidzenia: tam gdzie Viv, tam i ty. Uczepiłeś się jej jak rzep psiego ogona, wiesz? I pomyśleć, że był pewien krótki, króciuteńki epizod czasowy, kiedy oddałabym jeden rozmiar stanika, żebyś to na mnie patrzył jak na swój największy skarb. Dzięki Bogu, te czasy minęły. - Założyła włosy za uszy. Uderzył we mnie mocny zapach jej perfum, tak intensywnie przesadzony przy delikatnej woni Viv. - Wiedziałam, że z tym całym twoim gejostwem to jedna wielka ściema, ale nie powiedziałam nic tacie ani twoim kumplom. Musiałeś mieć jakiś powód, racja? A teraz zaczynam ten powód rozumieć. Chociaż rozumienie go nie jest przesadnie trafnym określeniem. Bo, przyznajmy sobie szczerze, ty i Viv? VIV? Czy ona w ogóle wie, czym jest seks? Ktoś ją uświadomił w jaki sposób pszczółki zapylają kwiatki?
-Nie wywyższaj się tak, młoda. Pamiętaj, że zanim dorwałem cię w swoje łapy, byłaś dziewicą. Może taki jest właśnie wasz dziewiczy los: trafiacie na mnie i spływa na was rozgrzeszenie. Rozgrzeszenie w postaci grzechu.
Przewróciła oczami. Tym się właśnie różniły: zawstydzenie Mii było niemożliwe na równi z rozmową z Viv o seksie bez płomieni jej policzków.
-Więc jak, powiesz mi, co jest między wami?
-Obawiam się, że masz za długi język, koleżanko. Powiem tobie i zaraz będzie plotkować o tym połowa Oklahomy. Toteż odpowiedź brzmi: nie. Musisz zadowolić się tą swoją nieświadomością, cukiereczku.
-Ach tak - mruknęła i widziałem w jej oczach zalążek podstępu. - Skoro tak stawiasz sprawę, nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli pójdę teraz do Viv i opowiem jej, jak wspaniale zabawialiśmy się swego czasu. Jestem przekonana, że zdążyłeś zdradzić jej parę pikantnych szczegółów, mam rację?
Nie czekała na odzew. Obróciła się i ruszyła, a ziemia drżała pod agresywną ofensywą jej obcasów. W ostatnim momencie chwyciłem ją za łokieć.
-Przyhamuj, maleńka. Nie lepiej zostawić naszą historię... nam?
-Nie rozumiem, dlaczego miałabym się nie pochwalić.
Spuściłem głowę. Wyobraziłem sobie, że palę, wargi pierzchną mi od tytoniu, a zamiast dymu pełznie irytacja.
-Jesteśmy razem. Kocham ją - wyznałem, wcale nie cicho. - Kocham ją najmocniej na tym pieprzonym świecie i rozerwę cię na strzępy, Mia, przysięgam, jeśli coś między nami spierdolisz.
Przyjrzała mi się nieprzeniknionym wzrokiem, którym z kolei doskonale przenikała mnie, na wylot, dziurawiła, czytała niezapisane, dopowiadała urwane zdania.
-Pytam czysto hipotetycznie, nie żebym była zazdrosna. W końcu twój fiut, mimo wszystko, nie jest niezastąpiony. - Jeszcze jeden kosmyk czarnego włosia zajrzał za płatek ucha. - Co ona ma, czego mi brakuje? Co ona ma, czego brakuje wszystkim innym?
-Mia, Mia, Mia - powtarzałem, prostując się i chwytając ją w talii. Niegdyś uwielbiałem chować w niej dłonie. Dziś inne biodra są moim schronieniem. - Zapewniam cię, że niczego ci nie brakuje. Jesteś przepiękna, Boże, przepiękna. A twoje ciało - nie z tego świata. Po prostu... Po prostu nie jesteś nią. Żadna nie jest. Zakochałem się, i tyle. Na każdego kiedyś przychodzi pora. - Nagle poczułem, że mogę jej zaufać i obiecałem sobie odmówić modlitwę za jej dyskrecję. - Tak naprawdę wcale nie wiesz, jaka ona jest.
-A jaka jest? - spytała, już nie tylko z poczucia obowiązku. Poznać kogoś po szesnastu latach - to dopiero wyczyn!
-Czuła, ciepła, delikatna. I zajebiście całuje. I odwagi w niej tyle jak stąd do Tokyo. Nawet nie drgnęła, kiedy robiłem jej tatuaż.
-Viv ma tatuaż!? - niemal krzyknęła.
-Owszem - przyznałem z dumą. - Sam go tworzyłem.
-A niech mnie - szepnęła. - Pomijając to, zebrało ci się na zwierzenia, kolego.
-Mam głęboką nadzieję, że nie wykorzystasz tego przeciwko mnie - zażartowałem. - Wiesz, gdzie znajdę swoją księżniczkę?
-To brzmi tak, jakbyś najadł się cukru za dziesięciu - mruknęła. - Jest w toalecie. Wyjdziesz z tej sali wyjściem na przeciw, korytarzem w prawo i ostatnie drzwi po lewej. Pędź, zanim ktoś sprzątnie ci ją sprzed nosa.
-Jesteś wielka, Mia. - Poklepałem ją po barkach. Odchodziłem już od jednego z czterech kulturowych narożników, w których skupia się sztuka ostatniego dziesięciolecia, kiedy liczne żarówki pomysłu zapaliły się wkoło mnie. - Mia? Nie szukasz przypadkiem faceta?
-A masz jakiegoś na zbyciu?
Mój uśmiech pociągnął za sobą jej uśmiech.
-Co byś powiedziała na drugiego Biebera?
Słońce jeszcze nigdy nie świeciło tak, jak jej oczy tego dnia. Postanowiłem zająć się swataniem ludzi zawodowo.
Wyszedłem z kąta, który wtapiał mnie w mury, dostrzegłem matkę Viv w objęciach kochanka/faceta/Bóg jeden wie kogo. Raz jeszcze oświeciła mnie jej bezsprzeczna zjawiskowość. Ekscytacja różnicą wieku działa obustronnie: młode siksy nie są jedynymi, w których oczach wiek jest Mount Everestem atrakcyjności. Widok tej dojrzałej piękności wzniecał moje ślinianki i dotknąłem palcami ust, by upewnić się, że się nie ślinię.
Odwróciłem głowę, przechodząc nieopodal niej, by zminimalizować ryzyko rozpoznania. Skręciłem w boczny korytarz, gdzie akustyka stłumiła tony z głównej hali. Docierał jedynie bas i szmer. Zagłębiałem się w korytarz coraz dalej i dalej; im dalej byłem, w tym większą ciemność wpływałem. Przyglądałem się tabliczkom na drzwiach pomieszczeń gospodarczych, aż dotarłem do rysunku dziewczynki złożonej z prymitywnych figur geometrycznych: koło, poniżej trójkąt i odchodzący od niego kwartet nitkowatych kończyn. Pchnąłem drzwi i napełniło mnie pragnienie potęgowane myślą, że była sama.
Schowałem się za drzwiami ostatniej kabiny, podglądając, jak sennie opłukuje dłonie w umywalce. A gdy skończyła, zgasiłem światło i ruszyłem, wygłodniały, nieposkromiony, rozpalony latem i nią. Ubrana była w czarne botki za kostkę, wyłaniały się z nich długie śniade nogi i wpływały pod opiętą spódniczkę do połowy uda, typu fantazyjny bandaż. To, co tak uwielbiam przytulać, skryła pod białą bluzeczką z rękawami 3/4 i półokrągłym dekoltem - tyle zdążyłem dostrzec w lustrze, w którym dotychczas odbijał się obiekt moich westchnień. Nigdy nie wątpiłem w swoją atrakcyjność, ale atrakcyjność Viv boleśnie mnie przytłacza.
Skryłem jej pisk w pocałunku. Smakowała winogronami. Gdybym jej nie znał, pomyślałbym, że to półsłodkie wytrawne wino. I naturalny miód dziewczęcych ust. Istnieje ogromna różnica pomiędzy całowaniem dziewczyny i kobiety. Pomijam przepaść doświadczenia lub jego braku. Pomijam nawet dwa przeciwległe krańce niewinności. Kobiety całują z pasją i oddaniem, statycznie i zmysłowo; perfekcja - to imię ich pocałunków. Dziewczyny - te młode, bardzo, nieletnie, całują z dziką zachłannością, której nie są w stanie ujarzmić, bo i nie są jej świadome. Z tą nieposkromioną zachłanną nieświadomością całowała i Viv.
-Bycie tak bezczelnie seksownym powinno być zabronione. Absolutnie niedozwolone - wycharczałem nienasycony. - Wyglądasz tak gorąco. Nawet pachniesz gorąco. Cholera, jesteś absolutnie rozpalona.
-Bo przylazłeś tu i natychmiast rozpaliłeś ognisko. To się dopiero nazywa bezczelność.
Nie byłem w stanie się pohamować. Chyba czekam zbyt długo. Nic tylko oczekuję i wyczekuję. Tyle trudów, co przynosi cierpliwość, albo jej potrzeba przy jednoczesnym absolutnym braku, nie może się równać z jakimkolwiek zbiorem trudów.
Jestem głodny i nie mogę się najeść. Jestem spragniony i nie mogę się napić. Jestem żądny jej ciała i nie mogę jej kochać. To autentyczny ból fizyczny - nieustanne pożądliwe pragnienie.
Całowaliśmy się krótkimi i łapczywymi szarpnięciami troski i nienasycenia. Jej chłodne dłonie okalały moje policzki i doprawdy niemożliwym jest, by być bliżej - nawet podczas efektownej miłości. Podsadziłem ją na marmurową umywalkę o barwie wybielonego solą piasku. Położyłem dłoń u szczytu jej pośladka, przesunąłem na skraj blatu. Dlaczego definicja najbliższej bliskości ma w sobie aż tyle rezerwy? Dlaczego gdy dotyka mnie jej biust, nie dotykają jednocześnie łydki? Albo dlaczego gdy czuję uścisk jej ud na biodrach, nie czuję naporu żeber?
Wpełzłem dłonią pod jej bluzkę. Poznawałem ją wahadłowym ruchem kciuka biegnącym po poszczególnych kręgach kręgosłupa.
-Nie rozbieraj mnie - szepnęła w moje wargi.
-Dlaczego?
-Bo jesteśmy w miejscu publicznym. W przybytku sztuki. To nie czas i miejsce.
-Zawsze jest czas i miejsce, żeby się kochać.
-Ale nie zawsze jest ochota - spacyfikowała mnie, pocałowała ostatni raz, skubnęła niemrawo, i zeskoczyła z blatu.
-Biorąc pod uwagę, że moja ochota obecna jest przez całą dobę, nie ubieraj tych skrawków szmat, bardzo cię proszę. Gdy na ciebie patrzę, zapominam, jak mam na imię.
Ucałowała od spodu moją szczękę. Z prawej. Z lewej. Dołek w policzku. I w drugim. Pieściła przy tym moje skronie i patrzyła bez mrugnięcia na moją rozkwitłą w miłości do niej twarz. Widziała wszystko, co do niej czuję. Zupełnie jakbym nosił koszulkę krzykiem oznajmiającą: "pozbawiłaś mnie wolności, bo odkąd ciebie mam, chcę siedzieć w twojej klatce". I nic z tym nie zrobiła. Czasem myślę, że jej naturalna obojętność była tym, co wzbraniało rozkwit nudy. Jej powściągliwość niekiedy odbijała się na moich nerwach, ale cóż by to była za gra, gdyby odkryła przede mną swe karty?
-Porywam cię stąd - oznajmiłem, całując ją przy ścianie. Z uzależnieniem nie ma żartów. - Wywiozę gdzieś daleko, z dala od ludzi, na drugi koniec świata. Może Islandia. Albo Tybet. Kto wie?
-Zamiast snuć te odległe plany, zastanów się lepiej, jak wyjdziemy stąd niezauważeni. Tybet nie ucieknie, a frontowe drzwi wydają się równie odległe.
-Zawsze możesz wskoczyć mi pod koszulkę, zwinąć się w kłębek, a ja udam, że zaciążyłem.
-Pasuje mi ten układ. W razie gdybyśmy wpadli, a znając twoje wcześniejsze doświadczenia zdaje się to nie być tak wielką abstrakcją, nie będę musiała znosić porodu ani karmienia piersią.
-A mnie ominie zjawiskowe widowisko.
-Mam rozumieć, że podnieca cię... poród?
-Poród niekoniecznie. Ale karmienie piersią byłoby częstym powodem do zazdrości.
-Chyba nawet nie miałabym czym karmić. Jestem płaska jak deska. I dobrze mi z tym.
-Mnie również. - Trąciłem ją ramieniem. - Nie podniecają mnie wielkie balony. Na przykład takie, jakie ma twoja siostra.
-Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego gapisz się na balony mojej siostry?
-Nie gapię się - parsknąłem. - Same przyciągają wzrok, zwłaszcza kiedy tak bezczelnie je eksponuje. Ale i tak twoje kocham najbardziej.
-Nie widziałeś ich.
-Ale wyobrażałem sobie nie raz i nie dwa. I wierz mi, można zakochać się w samym wyobrażeniu. - Chwyciłem ją za rękę. - No, pora już na nas.
Z pomocą przyszła nam Mia, która, a jakby, przez dziurkę od klucza kontrolowała sytuację. Kontrola ta na niewiele się zdała, bo kiedy zapaliłem światło, nasze policzki były dojrzałym polem pomidorów pod sierpniowym słońcem. Mia raptownie odskoczyła od drzwi, spłoszona, i udała, że zgłębia technikę układu, prawdziwą mozaikę kafli na ścianie - skupienie krytyka sztuki, wzrok oziębły i przenikliwy, z nieodpartym zapędem zahaczania nas.
Viv zdawała się być spetryfikowana. Nasze dłonie były jednością przed tym obiektywem plotek i sensacji.
-Spokojnie, gołąbeczku - rzuciła Mia. - Bieber się pochwalił. Swoją drogą, wyrwać jego, i to tak na stałe... Chyba nabrałam do ciebie szacunku.
Strzelała pomysłami odnośnie niespostrzeżonego wyjścia z prędkością karabinu maszynowego, co jeden to bardziej infantylny i nieprawdopodobny. W końcu zadecydowałem, że symulowane omdlenie ma największe szanse powodzenia i pchnąłem bliźniaczki ku głównej hali, sam będąc przyczajony tuż za winklem. Wyszły rozchwiane. Mia trening na szpilkach wsparła na barkach Viv i tak doszły na środek, nierzadko oglądając się na mnie przez ramię. To niebywałe - spojrzenie Mii miało w sobie więcej z perwersji i wyuzdania niż spojrzenie Viv, mojej dziewczyny, pragnę przypomnieć. Wybaczam jej to zaniedbanie.
Zatrzymały się w samym centrum, po środku pustkowia. Cała reszta kumulowała się pod ścianami oplecionymi w obrazy. Mia wydała z siebie teatralny okrzyk, a wtedy Viv runęła z łoskotem na ziemię. Jej kości rozsypały się po posadzce i ból z tak daleko uderzył i we mnie. Moja biedna. Obcałuję każdego siniaka z osobna. Aż znikną. Aż je scałuję.
-Mój Boże, Viv! - krzyknęła jej matka, podbiegając. Gdy tak biegła, jej piersi w obfitym dekolcie podskakiwały i odbijały się od siebie.
Zamknąłem oczy, wiedząc, co wkrótce nastąpi. A gdy je otworzyłem, para kobiecych pośladków wypiętych ku mnie w pochyle mąciła moją świadomość.
-Odwróć się - szeptałem rozgoryczony. - No odwróć się, kobieto. Twój seksapil mnie boli.
Ale wkrótce to kobiece zjawisko utraciło wszelkie wzniosłości, bowiem na scenę improwizowanego teatru wszedł ojczym bliźniaczek. Ukucnął obok Viv i dotknął jej policzka. Złość we mnie wezbrała. To mój policzek. I moje wyłączne prawo oswajania jej delikatnej skóry z szorstkością męskich rąk. Chwycił ją pod ramię i w tym pozornie łagodnym uścisku wyczułem jej ból, każdy rodzaj bólu, wszystkie jego aspekty. Podniósł ją i gdy stanęła na prostych nogach, odsunęła się natychmiast. Sparzył ją. On. Jego dotyk. Jego alkoholowy oddech. Jego wzrok.
Ten wzrok.
Wtedy to do mnie dotarło. Pragnął jej. Pragnął jej tak jak i ja pragnąłem. Pragnął jej głodem męskim i niezaspokojonym. Znam to spojrzenie. Patrzę na nią tak samo.
Mia zaproponowała, że wyprowadzi Viv na podwórze, by mogła zaczerpnąć podmuchu świeżości. A jego wzrok wędrował dalej, szlakiem jej pośladków. Aż wyszły i jeszcze wtedy wspominał jej niedawną obecność. Zazdrość jest tym, co spiętrzyło mi zmysły i rozrzuciło nie tam, gdzie ich miejsce.
Przebrnąłem przez ludzkie rozrzedzenie przy tej ścianie, do której nie dotarli jeszcze pasjonaci i debatujący znawcy i czmychnąłem do holu, a stamtąd spiesznie na dziedziniec przed muzeum. Krzyk letniego wiatru zagłuszył skrzypiące rozwarcie drzwi i nie odwrócił tak różnych czarnych głów ku mnie. To wprost doskonała okazja, by wychwycić zlepek obiecujących słów.
-Hej, jesteś moją siostrą - oznajmiła Mia. Cóż za prędkie olśnienie. - Chyba powiesz mi, kiedy dasz mu się zaliczyć, co?
-Od kiedy zaczęłam cię obchodzić?
-Nie obchodzisz mnie. Ale twoje życie seksualne tak. I jego tym bardziej. Poza tym zawsze możesz się mnie poradzić i uzyskać parę drogocennych wskazówek, jak postawić mu namiot.
Otoczyłem je obie ramionami.
-Doskonale radzi sobie bez twojego wsparcia, Mia. Gdybyśmy nie byli w centrum miasta, ściągnąłbym spodnie i pokazał ci, jaki terminator siedzi w moich bokserkach od czasu epizodu w łazience.
-Och, Boże. - Chwyciła się za włosy. - Jesteście, kurwa, podniecający. Ty: pan i władca; ona: wyboista część twojego haremu. Czyż to nie jest gorące?
-Cieszę się, że możemy być składnikiem twoich fantazji - rzuciłem na odczepne. - A teraz przepuść nas, mordko. Z całym szacunkiem, ale nie planowaliśmy naszego duetu rozszerzyć do tria.
wyruszyliśmy ku górującemu słońcu. Założyłem okulary przeciwsłoneczne i brzęczała bransoleta zegarka na nadgarstku, gdy bębniłem w oparcie fotela. Znużył mnie ten dystans i objąłem ramiona Viv, kołysząc ją na prawo, kołysząc ją na lewo, przymierzając się do skrępowanego wywiadu i pełnego napięcia oczekiwania na odpowiedzi.
-Mogę cię o coś spytać?
Wzruszenie ramion wcale nie umocniło mojej pozycji. Zwłaszcza że nie pociągnęło za sobą słów.
-Czy ten nowy facet twojej matki traktuje cię, no wiesz, dobrze?
Spojrzała na mnie nieufnie. Gdzie zgubiła to zaufanie, na które tak ciężko pracowałem?
-Skąd to pytanie?
Wymachiwałem rękoma, bo i mnie brakło słów.
-Po prostu chciałbym wiedzieć.
-To żadna odpowiedź - skwitowała. - Chcesz wiedzieć, bo...?
-Bo nie podoba mi się sposób, w jaki na ciebie patrzy.
-A jak na mnie patrzy?
Ogień rozpleniał się w moim ciele. Na kierownicy powstały wgniecenia pod siłą mojego uścisku.
-Jakby chciał cię przelecieć.
Czerwone światło w centrum nie było żadnym ograniczeniem wzbierającej furii. Nigdy nie deklarowałem choćby starań walki z zazdrością.
-Jesteś śmieszny - stwierdziła. - Mam nadzieję, że to żart.
-A czy wyglądam, jakbym żartował? - warknąłem. Nie chciałem na nią warczeć. Warkot wyrwał się sam. - Jeśli jest względem ciebie nachalny czy natarczywy, powiedz mi o tym.
-Aktualnie jedyną osobą, która bywa względem mnie nachalna, jesteś ty.
Zagryzłem zębami wnętrze policzka. Mit o rozdrażnieniu pędzącym szosą tuż za miłością nie został obalony i ja nie przyłożę ręki, by go obalić.
-Jasne - syknąłem, wtapiając wzrok w szybę. - To przecież takie nachalne, że chcę od czasu do czasu pocałować swoją dziewczynę.
-Nie mówię o całowaniu. Po prostu nie wkładaj mi rąk pod bluzkę, kiedy nie mam na to ochoty.
-W porządku. Zapamiętam, że lepiej wcale cię nie dotykać. Przepraszam, że w ogóle próbowałem!
-A ja przepraszam, że nie jestem jak wszystkie twoje poprzednie dziewczyny i nie idę z tobą do łóżka na skinienie palca! - I już płakała rzewnymi łzami.
-Viv - powiedziałem łagodnie i wyrzuty sumienia wtrąciły w zdanie przerwę na oddech lub dwa. - Viv, o co my się w ogóle kłócimy, co? Spytałem tylko, czy ten facet dobrze cię traktuje, a doszliśmy do tematów, których w ogóle nie powinniśmy roztrząsać. Nie lubię się sprzeczać. Nie lubię podnosić głosu na osoby, które tak bardzo kocham.
Chwyciliśmy się za ręce na panelu pomiędzy fotelami. Moja opierała się na wierzchu, jej błądziła we wnętrzu. Dotykała mnie, czasem splotła palce, to znów uniosła do ust i ucałowała. Jak Boga kocham, poświęciłbym strzępy nerwów rwanych w przyszłych kłótniach, byleby w chwilach powrotu do zgody spłynęła na mnie cała jej czułość.
-Nie krzycz na mnie więcej - poprosiła.
-Nie będę - obiecałem i chciałem w to wierzyć, choć nie wierzyłem. Przyjmę potulność za ten dziki temperament.
Minęliśmy zjazd na moje osiedle, pędząc dalej ku drżącemu słońcu. Wtedy Viv spytała:
-Nie jedziemy do ciebie?
-Nie tym razem - odrzekłem. - Jason i Amy są w trakcie trawienia swojej wzajemnej obecności. Dajmy im tę swobodę.
-Następna będę ja - przyznała cicho. - Dobrze jest wiedzieć, że mam za sobą chociaż Amy. Może razem stawimy mu czoła.
-Rodziny się nie wybiera, chociaż mogłem trafić gorzej. Przynajmniej jego brudne gacie nie walają się po całym domu i co jak co, ale w kwestii jajecznicy nie ma na świecie osoby, która dorastałaby mu choćby do pięt. Dopóki bawi się w kucharkę, nie mam serca go wyrzucać.
Viv zamilkła i nie przejąłbym się tym, gdybym nie przestał czuć łagodnej poświaty jej dłoni na swojej.
-Co jest? - dopytałem.
Raz jeszcze wzruszyła ramionami. Tym razem jednak popłynął za tym potok słów.
-Po prostu jakiś czas temu Jason powiedział mi otwarcie, że powinnam dać ci się przelecieć, a wtedy zaczniesz traktować mnie poważniej.
Krew gotowała się dziś we mnie tyle razy, że chyba nie zostało jej wiele.
-Chyba mu nie uwierzyłaś?
Znów to wzruszenie ramionami. Jakbym czytał z jej neutralnych gestów. A nie czytam. Choć bardzo bym chciał, nie znam jej liter.
-Viv, nie potrzebuję seksu, żeby traktować cię poważnie. Jason to dzieciak, ja z tego wyrosłem.
-Nie byłabym tego taka pewna - mruknęła pod nosem i miałem tego nie usłyszeć. Ale usłyszałem. Strzała, lecz już nie Amora, dźgnęła mnie w serce.
-Wyjaśnijmy sobie kwestię seksu raz a porządnie, bo czuję, że zaraz znów się pokłócimy - westchnąłem, gubiąc opanowanie, ale trzymając się go jak tonący brzytwy. - Chcę się z tobą kochać. Naturalnie, że chcę. A jednocześnie nie chcę, dopóki i ty nie chcesz. Będę to inicjował, będę cię zachęcał, może nie tyle słownie, ile poprzez samo spojrzenie na ciebie. Ale to w żadnym wypadku nie oznacza, że tego od ciebie wymagam. Niczego nie wymagam, słyszysz? Jedynie pozwól się kochać, niczego innego nie trzeba mi do szczęścia. Zrozumieliśmy się?
Opadły jej ramiona i nie miała siły, by unieść je raz jeszcze.
-Jesteś nie do wytrzymania - oznajmiła niespodziewanie. - Raz płaczę, bo na mnie krzyczysz. Dwie minuty później płaczę znów, tym razem przez twoją czułość.
Wyjechaliśmy na zachód za miasto. Słońce przyświecało przez boczną szybę. Zakryłem okno skórzaną kurtką Viv i przestałem mrużyć oczy. Niedługo po tym skręciliśmy w las i dziurawy parasol liści rzucał cień. Dwa kilometry wgłąb poniewierały mną obawy. Na placu ogołoconej ziemi odeszły wszystkie. Byliśmy sami. Żadnego straszaka w postaci samochodu szefa. Żadnego ludzkiego psa warującego przy nim. A już plotłem niezliczone wymówki.
To jedna z niesprawiedliwości świata: mam dziewczynę, kocham ją i odczuwam niezahamowaną potrzebę niedyskretnego obnoszenia się z tą miłością. I z jej przynależnością do mnie.
Jestem zaborczy. Na Boga, ależ jestem zaborczy.
-Obawiałem się, że zastaniemy tu twojego ojca - powiedziałem i odwróciwszy się z ramieniem wspartym na jej fotelu, zaparkowałem tyłem pod gmachem magazynu.
-Zastanawia mnie, jak wiele dziewczyn przywiozłeś tu tylko po to, by je zaliczyć - mruknęła, wysiadając.
Wysiadłem i ja.
-Na miłość boską, Viv, zamknij się. Zaczynam myśleć, że to nie ja jestem tym, który notorycznie myśli tylko o seksie. Ponadto przypominam ci, że ostatnim razem byliśmy tu, kiedy chciałaś nauczyć się strzelać. Nie przypominam sobie, żebym ci wtedy wsadził.
-Zastanawiam się, czy bezpośredniość jest tym, co w tobie uwielbiam czy tym, czego nienawidzę.
-Jest tym, co musisz zaakceptować.
Z pęku kluczy, które wożę we wnęce bagażnika, wydobyłem ten do drzwi magazynu i weszliśmy do wnętrza zalatującego wieloletnią wilgocią i chłodem, pomimo letniego skwaru. Zatrzasnąłem za nami ciężkie metalowe drzwi i ledwie strzępy światła wpadały w rozszczelnienia pod sufitem. Pociągnąłem dźwignię i oślepił nas potok białych halogenów przymocowanych do sklepienia wkoło. Były zbyt kaleczące, więc majstrowałem chwilę przy oświetleniu i pozostawiłem połowiczne - widoczność i klimat w jednym.
-Lubię to miejsce - oznajmiłem. - Za dnia wygląda całkiem inaczej. Przy świetle. Pomimo panującego tu syfu jest trochę jak... w domu. A ileż tu zakamarków, skrytek za obluzowanymi cegłami i dyktami. Nie jestem w stanie zliczyć, ile rzeczy tu zostawiłem.
-Na przykład?
-Sam nie wiem. Pozwiedzamy, poszperamy. Daję ci wolną rękę. Do dzieła.
Rozdzieliliśmy się. To dobra opcja. W przeciwnym razie pewnie usiedlibyśmy na kanapie. Pewnie przytuliłaby się do mojego boku. Pewnie objąłbym ją w pasie i pewnie chciałbym zrobić to pod koszulką. I pewnie bym zrobił. I pewnie bym ją spłoszył. I pewnie zmartwychwstałby jej agresor. A dość mam kłótni na ten krótki niepełny dzień.
Otworzyłem komodę w jednej z wnęk zastawionych do połowy blaszaną dyktą. Przerwałem ucztę kornikom i zajrzałem przez wygryzione dziury. Dębowe drewno było suche i puste wewnątrz, nieoszlifowane, odstraszające rzędem drzazg. Na górnej półce, oba w pokrowcach, leżał aparat o niegdyś wybitnie profesjonalnej lustrzance, pod nim laptop i otaczający go zasilacz. Wyjąłem oba i dmuchnąwszy silnie, wzbiłem w powietrze wieloletni kurz. Moje skarby odkryte po okresie zapomnienia.
-Co tam masz? - zagaiła Viv, która niespodziewanie pojawiła się w improwizowanym progu, jednym ramieniem już we wnęce, drugim jeszcze w salonie magazynu.
Zerknąłem na nią i nie mogłem patrzeć dłużej. Piękno autentycznie boli.
-Mój stary aparat i laptop. Nie wiem, czy kiedykolwiek o tym wspominałem, ale zanim poznałem twojego ojca, zrobiłem parę sesji modelkom. Musiałem się z czegoś utrzymać, a to, nie powiem, całkiem dochodowy interes.
-Lubiłeś to? - spytała, wieszając się od tyłu na mojej szyi, podczas kiedy kucałem przed szafką.
-Fotografię czy pracę z modelkami? - podpuściłem ją i ugryzła mnie w ucho. Słodycz wypływała z niej spiętrzonymi nieokiełznanymi falami. - Mimo wszystko twój ojciec płaci mi więcej.
-Za co?
-Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz.
-I tak źle sypiam.
Chciałem powiedzieć, że to z powodu braku mnie u jej boku, choć wiedziałem, że mijam się z prawdą, przed samym sobą. Łóżko było niezdobytym terytorium, do którego nie miałem wstępu. Do tego wręcz stopnia, że nie wyobrażam sobie naszego pierwszego razu w łóżku. Może na stole. Albo podłodze. Ewentualnie w samochodzie. Powoli udziela mi się jej światopogląd. Pozostała mi jedynie akceptacja tych dziwactw.
-Zrób mi taką sesję zdjęciową - poprosiła nagle łagodnym tchnieniem w moje ucho. - Nago.
Odwróciłem ku niej głowę i obcymi oczyma patrzyłem w obce oczy.
-Masz nierówno pod sufitem, Viv. - Skubnąłem jej usta. - Ale nie kochałbym cię tak, gdybyś była całkiem normalna.
Wziąłem ją za rękę i przeszliśmy do pokoju, prawdziwego, z drzwiami, łóżkiem i zakurzonym oknem. I biurkiem. I drukarką. Pomieszkiwałem w nim swego czasu. Na ścianie wciąż wisi plakat z Marilyn Monroe trzymającą w wargach papierosa, a surowe drewno ramy łóżka zmalowane jest czarnym markerem.
Puściłem dłoń Viv albo ona puściła moją. W każdym razie cieszę się, że już jej nie trzymam, bo nagle dziki strumień potu spływał mi po rękach i nie nadążałem wcierać go w nogawki spodni. Położyłem laptop i aparat na biurku, wydobyłem z etui i stałem przy krawędzi blatu jak kołek, bo strach nie pozwolił mi się odwrócić. Czego spodziewać się po obrocie - tego nie wiem. Viv jest splotem różnorodności i skrajnych skrajności. Ileż ja razy przekonałem się o tym dzisiaj, tylko dziś, w ciągu ostatnich dwóch godzin. Nie niepokoi mnie czerń wstępująca na biel i na odwrót, bo nie grozi nam szczypta monotonii w tym maratonie dziwnych dowodów.
Ale kiedy się odwróciłem, siedziała na łóżku w samej bieliźnie. Skromna, klasyczna, kremowa koronka. Pierwszy raz widziałem ją w bieliźnie i szczęka zaczęła mi drżeć, i dłonie zaczęły mi drżeć, i cały drżałem w strachu. Gdzie ta dziewczęca nieśmiałość, kiedy jej potrzeba? Gdzie ta niewinność, gdzie ta dziecinność? Odnoszę wrażenie, że Viv z każdą godziną odkrywa nową twarz i nigdy nie wraca do poprzedniej. I martwi mnie, że jej nie znam. Że nic o niej nie wiem. Że stałe są tylko szwy, którymi łączy kolejne twarze.
Nie ma takiej twarzy, która nie wszczepiłaby we mnie miłości. Tej samej.
Bielizna spłynęła po niej jak deszcz. Byłem bliski płaczu. Trzęsłem się cały i oddychałem tak, jakbym nigdy dotąd nie widział nagiego dziewczęcego ciała. Bo czułem się tak, jakbym w istocie nie widział. Jakby wszystkie dotychczasowe były kostką czekolady, a ona całą tabliczką. Już prawie chwytałem smak jej małych piersi, już niemal miałem w ustach drobne włoski jej ramion i karku. Jeszcze nigdy nie stałem tak blisko własnej śmierci. Jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnąłem umrzeć. Ale czy już dawno nie przekroczyłem granicy nieba?
Drżącymi rękoma dotknąłem jej ramion i pokierowałem ku centrum łóżka. Oddech miałem głośny i ciężki, skaczący jak gazela na Sawannie. Kierowałem nią tak, by ledwie muskać. Nie chciałem czuć na dłoniach jej skóry, nie chciałem, by uzależnienie pogrzebało mnie żywcem. A i tak ledwie wystaję z tej trumny, w której zapadam się i zapadam, i zapadam, i zapadam...
Zdjęcie płynęło za zdjęciem. Podłożem bezsprzecznej zjawiskowości była mimo wszystko niewinność, jak jej ręce, jak nogi, jak twarz, ta prawdziwa, której nigdy nie ujrzę. Jedno ujęcie jej leżącej, z ramionami łagodnie wyciągniętymi za zagłówkiem. Drugie przytulającej policzek do obojczyka, mówiącej: 'weź mnie, albo nie bierz; patrz na mnie, albo nie patrz'. Trzecie wznosiło most żeber ku stonowanemu wzgórzu piersi. Czwarte uwydatniało pieszczotliwy puszek gładkich ud i 'V' schodzące w doliny moich odwiecznych cierpień. Było i piąte, i szóste, i siódme, i siedemnaste. I chyba naprawdę płakałem, skryty za obiektywem. Albo dłonie nie były jedynym źródłem potu i w tym skwarze podniecenia ciekło mi nawet z oczu.
A gdy skończyłem, usiadłem na starym obrotowym fotelu i patrzyłem w nią jak w obraz, siedzącą prosto o zgiętych w pół kolanach, wspartą na poduszce, wyprężoną i tak odległą, tak obcą, i tak moją zarazem. Patrzyłem i łykałem haustami to, czego mogę nie ujrzeć przez lata świetlne wprzód. Życie z Viv było niekończącym się ujęciem urwanego filmu.
-Ubierz się, proszę - szepnąłem wyczerpany. - Nie uprawiałem seksu od czterech miesięcy i nie ułatwiasz mi tego, Viv. Nie wiesz, co to znaczy da faceta. Co znaczy dla mnie.
Ostatkiem woli odwróciłem się do biurka. Włączyłem laptop, zgrałem zdjęcia i drukowałem je kolejno. Skończywszy, odwróciłem się. Nie przybyło jej wiele, stojącej na wprost mnie. Nagość była równie naga i równie bolesna.
-Przepraszam, Viv. Wybacz mi to, co zrobię.
Zdarłem z siebie koszulkę i wpiłem się w jej usta całym pożądaniem, namiętnością, bólem, złością i niezrozumieniem. Poczułem pieczenie jej ognia na wargach i dorwałem w dłonie ten piękny płaszcz gładkiej skóry. Dotykałem ją całą, począwszy od zarysu mięśni wokół łopatek, przez kształtne biodra, do jędrnych pośladków przepływających mi przez palce. Chwyciłem jej dłoń i przycisnąłem do swojego krocza, a z głębi mojego gardła wydarł się zwierzęcy ryk. W jednej chwili zaprzepaściłem tygodnie budowanego zaufania. Jednym nieposkromionym zapędem zburzyłem cały wzniesiony dotąd mur.
Padliśmy na łóżko złączeni pocałunkiem pędzącym i gnającym, prędzej i prędzej, i prędzej. Sprawnym pociągnięciem położyłem ją na środku łóżka i górowałem na kolanach pomiędzy jej nogami. Jak Boga kocham, żadna inna nagość przed moimi oczyma nie była tak przeźroczyście naga. Pochyliłem się nad jej biustem i obsypałem go pocałunkami chaotycznymi, bolesnymi, obfitymi, mokrymi śliną, łzami i potem. I doprawdy nie wiem, czy jej dłoń szarpiąca moje włosy krzyczała: 'Daj mi to, czego potrzebuję' czy: 'Justin, przestań, zanim zniszczysz wszystko, topiąc mnie w moich własnych łzach'.
Oddałbym życie za trzęsienie ziemi; życie za tornado; życie za rozwarte na oścież drzwi. Oddałbym życie, by ktoś mnie zatrzymał.
I jakbym wymodlił ten koniec u Boga, bo naraz warkot silnika splótł się na pięciolinii z nutami mojego śpiewnego oddechu. Oderwałem się od Viv i nasłuchiwałem. Choć nie musiałem nasłuchiwać. Motoryzacyjne ucho wiedziało.
-To twój ojciec - powiedziałem spiesznie, dławiąc się oddechem, o którym dotąd nie pamiętałem.
Zerwaliśmy się oboje. Ubraliśmy spiesznie i staliśmy gotowi przed rozwartym oknem, kiedy magazyn odbił echo gromady kroków. W ostatniej chwili chwyciłem pęk zdjęć i wybiegliśmy w upalne stepy.
Tylko nieroztropność zostawiła jedno jedyne zdjęcie pod kantem laptopa i jej zapomniany stanik wykradający się jasną koronką spod poduszki.
~*~
W kooooońcu dodaję rozdział, ale przez emocje przedkoncertowe i pokoncertowe nie miałam prędzej czasu, przepraszam. W każdym razie rozdział jest późno, ale za to dwa razy dłuższy niż przeciętny no iiii dzieje się, dzieje. W kwestii Viv - spokojnie, ona ma być dziwna i nie do zrozumienia. Następny rozdział mam nadzieję dodać wcześniej i w ogóle sprężyć się z pisaniem tego, tylko problem jest taki, że wolę długie rozdziały, a one zajmują więcej czasu. No ale nie ma co gdybać, pewnym jest że następny wkrótce :)
Ps. 11 listopada - nie do opisania normalnymi słowami. Ci, którzy byli, wiedzą. Ci, którzy nie mogli być - będziecie mieli szansę, OBIECUJĘ, bo Justin WILL BE BACK SOON. A ja trzymam go za słowo :)