piątek, 14 października 2016

Rozdział 16 - Eyes wide closed


Chciałbym wnieść ją do pokoju pełnego luster, ustawić przed pożądliwym obiektywem, okalać jej wdzięki w niezliczone fotografie, które blaknąc, nie wygryzą najistotniejszego. Nie ma takiej siły, która obdarłaby ją, okradła z tego, co najbardziej wyraziste - moja uległość.
Siedziała na piasku. Było jej mało, jak mało było światła w magii tej nocy. Widziałem z oddali jej przygarbione plecy pod osłoną mojej koszulki i bluzy. I nagie nogi ugięte na przodzie. Jej ubrania dotknęła nuta słonej fali, bowiem wchodząc w głębiny zatoki, pozostawiła je na granicy suszy i morskiego żywiołu. A żywioł ten współgrał ze mną i dał szansę rozdzielenia moich ubrań na nas dwoje - jej przypadła koszulka i bluza, która przytuliła Viv tak, jak Viv przytuliła ją; która chłonęła zapach Viv tak, jak Viv chłonęła zapach mojej pozostałości w szparach tkaniny; mnie trafiły się bokserki i dresy, i oddałbym i je, bo co mi pod spodniach i bieliźnie, gdy oddałem Viv całego siebie?
Więc stałem tak, pośród nocy ubranej w płaszcz zaskoczenia, na łagodnym wzgórzu, na którym zaparkowany stał mój samochód, i wzdychałem, i pojękiwałem, i upajałem się tym widokiem mojej niedoścignionej własności. Aż upajać się mogłem również jej głosem, który zawołał:
-Proszę pana, co z tym kocem? Marznę.
Otworzyłem więc bagażnik, wylało się z niego światło mniej i bardziej użytecznych drobiazgów. Pęk szmat, na których smar tworzył sztukę, pęczniał, przykrywając zapasową oponę. Skrzynka z narzędziami i samochodowa apteczka wiły gniazdko w obrębie koła. Było tam również wiele innych przedmiotów niekoniecznie codziennego użytku i nie chciałem zagłębiać się w ich pochodzenie. Najważniejsze, że koc w rzadką kratę leżał na skraju i aż palił się do rozsądnego wykorzystania jego grzewczych atutów.
Pomknąłem na plażę, ześlizgując się z uskoku jak po lodowej tafli wprost na rozległe piaszczyste tereny. Viv siedziała w połowie drogi od urwiska do zatoki, więc przebrnąłem przez tę długość cichym krokiem. Opadłem miękko na kolana i kocem, czekającym w gotowości w moich rozpostartych rękach, osłoniłem jej plecy, na początek, następnie ramiona, i opatuliłem ją całą.  I już nie tylko bluza była jej sposobnością do lękliwych uścisków. Przytulała również koc. I moje dłonie splecione na jej powabnej szyi.
-Wiesz - rzekła głosem zlęknionym całej zatoki uczuć wschodzącej przeciw zatoce spiętrzonych fal. - Zastanawia mnie, co by się stało, gdybyśmy nie wrócili. Już nigdy.
-Tak to wygląda z mojej strony: jeśli tylko sobie tego życzysz, zakasam rękawy i jeszcze dziś zabiorę się za budowę jakiegoś niedużego przytulnego domku na tej plaży, do którego wprowadzimy się z naszym wąskim dobytkiem. Piśnij tylko słówko.
-Piszczę.
Wraz z jej obiecanym piskiem, a fale były membraną zarządzającą barwą wciąż dziewczęcego głosu, zerwałem się na równe nogi. Chwyciła za nogawkę mój wychylony w stronę lądu krok.
-Dokąd idziesz? - spytała, gniotąc w piąstce pęk sznurowadeł.
-Jak to dokąd? Po kamienie, gałęzie, cokolwiek. Nie znam się na budownictwie. Jedyna budowla, którą kiedykolwiek wzniosłem, to Empire State Building z klocków lego. Ze wsparciem szczegółowej instrukcji.
-Och, siedź tu. Ze mną. Koc to nie wszystko. Poza tym, nie masz koszulki. Zamarzniesz mi i jak wrócę do domu?
-Założę się, że jakiś sympatyczny pan w kwiecie wieku z chęcią zboczyłby ze swojej trasy, żeby podwieźć twoje drobne cztery litery do Oklahomy - powiedziałem ze śmiechem, z powrotem siadając na piasku. 
-Chcę, żebyś to ty podwiózł wszystkie moje litery. Myślisz, że dasz radę jakoś temu zaradzić?
-Myślę - odrzekłem i położyliśmy się łagodnie na piasku, pod dywanem gwiazd, ja w miałkich ziarnach, ona policzkiem na mojej piersi. Całowała drobne pieprzyki, których kamuflażem był mrok. Drżące napęczniałe namiętnością wargi rozochociły mnie i dreszcze wspomagały się moją skórą, by krążyć i zataczać koła. - Nie przestawaj - wymruczałem gardłowo. Jak kot. Pieszczony niecierpliwymi palcami. Niecierpliwymi ustami z jedwabiu. 
-Nie przyzwyczajaj się - zaznaczyła.
-Za późno. Uzależniłaś mnie od siebie.
-W pół godziny?
-W przeciągu wielu tygodni, skarbie. Moje uzależnienie sięga wielu tygodni wstecz.
Wpełzła na mnie bardziej, bardziej w moją wyobraźnię. Głowę położyła mi na obojczyku i ziębiły mnie jej mokre splątane włosy, w których topiłem salwy pocałunków i nieświadomych łez; ona ich nie czuła. Ocean sprzymierzył się z moją niegodziwą wrażliwością i łzy były tylko szczyptą soli. Chłód podrygiwał nią w uprzęży mych ramion o wyrazistym celu - odnowa jej ciepła. Gdyby tak można było ogrzać miłością, Viv stałaby w niezagasłym ogniu.
Raptem spostrzegłem, że gdy odegnę rąbek koszulki, opuszki moich palców nawiązują intymną relację z gęsią skórką jej ud i podnóża pośladków. A gdy zaczerpnę głęboki oddech i poruszę się, niby bezwiednie, naturalna wędrówka kończyn, skryję dłoń w cieple ponad gumką skromnych majtek, w dolinie okalającej kość biodrową, w źródełku moich fantazji bez ujścia. Wtedy i ona poruszyła się, ale już nie bezwiednie, a ze wspinającym się po drabinie jej ciała niepokojem. Ten ruch odsłonił spod chmur sedno mojej wyprawy - i wprowadził moją dłoń w krainę niezbadanych pragnień; tam, gdzie jej spięte uda wstrzymywały oazę wymagającą moich pieszczot, pocałunków bardziej czułych nawet od tych skrytych pod włosami, dotyku szorstkich palców i świadomości, że wszystko to czeka na swój ruch w grze po najwyższą wygraną. Bowiem jej cnota takową była.
-Justin - szepnęła, a głos jej podrygiwał. - Justin, przestań.
-Co takiego robię? - tchnąłem pytaniem w jej słone ucho, smagając je łagodnie językiem. Tymczasem wierzch mojej dłoni, jej chłód i męska nieutemperowana delikatność, pogłaskała dziewczęce wcięcie w pachwinie. 
-To. Właśnie to. - Skurczyła się wokół przystani mojego odprężonego ciała. - Przestań. Proszę cię, przestań.
-Przecież nie dzieje ci się żadna krzywda - rzekłem z drżącym śmiechem w ustach. - Rozluźnij się, maleńka, a zobaczysz, jaką siłę zbawczą mają moje dłonie.
-Nie chcę - powiedziała z wahaniem.
-Ależ chcesz. Oboje dobrze wiemy, że chcesz. Tylko niepotrzebnie blokujesz te chęci w sobie.
-Bo nie jestem gotowa - wymamrotała, przykrywając dłonią moją dłoń, więc również przykrywając wierzch majtek.
-Na co nie jesteś gotowa? Na orgazm? Na rozsadzającą przyjemność?
-Och, cicho bądź. - Przyszpiliła mi usta, zamknęła w nich dalsze grzechy. - Nie jestem gotowa, by ktoś dotykał mnie tak, jak robisz to ty. Więc bądź łaskaw wyjąć łapę z moich majtek.
-Ale tam jest tak ciepło. I przytulnie. Nie odbieraj mi tych drobnych rozkoszy.
-Włóż ją w swoje majtki. Założę się, że jest tam równie gorąco.
Z westchnieniem opuściłem niezdobyte tereny, ale kiedy Viv położyła się na moim torsie na brzuchu, nagie skrzyżowane kolana zakopała w piasku nieopodal mojego krocza, nadarzyła się doskonała sposobność, by umieścić dłonie na nagich plecach o zarysie wyrazistych łopatek. Ich gładkość zawstydziła wszelkie moje dotychczasowe wyobrażenia o gładkości. I te plecy, te piękne śniade plecy, które obiecałem sobie całować co ranek, nie znały tak rygorystycznych zasad skrępowania. Gdyby posiadały usta i gdyby te usta wyrażały błahe radości uśmiechem, teraz uśmiech ten rozcinałby jej kręgosłup głęboką szramą.
Oparła łokcie po obu stronach mojej głowy. Z kolei ja na łokciach się wsparłem. I tak nasze twarze gotowe były do bezpośredniego starcia w pocałunku. Jej bliskość raz jeszcze zesłała na mnie przekonanie, że my jako jedność jest terminem zaskakująco nieodległym. I pocałowałem ją krótko, króciutko, by tym razem ona zastanawiała się, czy to podmuch wiatru, czy wyraz mojej miłości.
-A gdy będziemy już dorośli - powiedziałem chrapliwie - to znaczy, kiedy ty będziesz dorosła i wypłyniesz spod czarnych skrzydeł tatusia, porwę cię któregoś dnia i wywiozę na drugi koniec świata. Będę żywił się miłością do ciebie, a na deser brał twoje śliczne ciałko. 
-A co jeśli wprowadzę dietę i ograniczę liczbę deserów do zera?
-Wtedy będę miał ręce pełne roboty. Dosłownie.
-Świnia - parsknęła w moje usta. 
-Nie świnia, a zaradny facet na diecie.
-Tak się tłumacz.
Pocałował mnie jej uśmiech, centymetry rozciągniętych ust. Scaliliśmy czoła. Pod tym kocem, i kocem z gwiazd, było nam ciepło jak nigdy dotąd. I było jasno jak nigdy dotąd, choć ledwie widziałem zarys jej kości policzkowych. Wstrzymywaliśmy uczucia w pocałunkach, swawolnych muśnięciach warg o wargi, by nie zalały swym ogromem całej plaży, by nie konkurowały z płynnym ruchem zatoki. Jej usta wciąż smakowały kawą, teraz z domieszką morskiej soli, i nagle był to smak najwspanialszej kawy, i nagle zapragnąłem spędzić lata świetlne na trywialnym spijaniu tej kawy z jej warg.
-Chcę, żebyś o czymś wiedział, Justin - powiedziała, gładząc mój policzek. - Powiem ci, że cię kocham, kiedy będę miała niczym niezmąconą pewność. To nie tak, że nic do ciebie nie czuję. Bo czuję. Po prostu nie  chcę się pomylić. Wolę poczekać. I nie chcę cię skrzywdzić. - Patrzyła mi smutno w oczy. Jej smutek, zupełnie niewskazany, bolał mnie w kościach. - Jeszcze nigdy nikogo nie kochałam i nie wiem, nie wiem na pewno, jak to jest. Nie wiem na czym polega cała istota miłości. Ale chcę się dowiedzieć. Nauczysz mnie?
-Nauczę - obiecałem. - Nauczę cię miłości psychicznej. I miłości fizycznej też.
-Nie przepuściłbyś takiej okazji, co?
-Żartujesz? Twoje kobiece wdzięki śnią mi się po nocach. Od paru tygodni chodzę z cholernie twardym głazem w bokserkach. A nade wszystko gnębi mnie świadomość, że jeszcze pół godziny temu miałem cię nagusieńką tuż obok. I ty pytasz, czy przepuściłbym taką okazję?
-A przepuściłbyś?
Odpowiedzią był ponętny ruch bioder ku górze powodujący krótkotrwałą kopulację naszych stref erogennych. Przyjemność była impulsem rodzącym w Viv strach, toteż zapiszczała donośnie i prędko wyprostowała się na klęczkach. Dusiłem się odległością mórz i gór stojących pomiędzy nami.
-Świnia - stwierdziła raz jeszcze.
-Nie żadna świnia. Po prostu dawno nie uprawiałem seksu. - A ostatnim razem posiadaczką moich atutów była Mia, dołożył podrygujący głos w mojej głowie.
-I jeszcze długo tego nie zrobisz.
-Nie strasz mnie, bo się z tobą rozwiodę.
-To doprawdy najkrótsze małżeństwo, jakie zaistniało. Jesteśmy rekordzistami. - Rekord uczciliśmy niemrawym pocałunkiem spierzchniętych pieszczotami warg. - Swoją drogą, chciałbyś w przyszłości mieć żonę?
-Tak, Viv. Chciałbym, żebyś została moją żoną.
-Nie o to pytałam.
-Ale ja na to odpowiedziałem. Myślę, że w mojej odpowiedzi zawiera się dosadne wyjaśnienie wraz z bonusem.
-Przerażają mnie twoje daleko wybiegające plany. Ja nawet nie wiem, co do ciebie czuję. - Raz jeszcze padliśmy w piasek, cali w nim byliśmy; jego miałkie ziarna urzeczywistniały tę noc i materializowały moje złudzenia.
-Dlatego właśnie daję ci czas, mnóstwo czasu, byś mogła się dowiedzieć. Zakładając, że nie padnę ofiarą meksykańskiej mafii, zostało mi jakieś pół wieku życia. Na przemyślenia daję ci połowę z tego. Wątpię bowiem, że po siedemdziesiątce będę jeszcze dostatecznie sprawny, by skosztować, jak moje słońce smakuje. 
Wtedy smakowała mną. A ja smakowałem nią. Połączenia naszych rozkosznych słodkości opiewało mi usta. Skóra jej szyi była niedorzecznym afrodyzjakiem, w który wgryzałem się podstępnym pocałunkiem. Tak samo obojczyk. I wychudzone ramiona. A gdy sałatka różnorodnych smaków zawirowała moim światem, padliśmy na piach odwróceni, rozgrzani pod tym kocem niecierpliwych ciał.
-Zamknij oczy - poprosiła, a gdy to zrobiłem, ucałowała moje powieki. - Wyobraź sobie życie za 10 lat. Co widzisz?
-Co widzę - powtórzyłem. - Widzę jakiegoś pierdolonego frajera odprowadzającego Amy do domu. Za rękę. I, na Boga, co on sobie wyobraża? Nie ma prawa jej całować.
-Takim samym frajerem będziesz dla mojego ojca - stwierdziła.
-Jestem w stanie to zaakceptować. - Ucałowałem ją na oślep. - I wiesz, co jeszcze widzę? Widzę ciebie, jak karmisz nasze maleństwo, małą dzidzię o moich oczach a twoim uśmiechu.
-Nie poniosła cię fantazja?
-Kazałaś mi wybiec w przyszłość. Więc wybiegłem. 
-Rozpędziłeś się w tych swoich wyobrażeniach.
-Naturalnie.
Choć w jej oczach moje słowa brzmiały drżącym żartem, z moich ust wymaszerowały pełne powagi. Powagą była nasza wspólna przyszłość, powagą plany i dojrzała czerwień uczuć. W niej widziałem rok bieżący i rok przyszły, i cały szereg lat rozpostartych w przyszłości przed nami. W jej oczach mroczny brąz witający mnie o poranku. W jej zapachu pełne dotkliwego napięcia wieczory w siatce splątanych ramionami uścisków. I, na Boga, w tych wyobrażeniach trzymam Viv na smyczy, sadystycznie krótkiej smyczy, bo samotność z nią jest niebem, a samotność bez niej deszczem wraz z którym boleśnie wracam na ziemię. I doprawdy kaleczy mnie wizja świata bez niej nawet bardziej niż świat z nią, beze mnie.
-Może powinniśmy już wracać - szepnęła mi do ucha. Leżeliśmy wtedy oddzielnie, jeden obok drugiego, choć złączeni uczuciem, które nie daje chwili wytchnienia. 
-Spędziliśmy tu tyle czasu - odrzekłem. -  Zaczekajmy choćby do wschodu słońca. Nie zbawi nas godzina czy dwie.
-Nie zbawi - zgodziła się i na nowo wpoiliśmy się w z wolna zachodzący księżyc. 
Wiele w tym czasie myślałem. Myślałem o paśmie górskim, jakim jest moje życie. Myślałem o kuli zbawczego światła ponad nami. O skarbie, pod którego policzkiem w osłupieniu i namiętności nocy drętwiało mi ramię. O łagodnym oddechu, zastanawiając się, czy powoduje nim sen, czy przemożna chęć odesłania wszystkich trosk za ocean. 
Tymczasem niebo było coraz jaśniejsze. Łagodna pomarańcz wspinała się po odnogach pudrowego różu splątanego wstęgami z błękitem i cytrynową żółcią. Wiał rześki podmuch od południa, morska poranna bryza smagała nas po zmęczonych twarzach. Skrzydła rozmaitych ptaków rozcinały pociągłe promienie wschodzącego słońca, godnego następcy księżyca, choć o mniejszym uroku osobistym. Fale rozbijały się na przybrzeżnych kamieniach, rosnących w miarę odległości wzdłuż plaży. Wtedy też uwierzyłem, że coś tak pospolitego jak wschodzące słońce, że coś tak pospolitego jak miłość, może odebrać mi siłę. 
I właśnie wtedy, gdy chciałem podzielić się z Viv spostrzeżeniem o swojej słabości, ona powiedziała:
-Jestem inna. - Szum wody zawiesił ponad nami intrygującą pauzę. - Jestem inna, Justin.
-Wiem - odparłem. - Właśnie za to cię kocham. Myślisz, że poczułbym tyle do ciebie, gdybyś była taką Mią? Przeciętną szesnastolatką, która odwiedza galerię trzy razy w tygodniu, bo wciąż nie ma się w co ubrać? Masz o mnie zbyt niskie mniemanie. - Wstrzymałem jej słowa, ciągnąc dalej: - Nie pokochałbym cię, Viv. Owszem, byłbym dogłębnie zafascynowany twoją urodą i pewnie wtedy kombinowałbym, jak tu zaciągnąć cię do łóżka, żeby nie ubyło ci z moralności. Jestem zakochany w twojej inności, Viv.
-Nic nie rozumiesz - pokręciła głową, roztrzepując ziarna piasku chwytające się sprężyn jej włosów ostatnim tchnieniem. - Być może fascynuje cię to, że nie potrafisz mnie zrozumieć. I nie zrozumiesz. Ale z czasem ta fascynacja zaniknie. Zostanie frustracja. A potem zwykłe poirytowanie. Bo to nie jest inność, jaką chciałbyś zgłębiać. Nie jestem inna dlatego, że bycie pospolitym mnie przerasta. Ta inność, odrębność, jest ponad wszystkim. I poza wszystkim. A w szczególności poza mną. 
-Co masz na myśli? - spytałem sennie. 
-Nie chcę, żebyś wiedział cokolwiek więcej. Zapomnij, że w ogóle zaczęłam to roztrząsać.
Największym błędem, jaki mogłem popełnić, i popełniłem, było zbagatelizowanie jej rozpaczliwych prób ucieczki przed samą sobą. Ucieczki do mnie, w moje ramiona, tak szczelnie na nią zamknięte.
-Wracajmy już - zadecydowała. - Proszę.
Doprawdy nie wiem, dlaczego bojaźń w tym słabym głosie nie rozogniła we mnie sygnałów alarmowych. Bo na takie zasługiwała. Jaskrawe światła odstępstw od norm. Jakkolwiek rozchwiane i zaburzone były normy Viv.
Objęta ramionami wyczekiwała mnie na uboczu, gdy składałem koc, kratka do kratki. Złożonym w prostokąt, metr na pół, okryłem nim ramiona Viv i pojmałem jej dłoń w swoją, wiedząc boleśnie, że po powrocie do Oklahomy, gdy przykryjemy nasze uczucia peleryną niewidką, będę mógł potrzymać ją za rękę potajemnie, pod stołem, albo sporadycznie pod kołdrą: wtedy, kiedy zapragnę trzymać wszystko inne aniżeli ręce.
Kroczyliśmy powoli wzdłuż plaży, zapadaliśmy się łagodnie w miałkim piasku. Wtedy też spostrzegłem, jak chłodne są jej palce i jak rozpalony nadgarstek. Przyłożyłem kościste bryłki lodu do ust, obcałowując z wolna ciepłym oddechem. Nie odezwała się słowem. Pozwoliła milczeniem prowadzić się ku wydrążonej ścieżce wspinającej się na skarpę, a stamtąd brnęła już prosta droga do samochodu. Splotła się z kocem w ciasny węzeł na przednim siedzeniu, bose stopy wetknęła pod pośladki. I tak rozpoczął się wiek jej niemo spowitych szarością słów, bo nie było w niej już nic ze szczęśliwych drobnostek.
Wycofywałem obrócony ku tylnej szybie, z ręką zapartą na zagłówku jej fotela. Ale niełatwo było wymijać rozrośnięte drzewa, gdy wzrok nieustannie chwytał się jej. I tego bolesnego smutku, w którym pozwoliła się podtopić. I dziwne było, że nie miałem ani siły, ani ochoty rozrzedzać chmur na niebie zmuszonym do bladoniebieskiej czystości. Dlatego w ten rześki upstrzony słońcem dzień obmywał nas deszcz milczenia.
Nadziałem się na pierwszą igłę zawiłości jej nastrojów i doprawdy nie chcę konfrontacji choć jeden raz więcej.
Odbiły się na mnie dwie bezsenne doby. Wybitnego skupienia wymagało utrzymanie kierownicy na wodzy, kół na właściwym pasie ruchu. Co rusz potrząsałem energicznie głową, odganiając sen jak stado much  i wkrótce zabłysnęły efekty, a przemożna potrzeba drzemki recytowała wyraźnie, że dopnie swego dopiero po przebyciu kilkuset mil, jakie dzielą nas od domu. Od domu, w którym czeka pustka. Pustka na płaszczyźnie, którą pragnąłbym zapełnić i która do niedawna była pełna: przepełniona dziecięcą radością i świergoczącym o poranku śmiechem.Teraz zabrakło tego, co podlewałem i pielęgnowałem ogromne pięć lat. Przeszywała mnie grubą nicią złość na samego siebie - nie wypada mi zapełniać świeżego ubytku nową radością. 
Tymczasem ta nowa radość w dalszym ciągu wyglądała tak, jakby rzeczywistą radość oglądała wyłącznie na ekranie kinowym i to w wyjątkowo sporadycznych okolicznościach. Była tą Viv, na którą zdarzało mi się niekiedy natykać. Ale teraz nie była Viv, zwyczajną Viv w tłumie innych, bądź co bądź, nielicznych Vivien. Była moją Viv. A w kodeksie obowiązków mojej Viv spisany jest paragraf o ciągłości uśmiechu.
I byłbym gotów przetrzymać ten stan wyczerpującej chandry, gdyby z trzaskiem nie spadły na jej nagie kolana dwie łzy, parujące wrzątkiem, rozlewające strugą po nodze czerń. Jak atrament bólu. Tylko skąd w niej ból, skoro gotów byłem scałować z niej cały?
Ukróciłem ten niezrozumiały prąd pchający nas ku zamkniętym wrotom. Gwałtownie zjechałem na pobocze, wznosząc pod niebo chmarę przydrożnego pyłu spod niezliczonych kół. Wyłączyłem silnik. Ten odsapnął z wdzięcznością, zawył na pożegnanie i zamilkł. Tak jak zamilkł cały świat dokoła. Zdobycie się na strzępy słów, które nie zawiązały nawet fundamentów w moim gardle, było wyzwaniem ponad moje siły.
Dlatego też wydobyłem papierosa z połowicznie opróżnionej paczki i podstawiłem Viv pod nos. Jakież było moje zdziwienie, gdy ta wyjęła i papierosa, i zapalniczkę skradającą się tuż obok. Jakież było moje zdziwienie, gdy wychyliła się przez otwarte okno i tam uleciał z niej pierwszy dym. Jakież było moje zdziwienie, gdy znalazłem swojego papierosa na kolanach, bowiem gdy oszołomienie rozwarło mi usta, uciekł i drobny dowód uzależnienia.
Zaciągnęła się raz. Wąska wstęga dymu wypłynęła w teksańskie równiny za szybą. Dłoń Viv z tlącym się papierosem między palcami odskoczyła w bok i zawisła tam, i wisiała, i popiół gotów był upuścić swoje wdzięki tuż nad dźwignią zmiany biegów. Przekaz był prosty - wystarczył jej jeden przemyt nikotyny przez gardło. Reszta papierosa przypadała na mnie, na moje wzmożone potrzeby zasnute dymną mgłą. 
Nawet papieros miał smak jej ust. Nagle zapragnąłem ją pocałować, choć pragnąłem tego przez większość ostatnich tygodni. Ta potrzeba była jednak wzmożona, bowiem seksapil ostatków dymu w jej ustach pulsował jaskrawym płomieniem na jej wargach, krzycząc i wijąc się, i wołając mnie, i prowokując. Chwyciłem jej podbródek w palce i pocałowałem raz, ale treściwie. I byłem skory spić więcej tego nieświadomego seksu, gdyby Viv nie odwróciła głowy. Pustkowia rozciągnięte na połaci hektarów i ja, nieposkromiony i spragniony - tę walkę przegrałem. Dym tlił się dalej, ale łykałem go nerwowo i zapominałem uwalniać.
-Powiedz mi - poprosiłem, a ostrzem głosu ciąłem powietrze, gęste, rozwarstwiające się pod powagą tego brzmienia - o co chodzi.
Zlekceważyła mnie dotkliwie. Doskonały egzamin mojej wątpliwej samokontroli.
-Nic nie powiedziałem. Nic nie zrobiłem. Na Boga, sam ledwie czuję, że w ogóle tu jestem. Zapytam więc raz jeszcze: o co ci chodzi, Viv?
Odpowiedzią był poprzeczny ruch jej głowy. Jak gdyby miał być odpowiedzią na rój pytań stawianych w kolumnach, piętrowo, jedne podłożem drugich.
-Viv, na miłość boską, pytam poważnie. Rozmawiaj ze mną, zamiast milczeć.
Ruch głowy powielił poprzedni i wkrótce szamotała się z lewa na prawą, rozbryzgując wkoło łzy, wielkie rozpędzone łzy. Mój wzrok zdawał się być zbyt natarczywy, odbierał jej swobodę, toteż wdrapała się na kolana i czmychnęła na tylne fotele. Miejsca miała więcej, natomiast sama skuliła się w tak ciasną pętlę rozpaczliwie niemych krzyków, że obok niej zmieściłaby się cała drużyna zapaśników sumo. Pochlipywała, wciąż kręcąc głową. Co rusz zawadzała skronią w szybę, jej ból czysto fizyczny podrygiwał mną rytmicznie. Nie mogąc dłużej się temu przyglądać, wychyliłem się z fotela i chwyciłem ją żelaznym uściskiem w przegubie nagiej kostki.
-Viv - powiedziałem łagodniej - uspokój się. Nic się nie dzieje.
Para jej wielkich oczu - dosadny obraz smutku i rozpaczy. Ta rozpacz wypchnęła mnie z samochodu. Okrążyłem auto i otworzyłem drzwi, na których wsparte było chude ramię Viv. Zrobiłem to na tyle gwałtownie, by szybko pochwycić rozkołysaną Viv chylącą się ku zapiaszczonej jezdni. 
-Słyszysz mnie, skarbie? - Potrząsnąłem nią niemrawo. Ale nie słyszała. Każdy zmysł podpowiadał mi, że jej otwarte oczy nie widzą, że nastroszone uszy nie słyszą, a wrażliwa dziewczęca skóra nie czuje szorstkości mojej. - Kochanie, jestem tutaj. - Oparłem jej czoło o obojczyk. - I będę. Chociaż za Boga nie rozumiem, co się właśnie dzieje.
-Nie podnoś na mnie głosu - wyszeptała ostatnim tchnieniem, wpatrzona w dal zatrzymanego w czasoprzestrzeni krajobrazu. 
-Nie będę - obiecałem. - Już w porządku?
Ale Viv, która na ułamek sekundy do mnie powróciła, z kolejnym pytaniem znów była daleko, daleko w zaświatach.
Więc i ja powróciłem. Na fotel pasażera będący ucieczką od problemów, które mnie przerosły. Od problemów, których nie potrafię nazwać i umiejscowić. Od problemów osiadłych w zadymionych okopach. Od problemów duszących tę, do której miłość dusi mnie.
Dłuższą chwilę spędziłem z głową wpojoną w kierownicę, dogłębnie przerażony ciszą zbyt cichą, by można było przypisać ją oddychającemu światu. Potem zerknąłem w lusterko i uderzyła mnie niesprawiedliwość: niesprawiedliwe jest jej piękno, nawet ubarwione całym morzem łez. 
Żadne słowo nie przecięło międzystanowej, choć odprawiałem niezliczone modły nad ich zalążkami. Viv przysnęła na tyłach, skryta pod kocem cała, nawet pnącza włosów nie wychylały się poza równomierną kratę polarowego materiału. Jej sen jeszcze bardziej zmorzył mnie. Widziałem nas oboje w wielkim łożu o białej pościeli pachnącej naszą miłością i zastanawiałem się, kiedy dane mi będzie oglądać ją w tej śnieżnej satynie. Miałem bowiem świadomość kolejnej nurtującej niesprawiedliwości: tak jak setki mil od Oklahomy Viv jest moja i nikt nie narusza tego poczucia przynależności, tak w Oklahomie będę zmuszony cieszyć się tym, co uszczknę z Viv dostępnej wszystkim. 
Gromkie podziękowania cisnęły mi się na usta, gdy w końcu przekroczyliśmy granicę Oklahomy i czułem zapach domu, zapach sypialni czekającej na mnie w przyćmionej barwie słońca w starciu z zasłonami. Cierpliwie znosiłem godziny szczytu, cierpliwie niezaradność licznego grona kierowców. Kiedy koła przywitały nawierzchnię drogi osiedlowej, a do domu ciągnęło mnie wszystko to, co znajome, byłem pewien, że nie ma takiej siły, która odbierze mi szczyptę spokoju i wyciszenia fal wzbierających we mnie od tygodni. A jednak podjazd zdobił lakier dwóch lśniących samochodów: jeden szefa, drugi pielęgnowany jeszcze gorliwiej.
-Mamy gości - powiedziałem, wierząc w ciszę odzewu. - W dodatku nieznajomych.
-Znajomych - powiedziała słabo Viv. Ulga zalała mnie dogłębnie: znów była ze mną, tutaj; tu, gdzie mogę dotrzeć sam. - To samochód mojej mamy, Justin.
-Czy twoja matka nie miała być na urlopie do końca przyszłego miesiąca? - upewniłem się zaalarmowany.
-Miała - zgodziła się i wkrótce powtórzyła ze strachem rozłożonym na nas dwoje: - Miała.







~*~



Ajajaj, z końcówką rozdziału trochę się naszarpałam, ale oto mamy kolejny, wciąż 100% Viv. Muszę się zastanowić, czy zamieszać trochę tę sielankę, czy dać Justinowi ciut szczęścia :D

10 komentarzy:

  1. Świetny rozdział. Czekam na next. All love 💜💚💙

    OdpowiedzUsuń
  2. Super czekam na nexta!

    OdpowiedzUsuń
  3. Daj mu szczęścia! Niech odzyska amy! Troche szkoda ze w tym rozdziale nic nie mowil o tym ze mu ja zabrali i wgl . Do nastepnego❤

    OdpowiedzUsuń
  4. Szczęścia! Chociażczuje ze bbędzie ciężko u to bardzo. Ale błagam zabij tą chloe bo chyba umrę jak ją zobaczę jeszcze raz xd

    OdpowiedzUsuń
  5. aa, genialne! widze że w twojej opowieści Justin wcale nie bedzie miał tak łatwo, bo choć zbliżył się do Viv to stracił Amy, a w tym rozdziale to co będzie dalej z Viv jest niepewne

    ps. baaardzo podoba mi się twój styl pisania, jest taki niebanalny przez co opowiadanie lepiej sie czyta :)
    życze dużo weny!

    OdpowiedzUsuń
  6. Czekam na nastepny i zycze weny !!!;)

    OdpowiedzUsuń
  7. O kurde, jak Viv wróci do matki to mam nadzieję, że będzie się wymykała na potajemne zchadzki z Justinem 😂

    OdpowiedzUsuń