środa, 19 października 2016

Rozdział 17 - Ocean of scars


Połyskująca krwistą czerwienią Honda z rocznika 2015; felgi okalane czarnym matem; wąskie szpary w uchylonych oknach jako nieustanna wentylacja w czasach panującego nad światem skwaru - to wszystko pochłonęło nas tak dogłębnie, że przez dziesięć minut siedzieliśmy w aucie przy wyłączonym silniku i uśpionej klimatyzacji i dopiero ten ukrop wywabił nas spod ognistych oddechów. Uchyliłem  drzwi. Wstęga wiatru wdrapała się przez szczelinę. Ale nie wysiadłem, bowiem skromny ciężar dłoni Viv na ramionach cofnąłby mój krok nawet z piekieł.
-Jeśli życie ci miłe, lepiej nie pokazuj się tak mojemu ojcu - rzekła.
-Co jest ze mną nie tak, jak być powinno?
-Nie masz koszulki - przypomniała. - A ja spodni.
-Fakt - przyznałem. - Mógłbym nie wyjść z tego starcia zwycięsko. Jakieś pomysły, propozycje, zażalenia?
-Zamknij oczy - poleciła natychmiast. - Zamknij oczy, muszę się przebrać.
Byłbym głupcem, gdybym rzeczywiście zamknął się na światło jej piękna. Rozsiadłem się wygodnie na fotelu, dostosowałem lusterko do tylnej kanapy i w drżącym podnieceniu oczekiwałem nadchodzącego. I chociaż Viv usiadła tyłem do moich spragnionych  oczu, do drżących warg pragnących całować wszystko to co widoczne, i to co jeszcze skryte, nie ochłonąłem, a ciepło we mnie wzbierało. W gruncie rzeczy radowałem się tym powolnym tempem ospałych odkryć. Głód wzmagał apetyt, a ja pragnąłem być niedorzecznie niezaspokojony.
Gdyby spytano mnie, gdzie trzymam dłonie, opowiedziałbym o przyjemnym chłodzie skórzanej tapicerki kierownicy. Tymczasem spuściłem wzrok i oczom mym ukazał się przezabawny widok - zaalarmowana dłoń pieszcząca mnie z iście dziewczęcą delikatnością.
Zdjęła bluzę. Ku mojej uciesze wypłynął nagi skrawek talii wspominającej moje lodowate pod wodami zatoki dłonie. I choć podejrzewałem, że to nie koniec moich radosnych drobnostek, zaschło mi w ustach i na dłonie wstąpił pot, gdy zdjęła i koszulkę. Zgodzę się, że powinienem być oswojony z nagością swojej dziewczyny (ps. przez następne milion lat nie przywyknę do piękna tego brzmienia); nie zgodzę się jednak z rzeczywistym oswojeniem. Byłem gówniarzem z okiem wlepionym w szczelinę drzwi damskiej szatni w liceum.
Ona z kolei obrazem. Gładkim płótnem, po którym spływają śniade barwy brązów, beżów i mlecznych kaw. Prowadził je kształt opanowanych fal spotykających się ponad biodrami. Ileż bym dał, by teraz, tutaj, w tym momencie, i w każdym kolejnym, rozsiewać swoją miłość poza usta, poza granice okalane kolczastym żywopłotem, tam gdzie nie dotarł jeszcze nikt i wiem, że nikomu dotrzeć nie pozwolę.
I pomyśleć, że każdą z tych skrajnie silnych emocji wydobyły ze mnie jej plecy. Kształt szczupłych łopatek. Zarys talii. Pędził nimi szlak przyszłych pocałunków i szlak ich przeszłych wyobrażeń.
Ubrana ponownie w bluzę, powróciła na przedni fotel. Ubrany na nowo w koszulkę, nie wyswobodziłem się spod sieci paraliżu.
-I tak wiem, że podglądałeś - rzuciła.
-Za kogo ty mnie masz? - obruszyłem się. - Nie byłbym sobą, gdybym nie uszczknął sobie tego i owego. - Spoglądaliśmy po sobie dłuższą chwilę. - Ja mam bluzkę i spodnie. Ty masz bluzę i majtki. Proporcje  wciąż są zachwiane. I wciąż istnieje obawa, że zginę spod rąk twojego ojca.
-Jest lepiej niż było.
-Viv - chwyciłem ją głosem, nim się spod niego wyrwała. - Pocałuj mnie.
-Poproś - szepnęła.
-Proszę. Proszę bardzo.
Dotyk jej dłoni na policzkach był jak sen po tuzinie bezsennych nocy. A pocałunek porankiem po ostatniej przespanej godzinie.
-Kocham cię. - Chwytałem ją, teraz w palce, ale wykradała się jak rwący potok.
-Nie zliczę, ile razy mi to powiedziałeś.
-I z każdym kolejnym ta miłość rośnie. Boli mnie.
-Co cię nie zabije, to cię wzmocni.
-Tego się trzymam.
Wysiedliśmy. Piorunujący odruch splątał nasze dłonie i rozplótł je równie błyskawicznie. Oklahoma była jak przeźroczysta poświata, a pod nią jaskrawy splot uczuć. Nie do opisania jest ból, jaki mi towarzyszył - czyż to nie prawdziwy skandal: w sposób nieunikniony zbliżać się do trzydziestki, mieć u boku dziewczynę, przy której niknie blask paryskiego wybiegu, i nie móc nawet chwycić ją za rękę.  Gorąco nad tym ubolewałem. Tak gorąco, że sparzyła mnie wytarta klamka w nieustannie rozwieranych drzwiach. Zatrząsłem się w śmiechu na widok Viv drepczącej niemrawo o bosych stopach, mokre tenisówki kołysały się na wyciągniętych sznurowadłach. Naprawdę nie dziwię się swojemu sercu - zakochałbym się w niej, nawet gdyby go nie było.
Chwyciła mnie za rękę w progu, łapczywie, szepcząc:
-A co, jeśli się czegoś domyślą?
-Wtedy porywam cię na drugi koniec świata, zapuszczam włosy do pasa, a ty farbujesz się na blodn.
-Chcesz blondynkę? - spytała podejrzliwie.
-Chcę ciebie. Nawet łysą.
Salon tętnił życiem, znajomym mi i nieznajomym. Na widok szefa skamieniałem natychmiast, blady i zesztywniały jak posąg. Zabawne - był naszym wspólnym ojcem, wspólny refleks oplatał nas na jego widok. Dalej za szefem Mia toczyła bój z nieokiełznanym zamkiem błyskawicznym walizki. Napęczniała od czasu ostatniej eksploatacji. Nieznany ciąg gości rozpoczynał się na prawo od ucieleśnienia moich przeszłych fantazji. Kobieca łydka zwieńczona pantoflem na wysokim obcasie podrygiwała na skraju dywanu. Od tej łydki w liczbie dwóch sztuk rozpocząłem wędrówkę wzdłuż jej smukłego ciała. Cienkie czarne rajstopy wkradały się pod ołówkową materiałową spódnicę, nieco ponad ugiętym kolanem. Krótki wiosenny płaszcz zwężał ją w talii. Całkiem obfity biust rozchylał jego skrzydła. Tam też falowały równo przycięte krawędzie czarnych włosów, płynęły po długiej szyi, okalały policzki o nieco ponad trzydziestoletniej cerze, zadbanej i kobieco podkreślonej makijażem. Słowem, Mia w starszym wydaniu. Nie powiem, że nie ociekała seksem, bo bym skłamał. Rodzina wspaniałych kobiecych doskonałości.
Ale był jeszcze jeden element, pochmurny, zgarbiony nad moją gazetą pełną wynalazków technologicznych ostatniego kwartału. (Kartkuję tę gazetę, gdy moje BMW nie zaspokaja chłopięcych marzeń motoryzacyjnych.) Gęsty zarost, dziś jednak zgolony, odsłaniał spod gęstwin szczękę. Pociąłbym ręce, gdybym próbował jej dotknąć - tak ostry był ten wyraźny zarys. I źle mu z oczu patrzyło, przede wszystkim dlatego, że tym zachłannym wygłodniałym wzrokiem chwytał Viv, jej nagie nogi, kościste kolana, uda o łagodnym zarysie mięśni. Chwytał się wszystkiego, czego prawowitym właścicielem mogę się nazwać. Nie wzbudził mojej sympatii. Rozognił za to hormon ogiera, który co prawda powrócił na swoje terytorium, ale wyczuł nutę obcego zapachu. 
Ubrany był w elegancką koszulę z wywiniętymi mankietami w odcieniu śnieżnej bieli, włożoną w spodnie od garnituru, zwieńczone wypastowanymi skórzanymi półbutami. Złoty zegarek, ni to opięty, ni to luźna bransoleta, wisiał na szerokim nadgarstku. Dłonie miał męskie, silne, i zawstydziła mnie myśl, że postrzegam je z dziewczęcą precyzją. Twarz przystojna, opalona, na Boga, konkurencyjna. 
Ulga zalała mnie dopiero w chwili, w której ujrzałem, jak ogromna wrogość wylewa się z oczu szefa i że nie jestem jedynym, który spisał wspomniany element ludzki na straty.
-Czemu mnie to nie dziwi? - zawołała śpiewnie Mia. - Każda wyprawa z Bieberem kończy się brakiem spodni.
-Zdarzył się mały wypadek - wtrąciła Viv, jej niedawna śmiałość ulotniła się z wiatrem.
Tytoniowy oddech szefa otarł się o moje ucho, gdy ten szepnął:
-Wypadkiem nazwę twoje życie, synu, jeśli nie dasz mi jednego konkretnego powodu, dla którego znów znikasz gdzieś z moją córką na całe noce.
-Porozmawiamy o tym później - odezwała się matka obu dziewcząt. Głos miała dystyngowany, muśnięty chłodem, rzekłbym nawet podniecający. Ta ostrość rozochociła mnie i przez chwilę wszystko wkoło tej dojrzałej piękności zaszło mgłą; ona za to połyskiwała jaskrawym światłem. - A teraz zbieraj się, Viv. Wracamy do domu.
-Nie zgadzam się - bezwiednie wychyliłem się przed szereg. - Mam na myśli... Dziewczyny miały zostać u mnie do końca miesiąca. Skąd ta nagła zmiana planów?
Kobieta wychyliła się zza masywnego szklanego stolika kawowego i podeszła do mnie na krok. W odległości tego jednego kroku mieściły się wszystkie moje fantazje. Figurę miała doprawdy zjawiskową, w szpilkach była ze mną niemal na równi. Jej zapach splótł mnie sidłami.
-Pan jest zapewne tym wielkodusznym człowiekiem, który zgodził się zaopiekować dziewczynkami, gdy mój były mąż - to powiedziawszy, odwróciła się ku drugiemu zaaferowanemu z pogardą wschodzącą na twarz jak słońce o poranku - nie miał w sobie za grosz przyzwoitości i podrzucił własne córki obcym. Nazywam się Stella Moore. - Wyciągnęła dłoń i wtedy pojawiła się zagwozdka. Stosownym było ująć ją i ucałować szarmancko, i byłaby to pierwsza ucałowana w moim życiu dłoń. Ale ze względu na okoliczności przyznam, że stosownym BYŁOBY musnąć ten powabny jedwab dłoni, gdybym nie był ubrany w dresy i gdyby moja dziewczyna, och tak, właśnie moja, nie spoglądała na nas spod byka.
Dlatego jedynie uścisnąłem ją niemocno. Byłem zmuszony zadowolić się tym krótkim impulsem.
-To dla mnie żaden kłopot - ciągnąłem, a panika we mnie wzbierała. Powoli tracę wszystko, co wpada mi w ręce. - Dziewczyny nie sprawiają problemów, są grzeczne, prawdziwe aniołki.
-Czasem tylko gubią spodnie - parsknęła Mia. Spacyfikowałem ją chłodem spojrzenia; błyskiem ostrzegawczym mówiącym "jeszcze moment, a wyśpiewam twoim starszym, z jaką wprawą ciągnęłaś mi na tyłach samochodu". Czego oczywiście bym nie zrobił. Otaczał mnie zbyt duży wianek osób nastawionych gniewnie do moich intymnych kontaktów z nieletnimi.
-Decyzja zapadła - postanowiła Stella. - Ja i mój partner - w tym miejscu z czułością zwróciła wzrok ku mężczyźnie wstającemu z kanapy - wróciliśmy wcześniej, więc nie ma dalszej potrzeby, by pan się nimi zajmował.
-Ale...
-Bieber - wtrącił szef warknięciem. - One mają matkę. Nie musisz ich dłużej niańczyć.
-Ale z chęcią to zrobię.
-Nie pogrążaj się, synu. Bardzo cię proszę.
Więc zamilkłem. Dalsza heroiczna walka, dalsze bycie tarczą, mosiężną kłódka w drzwiach, przez które nie chcę wypuścić ostatniej drobiny szczęścia, nie doprowadzi mnie do sukcesu.
Viv wbiegła po schodach na piętro. Walczyłem ze sobą jak lew z drugim lwem o panowanie nad stadem lwic, by nie pobiec za nią, wpierw samym wzrokiem, zamglonym czułością i miłością do niej. Odczekałem chwilę, aż opadnie niezrównana złość szefa, aż ojczym rozpieszczonych księżniczek zasiadł z powrotem na sofie, aż ściany wchłonęły całe napięcie seksualne, które, jak Boga kocham, zapuściło we mnie korzenie i wrosło w matkę rodem z Victoria's Secret. Potem sam wspiąłem się po stromych stopniach i gdy nie było wokół mnie nikogo, żadnej pary wścibskich oczu, wskoczyłem za próg pokoju gościnnego zajmowanego przez Viv.
Płakała. Róż policzków wzmógł się, podrażniała je sól gnających łez. Zlepek barwnych nieszczęść prędko wpadł mi w ramiona i zamknąłem wszelkie szczeliny, przez które mógłby się wyswobodzić. Objąłem ją stanowczo, splatając palce z jej włosami. I ona mnie przytuliła, pierwszy raz z taką szczerością uścisku. Ale było w nas nieco rezerwy, na wypadek gdyby drzwi rozwarły się na oścież i cały korowód przeciwników naszych uczuć wkroczył na niestabilne grunty, na których stoimy. Lubiłem chwytać jej łzy; chciałem, by we mnie wsiąkały. Zdawało mi się wtedy, że jest ich w niej mniej i że płacz będzie nawiedzał ją rzadziej i rzadziej.
-Kochanie, uspokój się - poprosiłem łagodnie, półgłosem. - Mieszkasz na drugim końcu miasta, nie kraju. Poradzimy sobie. 
-Chcę, żebyś cały czas był przy mnie.
-I będę - obiecałem. - Będę. Tego możesz być pewna. Przyjadę do ciebie najszybciej jak to możliwe.
-Ale najpierw się prześpij, skarbie - powiedziała, pieszcząc moje policzki dłońmi. Czułe słówko będące podkreśleniem jej troski zalało mnie słodkim ciepłem. - Jesteś wycieńczony.
Pomogłem jej spakować walizkę. Nie była napęczniała i zamek gładko przeszedł przez szyny. Ponaglające krzyki dobiegały nas z parteru, kradły ostatnie wspólne chwile. Tuż za drzwiami, nieopodal poręczy schodów, przyparłem ją do ściany i ostatni raz nasyciłem się intensywną słodkością jej ust. Westchnęła cicho i drobna rozkosz rozbiegła się po jej ciele. Więc musnąłem jeszcze jej szyję i przygryzłem wrażliwy obojczyk. Tyle smaków było mi dane skosztować.
-Prześpię się i pod wieczór jestem u ciebie, tak?
Zgodziła się skinieniem. Zniosłem jej walizkę, wymieniłem parę kąśliwych złośliwości z Mią i odprowadziłem całą czwórkę do drzwi. Lodową skorupą przykryło mnie krótkie spojrzenie ojczyma dziewcząt. Jakby chował w sobie urazę i upuścił ją wprost pod moje stopy. Samochód prowadziła Stella. Sprawnie wycofała i wkrótce zniknęli na końcu osiedlowej alei. Wtedy ja mogłem przeparkować samochód spod krawężnika na podjazd o zarysie niknącego za budynkiem słońca. I kiedy pędziłem do domu, by chwycić najszybsze przyszłe godziny, okalać je niespokojnym stęsknionym snem, by następnie czym prędzej czmychnąć na powrót w ramiona Viv, posępna twarz szefa spędziła mi ten sen, i każdy inny, z powiek cięższych i cięższych w miarę upływu czasu. 
-Zamknij drzwi - polecił. Ślepo, niemo i głucho podążałem za jego poleceniami.
-Szefie...
-Zamknij drzwi i chodź tutaj, synu.
Odniosłem wrażenie, jakby tym synem próbował wpędzić mnie w poczucie winy odnośnie moich zażyłych relacji z Viv.
Usiadłem na oparciu fotela, stopy postawiłem na siedzeniu, tak, by w razie konieczności móc zerwać się na równe nogi i osłonić przed furią szefa.
-A teraz powiedz mi, co łączy cię z Viv. Tylko szczerze. Dostaniesz po mordzie i na tym się skończy. Wiesz, że nie toleruję kłamstw.
-Nic mnie z nią nie łączy.
-Przecież widzę, kiedy nie jesteś ze mną szczery.
-Szefie, Viv jest wspaniałą dziewczyną i to już nie raz żeśmy sobie wyjaśnili. Ale po pierwsze: jest szefa córką, po drugie: jest szefa córką, i po trzecie: jest szefa córką. I to wciąż dziecko. Nic głębszego mnie z nią nie łączy.
-Nic głębszego - powtórzył z grozą. - Seks jest dość płytkim rodzajem relacji, sam przyznasz.
-Szef raczy żartować: Viv i seks bez zobowiązań? Mia owszem, ale Viv?
-Od Mii również trzymaj się z daleka. 
-Trzymam się, trzymam.
-Wracając do Viv, mam nadzieję, że mnie nie okłamujesz, Justin. Wiesz, do czego jestem zdolny i że lubię cię, ale nie lubię aż tak, żeby podarować ci jakąś bliższą zażyłość z Viv. I naprawdę nie chcę dopytywać, co stało się z jej spodniami. Na tyle mam do ciebie jeszcze zaufania, by wierzyć, że nie jesteś takim głupcem.
-Nie jestem - rzekłem, patrząc mu w oczy. Ominęły mnie impulsy nerwowe odpowiadające za brak prawdomówności. Mogłem bez skrępowania zgłębiać wachlarz barw jego tęczówek, nie wzbudzając podejrzeń. - A teraz naprawdę chciałbym uciąć sobie krótką drzemkę, więc jeśli ma szef ochotę, w lodówce stoi schłodzone piwo, pilot od telewizora jest ogólnodostępny... Proszę się częstować.
-Obejdzie się - stwierdził, wstając, gotów do wyjścia. - Powiedz mi jeszcze, tak na marginesie, gdzie ta twoja młodsza dziewczęca połowa ciebie?
Ciężkie głazy potoczyły mi się po sercu. Machnąłem ręką i było to pierwszym, co mogłem zrobić, bowiem obawiałem się drgań głosu. 
-Szkoda gadać - przyznałem. - Zabrała mi ją.
-Ta blond suka, którą ostatnio u ciebie widziałem?
-Widzę, że nadajemy na tych samych falach - westchnąłem smętnie. - Ale naprawdę nie mam dzisiaj siły o tym rozmawiać. W skrócie, nasłała na mnie opiekę społeczną, zabrała mi dziecko i przysięgam, że gdy się w końcu wyśpię i dorwę ją w swoje łapy, włos jej na głowie nie zostanie, tak ją urządzę. 
-Nie pogarszaj swojej sytuacji, Justin. Jeśli sprawa trafi do sądu, czego ci gorąco nie życzę, będziesz musiał porzucić ten łach i wskoczyć w garnitur. To nie żarty, chłopie. Albo wykaż się odpowiedzialnością przed wymiarem prawa, albo wiesz, gdzie strzelać, żeby nie zostawić po sobie śladów. Swoją drogą, jak to się stało, że odebrali ci małą?
-Wypiłem pół piwa i odpłynąłem jak po pięciu. Musiała mi czegoś dosypać.
-Więc gra nieczysto - podsumował szef, chwytając już klamkę. - Zagraj tak samo, Justin. Wiem, że cię na to stać.
Ale pytanie brzmi, czy stać mnie na odbiór Amy tej jednej jedynej części, której jej brakowało i którą po latach pięciu chwyciła w dłonie?
Nie wierzę w gwałtowne ludzkie przemiany. Nie wierzę w przemiany na skalę taką, jaką próbuje przedstawić Chloe. Nie wierzę w jej przemiany. Jakiekolwiek. Nie wierzę w zmianę jej krzywdzących nawyków. Nie wierzę w ubytek wagi jej egoizmu. Nie wierzę, bo i nie chcę uwierzyć. Nie wierzę, że mógłbym. 
Zmęczenie sięgało już zenitu. To kolejna kwestia przyłączająca się do kręgu niewiary - nie wierzę, że mógłbym być bardziej zmęczony. Nie wierzę też, że sen po tylu bezsennych godzinach nie będzie miodem okalającym wargi, śpiewem ptaków w podziemiach, zapachem wanilii odległe mile od Vivien. Położyłem się na łóżku, jak stałem - w butach, dresach i zmiętej świeżością minionych wydarzeń koszulce. Bez prysznica, bez wymaganej zmiany bielizny, o pustym żołądku i głowie tak pełnej, że gdybym zanurzył w niej rękę, chwytałbym samo powietrze. Poduszka pieściła mnie miękkością pierza. Ciało wrzało, więc odrzuciłem kołdrę. Usnąłem, nim powieki okryły mój świat płaszczem ciemności.
A gdy się ocknąłem, pierwsza osiedlowa latarnia mieniła się już za oknem. Słońce było tylko odległym wspomnieniem i zapowiedzią powrotu dnia następnego, a krótsza wskazówka zegara zatrzymała się na dziewiątce. Te parę spokojnych  godzin po drugiej stronie świadomości było odkryciem we mnie nowego człowieka, który wstał, by ten drugi mógł czerpać siły. I ten nowy człowiek, stosownie wypoczęty, gotów na podbój świata, drgnął w fałdach kołdry na myśl, że następną kołdrą, jaka go okryje, będzie kołdra okrywająca i jego skryte w dziewczęcej posturze szczęście.
Tym razem nie zszedłem na parter bez prysznica. Topiłem się w gorących strumieniach wody. Namydliłem się cały, po najeżone włosy. Szorstkimi dłońmi jak gąbką ścierałem z twarzy niedowierzanie ostatnich dni. Świeżość odkrywała we mnie coraz to nowe oblicza. Ileż siły przybyło mi po wyjściu z tej fontanny wrzątku, ileż nowych sił do walki ze wszystkimi, którzy do tej walki stawali. Ubrałem się raz jeszcze w dresy,  ale inne, nie mniej świeże niż skóra, którą ciepło okryły. Zarzuciłem męsko pachnącą koszulkę z bawełny i pognałem po schodach na parter, do kuchni, by ostatecznie stworzyć się na nowo. Kratery żołądka zapełniłem szybką jajecznicą z czterech dorodnych jaj. A potem zapełniłem fotel kierowcy w samochodzie wyczekującym nocnej eskapady nawet bardziej niecierpliwie niż ja sam.
Była już dwudziesta druga, gdy opuszczałem umowne granice dzielnicy i wyruszałem w pościg za swoją miłością układającą się do snu, z którego ja przed momentem się wyswobodziłem. Jeśli dalej będziemy tak funkcjonować, moim codziennym rytuałem stanie się poprawianie jej poduszki na dobranoc i malowanie jej portretu kolorami myśli. Jednocześnie obraz Amy, wił się pomiędzy tymi pięknymi drobinami, obraz szary, nakreślony pozornym i tylko pozornym szczęściem jej, w obcym miejscu, w obcych rękach, rzekłbym podstępnych sidłach. Zawsze podążam za wskazówkami szefa. I tym razem nie zamierzam zboczyć z kursu. Obrałem go na nieczyste wody pełne nieczystych zagrań.
W ciemnościach trudniej było odnaleźć drogę do dzielnicy wysuniętej na wschód. Mało tego, gdy już znalazłem się na ziemi pachnącej wanilią, zaplątałem się w sieci uliczek i alejek, krążyłem od przecznicy do przecznicy, bowiem dachy nie różniły się skosem, kolorem i rodzajem dachówki, ściany domów w pożółkłym świetle latarni miały zaskakująco wiele wspólnego, a na ogrody nie patrzyłem. Ostatnim razem, gdy stałem w progu domu Viv, zajęty byłem kwiatami obrastającymi ją samą, nie altany z lakierowanego drewna. 
I gdyby nie serce ściągane jak haczyk na żyłce wędkarskiej, nie wiem, czy nie wspomógłbym się krótkim telefonem do ukochanej. Ono jednak, to inteligentnie nieinteligentne serce, poprowadziło mnie skrótem uczuć, prostą drogą ku fontannie jej wdzięków. Zaparkowałem nieco dalej, na podjeździe wycofanego domu o spadzistym dachu i rozrośniętej dziurze na pół szyby w oknie. Zarzuciłem na głowę kaptur, napełniłem kieszenie komórką i paczką papierosów i ruszyłem na pieszy podbój dziewczęcego serca z plasteliny - ugina się i ugina, aż w końcu pod moim ciepłem zmięknie na tyle, by skleić się z moim.
Zakradłem się na tyły, wąską ścieżką wrastającą w fundamenty. Księżyc przebijał się przez sklepienie bujnej roślinności i doprowadził mnie pod okryte przewiewnymi zasłonami okno, otwarte, choć nieco przymknięte. Kontury postaci majaczyły za przeźroczystymi obrazami z jasnego różu, nakreślone światłem choinkowych lampek będących nieodzownym elementem całorocznej dekoracji. Oparłem plecy o mur nieopodal okna, zapaliłem papierosa i w kłębach dymu wychwytywałem strzępy dziewczęcego głosu w starciu z dojrzałym kobiecym.
-Nie potrzebuję ich, mamo - powiedziała łagodnie, moja drogocenna księżniczka.
-Lekarz twierdzi inaczej. I ja też tak twierdzę.
-Oboje się mylicie - brnęła w głębiny, które wchłaniały moje wzmożone zainteresowanie. - Teraz będzie już lepiej, zobaczysz.
-Mówisz tak średnio trzy razy w tygodniu. W pozostałych czterech dniach cofamy się do punktu wyjścia. Znów i znów, i na nowo. Więc teraz proszę cię, weź te leki i zakończmy już tę niepotrzebną kłótnię. To nie jest wymysł czy kaprys. To konieczność. I doskonale zdajesz sobie z tego sprawę, Viv. 
Odczekałem trzy rozległe dymne oddechy. Zgasiłem papierosa w skropionej rosą trawie, wepchnąłem niedopałek podeszwa w miałką ziemię i zniknęła pozostałość popiołu. Zastukałem zziębniętymi kostkami w szybę, dwa razy, szybkie stąpnięcia po szkle. Po tym usiadłem na parapecie, przełożyłem nogi i wyłoniłem się zza przeźroczystej poświaty zasłon. Viv siedziała na łóżku z wciśniętymi pod pośladki stopami. Miała na sobie ciepłe dresy ze ściągaczami wokół kostek i czarną dopasowaną koszulkę z krótkim rękawem; włosy wzburzone jak chmury przed burzą, czułem w palcach ich miękkość. Na jej kolanach leżała książka o pożółkłych stronicach, a pod pachą sterczał pluszowy królik z oklapniętym uchem. Nie pomyliłbym się wiele, gdybym zamiast w jej uwite gniazdko, zajrzał do pokoju Amy. 
-O jakich lekach mówiła twoja matka? - spytałem, ściągając najsampierw kaptur, później ściągając i bluzę.
Nachyliłem się nad jej głową i pocałowałem czubek. Świeżość szamponu wkomponowała w gamę wanilii więcej owocowej intensywności.
-To nie ma znaczenia - zbyła mnie krótko.
-Ma znaczenie. Ma znaczenie wszystko, co wiąże się z tobą.
Zamknęła książkę, wzniósł się znad niej kurz długich lat.
-Antydepresanty - oznajmiła.
-Masz depresję? - zaniepokoiłem się i natychmiast byłem przy niej, pośladkiem na krawędzi pościelonego łóżka.
-Nie mam. To wymysł lekarza i mojej matki.
-Z całym szacunkiem, ale lekarze na ogół wiedzą, co mówią. I co diagnozują.
-W takim razie w moim przypadku popełnił błąd. Zdarza się, mam rację?
-Teoretycznie masz. - Usadowiłem się wygodniej, obejmując jej szczupłe ramiona. - Ale jakby się tak głębiej zastanowić, jesteś pewna, że tym razem jednak nie zawiodła go intuicja zawodowa? - Milczała, wpatrzona w drzwi niedużej łazienki. - Bierzesz te leki, tak?
Sięgnęła pod łóżko i wydobyła małe pudełko po kremie do twarzy. Odkręciła wieczko i wysypała na moją dłoń małe stadko różowawych pigułek.
-Nie jem, kiedy nie jestem głodna. Nie śpię, kiedy nie jestem zmęczona. Nie biorę prochów, kiedy nie czuję się chora - podsumowała.
Polizałem jedną powlekaną tabletkę. Wierzchnia warstwa miała posmak gumy balonowej.
-Może łykniemy po jednej? - zaproponowałem.
-Nie przekonasz mnie, Justin. Nie przekonasz mnie do tych małych różowych robaków. - Splotła ramiona na piersi. - I nie mam depresji.
-Masz tylko syndrom posiadaczki bardzo zmiennych nastrojów. Ale jakoś to razem przetrwamy.
-Bez różowych robaków.
Westchnąłem pokonany.
-Bez.
Wtuliłem się w jej małe piersi. Przygrywał mi rytm uderzeń rozkojarzonego serca. Pachnące ciepło jej ciała kołysało mnie do snu, ale nie uśpiło. Przespać czas spędzony z nią to gwałt na ogóle ludzkości. Więc tylko, tylko i aż, poddawałem się pieszczotom jej dłoni mierzwiących mi włosy, i ust skubiących z czułością czoło, podczas gdy górowała nade mną, zwiniętym w jej objęciach. 
-Lubię twój zapach, Justin - szepnęła. 
Uśmiechnąłem się w jej dekolt, ale nie odpowiedziałem. Słowa przy niej były srebrem, lecz milczenie złotem. Oddychałem nią, wpajałem w siebie jej zapach i urok. Czułością zastępowała mi cały szereg seksualnych fantazji i doprawdy wolałem te pocałunki we włosach niż wulgarne pieszczoty, których mógłbym od niej wymagać. Wyciszałem się przy niej. Mój wewnętrzny krzyk gasł, rozpalał się za to drżący szept. I nagle definicją szczęścia były te ciche wieczory w jej ramionach. Ciekaw jestem, czy miłość do niej wydobyła prawdziwego mnie, czy zmieniłem się w kogoś, kim zawsze chciałem być.
Nie wytrzymałem długo bez jej widoku. Uniosłem się i górując, pochwyciłem w ramiona. Skryła się w nich cała, zwinięta w kłębek, z zapasem kołdry i pościeli.
-Jesteś taka piękna - szepnąłem ciepło. - Niesamowity ze mnie szczęściarz, że cię mam.
-Nie jestem piękna - zaoponowała, potrząsając głową. - Nie jestem.
-Nie wiesz, co mówisz, Viv.
-To ty nie wiesz - brnęła. - Nie widzisz wszystkiego.
Wyprostowałem się i spojrzałem na nią ponaglająco, kiedy ona spoglądała na mnie, drżąco, niespokojnie. Dalej rozmawialiśmy niemo, bez słów. Ja zażądałem, by odkryła przede mną wszystko, co chowa. Ona z kolei pragnęła kryć się przed zachłannym wzrokiem.
-Viv - nacisnąłem na nią.
Wtedy poddała się, skapitulowała. Rozplątała skrzyżowane przedramiona i odsłoniła ich spód pod światło lampy. Zatrzęsienie płytszych i głębszych, ze wskazaniem na głębsze, blizn rozbiegło się po śniadej skórze. Jaskrawe w swej bieli, wyblakłe i blade. Prawdziwe multum dowodów niezrozumienia, albo braku choćby próby wysłuchania. Symbol szczególny jej wrażliwości wrodzonej i mojej, koniecznej do nabycia.
-Widziałem je, Viv - przyznałem. - Już wcześniej. Dużo wcześniej. Ale nie pytałem.
-To nie wszystko - wyznała cicho. - Nie wszystkie.
-Pokaż mi je - poprosiłem, czy może zażądałem. - Teraz.
Usiadła na skraju łóżka, dłonie jej drżały, warga także. Łzy były nieodzowną kwestią czasu. Złapała gumkę dresów i powoli, powolutku zsuwała spodnie wzdłuż chudych nóg, przez kolana, po łydkach, aż do bosych stóp. Tam upadły na ziemię i oplotły nogę łóżka z surowego drewna. Uklęknąłem przed nią na podłodze, twarde panele upijały mnie w kolana, ale ból stał poza bramą, która otaczała mnie i Viv. I jedynym, co czułem, był, racja, ból, ale jej, nie mój. Rozchyliła lekko nogi i przyłożyła dłonie do wnętrza ud, ich wierzch, trąc łagodnie i pocierając. A kiedy zabrała ręce, okryłem delikatną poranioną skórę swoimi. Wyraziste blizny po głębokich skaleczeniach biegły pod moimi palcami, pełzły jak podstępne węże, rozrastały się. Zobaczyłem je, te liany bólu, te nici smutku, i natychmiast zapragnąłem porozcinać nimi i siebie, by wiedzieć, co czuła, gdy tworzyła na sobie tę niemą sztukę. By choć raz móc ją zrozumieć.
Ucałowałem wierzch jej nagiego uda. Wystraszyła się i cofnęła gwałtownie. Koszulka odsłoniła pasek czarnych gładkich majtek, skąpo wyciętych.
-Nie bój się mnie - poprosiłem. - Tylko się mnie nie bój.
Ucałowałem raz jeszcze, teraz wnętrze uda, zapiski blizn, zapiski ran. Wspinałem się po drabinie niezrozumienia. Ostatkiem sił chwytałem się tych szczebli, choć wolałbym spaść, nie mając za co chwycić następną ręką. Obcałowałem każdą z osobna i zajęło mi to wieki - tyle ich było. Ale po tych wiekach zdawało mi się, że nie dobiegła końca minuta, w której zacząłem i że poświęcona jej uwaga była niedorzecznie płytka w porównaniu do głębin, jakich wymagała. A gdy dotarłem do ostatniej, niemal skrytej w pachwinie, głębokiej i śmiertelnie bladej, tak jak niegdyś krew, teraz spłynęły po niej moje rzewne łzy.
-Nie płacz - wyszeptała, całując mnie w głowę. - Nie płacz, proszę. - I ona również zaczęła płakać.
A potem splótł nas długi pocałunek i nie wiedziałem już, które łzy są moje, a które jej.
-Viv, dlaczego? - wychrypiałem gardłowo. - Nie mogę tego zrozumieć. Nie umiem. I nie wiem nawet, czy chcę.
-Nie próbuj rozumieć. Pogódź się.
-Nie pogodzę się z tym, że cierpisz.
Bezgłośnie poprosiła mnie, bym zbliżył się i wkrótce byłem z nią na równi. Dotknęła dłonią mojego policzka, wkradła palce we włosy, z miłością, tak, z miłością zajrzała mi w oczy. I ucałowała kącik ust, szepcząc: 
-Chciałabym cię teraz prosić, żebyś się ze mną kochał, ale nie zrobię tego, bo się boję.
-Odmówiłbym ci - wyznałem z ciężkim sercem. - Zabijanie rozpaczy seksem to akt desperacji, nie miłości.
Skinęła szybko głową, raz i drugi. Później splataliśmy warkocze z naszych oddechów, tak bliskich i ciepłych. To doprawdy nie do pojęcia: miałem ją, dotykałem, trzymałem w ramionach, a zdawała się być odległą wyspą Nowej Zelandii, której nigdy nie ujrzę na oczy.
-Mam pewien pomysł - odezwałem się niebawem. - Pomysł, jak ci pomóc. A wtedy ty pomożesz mi. Chyba powinniśmy doprowadzić niektóre sprawy do końca. A innym pozwolić się narodzić.







~*~




Także kolejny rozdział za nami, a w następnym pojawi się nowa postać, chyba najbardziej pozytywna w całym tym opowiadaniu. Przyda się trochę takiego radosnego stworzenia :))

6 komentarzy:

  1. AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
    nie wiem nawet co napisac
    tak mi serce walilo, gdy calowal jej blizny
    k o c h a m
    jestem ciekawa jego pomyslu
    i w sumie mam juz pewnie podejrzenia, po Twoim komentarzu ;p

    OdpowiedzUsuń
  2. Wielki ukłon za ten rozdział. Po poprzednim nie wiedziałam co myslec, ciesze sie, ze w tym choc troche sie wyjaśniło, ze Viv w koncu bardziej otworzyła sie na Jussa. Ciekawa jestem do czego zaprowadzi nas twoja wyobraźnia. Czekam na nastepny z niecierpliwością:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Błagam niech tylko tą pozytywną osobą nie będzie jakaś kopia Nell, bo nie wyrobię

    OdpowiedzUsuń