środa, 17 sierpnia 2016

Rozdział 7 - Wild at heart


Rześkie poranne powietrze spało jeszcze w kłębach spalin w centrum, gdy ściśnięci całą czwórką koczowaliśmy w czarnym vanie o przyciemnionych szybach i fałszywych blachach. Czarni od pasa w górę, czarni od pasa w dół, czarni w sznurówkach, czarni w bokserkach - cały nasz ubiór krzyczał spraną czernią. I w końcu sami staliśmy się czernią, gdy nasunęliśmy na twarze czarne kominiarki. Wtedy czerń prowadziła na smyczy resztę barw. I resztę wyblakłego świata.
Opony tuliły się do wysokiego krawężnika na przeciw głównej siedziby jednego z mniej podrzędnych banków. Ze skronią wtopioną w szybę obserwowałem kątem oka drzwi, liczyłem częstotliwość otwierania ich i ponownego zamykania. Liczyłem liczbę odwiedzających i średni czas ich pobytu. Liczyłem tendencję spadkową i jej najgłębszy szczebel. W tym czasie Tyson siedzący za kierownicą wymieniał ostatnie instrukcje z szefem. Z kolei Zayn i David na tylnych siedzeniach oplatali się w pasie sportowymi torbami i przykrywali je obszernymi bluzami o kolorze zimowej nocy na pustkowiu. Wszystkie guziki zostały zapięte. Kości rzucone. Magazynki naładowane. A moralność zagubiona. 
-Na mój sygnał - powiedziałem półgłosem. Cztery pojedyncze dłonie pieściły cztery oddzielne klamki w drzwiach. Oddechy zamarły i słychać było tykanie zegara z wnętrza banku. Profesjonalizm oblał nasze kości jak krew. - Teraz - uszedł ze mnie stłumiony szept. Niczego więcej nie trzeba było.
Drzwi rozeszły się na boki i po mrugnięciu zamknęły. Całą hordą ruszyliśmy do wejścia. Wszedłem pierwszy, Tyson zamykał nasze szeregi, osłaniał tyły i osłaniał też pistolet, którego wąska lufa wychylała mu się spomiędzy palców. Gdy zamknęły się za nami drzwi banku, krzyknąłem głosem oplecionym w chrypę, by wszyscy padli na ziemię, po czym wypuściłem cztery celne strzały w kamery monitorujące placówkę. Szkło posypało się spod sufitu, a ludzie przecierali garniturami podłogowe hektary, wili się pomiędzy filarami, ich przerażenie pełzło tuż za nimi. 
Plany rozrysowane na pożółkłym papierze przesiąkły przez kartki i rozpłynęły się po banku - wszystkie zakamarki, wszystkie kąty z możliwymi włącznikami alarmu, wszystkie drogi prowadzące na zaplecze, każdy kontuar z wysoką ladą, pod którą drżą półżywi w swym strachu ludzie. Wspomnienie tego wszystkiego kreśliło nam drogę do sejfu, pośród powykrzywianych ciał, pośród ich niemych modlitw. To zaskakujące, jak wielu chrześcijan rodzi się, gdy w pobliżu śmierć ostrzy kosę. 
Byliśmy już pod ścianą oplecioną w tytanowe blachy i Tyson poderwał z podłogi kierownika oddziału. Chłód lufy pistoletu giął mu kolana; pod naporem dwóch włosy na czubku głowy oprószyła mu siwizna; przy trzeciej wygłaszał żale nad niską pensją żony, która po jego śmierci zostanie w intymnym związku z kredytem hipotecznym; metalowy kwartet pchnął zasuwę sejfu i pokierował palcem kierownika po zabezpieczeniach sejfu. Z lewa na prawą, z prawa na lewą, opuszka jego palca brnęła przez kolejne guziki; on sam roztapiał się w kałużę potu skraplającego się na jego czole i karku oblepionym mokrym kołnierzykiem. Paskudny obraz ludzkich słabości. 
Dźgnąłem go pistoletem w tyłek. Podskoczył, jakbym wsypał mu za majtki garść rozżarzonych węgli. Rozrywka dużych chłopców - to jedyny powód, dla którego nie spieszno mi być mężczyzną.
Torby z czarnego poszycia powoli pęczniały gotówką, ostre jak brzytwy noże rozcinały nam usta w szerokich uśmiechach skrytych pod kominiarkami. David poddał się pokusie i prócz tego, czym dorodnie wypchał torbę, plikami banknotów o wysokich nominałach napełnił jeszcze kieszenie na pośladkach, na cały ten pieniężny pas naciągnął bluzę. Jego oczy zdradzały, w jak wysokoprocentowym wynalazku utopi te okrągłe sumy. I gdyby nie Amy, topilibyśmy je razem, do dna, pod dno, aż po debet na koncie. Paradoksalnie Amy opróżnia moją kartę kredytową i jednocześnie utrzymuje jej stan na wysokim poziomie przyzwoitości.
Mieliśmy już wychodzić. Mieliśmy pakować się z powrotem do furgonetki i uwolnić spocone włosy spod władz kominiarek. Mieliśmy. Bo kiedy wyszliśmy z sejfu, dostrzegliśmy kurtynę bursztynowych włosów znikającą za drzwiami na zaplecze. Ja i jeden z cichociemnych, którego postura wskazywała albo na Zayna, albo na Davida, puściliśmy się biegiem, przeskakując ponad drżącymi ludźmi. Przelazł przez drzwi pierwszy, tuż za nim ja z nie mniejszym zapałem, by dorwać intruza i pożegnać się z nim jak z intruzem - szybko i nadzwyczaj humanitarnie. Tymczasem dziewczyna przebiegła za kolejne drzwi, te próbowała za sobą zatrzasnąć, jednakże natrafiła na opór ze strony stopy w czarnym masywnym adidasie i jej zduszony pisk obiegł zaplecze. Wkrótce dołączyli do nas pozostali. Złota rybka wplątała się w sieć czterech wygłodniałych rybaków.
-Nie chowaj się, cukiereczku - poznałem głos Zayna. - Przed nami nie uciekniesz.
-Szkoda twojego czasu - zawtórował mu David. - Zwłaszcza że zostało ci go tak niewiele.
-Przestańcie ją dodatkowo stresować - skarciłem ich szeptem i jako pierwszy wszedłem do ostatniego pomieszczenia na trasie ucieczki. 
Brązowowłosa stała w kącie, napierała plecami na ściany, jakby lada moment miały jej ustąpić. Ale nie ustąpiły. Zamiast tego w pokoju zrobiło się duszno od pięciu wypuszczanych oddechów i braku wentylacji. Otoczyliśmy ją jak dziką świnię na polowaniu. Tyson, ten, którego łapy nie znają wyczucia, szarpnął dziewczynę za włosy, pokazał nam jej twarz zalaną czarnymi łzami z dodatkiem spływającego po policzkach tuszu do rzęs. Nie miała więcej niż osiemnaście lat i w swe sidła zaplątało mnie nieodparte wrażenie, że to nie pierwszy raz, kiedy widzę tę buzię, że ta anielska słodycz spojrzenia nie jest mi obca. 
Wtedy dziewczyna szarpnęła się, jakby sądziła, że ta sieć, która ją oplątała, da się tak łatwo zerwać, i ściągnęła z głowy Tysona kominiarkę. Co prawda kolorystycznie nie zauważyliśmy większej różnicy. Jednak nasza rybka przyjrzała się twarzy Tysona i jasnym było, że poranny wschód słońca był jej ostatnim. Takie były procedury. Podporządkowywałem się nim nie raz i nie dwa. A jednak dziś coś przytrzymywało mi pistolet w kieszeni. Schwytała mnie niewidzialna ręka boska i wyssała całe zło, którym przesiąkłem.
-Zły ruch, maleńka - warknął Tyson, po czym spojrzał na mnie. - No dalej, na co czekasz? Aż wpadną tu gliny? Sprzątnij ją i zwijamy się stąd.
Przyjrzałem się dziewczynie przez szpary w kominiarce. 
-Nie zabiję jej - powiedziałem spokojnie. 
-Co znaczy: nie zabiję?
-Zawsze to ja odwalam najczarniejszą robotę i tym razem mówię nie. Nie zabiję jej. Jeśli chcesz, zrób to sam. Ja na nią ręki nie podniosę. Jest zbyt ładna, by ginąć. 
Tyson zapowietrzył się jak upośledzony kaloryfer, ale w końcu pchnął dziewczynę w moim kierunku, ta poleciała bezwiednie, kończąc zahaczona o moje ramię. Chwyciłem ją stanowczo, choć z nutą delikatności; kosmyk jej włosów połaskotał mnie w nos owinięty w bandaż czerni. 
-Co chcesz z nią zrobić? Nie zamierzam iść do pudła dlatego, że nagle zapragnąłeś zabawić się w Romeo. 
-Bierzemy ją ze sobą. - Słowa wypłynęły ze mnie, nim zdążyłem przepuścić je przez filtr rozsądku. 
-Wiesz, co myśli szef o braniu zakładników.
-Mam mocny argument. - Na przykład córki w podobnym wieku. - Zmywajmy się stąd, dopóki gnat nie zacznie korcić mnie w kieszeni.
Jako że do mnie należała zakładniczka, jeśli można mówić o jakiejkolwiek przynależności, szedłem na czele. Owiewał mnie jej zapach, tak różny od stęchlizny przeżartych piwniczną wilgocią ubrań. Coś na kształt bzu i gumy balonowej. Do dziś nie wiedziałem, że zapach może działać kojąco, ale obwiązał mnie nagły spokój i niemal wetknąłem nos w jej włosy, by nawdychać się tego słodkiego aromatu na zapas. 
David i Zayn kroczący za nami, rozlali na biurkach, podłogach i drzwiach sejmu chlor; ten wygryzł z banku wszelkie ślady biologiczne naszej dewastacyjnej obecności. Odór chloru wyparł nawet zapach włosów o barwie karmelu, które powoli dosięgał wiatr z ulicy. Rozbiegane szeregi zamykał Tyson, pożegnał ludzkie serpentyny przykrywające podłogę dwoma niecelnymi wystrzałami w lampy. Potem całą drużyną spieszyliśmy przez szerokość chodnika na ukos do furgonetki, a szatynka bezwiednie płynęła za nami. Skończyła pod pokrywą bagażnika. Mój testosteron, którego dowodu domagał się Tyson, pchnął ją przez wysoki próg. Wylądowała niezgrabnie w okolicy zapasowej opony i wzniósł się za nią kurz spod zatrzaskiwanej klapy.
-I co dalej? - spytał David, zdejmując kominiarkę, pot spływał mu wąską stróżką w dół czoła. - Co dalej z nią? 
-Powiedziałbym ci, gdybym sam wiedział. Ale nie mam pojęcia. Po prostu zrobiło mi się jej żal. Poza tym mam nieodparte wrażenie, jakbym gdzieś już ją wcześniej spotkał.
-W łóżku, po imprezie.
-Nie pieprzę takich małolat. W każdym razie nie pieprzę na co dzień.
 Wpadłem w wir myśli. Te rysy twarzy, te oczy, nawet zapach - wszystko to prowadziło do jednego wspomnienia, które ugrzęzło między pozostałymi.
Wstrząsnął mną chłodny powiew wiatru, chlor przewijał się przez niego w roli motywu przewodniego, i wskoczyłem do furgonetki przed mrukliwym pohukiwaniem policyjnych syren; ich operowy śpiew spiął moje mięśnie na kamień. Tyson spalił gumę przy starcie, czarne szarfy przyozdobiły asfalt, który zostawiliśmy hen daleko za sobą. I już gnaliśmy wschodnią obwodnicą, i już gubiliśmy miejski zgiełk, i już nie straszne nam były połyskujące błękitem koguty na dachach radiowozów. 
-Gratuluję sprawnie przeprowadzonej operacji, panowie - odezwał się Zayn, ale nikomu nie było w myśli odpowiadać. Bo sprawność operacji pozostawiła wiele do życzenia; oplątały ją pasma bursztynowych włosów z domieszką miedzi. 
Deszcz szarpał się w sidłach szyb, gdy pędziliśmy po wertepach leśnej odnogi. Okno parowało pod naporem mojego gorącego oddechu. Wąskie smugi powolnie układały imię Vivien na gładkiej tafli szkła; moje myśli płynęły wraz z nimi, ku niej. Ku jej rozsądnym oczom; ku inteligentnemu spojrzeniu, którym podkolorowuje mdłą szarość; ku jej łagodnym krągłościom, do których lgną moje dłonie; ku przygodzie, ku zagadce, ku niej - bo cała jest jak kraniec tęczy: widoczna, ale nieodkryta. Obiecałem sobie odkryć mgłę, która ją spowija, bym i ja mógł się pod nią skryć.
Dojechaliśmy. Szarpnięcie vana rozmyło fantazję z Viv na czele. Zamrugałem pełen roztargnienia; magazyn z czerwonej cegły wyrósł sprzed przedniej szyby. Skwar jak znad rozgrzanej patelnii wywabił mnie z auta, w paru susach przemknąłem spod podniebnej rynny do osłoniętego budynku, w progu otrząsnąłem się z łez deszczu.
-Dobrze was widzieć, panowie - przywitał nas szef. - Forsa na stół i czekam na szczegółowe sprawozdanie.
-Bez komplikacji - odrzekł Tyson, po czym spojrzał na mnie. Wiedziałem, do czego pije. - Z wyjątkiem tragicznego w skutkach zaćmienia Biebera. 
Brew szefa drgnęła niespokojnie i ja drgnąłem wraz z nią.
-Przygruchał sobie jakąś małolatę  i nie pozwolił odstrzelić jej łba.
-Puściłeś ją wolno?- zaatakował mnie szef.
-Wsadziłem ją do bagażnika - burknąłem półgębkiem. - Nie zabiłbym jej. Nie mogłem. Za młoda, za ładna i zbyt znajoma.
-Nie płacę ci za zadurzanie się w coraz to nowych pannach, tylko za brudną robotę.
-I robotę wykonałem - wszedłem mu w słowo. - Kasa dostarczona, żadnych strat w naszych, czego chcieć więcej?
-Pustego bagażnika. - Szef przemierzył magazyn w poprzek. - Dawaj tu tę małą.
Kimże jestem, by sprzeciwiać się wielkiemu ojcu całego mojego majątku?
Przekleństwa wylatywały mi z ust jak motyle, kaptur kłębił się naciągnięty głęboko na głowę, by moje oczy, mój nos, cała moja twarz pozostała zagadką dla świata i dla niej. Pokrywa bagażnika jęknęła żałośnie, gdy poderwałem ją w lot. Zewsząd oplątały mnie sidła dziewczęcego zapachu, dziki bez uderzył mnie w twarz. Ale nie miałem czasu upajać się nim i upajać, bowiem kobieca zdobycz zerwała sieci i wychynęła z bagażnika otulona żywą kurtyną włosów. Schwytałem ją na tors, w obręcz niespokojnych ramion, i prawie pocałowałem w głowę - usta już biegły do jej ciepła, oczy zachodziły czułą mgłą. Otrzeźwiły mnie jej zęby, ostre niczym szpilki kły; wgłębienia po nich wydobyły z mojej piersi zwierzęcy ryk i ukróciły tę czułość, którą chciałem ją otoczyć.
-Nie szarp się, bo zgubię swoją wrodzoną delikatność - burknąłem spod fałd obszernego kaptura.
-Wrodzoną delikatność? - zakpiła; język miała opiłowany i cięła nim słowa jak brzytwą.
-Żebyśmy się dobrze zrozumieli - powiedziałem i pchnąłem ją na wysokie drzwi furgonetki. Poraziło mnie podobieństwo, ale do kogo, tego już nie wiem. - Gdyby nie moja łaskawa dobroć, już dawno śrut penetrowałby ci czaszkę, więc okaż szczyptę wdzięczności, co?
Jej wdzięczność miała konsystencję śliny spływającej mi po rzęsach. Chwyciłem jej włosy i ich miękkością otarłem sobie twarz, której ona nie ujrzała; kamuflaż dresowego materiału wysuwał mnie na prowadzenie.
-Jakie ty masz szczęście - powiedziałem w powietrze przed sobą; szatynkę ciągnąłem na smyczy wyciągniętej ręki, wygniotłem jej cały rękaw.
-Mamy nieco inne pojęcie szczęścia.
-Za tę ślinę od kogoś innego dostałabyś solidnie po pysku. Albo po tyłku. Albo i po pysku, i po tyłku.
-Nie szarp mnie - warknęła złowrogo, aż mi się włosy na karku zjeżyły.
W odwecie szarpnąłem nią mocniej, pogubiła nogi na gruzie zalegającym pod drzwiami i gdybym jej nie trzymał, wywinęłaby orła w progu. Trzykrotnie jej szczęście miało bezpośredni związek ze mną. Niech więc nie mówi, że pojęcie szczęścia jest względne. To jedynie dbałość o uśmiech w zderzeniu z drobnostkami.
Nic nie było tak interesujące, jak metr siedemdziesiąt opięte w jeansowych szortach, toteż wygłodzony w kwestii dziewczęcego piękna wzrok w liczbie trzech i pół pary, bowiem szef zerkał tylko jednym okiem, uderzył w naszą zdobycz promieniami. Spostrzegłem, że tylko moją głowę zdobi kaptur i przekląłem doświadczenie, które podpowiedziało mi, że darowałem długowłosej życie tylko po to, by zabrał je kto inny. Niesprawiedliwość trzyma się mnie na uwięzi, przez nią w moim życiu brakuje przestrzeni na oddech; duszę się w utrapieniach pomiędzy powinnościami a moralnym znakiem stopu.
-Wychylanie się przed szereg nie wróży niczego dobrego - przemówił szef; chrypa w jego głosie zasiała mróz w klatce monumentalnych ścian. - Nie sądzisz, złotko?
Jego kciuk przesiąknięty tytoniowymi oparami zatańczył na policzku nieznajomej. Trzymając ją za ramię, trzymałem jej życie na wyżynach. Puszczę - i pociągnie ją przełęcz nabojów i łusek.
-Który z chłopców wykopie tej pięknej młodej damie dół? 
-Szefie - wycedziłem przez zęby. - Nie dałoby się tego jakoś... obejść? Może pranie mózgu? Albo mały szantaż? Ale nie stryczek.
-Stryczek to czasy średniowiecza, synu. Preferuję nowoczesną technologię. - Popieścił uchwyt pistoletu, obity skórą, z wypustkami pod spoconą dłoń. - Skoro ty nie masz jaj, pokażę ci swoje.
Chuchro okalane huraganem włosów przestąpiło z nogi na nogę, plecy oparła na moim torsie. Czyżby definicja szczęścia zapuściła w niej odmienne korzenie? Tak czy owak, byłem jej przystanią; nie pomostem przy brzegu, a deską na wzburzonym morzu. Osobiście wybrałbym deskę niż spienione grzywy fal.
-Ile masz lat? - spytałem dziewczynę przez ramię.
-Osiemnaście - odrzekła, jej głos niósł się stłumionym echem po podłodze.
-Cóż za zbieg okoliczności. - Spojrzeniem dźgnąłem szefa w pierś. - To raptem dwa lata więcej od Viv i Mii.
Przyłapałem się na odmiennej deklinacji: imię Mii uleciało ze mnie jak wydech; wraz z imieniem Viv nabierałem powietrza, jakby ona była moim powietrzem, jakbym nią oddychał.
Szefa boleśnie ugryzło sumienie. Widziałem w jego oczach bezkontaktową walkę między złudzeniem dobrego ojca a bezlitosnym zabójcą. Po czterech nieczęstych wstrząsach nastolatki rękojeść pistoletu wtuliła się w surowe wnętrze kieszeni. Szczęka szefa złagodniała, spiłowano mu kości policzkowe i już nie kłuły ostrym zarysem.
-Do piwnicy z nią - postanowił. Po mnie spłynęła ulga, po dziewczynie coś, co znajdowało się na drugim krańcu osi, którą ulga rozpoczyna. - A z tobą jeszcze porozmawiam, chłopie - ostrzegł mnie. - Trzy światy z tobą. Trzy światy, nie jeden.
Woda skraplała się z sufitu i prowadziła krętym szlakiem schodów do piwnicy. Starożytna żarówka wydała z siebie ostatnie tchnienie; na tym końcowym oddechu trwa już od roku. Mrugnęła, oświetlając wąski korytarz spleciony z omszałych cegieł; to nim holowałem za sobą dziewczynę. Wciągnąłem ją za próg jedynego pomieszczenia w podziemiach i zamknąłem za nami drzwi. Wąska smuga słonecznego światła przedzierała się przez szparę przy suficie, oblepiała kolorem materac w rogu. Przygniotła go para zgrabnych pośladków, które ściągnęły rozchwianą osiemnastolatkę ku ziemi.
-Będziesz żyła  - zapewniłem ją; zapewniłem też siebie. O czymś, co było tak niepewne, jak pewien był zachód słońca. - Już ja tego dopilnuję.
-Skoro zgrywasz bohatera, trzeba było puścić mnie wolno.
-Najwyraźniej baby już takie są - mruknąłem zniesmaczony, mocując się z kawałkiem sznura, którym unicestwiłem jej rozszalałe ramiona. - Dasz im palec, wezmą całą rękę. Dasz im ciastko, spytają czemu nie tort. Nie do wytrzymania. 
-Ale nie narzekasz, kiedy dają ci dupy.
-Bo wtedy ja biorę, a dają one. Czujesz różnicę?
Aby uwypuklić niechęć względem mojej osoby skulonej na kuckach w rogu, pod szczeliną, w której szalał przeciąg, odwróciła się twarzą do muru, ręce zwisały jej spomiędzy prowizorycznych kajdanek. Prychnąłem gorzko oburzony jej postawą wobec mojej pobłażliwej dobroci, bowiem mógłbym zamknąć drzwi tego teatru jeszcze w banku. Wyszedłem z piwnicy pchany słodkawym zapachem, melodramat jej westchnień przesiąkniętych irytacją i nerwową dezorientacją goniły mnie do końca korytarza. Wbiegłem stromymi stopniami na parter magazynu, tam stanąłem w drzwiach i wskazałem kolejno każdego z rozpostartych na kanapach obitych powycieranym sztruksem.
-Nie dotykać jej. Małym palcem, dużym palcem, po prostu nie dotykać.
-To nie twoja własność, kolego - zaprotestował David.
-Dlatego ja też jej nie dotykam. Pilnować owszem, ale nie zbliżać się bliżej niż to konieczne. 
-Konieczność to kwestia względna, stary. Męska konieczność ma jeszcze głębsze dno i kto jak kto, ale ty dobrze o tym wiesz.
-Twoje wywody nie zmieniają faktów. Macie jej nie dotykać. Dowiem się, jeśli któryś położy na niej łapy. 
-Zakochałeś się?
-Nie sądzę. Muszę sobie jedynie przypomnieć, skąd ją znam. Jeśli nie spotkałem jej wcześniej w żadnym bardziej duchowym miejscu, sam zadbam o jej likwidację.
Kierowałem się już do drzwi, kiedy szef mruknął pod nosem:
-Nie wydaje mi się, żeby było cię na to stać, Romeo. - A potem dobiegł do mnie jeszcze stłumiony podtekst: - Osobiście zadbam, by żadne czarne czy białe łapy nie zakłóciły jej spokoju. To działa obustronnie Bieber. Twoje ręce również powinny trzymać się na krótkiej smyczy.
Z magazynu wypchnęła mnie złość potęgowana obrzydzeniem do wszelkiej formy szantażu. Jak i również wyraźne rozdrażnienie myślą, że aby postawić na swoim, muszę uwiązać ręce w kieszeniach i nie wychylać ich przy Viv, bo lgną do niej po omacku, na oślep, a zawsze trafią.
Wracając w półmroku do domu, zachodziłem w głowę, jak rozpalić w Viv ogień z jednej lichej iskry, która przygasa równie szybko jak mój zapał.
Bo jak wywabić z niej część, która mnie pragnie, zatrzymując pod kluczem jej urokliwą niewinność? 
Tę sztukę zgłębiam nocami, gdy z jej powodu nie mrużę oka. Przyzwyczajony do kobiecej uległości, teraz cierpię katusze. Każde "tak" zmienione na: nie, dziękuję, nie mam ochoty. Każdy dotyk traktowany jak strzęp języka ognia. A przecież nie zrobiłbym jej krzywdy. Bo Viv nie jest dziewczyną, w której się rzeźbi - wstydziłbym się zostawić na niej rysy.
Tam, gdzie obwodnica schodzi na trasę przez centrum, myśl o Viv wciąż trzymała się mnie uparcie i piętnaście minut później, otulony odorem wyziewów motoryzacyjnych, omal nie przegapiłem skrętu na osiedle. Nie wiem, jak smakuje głębokie zadurzenie, ale gdybym miał postawić nań ostatniego dolara, wskazałbym sklejone snem oczy Viv o poranku i wąsko skręcone loczki wpełzające jej w kąciki ust.
Samochód zatrzymał się nieopodal zewnętrznego parapetu, który Amy zmieniła w stołówkę dla osiedlowych ptaszyn. Ziarna słonecznika przeplatają się na nim z niedojedzonymi płatkami owsianymi. Dziś zakwitły również cztery jagody przyprószone cukrem pudrem i łyżka niewylizanej nutelli. Gdyby nawyki żywieniowe ptaków pokrywały się z tymi Amy, nie musiałbym inwestować w farbę - ptasie pióra oblepiłyby nasz dom potężną warstwą.
Od progu przywitał mnie brzęk tłuczonego talerza. Pełen trwogi ściągnąłem buty i czmychnąłem do salonu.
Na Boga - było pierwszą myślą, jaka przedarła się przez moją głowę, gdy czubek dużego palca u stopy zetknął się z najwytrwalszym odłamkiem szkła, który odskoczył aż pod drzwi. Potem dopiero zobaczyłem Mię poczerwieniałą na twarzy i Viv trzymającą w rękach to, co z talerza zostało. Reszta kryształów przemieszana okruchami ciastek rozbiegła się w panice pod nogami.
-Oddałabym roczne kieszonkowe, by mieć za siostrę kogoś nieco bardziej rozgarniętego. Psujesz mój wizerunek, na który pracuję miesiącami - zaatakowała Mia. Wtedy pomyślałem, że złość to jedyne, co czyni ją seksowną.
A potem spojrzałem na Viv i wszelki słuch o Mii zaginął pośród wysokich murów oplatających drugą bliźniaczkę.
-Przepraszam - bąknęła; słowa wychyliły z jej oczu łzy. Te piękne, okropne, słone, słodkie łzy, które chciałem z niej scałować.
Potem gnała już po schodach, unosił się za nią bajeczny zapach stłumionej wanilii, dolna krawędź kusej spódniczki powiewała w przeciągu i otworzyłbym wszystkie okna i wszystkie drzwi na przeciw, by materiał skąpany w brązie poszybował pod sam sufit. Odprowadziłem jej nogi, te wymarzone długie nogi zamknięte w gładkich zakolanówkach, na piętro. A potem wyobraziłem sobie, że wskakuję do basenu pełnego kostek lodu, i ucisk ciała na ubrania stopniowo zelżał.
Dziewczęcy czar nie dał mi odpocząć. W sekundę po tym jak bambus wyrosła przede mną Mia, a w jej oczach tańczyło tysiące zachcianek.
-Mam sprawę niecierpiącą zwłoki - powiedziała z rozkojarzeniem w głosie. Jej palec przechadzał się po mojej piersi, dźgał czułe punkty, które tak doskonale znał; wodziłem za nim wzrokiem, do opuszki muśniętej czarnym lakierem przykleiłem parę oczu. Pieprzyć jej urokliwy seksapil. - Muszę wynająć twój dom na weekend. Planuję imprezę.
-Co będę z tego miał?
-Jakoś się dogadamy. - Puściła zalotne oczko i wiedziałem już, by nie zagłębiać się w dół, który kopie moją naiwnością.
-Robienie z tobą interesów nie wróży niczego dobrego. Powiedziałbym nawet, że grozi kalectwem - odparłem ogólnikami, bo Viv, bo Amy, bo ja - ten, który nie przyznaje się do samego siebie.
-Jeśli zaszalejemy, kalectwo zawiśnie w powietrzu. Jak wtedy, gdy...
Słowa zostały uwięzione pod ciężarem mojej dłoni; ta przyległa do ust Mii; głos omal nie przedarł się przez szpary między palcami, splątałem go w supły i w porę przechwyciłem.
-Masz moje błogosławieństwo - powiedziałem, przymuszony do tego siłą jej spojrzenia, siłą trzepotu nieproporcjonalnie długich rzęs. - Tylko uprzedź mnie, kiedy zamierzasz sprowadzić pod mój dach hordę rozszalałych nastolatków, żebym zabrał stąd moje maleństwo.
Nie skończyłem jeszcze, a Amy, maleńka jak wiśniowa pestka Amy, wisiała u moich kolan. Pochwyciłem ją wysoko w ramiona, pod sufit, i jeszcze wyżej, moje szczęście, moją najdroższą miłość, moje słońce i mój obłok zakrywający promienie, gdy jest ich przesyt. Wtuliła podkolorowany dżemem pyszczek w moją szyję; nasza wzajemna tęsknota potrząsała niebem i ziemią, bo gdy kocha się tak mocno, że knykcie bieleją w oczekiwaniu, i ta ziemia, i to niebo sypią się na głowę i drżą pod stopami.
A pachniała, jakby skąpała się w koszu pełnym owoców leśnych.
-Zrobiłaś mi coś dobrego na kolację, misia? - zagaiłem, szczypiąc ją w policzek.
-Herbatniki - wydyszała zziajana, spocony kosmyk włosów przylepił się do jej czoła - z dżemem. 
-Wykwintne danie - przyznałem. - W każdym razie prawie tak pomysłowe jak płatki kukurydziane pływające w jogurcie. Robisz postępy.
Wzrok umykał mi w stronę schodów i Amy też wyczuła w powietrzu zapach rozkojarzenia, bowiem wyślizgnęła się z moich rąk i pchnęła moje kolano trasą Viv, szlakiem jej subtelnego zapachu i tego, co za sobą rozpyla. Nie wiem, co to jest; wiem natomiast, że jestem temu czemuś nadto uległy.
Wspiąłem się po stopniach na piętro, dziś niebywale skrzypiały pod moimi bosymi stopami. Trzask drwa krzyczał, a ten krzyk płoszył moją wyjątkowo płochliwą sarnę. Drzwi sypialni zostawiła uchylone; to zaproszenie dla mnie, niespokojnego ducha, posiadacza podekscytowanych jej niewinnością rąk. Siedziała skulona na parapecie, na którym dotychczas mieścił się jedynie kwiat w ozdobnej doniczce i moje dłonie w pochyle, gdy wypalałem papierosa. Również i teraz oparłem się o krawędź, kostkami dotknąłem jej nagiego uda, całkiem przypadkowo. Mój oddech popieścił jej szyję, ale nie rozgrzał; sama bowiem rozpalona była jak dolna krawędź szklanki z herbatą tuż po zaparzeniu.
-Czemu dajesz jej się tak poniżać? Nie jest od ciebie lepsza, w niczym, postaw jej się - szepnąłem czule, by zagrzać jej rozedrgane serce do walki. Nie przyniosło to jednak wizualnych efektów.
-Wszystko w porządku - zapewniła zaparowaną jej oddechem szybę. - Wszystko jest w porządku.
-Myszeczko, próbujesz teraz oszukać siebie czy mnie? Bo jeśli mnie, odpuść sobie. Może i na takiego wyglądam, ale głupi nie jestem. I zdaje mi się, że twoja biedna buzia też ma w tej sprawie coś do dodania. Nie nazwałbym porządkiem siniaka na policzku i odłamka szkła w wardze. Jazda do łazienki, zajmiemy się tym.
-My? - spytała z nutą przerażonego zawahania.
-Służę pomocą. Mam doświadczenie w kwestii opatrywania uporczywych skaleczeń. Wierz lub nie, ale odkąd Amy jest na świecie, kupiłem więcej plastrów niż prezerwatyw.
Nie sądzę, by przekonało ją dosadne podsumowanie. W każdym razie coś nią poruszyło i zdjąłem ją z parapetu bez szram po wierzgających paznokciach domagających się uwolnienia jej ciała z klatki dłoni. Poprowadziłem Viv do otwartej łazienki, tam po posadzkach pełzł zapach orzeźwiającego szamponu. Usiadłem na zamkniętej klapie ubikacji w rozkroku, moje kolana same krzyczały, czego oczekują od Viv. Ale ona nie wiedziała, czego oczekuje od siebie. Dlatego jak ją puściłem, tak stanęła na środku, zagubiona w samej sobie, w wąskich korytarzach drobnego ciała.
-Nie wysyłam zaproszeń - poinformowałem. - Na moich kolanach się po prostu siada.
-Dziękuję, postoję. - Drgnęła z gracją.
-Jak już mówiłem, to nie zaproszenie. To nakaz. Nie będę się bawił w pielęgniarkę na stojąco.
-Nie proszę cię o to.
-Nie musisz. Sam się o to proszę. Zadurzając się w tobie.
Moja szczerość zbiła ją z tropu, który gubiła i bez tego. Ale po rumieńcach, które miałem nadzieję dostrzec w pełnej krasie, nie było śladu. Zbliżyła się, dotknęła dłońmi rzepki w moich kolanach, wzdrygnął mną prąd jej motylego dotyku. Wtedy przycupnęła delikatnie na skraju. Wkrótce skraj był już połową uda, a wsparciem jej rąk moje ramiona, których trzymała się kurczowo, choć niepewnie. Niepewność - to jej drugie imię, przeplatane z całą serenadą innych drugich imion.
-We wszystkich fan fiction, które przeczytałam, było dokładnie na odwrót - powiedziała cicho. Wzniosłem oczy pod sufit, dziękując Bogu za dziesięciowyrazowe zdanie z jej ust; to prawdziwy przełom. - To chłopak przychodził z podbitym okiem, nie dziewczyna.
-Odwracamy bieg historii - szepnąłem jej do ucha i zadrżałem w śmiechu, gdy wstrząsnął nią mój niski głos obrośnięty w chrypę.
Potem nie było niczego zjawiskowego. Oczywiście dopóki wzrok nie zabłądził z powrotem w stronę Viv. A błądził non stop. Ostrożnie wyjąłem z jej wargi odłamek szkła, na ustach pozostała kropla krwi, którą chciałem dotknąć; chciałem dotknąć jej ust, tak by krew była tylko pretekstem.
-I nie płacz już więcej - powiedziałem, zauważając zaschniętą łzę na kości policzkowej. 
-Płacz to jak oczyszczanie organizmu z nadmiaru soli.
-Założę się, że twoje łzy są słodkie.
-Nie są.
To się stało, tak po prostu, jakby zwolniono we mnie blokadę. Nachyliłem się z wytkniętym krańcem języka i polizałem jej policzek, otarłem wielki ślad po łzie, by nie mógł tego zrobić nikt inny. Smakowała solą, świeżością i miętą kremu nawilżającego.
-Obśliniłeś mnie - zachichotała. Był to śmiech wytrącający łzy: kilka kolejnych pociekło jej po policzkach, ale tylko po to, by następnych nie było.
-Obślinienie ciebie było prawdziwym zaszczytem.
Wodziłem kciukiem po zarysie siniaka. A potem każdą opuszką z osobna. W jednej chwili czas stanął jak wryty, bo i mnie wryło w siedzenie: ujrzałem kontur nadgarstka, a potem jej dłoń przylgnęła z wierzchu do mojej i przytrzymała przy swoim policzku, mój dotyk gasił jej cierpienie, a szeroko otwarte oczy zakradały się wgłąb moich, przymrużonych szaloną bliskością.
-Masz szorstkie dłonie - zauważyła. - Nie wiem, dlaczego tak je lubię. I dlaczego tak lubię ich szorstkość. I dlaczego coraz bardziej podoba mi się, gdy trzymasz je tak blisko mnie.
Jej słowa zamknęły mi oczy. Policzek miała tak gładki, że ledwie czułem go pod palcami, nieruchomymi palcami, skostniałymi pod muśnięciami jej palców. Nachylałem się, nachylałem, aż wpadłem w chmurę waniliowego powietrza. Otworzyłem oczy i jej już nie było. I ucieszyłem się, że jej nie ma - dała mojemu sercu czas na powrót do piersi, z której się wyrwało.





~*~


Czy ja właśnie dodałam rozdział??? Ugh, przepraszam strasznie, że tyle to trwało, ale przyznam szczerze, że chciałam po prostu skorzystać trochę z wakacji + te wszystkie dramy, które mają teraz miejsce, zupełnie oderwały mnie od pisania. ALE JESTEM Z POWROTEM, rozdział mi się podoba i myślę, że następny pojawi się sprawnie, bo mam teraz więcej czasu, tak więc przepraszam i liczę na wybaczenie :)))










13 komentarzy:

  1. Świetny rozdział. Uuuu Jiv się dzieje. Oby tak dalej. Czekam na next. All love 💜

    OdpowiedzUsuń
  2. Słońce, nie mamy za co być źli. Zawsze dodajesz rozdziały w zapowiedzianym terminie, więc nie mamy o czym pisać ;* Czekam na kolejny! <3 <3 <3

    OdpowiedzUsuń
  3. cudo, mam nadzieje ze następny bedzie jescze w tym tygodniu;pp

    OdpowiedzUsuń
  4. aaaa wreszcie
    I WRESZCIE OBJAWY JIV
    TAAAK
    cudowny,kocham

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie mam najmniejszych pretensji. Niunia, ty i tak często dodawalas :o tylko przyzwyczailas nas, a ja zaczynałam się zastanawiać, czy coś się nie stało, ale doszłam do wniosku, se jesteś na wakacjach xd w końcu niektórzy z nich korzystają, a nie są.tak głupi, że pracują, jak ja :D także do następnego kochana <3 :-*

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie mam najmniejszych pretensji. Niunia, ty i tak często dodawalas :o tylko przyzwyczailas nas, a ja zaczynałam się zastanawiać, czy coś się nie stało, ale doszłam do wniosku, se jesteś na wakacjach xd w końcu niektórzy z nich korzystają, a nie są.tak głupi, że pracują, jak ja :D także do następnego kochana <3 :-*

    OdpowiedzUsuń
  7. kocham tego bloga tak bardzo, ze nawet jesli dodawalabys rozdziały co miesiąc byłabym najszczęśliwsza na swiecie, ze moge je chociażby czytac

    OdpowiedzUsuń
  8. CUDOWNE KOCHANA<3 mam nadzieje, ze dodasz w tym tygodniu!!!!

    OdpowiedzUsuń
  9. To normalne, są wakacje i każdy chce z nich korzystać :) Cudowny rozdział :) Czekam na next i życzę dużo weny :*

    OdpowiedzUsuń
  10. Nie masz za co przepraszać słońce :)
    Rozdział cudowny ♥

    OdpowiedzUsuń
  11. Czy mi się wydaję, czy Viv już powolutku zaczyna się przełamywać? Mam nadzieję, że Bieber tego nie zepsuję i za niedługo już będą razem <3 Ale boję się trochę, że ta dziewczyna którą uratował zawróci mu w głowie (p.s czemu mi się wydaje, że ona ma coś wspólnego z Amy? XD) hahah
    I nie masz nas za co przepraszać, zasłużyłaś sobie na odpoczynek :) Pod Twoją nieobecność tutaj postanowiłam przeczytać Twoje starsze opowiadania jeszcze raz i padło na WPS, które mimo, że czytałam tak wiele razy, za każdym kolejnym podoba mi się tak samo, jak nie bardziej *.*
    A nawiązując do tych dram Justin powinien na tydzień/dwa wyjechać w Bieszczady hahahahhaha
    Podsumowując, rozdział cudo, czekam na Jiv i życzę dużo weny <3

    OdpowiedzUsuń
  12. NEXT NEXT NEXT <3 <3

    OdpowiedzUsuń
  13. czy tylko mi sie wydaje ze ta kobieta z banku to mama Amy? a co do Viv to woo, zaczyna sie lekko przełamywać ale myśle że Bieber dalej nie będzie mieć z nią tak łatwo i dalej bedzie niedostępna ��

    OdpowiedzUsuń