środa, 27 lipca 2016

Rozdział 5 - Dream a little dream of me


Tylko równy pęd powietrza pieścił zewnętrzne szyby pociągu wysokiej klasy, w którym przemierzaliśmy drogę powrotną z Dallas na południe Oklahomy. Nie było śladu po jęczących żelaznych blachach, po trzeszczących deskach podłogowych, po chmarze tańczących w wagonie odłamków węgla. Uszy wolne były od zgrzytów, od bolesnych wrzasków strapionych szyn. Mogłem w pełni rozkoszować się nią, widokiem jej piękna z naprzeciwka, pieszczotą jej chudych kolan uderzających o moje podczas hamowania, wdziękiem nadgarstka przepędzającego huragan splątanych włosów. 
Słońce przedzierało się przez szybę i padało na jej twarz, policzek lśnił w zachodzących promieniach, wtulony w rozgrzane szkło. Ciepło działało na nią usypiająco i po godzinnej podróży w przeważającym milczeniu zapanował nad nią sen. Gładziłem ją po dłoni, a to znów po kolanie, po zarysowanym skraju szczęki, po wypielęgnowanych brwiach. Mój palec wędrował po niej całej, tworzył szlaki i kontury nowego piękna. Ten niewinny dotyk dawał mi poczucie przynależności: jej do mnie i moje do niej. I choć złudne, we śnie wystarczało ono samo.
Aż zapędziłem się na odsłonięty nadgarstek i tam opuszka natrafiła na przerwę w jedwabnej delikatności. Stanowczo chwyciłem ją za rękę, podciągnąłem rękaw po sam łokieć, później drugi, sweter kotłował się jak opaska uciskowa wokół jej ramion. Vivien ocknęła się raptownie, nim mrugnąłem, powstał z niej kłębek splątanych z rękoma nóg na fotelu i już jej nie dosięgałem. Wbiła się w oparcie, nastroszyła wszystkie włosy, wewnątrz niej tkwił wyjątkowo czuły punkt, a ja dźgnąłem go paskudnie mocno i trafnie. Nie żałowałem, że zadałem jej ten ból, by wychynęła z niej cała reszta cierpienia.
-Viv, co to znaczy? - spytałem. Blizny na jej przedramionach łączyły się w znaki i symbole. Każdy z nich spalał mi serce po trochu.
Milczała, patrząc mi głęboko w oczy. Czy ona wie, jak jej spojrzenie kaleczy?
-Widzę, co masz na rękach. Nie jestem ślepy. Ani głupi. - Złapałem jej rękę. Przytrzymałem ją i nic nie mogła zrobić, przewyższałem ją siłą. Strach ją opanował, tłumiło go ciepło moich dłoni. - Tniesz się. A ja chcę wiedzieć, dlaczego tak piękna młoda dziewczyna robi sobie krzywdę. 
-Nie jestem piękna.
-Jesteś - spokojnie wszedłem jej w zdanie. - Nie zmienisz mojego zdania obojętnością. I nadal chcę wiedzieć, dlaczego to robisz.
Nachyliła się, sprężyny jej włosów opadły na moje kolana. Nachyliłem się również, zatrzymaliśmy sekretne tajemnice w pułapce naszych ciał, bo tylko tam ich bezpieczeństwa nie mącił niepokój.
-On mi kazał - wyszeptała, omiótł mnie jej oddech o zapachu gumy balonowej.
-Kto?
-On - powtórzyła. - Nie znasz go. 
-Chcę go poznać. I wybić mu wszystkie zęby.
-Nie zrozumiesz go. Tylko ja go rozumiem.
Nie pamiętała, co oznacza mrugać - nie mrugnęła ani razu. Przeszedł mnie pełen niepokoju dreszcz i pierwszy spuściłem wzrok. Strach przed jej wątłą postacią wgryzł się w moje kości. Nagle była pięknością z horroru.
-Przerażasz mnie, Viv - powiedziałem, prostując się. - I to mnie fascynuje. Ale nadal nie dowiedziałem się, dlaczego się kaleczysz.
-Nie zrozumiesz - powtórzyła. 
-Daj mi szansę.
-Nie mogę - jej głos był przejmująco smutny.
-Dlaczego? Chcę być częścią twojego popieprzonego świata, którego najpewniej nigdy nie pojmę.
-Ja nie chcę, żebyś nią był. I on też nie chce.
-Gadasz jak pokręcona, Viv. Nic z tego nie rozumiem.
-Przecież cię ostrzegałam.
Jej oczy krążyły same w sobie, obracały się jak bęben w pralce. Albo to złudzenie, wciągająca iluzja, która wprawiła w ruch obrotowy wszystkie moje myśli. Przekonałem się, że tej dziewczyny nie da się obezwładnić smyczą. Położyłem dłonie na jej kolanach, ale na powrót poderwała je i przytuliła do piersi. W swoim własnym spowiciu, pod zatrzęsieniem rozciągniętych swetrów, kryła kapsułę czasu, a w niej wszystko to, co przeżyła i co jeszcze przeżyje. Zabrakło miejsca na teraźniejszość - dlatego żyła pomiędzy światami, rozerwana, poćwiartowana. Chciałem zlepić jej rozszarpane szczątki, ale wątpiłem, czy moje szwy są dostatecznie mocne.
Dźwięk świergoczącego telefonu wzdrygnął mną. Zatopiłem dłoń w kieszeni, przez palce przeszły mi wibracje.
Fałszywe imię Mii, którym uraczyła mnie z początkiem naszej znajomości, połyskiwało na ekranie.
-Mia, kochaniutka, w czym mogę ci pomóc?
Rozległa się dramatyczna próba przechwycenia oddechu i zaskoczył mnie jej znużony głos.
-Gdzie ty się, do cholery, podziewasz?
-Gdzieś pomiędzy Teksasem i Oklahomą. Powiedz, że moja córcia nie odniosła żadnych szkód. 
-Nie wiem.
-Co znaczy: nie wiesz?
-Musiałam iść do szkoły. Rano wpadła do ciebie jakaś panna z wielkimi balonami. Amy powiedziała, że ją zna, więc stwierdziłam, że mogę zostawić ją pod opieką tej cycatej.
-Ciocia Jennifer - westchnąłem z pogardą. - Obie z Amy z pewnością ucieszyły się, że zacieśnią silne węzły przyjaźni.
-Kim ona jest?
Potarłem skroń.
-Przyjaciółką domu.
-Chyba raczej przyjaciółką twojego łóżka.
-W głównej mierze owszem.
-Sypiałeś z nią, kiedy sypiałeś ze mną?
-Naturalnie - odrzekłem swobodnie. - Potrzebuję rozmaitości. I różnorodności.
-I tak na marginesie: Viv nie było w nocy w domu. Nie żeby miało cię to interesować, w końcu jest tylko użalającą się nad sobą szarą myszką, która peszy się na sam twój widok. Ale informuję cię, w razie gdybyś musiał składać szczegółowe relacje naszemu ojcu.
-Mówisz, że Viv nie wróciła na noc? - Zerknąłem spod wachlarza rzęs na zbiór moich fantazji. - Doprawdy nie miałem o tym pojęcia.
-Więc teraz już wiesz. W nagrodę możesz przygarnąć mnie dziś w nocy do swojego łóżka. 
-Rozłączam się, Mia - powiedziałem zażenowany i uciąłem połączenie, które zaczęło wkraczać na tory, a po tych torach pędziło niebezpieczeństwo.
Trochę trwało, nim ochłonąłem po nieudanej próbie Mii, by wgryźć się w materac mojego łóżka i zarezerwować na nim miejsce. Skryłem telefon z powrotem w kieszeni, rozsiadłem się na obszernym fotelu, złączyłem palce dłoni na kolanach i przemierzałem Viv wzrokiem. Rękawy swetra znów zasłoniły całe przedramiona, opuszka jej palca wskazującego biegała w krótkich szarpnięciach po szybie, kreśliła znaki, nie bazgroły, a konkretną symbolikę złączoną skroploną na oknie parą jej oddechu. Nie znałem jej języka, nie umiałem ich odczytać, słownik Viv był mi zupełnie obcy.
-Skąd Mia ma twój numer? - spytała niespodziewanie Viv, ale wciąż przyciągała ją szyba.
Nie lubię kłamać. Ale dziś postanowiłem zgłębić tę sztukę.
-Musiała spisać go sobie pod moją nieobecność. 
Wcale nie miała go wcześniej. Wcale ze wzajemnością nie dzwoniła do mnie o północy. Wcale nie słyszałem jej przyspieszonego oddechu w słuchawce, gdy zabawiała się ze sobą pod kontrolą moich telefonicznych wskazówek.
Ale im mniej wie Viv, tym szybciej odejdzie drżenie jej dłoni pod ciepłem moich.
-Nie martw się - dodałem dla rozrzedzenia powietrza zlepionego w galaretowate ciało stałe. - Ty też go dostaniesz.
-Nie proszę o to.
-Nie musisz.
Stoczyliśmy walkę, moją bronią był uśmiech, jej skamieniała buzia tarczą odpierającą atak. Przegrałem w starciu, bo gdy tarcza odpuściła i znów spojrzała w szybę i w to, co hen daleko za nią, nie było z kim się mierzyć. Oddałem zwycięstwo, by któregoś dnia móc na nowo spróbować je odebrać.
Do końca drogi ona wpatrywała się w okno i mknące za nim trawiaste równiny. A ja wpatrywałem się w nią.
Do Oklahomy dotarliśmy, gdy słońce przebiegło już przeszło połowę dziennej wędrówki po niebie. Pociąg pospieszny zatrzymał się na końcowej stacji w centrum, pozwoliliśmy wyjść wszystkim kolejno i dopiero wychynęliśmy z wagonu pierwszej klasy. Plątaliśmy się między tłumami ludzi, ponad głowami wyszukiwałem sprężyny loków, bo Viv w tłumie malała i niemal jej nie dostrzegałem. Gdy zabłądziła w podziemnym przejściu i już atakowała stopami stopień schodów, które wyprowadziłyby ją z powrotem na ten sam peron, tylko od przeciwnej strony, schwytałem ją za szlufkę w spodniach i holowałem aż do głównego wyjścia z dworca, aż znaleźliśmy się na kolizyjnym kursie zatłoczonej ulicy. Słońce przebijające się przez szpary pomiędzy drapaczami chmur zmarszczyło mi brwi i pofałdowało czoło. 
-O nie - skomentowałem. - Nie będę zapieprzał przez całe miasto na piechotę.
Viv niespodziewanie ruszyła przed siebie. Zatrzymał ją mój pełen niezrozumienia głos:
-A ty dokąd?
Zahaczyła włos za ucho. Każda najmniejsza pieszczota, nawet muśnięcie pasem włosów opuszkami, pieściła i mnie.
-Nie przeszkadzają mi spacery. Nawet długie. Nawet przez całe miasto. 
Wychwyciłem bolesną aluzję odnośnie mojego lenistwa.
-Już nigdzie samej cię nie puszczę - oznajmiłem. 
Chwyciłem ją raz jeszcze, tym razem od tyłu oplątałem ramionami we wdzięcznie zarysowanej talii. Nie wyrywała się, a zastygła w bezruchu. Życie biegło przez rozstawione płotki razem z pędzącymi za nim ludźmi, a ja tuliłem ją do piersi, jakby ten uścisk był mechanizmem napędzającym bieg wydarzeń. Jej włosy pachniały wanilią i nutą słodkości, której nazwą była Viv - to był jej zapach; jej słodycz; jej sekretna moc uginania mi kolan. Była ciepła i nieco drżąca, chciałem powstrzymać wszystkie jej przypływy i uspokoić rozwiane morze, którym była.
-Co robisz? - spytała cicho.
-Przytulam cię - odrzekłem stonowanym głosem, widziałem czerń wewnętrznych stron powiek.
-Nie potrzebuję tego - oznajmiła. - Nie chcę. Nie chcę, żebyś mnie dotykał.
-Gdybyś nie chciała - szepnąłem jej do ucha - zakładam, że byłabyś już daleko za skrzyżowaniem. A tymczasem wciąż cię przytulam.
-Powinieneś przestać - powiedziała cicho, ale stanowczo.
-Wcale nie powinienem. Musisz wiedzieć, że ci wszyscy ludzie, którzy nas mijają, przyglądają się nam z zazdrością i ukłuciem sentymentu. Nie mają do nas żalu.
Napełniłem sekretne fiolki jej zapachem, oplątałem się szalem z jej włosów, przeszło na mnie ciepło jej skóry i pozostała na dłoni dłoń, którą zatopiła piękno uścisku. Uzmysłowiłem sobie, że od lat przytulam tylko Amy i przytulenie młodej bo młodej, ale kobiety, jest jak los na loterii, który przygnał do mnie wraz z wiatrem; że ciepło ciała jest przyjemnością samo w sobie bez dodatku erotyzmu; że Viv rozkrada części mnie i rozrzuca je po całym świecie; i tylko ona wie, gdzie spadają.
Naraz ujrzałem czarną postać: czarne dresy, czarna bluza, buty o odcieniu węgielnej czerni, cały był czarny i to bez szczypty rasizmu. Tyson pewnym krokiem przemierzał drogę przez parking do swojego samochodu z otwartymi na oścież drzwiami kierowcy. Zagwizdałem na palcach raz i drugi. Odwrócił się wyrwany z rutyny, dostrzegł mnie, machnął ręką i podjechał, nie zamknąwszy drzwi. Zatrzymał się tak, bym mógł wesprzeć się na ramie otwartego okna po stronie pasażera.
-Witam. - Ukłoniłem się nisko. - Zamawiałem taksówkę.
-Nie stać cię na mnie - burknął, kochany przyjaciel. Z trojga kumpli układających się kompozycyjnie względem ciastek oreo - czerń biel i czerń - jego darzyłem najmniejszą, choć i tak sporą sympatią, i to my najczęściej rąbaliśmy drwa na wspólnym pieńku konfliktów. 
-Podwieziesz mnie i tę ślicznotkę - usunąłem się, by pokazać mu skrępowaną Viv - do domu?
-Wybierasz coraz to młodsze koleżanki, Bieber. - Przyjrzał się Viv uważnie. Oczywiście błysnęła w jego oczach, jedynych białych wkoło niego, jakaś szczypta zainteresowania. Ale nie był rywalem, ten błysk nie stanowił przynęty i nie polował na Viv. Wciąż było mi do niej najbliżej. - Wskakujcie.
Otworzyłem przed Viv drzwi, usiadła na fotelach obitych skórą i przypiąłem ją pasem - nawyk wożenia w aucie Amy. Liczba skarbów zapinanych w pasy pomnożyła się. Sam usiadłem obok kierowcy, wychyliłem ramię przez otwarte okno i zapaliłem papierosa z paczki Tysona; zawsze palił porządne, najdroższe ze sklepowej półki. Rozkradałem jego dobrobyt.
-Palisz? - spytałem Viv. Potrząsnęła głową, fale skręconych włosów wpłynęły jej do oczu. - To dobrze. Przynajmniej jedna osoba w naszym przyszłym małżeństwie powinna dysponować parą nieupośledzonych płuc.
Ukradkiem zerknąłem na nią w lusterku. Była odłączona od mojego świata, przypięta kablami do zasilania swojego. Chciałbym zerwać wszystkie kable - i swoje, i jej.
Ruszyliśmy łagodnie, płynnie, opony pieściły asfalt. Pierwszy przystanek czekał na nas na światłach, zostaliśmy zamknięci w sznurze aut. Tyson przyjrzał się odbiciu lustrzanemu Viv i wykrzywił usta w czymś, co mogłoby brzmieć jak prostytutka z wyraźnym akcentem na końcowy znak zapytania, gdyby jego połknięte słowa zabrzmiały dźwięcznie.
-No coś ty - skarciłem go. - Za dużo zakrywa.
Jechaliśmy dalej w akompaniamencie stonowanych nut z głośników. Tyson prowadził umiejętnie, autem nie szarpało, znał zakamarki, w których nie obowiązywało ani zielone, ani czerwone światło i nimi nas prowadził. W końcu nawiązała się między nami rozmowa.
-Szef cholernie mnie dzisiaj wkurzył - rzucił z rozmachem słowami, a Viv drgnęła pod siłą naporu jego głosu. - Zaplanuj sobie wolną sobotę, wyruszamy na łowy. Znowu.
-Mało mu po ostatnim razie? 
-Najwyraźniej. Właśnie tym mnie wnerwił. Jeszcze poprzednia afera nie ucichła, a on już pcha się z butami do kolejnego banku. Nie chcę skończyć w pierdlu, mimo wszystko.
-Ty nie chcesz? - zakpiłem. - Przypominam ci, że to ja mam córkę na utrzymaniu. A ona prócz mnie nie ma nikogo.
-Ma matkę. 
-Nie ma - warknąłem ostro.
-Sam jej nie urodziłeś. Nie miałaby którędy z ciebie wyleźć.
-Matką nie jest ta, która urodziła, tylko która wychowała. Więc ja jestem i ojcem, i matką. Pasuje?
Tyson zasępił się ze spojrzeniem wpojonym w szybę.
-Zakończmy na tym, że obaj nie wybieramy się do paki. Pogadaj z szefem, jesteś jego pupilkiem.
Teraz z kolei ja spojrzałem na Viv, a widząc tylne fotele, ujrzałem na nich Mię, nagą.
-Obawiam się, że dalsze lizanie szefa po dupie może niebawem przestać przynosić jakiekolwiek efekty - westchnąłem. - Chyba że nasza urocza koleżanka z tylnego fotela porozmawia z tatusiem, żeby czasem spuścił nas ze smyczy, bo czujemy się jak pieski na posyłki.
Tyson zachłysnął się miętową gumą, ta stanęła mu w gardle. Odkleiło ją dopiero tornado klaksonów pospieszających Tysona do ponownego startu.
-Z tatusiem? - powtórzył. - Dobrze usłyszałem: z tatusiem?
-Z tatusiem, chłopie. Nie przedstawiłem was sobie? - Niewinnie uniosłem brwi. - Ta urocza młoda dama to Viv, córka szefa. Jedna z dwóch, do kompletu ze swoją siostrą bliźniaczką. Ale całkiem się od siebie różnią, nie są nawet podobne.
-Ostrzegaj mnie na przyszłość, gdy wrzucasz mi do samochodu żywy dyktafon.
-Viv nie uszczknie słowa z naszej rozmowy, prawda, kotku? - Nasze spojrzenia zderzyły się w lusterku. - Viv w ogóle niewiele mówi. 
To wtrącenie również nie doczekało się komentarza. Zawisło na moment w samochodowej przestrzeni i skąpało się w przepełnionym elektroniką kokpicie.
-A jak ta druga bliźniaczka? - zagaił Tyson.
Spiąłem się.
-Opowiem ci innym razem. - Zahaczyłem go znaczącym spojrzeniem. Zrozumiał bez komplikacji.
Resztę drogi przebyliśmy w ciszy, przerwaliśmy ją nielicznymi zdaniami wymienionymi z Tysonem, zakodowanymi, zamkniętymi pod szyfrem. A gdy zajechaliśmy pod mój dom, podjazd nie był pusty, zalegał na nim pojazd kosmiczny szefa. Wyczułem problemy piętrzące się w powietrzu, wiele problemów, wiele ciężkich problemów, z których zacznie kapać na głowę. Tyson zaparkował pomiędzy moim samochodem i wynalazkiem szefa i wysiadł wraz z nami, choć nie dysponował zaproszeniem. Drzwi mojego domu miały to do siebie, że nazbyt często otwierały się na innych.
-A ty dokąd? - spytałem Tysona.
-Idę obejrzeć drugą perełkę szefa. - Nachylił się nad moim uchem i dodał: - Może ona będzie bardziej rozmowna.
-Mia - odrzekłem - jest aż nazbyt rozmowna. Przeniósłbym połowę jej wrodzonego gadulstwa na Viv.
Jak gdyby zebrać całą perfumerię i wylać ją do mojego salonu - tyle różnorodnych zapachów go opływało. Na kuchennym blacie siedziała Mia, raz po raz pełne łyżki jogurtu znikały w jej malinowych barwą i smakiem ustach. Na kanapie zaś szef niańczący moją córkę - odzew w zamian za opiekę nad jego córkami. Dostrzegł nas w progu i wyprostował się, a koszula opięła mu pierś. 
-Witaj, Tyson - przywitał go w pierwszej kolejności. Ten drgnął na komendę i ukłonił się nisko przed zwierzchnikiem najwyższej władzy. Później w krzyżowym ogniu spojrzeń stanąłem ja. - Mógłbym wiedzieć, gdzie byłeś z moją córką całą noc?
-Głupia sytuacja, szefie - wstrząsnął mną nerwowy śmiech. - Viv wczorajszego wieczoru coś spłoszyło, chociaż wciąż nie doszliśmy do porozumienia co, i dalej sprawy komplikowały się tak ekspresowo, że wylądowaliśmy w Dallas w Teksasie. 
-Pozwól, synu, na słówko na osobności - wycedził pod wąsem. Znałem ten głos: jak gdyby węży syk, niedźwiedzi ryk i dziki skrzek żaby; całe zoo osiadło mu w krtani.
Skrył mnie za drzwiami garderoby na parterze, przyparł do ściany i metalowy chłód lufy pistoletu odkształcił się na moim gardle.
-Niech szef pamięta - oznajmiłem - że jeśli to cholerstwo wypali, osierocę córkę.
-Wyobraź sobie najgłębsze miejsce w mojej dupie - właśnie tam mam twoją córkę, kiedy ty przystawiasz się do mojej, do Viv. - Imię Viv zaznaczył z takim niepokojem, jakby jej przydzielona była klatka o złotych prętach i wszystko to, co za nią wychynie, obumrze.
-Do nikogo się nie przystawiam - zaprotestowałem. Grę w kłamstwa czas zacząć. - Ja jedynie ratowałem jej cnotę. Sama nocą w mieście? Chyba szef wie, czym skończyłaby się taka wyprawa.
-I sama dotarła do Dallas, hmm?
-Będę mówił, kiedy opuści szef tego cholernego gnata - powiedziałem z kroplą poirytowanego potu na czole. Schował broń za skórzany pasek ściśnięty klamrą. - Tak zdecydowanie lepiej. A więc wylądowaliśmy w Dallas po tym, jak Viv w popłochu wskoczyła do pociągu towarowego. Wlazłem za nią, a ten niespodziewanie ruszył. Mieliśmy wyskakiwać w szarym polu?
Nie satysfakcjonowała go moja szczerość.
-Posłuchaj mnie, Bieber, bo wiesz, że nie lubię się powtarzać. Gdybyś dobierał się do Mii, owszem, oberwałbyś po mordzie i chodził ze szwami na twarzy przez kolejne tygodnie. Ale wiem, jaka jest Mia i wiem, jaka jest Viv. Dlatego na Viv nie masz prawa nawet spojrzeć.
-Po jaką cholerę szef w ogóle je do mnie przywoził? Nie przywiążę ich do łóżka, nie zaprzęgę do fantazyjnych trójkątów i, do diabła, nie będę gwałcił Viv, która pewnie nie ma bladego pojęcia, co to w ogóle jest seks. Ale niech szef nie oczekuje, że będę traktował je jak powietrze. Mieszkamy pod jednym dachem dla szefa, tak, właśnie szefa, wygody i nie zamierzam trzymać języka za zębami, kiedy chodzi o parę zwykłych uprzejmości z cyklu: "dzień dobry, czy zjesz z nami śniadanie?".
Pytającym akcentem zakończyłem rozmowę, wróciłem do perfumerii utrzymującej się w salonie, Viv zaplątała się w swoich sznurówkach, z kolei Tyson wpłynął pod działanie osobliwego uroku Mii i flirtował z nią stłumionym szeptem w najlepsze, kiedy to mnie szef suszył głowę. Ten świat zaznał wszystkiego. Poza sprawiedliwością. 
Choć przypominając sobie pełne erotyzmu chwile nad nagim ciałem Mii, przyznaję, że dotknęła mnie szczypta zagubionej sprawiedliwości.
-Dziewczyny - zagrzmiał szef - podejdźcie tu na moment.
Kiedy krąg rodziny Moore zlepiał się po środku salonu, wykorzystałem ten moment, by przysiąść obok Amy i ze spokojem, takim samym, jakim emanowała ona, własnowolnie przyznać się do upadku z kolejnych szczebli drabiny prawidłowego ojcostwa. Jestem coraz niżej i niżej; grawitacja nigdy jeszcze nie obrosła tak w siłę.
-Czemu nie zabraliście mnie na wycieczkę? - spytała z wyrzutem. - Nigdy nie jechałam pociągiem.
-Bo to była bardzo spontaniczna wycieczka. Możesz być pewna, że jeśli kiedyś jakąś zorganizuję, pierwsza otrzymasz zaproszenie. - Jej smutek smażył mnie w piekle na ziemi. - Chodź do taty, skarbie. Nadeszła pora na przytulanie.
Amy wdrapała się na moje kolana, delikatność jej uścisku przypominał mi o jej szklanej posturze z całym mnóstwem drobnych rys i pęknięć; pęknięć z mojej ręki. Wtuliłem w pierś jej drobną postać, jej odwzajemniona czułość przypomniała mi o ogromnym szczęściu, które dzięki niej spływa na mnie dzień w dzień, i bym zamykał je szczelnie, nim umknie, a umyka wyjątkowo niepostrzeżenie. 
-Co robiłaś dziś z ciocią Jennifer? - spytałem.
-Kłóciłam się - odparła, podskakiwała w niej duma. 
-Kłóciłaś się? - powtórzyłem. - Taki mały bąbel? To chyba było niegrzeczne, nie sądzisz?
-Nie lubię cioci Jennifer.
-Słyszałem to już jakieś sto pięćdziesiąt razy. Ale żadnej ze swoich opiekunek też nie lubiłaś. Mam z tobą trzy światy.
-Lubię tylko wujków: wujka Zayna, wujka Davida, nawet wujka Tysona. 
-Lubisz facetów - zauważyłem ze śmiechem. - Nie sądziłem, że będę musiał odpędzać ich od ciebie od małego.
Dochodziły do mnie porozrywane strzępy rozmowy szefa z bliźniaczkami. Natknąłem się na wyraziste pytanie i towarzyszącą mu równie nieskomplikowaną odpowiedź Mii:
-Jest miły - oznajmiła beznamiętnym tonem. - Lubię go. Tak samo jak lubię jego tatuaż przedstawiający węża. - Odwróciła się i mrugnęła do mnie.
-To zabawne - wtrącił Tyson i wiedziałem, że cokolwiek powie, nie będzie zabawne dla mnie - ale kiedyś powiedziałeś, że gdybyś miał wydziarać sobie węża, oplótłby twoje jądra.
Zalało mnie nagłe zażenowanie i paniczny strach przed metalicznym chłodem lufy pistoletu wychylającej się niepostrzeżenie spod skrzydła marynarki szefa. Jego spojrzenie było nieskończoną amunicją.
-Możemy nie rozmawiać o moich jądrach? - poprosiłem. - Tu są dzieci. Troje dzieci.
-Dwoje - poprawiła mnie Mia, rzuciła pełne optymizmu spojrzenie Amy i wymowne siostrze.
Viv była jedyną osobą w salonie, której twarz budował kamień i żadne emocje nie miały tak twardych zębów, by przez ten kamień się przegryźć. W bezuczuciowych rysach odbijało się piękno, które raziło mnie jasnością.
-Ilekolwiek by tych dzieci nie było, moje jądra to wyłącznie moja sprawa.
Przygaszony szept Mii dotarł do mnie z siłą huraganu. Nie bądź tego taki pewien - mówiła, a potem znów była córeczką tatusia skrytą pod jego skrzydłami oblepionymi czernią.
Nagle odezwała się Viv. Nie słyszałem jej głosu od kilku godzin, mimo że to z nią połączyły mnie splątane w supły nici.
-Powinnam się przejść - oznajmiła i to nie całkiem była jej decyzja. Dostała rozkaz i wiedziała, że musi go wykonać. Emocjonalna wojskowa dyscyplina władała jej sercem.
Odwróciła się na pięcie i wyszła. 
A ja wyszedłem za nią.
Bo i ja poczułem, że powinienem się przejść, i ja otrzymałem rozkaz. I choć nie wiedziałem, dokąd pójdę, wiedziałem, że z końcem wędrówki spotkam Viv - bo to ona była rozkazem, to ona ciągnęła mnie za sobą, to ona przecierała szlak, który przemierzę. Szedłem na spacer z Viv, bo chodzić z nią na uwikłane milczeniem spacery zdawało się osiągać szczyt marzeń. Tylko jak jej powiedzieć, że o niej chcę marzyć? Jak powiedzieć, że sama w sobie jest marzeniem?






~*~


Proszę Was o cierpliwość w kwestii Jiv - Viv jest taką osóbką, która nie biegnie do przodu w nową znajomość. Ona pełznie. Bardzo powoli. Co jednak nie oznacza, że ich relacje nie zaczną się rozwijać wcześniej. Dlatego to jedno - cierpliwość - o to proszę :)







środa, 20 lipca 2016

Rozdział 4 - I'm a sinner


To był prawdziwie dziwny wieczór. Wieczór jeden na tysiące, w których księżyc pęczniał i ściągano go na przeźroczystej nici coraz bliżej i bliżej Ziemi. Patrzyłem w jego hipnotyzującą otoczkę, opierając się o parapet przed otwartym na oścież oknem w swojej sypialni, światła pozostawały zgaszone, w mroku tlił się tylko papieros, którego żar rozgrzewał mi palce. Wypuszczałem spokojne smugi dymu w przestrzeń i natychmiast traciłem je z oczu. Świerszcze przygrywały w ogrodzie. Usypiały mnie, usypiały, usypiały. Aż zostałem rozbudzony i postawiony do pionu jednym impulsem.
W ciemnościach wyraźnie dostrzegłem plątaninę gęstych włosów dołączonych do wątłego ciała, biegła poprzez ogrodowe rabatki, przeskakiwała niskie krzewy, aż wypadła na chodnik. Stanęła jak wryta, gdy oślepił ją błysk samochodowych reflektorów. Wtedy całym trio wstrzymaliśmy oddechy: ja, Viv i nocny kierowca. Ale wyhamował, ja pozbyłem się lepiącego powietrza z płuc, a Viv skryła się w ciemnościach, których już nie obejmowałem. 
Wiedziałem, że muszę działać. Ale za Boga nie wiedziałem, w co wsadzić ręce. Puściłem się biegiem przez sypialnię, później przez korytarz i zahaczyłem o pokój Mii. Wpadłem do środka jak rozszalały wiatr, owinięta w ręcznik rzuciła mi spojrzenie, w którym irytacja mieszała się z nadzieją i przykryta była nutą senności. 
-Będę wdzięczny, jeśli wyłowisz za moment Amy z wanny.
-Co będę z tego miała? - Jej głos pogrywał znużeniem.
-Nie powiem twojemu ojcu, że ciągnęłaś mi w samochodzie.
Lecąc w dół po stopniach, usłyszałem, jak wielki ze mnie kretyn, a potem nie słyszałem już nic prócz wyraźniejszych prób muzycznych świerszczy.
-Viv! - krzyknąłem w powietrze. Nie odpowiedział mi księżyc, nie odpowiedziały gwiazdy, nie odpowiedziała ona. Tylko jaskrawe adidasy mknęły w ciemności. Zwabił mnie ich blask. - Viv, na Boga, zatrzymaj się! - ponowiłem, ale już wtedy zacząłem biec, bo głos obumierał, nim do niej dotarł. - Vivien, do cholery!
Papieros wysmyknął mi się spomiędzy palców już na pierwszej prostej. Przygniotła go opona pędzącej Hondy. Mknąłem poprzez osiedlowe uliczki, wyrazista smuga jej butów wyznaczała mi szlak, którego ślepo się trzymałem. Wystartowała z przewagą i wcale nie potrafiłem jej zmniejszyć. Łykałem zadyszkę wraz z chłodnym wieczornym powietrzem i galopowałem naprzód, poprzez obezwładniającą ciemnię. Bo wiedziałem, że tak trzeba. Bo wiedziałem, że jeśli się zatrzymam, na próżno szukać mi jej żywej pośród nocnych zakamarków. Wkrótce przyłapałem się na tym, że pędzę za nią z duszą na ramieniu tylko po to, by ją mieć; by stłumić jej przemożną chęć wędrówki poprzez nieznane, bo i ja jestem nieznany, i mnie może poznawać.
Siłownia tylko zrujnowała moją kondycję. W odległości mili od domu zapragnąłem przebyć proces fotosyntezy, by samemu sobie być tlenem, bo tyle mi go brakowało. Nawoływałem, zdzierałem gardło, prosiłem, a chrypa ocierała mi się o przełyk. Ale ją powstrzymałaby tylko kolczasta smycz i to dopiero po tym, jak poharatałaby całe jej związane ciało. Obiecałem sobie, że nie poddam się, dopóki nie podda się ona. I tak biegliśmy oboje, a za nami biegł księżyc. Po pewnym czasie nie czułem już zmęczenia - sam byłem zmęczeniem. 
Schody zaczęły się dopiero wtedy, gdy Viv wbiegła na tory nieopodal dworca towarowego i pochłonęły ją wąskie korytarze pomiędzy wagonami. Krążyłem w labiryncie metalowych monumentów, oczy miałem zamknięte i słuch wytężony. Szmer. Kaszlnięcie. Pociągnięcie nosem. W końcu przejmujący szloch tłumiony w rękawie swetra. Błądziłem na oślep, potykałem się o szyny z żelaza, aż doczłapałem do rozsuniętych drzwi jednego z przeżartych korozją wagonów pomiędzy setkami innych i tam wdrapałem się po wysokich schodach, by znów oświetliły mnie jaskrawe buty, których z upragnieniem wypatrywałem.
Siedziała w kącie, w stercie pokruszonego węgla, którego smuga popieściła jej policzek; i nagle zazdrosny byłem o węgiel. Zwinięta w kłębek, z nogami ciasno objętymi przez chude ramiona, była tak mała, że gdybym rozłożył ramiona, ulokowałbym na nich ją całą i tylko włosy kaskadami spływałyby do moich bioder. Gdy szedłem, nieruchomy dotąd wagon drżał, podłoga trzeszczała, drzazgi drwa wychylały się z nor. Ukucnąłem przed nią, położyłem dłoń na jej włosach i utwierdziłem się w jasnym przekonaniu - pali ją każdy dotyk. A ja choć chcę ją stopić, pragnę również zachować w pełnej okazałości. Przeraźliwy konflikt żądz.
-Możesz mi powiedzieć - wydyszałem zziajany - co to, u diabła, było?
-Ktoś tam był - powiedziała roztrzęsiona. Wtedy zrozumiałem, że podniesiony głos otrze się jedynie o jej przeźroczyste bariery. A ja muszę się przez nie przebić, przeniknąć, wsiąknąć w nią.
-Gdzie?
-Przed domem, w ogrodzie, prawie w moim oknie.
Padłem na pośladki obok niej, przywarłem plecami do ściany wagonu, grudki węgla drażniły mnie w pośladki.
-Viv, stałem w otwartym oknie przez dobre pół godziny, odpalałem papierosa od papierosa i dam sobie uciąć obie ręce, że ogród świecił pustkami. 
Zapewniałem ją, bo sam nie wątpiłem. Uciekała przed sobą. 
-Był - powtórzyła.
-Kto?
-Nie wiem - warknęła. To warknięcie opływał czysty seks, którego się u niej doszukiwałem. - Ale wiem, że był.
-Nikogo tam nie było, kwiatuszku.
-Nie jestem twoim kwiatuszkiem. Nie jestem niczyim kwiatuszkiem. Nie mów tak do mnie. - Przesiadłaby się, ale nie miała gdzie, bo barkami wciskała się już w narożnik wagonu. Więc jedynie położyła między nami dwie bryłki węgla. - Wiem, co widziałam.
-Ja też wiem, co widziałem - wszedłem jej w słowo.
-W takim razie widziałeś źle.
-Zamierzasz się kłócić?
-Jeśli będzie taka potrzeba.
Oboje zamilkliśmy z rozległym westchnieniem na ustach. Ale nagle ciszę przegonił przeraźliwy jęk żelaza i drzwi wagonu zostały zatrzaśnięte, a zapadki zazębiły się. Poderwałem się na równe nogi, aż całym wagonem pod nami zachwiało. Dopadłem drzwi i było za późno, bowiem pociągiem szarpnęło, setki ton stopionego w jedność metalu ruszyły ospale po szynach, przeciąg szalał między wykrzywionymi deskami podłogowymi i nabieraliśmy prędkości, i równy rytm gnał wraz z nami przez pola Oklahomy.
-Kurwa - wyrzuciłem z siebie, waląc pięścią w nadgryzione rdzą drzwi. - Kurwa, kurwa, kurwa.
Później coś mną wstrząsnęło: dwa razy rzuciło mną na drzwi z lewa, dwa z prawa, przodem ze ściśniętymi w kamień pięściami, aż czoło przylgnęło do chłodnych masywnych blach i panika zwiastowana upalną falą uderzeniową zalała mnie po krańce ciała. Spłynąłem po ścianie na podłogę, na kolana. Żałosna wiotkość przejęła dowodzenie nad moimi mięśniami, które dotąd stanowiły moją bazę. Uszło z nich powietrze, teraz ich siła była atrapą.
-Jeśli liczyłaś na ciepły nocleg pod kołdrą w misie - powiedziałem i powróciłem do Viv, do ciepła mieszkającego wokół jej ramion - to dziś możesz się z nim pożegnać.
-Gdzie jedziemy?
-Wybacz, nie spojrzałem na rozkład jazdy - wypaliłem, irytacja wgryzła się we mnie boleśnie.
-Nie mów do mnie nic, póki masz zamiar warczeć - głos jej drżał. A gdy skończył drżeć, chyba dwa powolne potoki spłynęły po jej policzkach. Jej 'inność' wpędzała mnie w niemałe przerażenie. Nastrój wahał jej się jak wahadło w nieśmiertelnym zegarze perpetum mobile, łzy zrywały się z nieba oczu jak deszcz.
-Hej - ukucnąłem przed nią, dotknąłem tych chudych ramion, które kłuły mnie kośćmi - nie płacz. Nie miałaś płakać. Ja... Oh, no Viv, błagam cię. Raz tylko warknąłem.
-Nie lubię, jak ktoś podnosi na mnie głos. 
-Musisz przywyknąć, że straszny nerwus ze mnie.
-Wcale nie muszę - mówiąc, zadarła głowę i spieraliśmy się w spojrzeniach.
-Zrozum, jedziemy nie wiadomo dokąd, nie wiadomo jak długo, zostawiłem córkę pod opieką twojej narwanej siostry, mam klaustrofobię, która właśnie mi o sobie przypomniała, i na domiar złego mój pęcherz zaraz eksploduje. 
-Ale ja to wszystko rozumiem - zaoponowała.
-I?
-I nadal nie lubię, gdy się na mnie warczy.
Jeszcze nigdy nie udało mi się wygrać w potyczce słownej z kobietą. Jakkolwiek młoda by ta kobieta nie była. Stwierdziłem więc teraz, że szkoda mojego zachodu na zrywanie i tak zerwanych już nerwów, kiedy nadeszła pora ich powolnej rekonwalescencji. Przysiadłem na swoim wcześniejszym miejscu, w piętrzącej się stercie węgla, który odda pierwotną czerń moim dresom. Spojrzałem na zegarek w komórce, dochodziła druga. Przeszło mi przez myśl, by zadzwonić do Amy, ale wizja jej wyrwanej z kojącego snu była nawet gorsza niż druga z wizji, w której nie szepczę jej czułego 'dobranoc' do ucha. Zrezygnowałem więc i przytuliłem plecy do drżącej ściany wagonu. Ziębiła mnie swym chłodem, a tuż obok Viv wysyłała ciepłe impulsy i nie było mi tak źle, i po wielu, wielu milach zacząłem się z tego śmiać. A Viv chichotała rozbawiona moim śmiechem. I tak trząsł się wagon, trzęśliśmy się my i pojąłem, że to ktoś, kto kieruje nami z góry uszczypnął mnie w tyłek i powiedział: chłopie, daję ci ją w tych ciemnościach, w tym chłodzie i zakurzonych litrach duszącego powietrza, byś nauczył się rozmawiać i zarażać rozmową.
Zarazić nią Viv było wyzwaniem, które z siłą prasy hydraulicznej wgniatało mnie w ziemię. Nie wiem, ile zastrzyków uodparniających przyjęła, ale ile ich nie było, bariera, którą wzniosły, osłabiała mój zapał.
-Kiedy byłem w trzeciej klasie podstawówki - odezwałem się - pojechałem na wycieczkę szkolną do Memphis. W drodze powrotnej jako jedyny wsiadłem w zły pociąg. Wylądowałem w Nowym Orleanie. - Gromki śmiech przepłynął mi przez gardło. - Może to taki znak. Rozumiesz, ostrzeżenie: gdy jesteś w moim pobliżu, omijaj pociągi szerokim łukiem. Bez znaczenia, czy pasażerskie, czy towarowe. 
-To ty mnie goniłeś - przyznała. - Więc ty ściągnąłeś na nas tę klątwę. - Spojrzała na mnie, poczułem pieczenie w miejscu, w którym jej wzrok padł na moją skórę. Ale wszystkie śruby mojej szyi przymarzły i nie odwróciłem głowy. - Jak sądzisz, gdzie dojedziemy?
-Nie wiem - westchnąłem. - Nie mam pojęcia. Obecnie nie wiem nawet, czy jedziemy na północ, czy na południe. Gdziekolwiek by nas nie rzuciło, potraktujmy to jak wycieczkę krajoznawczą. O ile w tym kraju zostaniemy. - Nagle mnie zmroziło, ale obawy prędko zamknąłem w szklanej szkatułce gdzieś głęboko wewnątrz mnie. - Mam komórkę i kartę kredytową, powinniśmy przetrwać. O ile w przeciągu najbliższej godziny znajdę sposób, by nie szczać pod siebie.
-Ten wagon ma tyle dziur, że w którąś na pewno być trafił.
Błysnąłem w chciwym uśmiechu białych zębów. 
-A więc twierdzisz, że mam sporą wprawę w trafianiu do dziurek?
Była niesamowita. Czerń zalewająca powietrze przysłoniła ewentualne rumieńce i choć czułem, że ją zawstydziłem, tylko połowa mnie była o tym przekonana. Druga natomiast widziała, jak Viv pewnie trzyma uniesioną głowę. Dwie osobowości zamieszkujące jej małe ciało i ja jeden ze sztormem w czaszce; 10 w skali Beauforta zalewało mnie potężnymi falami.
-Ty to powiedziałeś - wymamrotała. Więc jednak skapnęła na nią kropla zawstydzenia.
-Bo ty zasugerowałaś.
-Ja po prostu nie chcę przez następne godziny pływać w twoich siuśkach.
-Potrafię to zrozumieć.
Ale nagle pociąg zaczął zwalniać, przeraźliwy pisk ocieranego o siebie metalu odebrał nam zmysły, ukryłem uszy w ramionach, uszy Viv zatkały jej włosy, a bolesny grymas wskoczył na usta. Wkrótce wagonem wstrząsnęło, szarpnęło, aż stanął, a my razem z nim. Zaparłem się na nierównościach podłogowych desek i rozsunąłem drzwi, którym daleko było współpracy. Powiew nocnej świeżości wpłynął wraz ze stonowanym siłą wiatrem. Wyskoczyłem pierwszy w trawy porastające obrzeża torów po kolana, potem z wagonu czmychnęła Viv. Spadając z wysokiego stopnia, chwyciła się mojego ramienia. Jej dłoń była ciepła i zimna; i mnie było ciepło i zimno równocześnie. Czułem coś, czego definicja nie wsiąkła jeszcze w żaden słownik.
Wkoło, pod bladym światłem pełnego księżyca, rozciągały się rozległe równiny. I tylko one. Trawy, skaliste porosty, pociąg i my. A dookoła nas świeża pustka. Żadnych domów, żadnych zabudowań, ani śladu cywilizacji, gdyby patrzeć w dal od pociągu. 
-Doskonale - rzuciłem w przestrzeń. - Wylądowaliśmy na kompletnym pustkowiu. Nie wiem, gdzie to wszystko zmierza, ale jednego jestem pewien. Koleżanko - wciągnąłem głęboko powietrze - wylądowaliśmy w Teksasie. Czyli wiemy już, że kierujemy się na południe. W najlepszym wypadku skończymy nad Zatoką Meksykańską.
-W najlepszym? - przeraziła się.
-Zawsze mogą nas wywieźć gdzieś na południe Argentyny. Mimo wszystko uważam, że południe brzmi lepiej niż północ. Nigdy nie ciągnęło mnie na Alaskę.
Viv wyraziła swoje niezadowolenie, tłukąc mnie pięścią po plecach. 
-Potrzebujemy białych, nie czarnych myśli. Masz jakąś w zanadrzu?
-Powiem tak: skoro pociąg zatrzymał się po dwóch godzinach, istnieje szansa, że zatrzyma się po kolejnych dwóch, a wtedy nie uda nam się nawet przekroczyć granicy Meksyku. Brzmi optymistycznie, mam rację? - Trzymając się na uboczu, przytaknęła, choć więcej było w tym zadumy niż jasnej pewności. - Wiem jedno: tutaj nie wysiadam. Wolę wylądować w sercu Brazylii, Kolumbii czy Wenezueli, niż zapierdalać stąd do Oklahomy na piechotę. Wykorzystam postój tylko w jednym celu.
Na komendę opuściłem spodnie wraz z bokserkami i z głośnym jękiem, prawie tak głośnym, jaki wydały styrane czasem szyny w szponach hamującego pociągu, wylałem z pęcherza wszystko to, co nie pozwalało mi dostrzec kolosalnego szczęścia zesłanego na mnie odgórnie. Zamknięty w ciemnym pociągu z dziewczyną, która dławi mnie swoim pięknem - oto scenariusz mojego melodramatu.
-Justin - powiedziała cicho Viv. Chciałem spytać, ile czasu zajęło jej przypomnienie sobie mojego imienia, ale ukłucie bólu, które wtedy bym poczuł, nie darzy mnie wizją złudnej przyjemności. - Ja chyba też muszę siusiu.
-Więc korzystaj, póki stoimy - rzuciłem. - Nie mogę ci zagwarantować, że następny przystanek czeka nas jeszcze tej wiosny.
-Ale... tak tutaj?
-A gdzie?
-Sama nie wiem - zmieszała się, w ruch poszły rękawy, które naciągnęła na chłodne dłonie. - Myślałam o jakichś bardziej... cywilizowanych warunkach.
-Czego ci więcej trzeba? Masz trawkę, sporo miejsca, jakieś milion hektarów, tak na oko licząc, i prywatnego ochroniarza, który ocali twoją piękną pupę przed wszelkim złem tego świata.
-Właściwie o tego ochroniarza mi chodzi - burknęła. - Mógłbyś... no wiesz, sobie stąd pójść?
-Dokąd?
-Gdziekolwiek, Justin. - Moje imię w jej ustach było poezją wygłaszaną z przekonaniem o jej sile. - Albo chociaż się odwróć, proszę. 
-Skoro tego sobie pani życzy.
Niezadowolony, stanąłem twarzą do wagonu. Wyobraziłem sobie lustro na jego ścianie, a w nim Viv rozpinającą spodnie, Viv ściągającą je, potem dopowiedziałem sobie część dalszą igraszek w plenerze, aż podniesionego chichotu nie spowodował we mnie odgłos jej opróżnianego pęcherza.
-Czy to zawsze tak brzmi, gdy dziewczyny sikają? - Stłumiłem parsknięcie w rękawie.
-Jesteś głupi - odparła urażona. - I nie podsłuchuj.
-Jak mam nie podsłuchiwać? Za głośno sikasz.
-To zatkaj uszy. Albo zacznij śpiewać.
I w ten oto sposób odkryłem w sobie powołanie muzyczne. Wyśpiewywałem serenady do księżyca, wspomagałem rytm, pstrykając palcami. Mój głos grzmiał pośród pustkowia, raz baryton, to z kolei tenor. Promieniowałem muzyką bez końca, również wtedy, gdy Viv skończyła, wskoczyła do wagonu, a moje pieśni wspomógł zmęczony gwizd lokomotywy gdzieś hen na przodzie. Wdarłem się po stromym prowizorycznym stopniu do pociągu, drzwi trzasnęły automatycznie tuż za moimi plecami, popieścił mnie pęd powietrza spod rozpędzonej blachy. Dostrzegłem we względnych ciemnościach parę błyszczących oczu, które prosiły mnie, bym choć na moment pożegnał muzyczną pasję. Więc pożegnałem, z bólem serca. Ale jeszcze większy ból wdzierał się we mnie, dopóki jej zachcianki wiszą na kartce tych niespełnionych.
-Myślisz, że wyjedziemy z kraju? - spytała.
-Powiedziałbym ci, gdybym wiedział. Ale nie mam bladego pojęcia. Szczerze powiedziawszy, gdybym nie martwił się o córkę, chętnie wybrałbym się w taką podróż przed siebie na gapę. To ekscytujące, nie sądzisz?
-Może - mruknęła pod nosem. - Trochę spontaniczne.
-To definicja prawdziwej zabawy. Spójrz na to z innej perspektywy. Kiedy zaplanujesz sobie, że tego wieczoru pójdziesz do klubu i zalejesz się w trupa, kac następnego ranka nie jest żadną frajdą. Co innego, jeśli niczego nie planujesz, idziesz na żywioł, budzisz się następnego dnia w szarym polu za miastem z jakąś nieznajomą pięknością i wciąż jesteś tak pijana, że nie pamiętasz połowy życia.
-Chyba nie bawi mnie picie na umór.
-A piłaś kiedyś?
-Łyk piwa od taty.
Zaśmiałem się radośnie.
-Więc jeszcze nie wiesz, czym jest prawdziwe picie. 
-Nie zachęca mnie ból głowy.
-Ani erotyczna przygoda z nieznajomym?
Speszyła się. Wbiła paznokieć w zardzewiałą blachę po swojej zewnętrznej i dłubała w niej, dopóki nie uszczypnąłem ją w kolano.
-Okay, zrozumiałem: nie poruszać przy tobie spraw związanych z seksem. - Potem nachyliłem się do jej ucha i szepnąłem zgryźliwie: - Dzieciak.
-Nie jestem dzieckiem - zaoponowała. - Jestem... tylko trochę dzieckiem.
-Jasne. - Stłumiłem śmiech. - Jesteś trochę dzieckiem. - Znów się nad nią nachyliłem, celem było chłodne ucho, które musnąłem nosem. - I dziewicą.
Jej zawstydzenie postawiło ją w żywym ogniu; nagle spłonęła żywcem. Jej ogień zajął również mnie. Wkrótce stałem się wodą - ugasiłem nas, pieszcząc jej kolano. Odsuwała nogę, ja podążałem za nią ręką, ona znów odsuwała, aż ściana wagonu wstąpiła w szeregi moich sprzymierzeńców i zatrzymała jej uciekającą kończynę.
-Założę się, że jesteś teraz czerwona jak pomidorek.
-Odczep się, Justin - burknęła. - Wchodzisz w moją prywatną strefę. W każdym znaczeniu. Galopujesz za szybko, już dawno przekroczyłeś metę.
-Ale pamiętaj, że to nic wstydliwego. - Trąciłem ją ramieniem. - Każdy rodzi się bez tego doświadczenia.
-Przy tobie zawstydza mnie nawet rozmowa o pomidorach.
-To naturalna reakcja nastoletniej uosobionej niewinności w towarzystwie dziesięć lat starszego faceta, który gustuje w świńskich dowcipach.
Viv potarła skronie szybkimi kolistymi ruchami, wierciła sobie dziury do samego mózgu. Milczałem, obserwując ją. Wkrótce przyłapałem całego siebie na splątaniu jej siecią: Viv upajała się ciszą; to był jej sposób na zaszycie mi ust. Oddałem jej namiastkę spokoju i dłuższą chwilę siedzieliśmy w ciszy. Myślałem wtedy, czy nie ucieka, bo nie ma dokąd, czy nie przeszkadza jej już moje ramię przyklejone do jej ramienia nagą skórą, czy może bijące ode mnie ciepło ma dar bezsłownego przekonywania. Nigdy nie poznałem odpowiedzi.
-Co byś zrobiła najsampierw, gdybyś pewnego ranka obudziła się w ciele faceta?
Viv zerknęła na mnie nieodszyfrowanym spojrzeniem, później zadumała się i wydłużyła naszą ciszę.
-Pewnie przekonałabym się, jak to jest sikać na stojąco. A potem położyłabym się z powrotem do łóżka, zamknęła oczy i nie myślała o niczym; podobno faceci tak potrafią.
-Obie te cechy sprawiają moje życie piękniejszym - wyznałem.
-A ty? - spytała Viv. - Co ty byś zrobił, gdybyś obudził się w kobiecym ciele?
Uśmiechnąłem się półgębkiem do frontowej ściany wagonu.
-Standardowo: pobawiłbym się cyckami.
-Nie grzeszysz oryginalnością.
-Nie w tej kwestii - przyznałem i nagle coś do mnie dotarło. Dopasowanym biegunem Viv może być tylko biegun z równie nierównym sufitem co ona. By do niej dotrzeć, muszę zeskrobać trochę tynku ze swojego sufitu. Zacząłem przebijać się przez niego paznokciami, kruszył się, sypał i czułem, że jestem już bliżej Viv, bliżej jej chropowatego sufitu.
Wkrótce na dobre władzę nad nami przejęła noc, deszcz znużenia przesiąkł dach wagonu i zapadaliśmy się we śnie jak w wodzie: wpierw gwałtownie wpadliśmy do tego oceanu, a później zatapialiśmy się w głębi kojącego spokoju. Nie wiedziałem już, jaki mamy dzień tygodnia, jaka litera poprzedza moje imię, ani co, u licha, robię w stercie węgla w jęczącym ze starości pociągu. Ale wiedziałem, że w tym śnie ona opiera mi głowę na ramieniu i wiedziałem też, że jej zarumieniony policzek grzejący mi skórę naładował moje baterie szczęścia do pełna.

Gdy się ocknąłem, było już jasno. A przynajmniej nie tak ciemno, jak w chwili gwałtownego zapadania się w sen. Ramiona miałem wolne, za to na udach czułem lekki nacisk. I kiedy spod zaspanych powiek zerknąłem w dół, od pasa przykrywała mnie kołdra splątanych włosów. Dłonią trzymała moje kolano. Klatkę piersiową unosił jej każdy wdech i opuszczały wydechy. Pieściłem jej ciepły policzek kostkami nieopodal palców, wsiąkałem w jej urokliwą otoczkę. Już nachylałem się, by ją pocałować, gdziekolwiek. Równie szybko moje marzenia położyły się w grobie. Viv przebudziła się i jej otwarte oczy natychmiast posadziły mnie prosto. I ona również podniosła się do pół-pionu. Nowy dzień i nowa porcja ognia w moim dotyku, którego powolne wygasanie potrwa kolejne długie godziny.
-Zakład o dziesięć dolców, że nie wrócimy do domu na kolację? - przywitał ją mój zachrypnięty głos.
Rozejrzała się po wagonie, przenikała ściany, skanowała okolicę i granicę Stanów, aż odparła:
-Wrócimy. Więc zgoda. Wspomożesz dychą moje kieszonkowe.
Ale nie przypieczętowaliśmy zakładu uściskiem dłoni. Ogień, respekt przed dotykiem, całe to grono otoczonych żywopłotem fizycznych dupereli.
Przez następne minuty graliśmy w kamień-papier-nożyce i podobała mi się ta rozrywkowa niewinność. Tylko tak mogłem poznać jej otwarty jeden procent, który udostępniała publicznie. Nie raz zawieszałem się, patrząc na nią tak głęboko, że przez chwilę wydawało mi się, że dostrzegam wszystko to, co kryje w środku. Ale to tylko złudzenie. Gdyby zebrać do jednego wora tajemnice wszystkich ludzi ówczesnego świata, worek Viv wciąż byłby cięższy. Był wyzwaniem dla moich prężnych mięśni. Nie hodowałem ich na pokaz. 
Dobrze, hodowałem.
Ale wyrywają się z okrzykiem po przydzieloną szlachetną misję - otworzyć ją. Całą. Rozerwać jej wór i rozsypać wszystkie rozmyte plamy, którymi się otacza.
Po naliczonych przeze mnie dwudziestu rundach i jej ośmiu, pociągiem szarpnęło, parę bryłek węgla zjechało po stercie jak po zjeżdżalni. Wkrótce wagon zatrzymał się i czekałem już w pogotowiu, by otworzyć żelazne wrota. Po długich godzinach osaczenia ciemnością poraziło nas jasne słońce. Niemal zapomnieliśmy, co oznacza jasność. Zapomnieliśmy, że trzeba się do niej przygotować. Wyskoczyłem pierwszy, zaraz za mną Viv, nie dała się złapać. Potrzeba samodzielności przekrzykiwała tę jej część, która żądała wsparcia. I teraz nie mieliśmy już złudzeń - dotarliśmy do końcowego punktu wyprawy w nieznane. Otaczał nas nieco zaniedbany dworzec kolejowy, rzędy pociągów rozciągały się z południa na północ, ich krańce stanowiły most między Kanadą i Meksykiem. Patrząc za rozjaśniony horyzont, widziałem tylko sznur zlepionych wagonów.
Ale wkrótce wspomnienia zaczęły napływać, początkowe plamy wyostrzyły się i wiedziałem już dobrze, jaką ziemię ugniatają moje stopy. Znów.
-Moja droga - powiedziałem uroczyście do Viv. Zaryzykowałem objęcie jej przygarbionych barków ramieniem, ale i tym razem nie zawiodła mojego instynktu - wypłynęła spode mnie jak fala. - Jesteśmy w Dallas.
-Byłeś dobry z geografii? - spytała zapobiegawczo.
-Nie musiałem. - Ułożyłem dłoń w daszek, przykleiłem ją do czoła i przemierzałem okolicę wzrokiem tak daleko, na ile pozwalały mi chęci. - Mieszkałem tu osiemnaście długich lat. Poznałbym to miejsce po samym zapachu. 
-Jak już o zapachu mowa, zalatuje nieco nawozem organicznym.
Zaciągnąłem się głęboko.
-Teksas. Jestem w domu.
-A wiesz, co to oznacza? - Zerknąłem na nią z ukosa. - Wisisz mi dziesięć dolców. Bez trudu zdążymy na kolację do domu.
Zastrzyk gotówki szefa pozwoliłby mi wybrać się w podróż dookoła świata z Viv u boku z dołączeniem codziennych dziesięciodolarowych zakładów. Wciąż jestem na finansowym plusie. I w wielkim emocjonalnym dołku. 
Wyszliśmy spomiędzy pociągów na stację, wzrok operatora torów rodem z piekła wbił nas w chodnik. Potem uciekliśmy przed jego szalonym darem wysysania z ludzi wszelkiej radości. Choć mojej by nie wyssał. Nie, dopóki jestem tu z dziewczyną, która czymś we mnie zawładnęła. Nie wiem czy sercem, rozumem czy ptakiem. Ale nie wszystko było już tylko moje. 
Nie lubię się dzielić.
-Mamy godzinę szóstą z rana - poinformowałem donośnie, mój głos rozbudził posiwiałą kobietę w okienku biletowym. - Zapraszam więc panią na śniadanie. Nieopodal dworca serwują wyśmienite naleśniki. To znaczy, serwowali osiem lat temu, kiedy byłem tu ostatnim razem. Ale szczerze wierzę, że w tej kwestii nic nie uległo zmianie. Na Boga, to jedyny powód, dla którego chciałem tu wrócić. 
-Naleśniki - powtórzyła Viv. Przechadzała się od ściany do ściany, prostowała zmięte w rulon kości. Kiedy widziałem ją taką obolałą, coś we mnie przypomniało sobie, że ja również cierpię. I nagle w kości wgryzło mi się stado wygłodniałych piranii, a ja nie miałem żywego mięsa, którym mógłbym zastąpić siebie. - Z czym?
-Ze wszystkim, czego sobie zażyczysz. Dosłownie ze wszystkim. - Czekałem na jej reakcję, ale nadchodziła, nadchodziła i w końcu straciłem nadzieję, że pokona te lata świetlne, które nas dzielą. - No już - pogoniłem ją - naprzód.
Wyszliśmy z budynku dworca i po drugiej stronie powitał nas poranny gwar wschodzącego słońca i powolnie prażonego asfaltu. Miasto pachniało mieszanką nadchodzącego upału, benzyny i oleju z pobliskiej smażalni ryb. Przeszedłem na drugą stronę ulicy z myślą, że Viv podąża za mną. Ją jednak objął jej świat i rozdzielił nas szereg spieszących aut. Dobiegła do mnie z minutowym opóźnieniem. Wtedy poleciłem donośnie:
-Widzisz ten sznurek w moich dresach? - Uniosłem nieco koszulkę. - Jeśli boisz się dotknąć mnie, chwyć się jego i nie puszczaj, choćby się waliło. 
Pośrednio żartowałem. Ale gdy mała pięść Viv zamarła na sznurku moich dresów, zamknąłem oczy i bezgłośnie spytałem Boga, dlaczego powolnie rozkochuje mnie w przerażonym życiem, małym lwiątku, które ledwo co odeszło od maminego cycka i wciąż jeszcze matczyne mleko cieknie mu po wąsach.
Połączeni smyczą-sznurówką dotarliśmy pod schludny bar nieopodal. Stał takim, jakim zapamiętałem go przed laty. Szyld ponad wejściem nadal mrugał w błagalnych prośbach o wymianę jarzeniówek. Taborety w głębi nigdy nie spływały z blatów stolików, a w wiklinowym koszu na wejściu świeży brukowiec pachniał jeszcze drukarnią. Zapach owocowych dżemów skropionych czekoladą odbierał zmysły i nawet za brudnymi szybami przecieranymi szmatami do podłogi rozciągał się wodospad, a nad nim tysiące kwiatów - tak działał na wyobraźnię.
-Co sobie panienka życzy? - spytałem Viv, opierając się o blat nad wiszącym ponad naszymi głowami przestronnym menu.
-Zaproponujesz coś?
-Zaproponuję - przytaknąłem, a potem zakręciłem nieobszerne kółko nadgarstkiem i drgnął przed nami jeden z pracowników. - Po jednym naleśniku z każdego rodzaju.
-Ale - zawahał się - to będzie razem dwanaście sztuk. Jest pan pewien?
-A czy ten brzuch - poklepałem żołądek Viv w miejscu kieszeni swetra - nie zmieści dwunastu naleśników?
-A zmieści? - dołożyła z przerażeniem Viv.
-W duecie z moim? Owszem, zmieści.
Złożyliśmy zamówienie i przycupnęliśmy w boksie w głębi baru, gdzie kusząco pieścił nas zapach wiśni w żelatynie. Ich aromat utwierdzał mnie w przekonaniu, że warto było spontanicznie zahaczyć Dallas, choćby dla tej wątłej zapachowej przyjemności. Wsunąłem się w głąb kanapy obitej spraną czerwoną imitacją skóry i obok mnie bez trudu weszłyby jeszcze trzy postury Viv. Ale ona usiadła na przeciw, celowo wycofała nogi, splątała dłonie w koszyk na krawędzi stołu i tak całkiem umiejętnie udawała, że zwiedza Dallas przez pryzmat baru mlecznego na obrzeżach.
-Nie rozumiem cię - nie wytrzymałem w końcu; jej obojętność przelała moją tamę. - Gryzę, śmierdzę, czy parzę?
-Sądzę, że nic z tych rzeczy - odpowiedziała nieśmiało, ale jej oczy mieszały we mnie wszystko; jak wielką łyżką z drewna. 
-Więc w czym tkwi problem? Czemu nie dajesz się dotknąć? Czemu nawet nie usiądziesz obok mnie?
-Bo - zacięła się płyta, którą miała w zanadrzu. - Ja i jakiś bliższy kontakt fizyczny z facetami... Nie, to się nie uda.
-Rozumiem, że masz zamiar iść do zakonu. - Spojrzała na mnie spod byka; prawdopodobnie w tej chwili fale, na których nadawaliśmy, rozbiegały się w przeciwne strony świata. - Bo, wiesz, nie sądzę, żeby udało ci się przetrwać całe życie bez faceta u boku. Masz dopiero szesnaście lat, a mnie już śnisz się po nocach. - Śniłem o piękności spowitej śniadą cerą i choć w moich fantazjach zlewała się w plamę o nieostrych konturach, sądzę, że mogę przypisać ją Viv. 
-Nie lubię, gdy ktoś mnie dotyka - wymamrotała. - Jakkolwiek. 
Z racji bycia ojcem, czerwona jarzeniówka mrugnęła do mnie zza horyzontu myśli.
-Viv, ale nikt cię nie...
-Nie - przerwała mi i jej uwierzyłem. Jej oczy nie umiałyby kłamać i jestem o tym święcie przekonany. - Po prostu: nie lubię.
-Opowiedz mi o swojej największej... przygodzie erotycznej. Rozumiesz: facet, ty, ręce zerwane ze smyczy.
Wsparłem brodę na łokciach, które z kolei wbiłem w blat stolika pełnego okruchów. Gotów na spektakularną opowieść pełną zawiłych wątków i zmysłowych epizodów, zlepiłem nasze spojrzenia.
-Jeśli się nie mylę - powiedziała cicho; zawsze mówiła cicho; w zasadzie tylko nieco głośniej szeptała - miała miejsce wczoraj, u podnóża schodów w domu jakiegoś faceta, któremu tymczasowo odsprzedał mnie ojciec, bo nie radzi sobie z moimi dziwactwami. - Powiedziawszy to, nachyliła się nad stolikiem. Powieliłem jej ruch jak w lustrzanym odbiciu. - Dotknąłeś moją pupę. To nie było grzeczne.
Usta zakwitły mi tym uśmiechem, którego Viv do tej pory nie poznała i z którym zaznajomiłem Mię po pierwszym spojrzeniu.
-Bo grzeczni wegetują, nie żyją. A ja nie jestem warzywem, by czekać, aż zwiędnę.
-I to upoważnia cię do bezprawnego dotykania cudzych pośladków?
Zawinąłem włos za jej ucho i tchnąłem w nie ciepłym oddechem:
-Jesteś pierwszą dziewczyną, która udaje, że ma z tym jakiś problem.
A potem kwestia jej urażonych pośladków odeszła w dal, bowiem nasz stolik pokrył się dwunastoma talerzami, a na każdym z nich leżał i pachniał naleśnik zwinięty w rulon, przyprószony kleksem sztywnej śmietany i krętym szlakiem polewy czekoladowej. Kelner w kuchennym fartuchu życzył nam sceptycznie smacznego i kiedy odszedł, przelazłem nad stolikiem, usiadłem obok Viv i zakleszczyłem jej drogę ucieczki. 
-Bon appetit, madame - powiedziałem uroczyście, wiążąc serwetkę wokół jej szyi. Drgnęła niespokojnie, bowiem wbiłem paznokcie w jej cienką otoczkę nietykalności.
-Skąd mam wiedzieć, który jest z czym?
-Nie masz wiedzieć - zaoponowałem. - Masz smakować. A wtedy się dowiesz.
Wsunąłem pomiędzy jej palce widelec i odkroiła szczyptę naleśnika ze środkowego talerza. Zanurzyła metalowe wąsy w ustach, skryły się pomiędzy jej wargami. Powieki Viv drgnęły, sos gorących malin rozlał się po jej podniebieniu, zalała mnie jej przyjemność i natychmiast musiałem skosztować tej leśnej słodyczy. Skubaliśmy wyrywkowo naleśniki, aż nie było na stole żadnego całego, tylko skrawki afrodyzjaków. Stoczyliśmy walkę o ostatnie kleksy bitej śmietany na krawędzi naleśnika ze słodkim twarogiem i truskawkami. Dżentelmen, który na ogół we mnie czyha, teraz usnął i nie oddałem szczypty kalorycznej rozkoszy walkowerem. Objedzeni do granic wytrzymałości szwów w naszych ubraniach, oblizywaliśmy wargi zamaszyście językami. Zerkałem z ukosa na jej pracujący język i, Boże, dopomóż mi w tych nadchodzących ciężkich chwilach mojego życia: młoda kobietka, którą pragnę dotykać od wschodu słońca po zachód księżyca, plącze mi ręce, związuje palce.
-Chyba się nie podniosę - wymamrotała Viv. - Ważę cztery naleśniki więcej.
-To daje razem ledwie kilkadziesiąt deko - odrzekłem. - Ale zawsze możesz skorzystać z darmowego transportu moich rąk. 
I wtedy wstała. Jak przypuszczałem. Muszę parzyć. Albo tarot, którego postawiła wczorajszego dnia po zmroku, izolował mnie od niej. 
Wyszliśmy z baru bez wyraźnych konturów szlaku powrotnego. Stopy prowadziły nas same przez krawędzie budzącego się do życia miasta, a wąskie uliczki przyciągały chłodem zaciemnionych murów. Skręciliśmy w jedną taką i wnęka między przyległymi kamienicami podsunęła mi pomysł, jak wywabić z ciała Viv szczyptę niewinności, na którą nie było miejsca. Na jej wysokości wciągnąłem moje osobiste uosobienie piękna za płot przegryzionych czasem cegieł, tam jej plecy poznały chłód muru i wpiłem się w jej szyję, którą z włosów oczyścił wiatr. Wiedziałem, że mnie odepchnie, dlatego doświadczona zwinność moich ust prędko ukształtowała na jej czystej skórze, bo bez seksualnych znaków, kształtną malinkę, słodszą nawet niż ta w barze śniadaniowym. Oddech Viv przyspieszył, a gdy pchnęła mnie siłą dłoni i umysłu, była już naznaczona. Moja.
-Co to było? - wydyszała niespokojnie.
-Orgazm - zażartowałem. 
Z głową spuszczoną tak nisko, że włosami zamiatała chodnik, ruszyła przed siebie, w stronę światła wybiegającego z tunelu wysokich wiekowych ścian. Zachowałem odstęp i ruszyłem za nią, skowronki szczęścia krążyły nad moją głową, cały odór żyjącego miasta odszedł, bo ona pachniała wanilią i świeżą polną miętą.
-Viv! - krzyknąłem za nią. Odwróciła się i odmówiłem modlitwę nad jej zaszklonymi oczami. - Ja tylko zmieniam szczyt listy twoich damsko-męskich przygód.







~*~


I znów nadszedł ten moment, kiedy niby jest dobrze, a wydaje mi się, że to totalne dno :-))
Coraz więcej Jiv moments hahah


środa, 13 lipca 2016

Rozdział 3 - Stolen heart


Bolało. 
Bolała sama myśl o przerwaniu nici łączącej nasze spojrzenia. A perspektywa bólu przerodziła się w pełnoprawny ból fizyczny, kiedy przyszło mi pożegnać się z jej pięknem. Obrażenia koiła tylko wizja jej widoku, który niebawem powróci do mnie w swej pełnej okazałości, z wielkimi oczami zawieszonymi w przestrzeni, ze śniadą cerą muśniętą dziewczęcym rumieńcem, z włosami szaleńczo skaczącymi po jej głowie. Patrzyłem w jej przygarbione ramiona i nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście: anioł wpłynął do mojego domu, a ja zwiążę mu skrzydła i nie pozwolę odlecieć.
-Nieco mnie szef zaskoczył - oznajmiłem, zamykając za nimi wszystkimi drzwi. Zapach trzech odmiennych rodzajów perfum zmieszał się w salonie. Pierwsze znałem. Drugie znałem. A trzecie pokochałem. Zaciągałem się ich wonią, gdy nikt nie patrzył. - Odrobinę inaczej wyobrażałem sobie małe córeczki.
-Możesz mi wierzyć - odezwał się - że Amy za dziesięć lat nadal będzie twoją małą córeczką, mimo że wcale nie będzie już taka mała. - Pogłaskał małą, wciąż małą, po głowie, gdy ta wychylała się zza zamszowego oparcia kanapy.
-Niemniej jednak - ciągnąłem, ale reszta słów zamarła mi w gardle. 
Z całą pewnością nie mam na co narzekać, toteż nie zamierzam prowokować szefa do wymiany dwóch urodziwych istot na parę wymagających nieustannej opieki bobasów.
Przyjrzałem się dziewczynom stojącym pod ścianą, tak niebywale różnym, a tak wyjątkowo bliskim. Nawet na upartego nie znalazłbym choć jednego punktu wspólnego ich osi. Inaczej się ubierały, różnił je styl chodzenia, jedna wypinała pierś w przód, druga garbiła się, jakby nosiła na barkach okrytych rozciągniętym swetrem tyle doświadczeń, że nie jest w stanie utrzymać się prosto; oczy jednej krzyczały czernią z zewnątrz, przyprószone nienaganną sztuką makijażu, oczy drugiej nie mieściły tej porażającej czerni wewnątrz i nie potrzebowały obramowania poza krańcami; i usta: pierwszej piękne i jedwabiście miękkie, ich perfekcjonizm poznałem na własnej skórze, gdy całowały mnie z pasją. Ale to usta drugiej chciałem całować, bez śladu błyszczyku czy pomadki, w kolorze mydlanego różu. Widziałem te usta wszędzie na sobie, wszędzie, również tam, gdzie nie zawędrowały żadne inne. Ugięły się pode mną nogi, a w głowie wzbiło się tornado - czy to wiara w głębokie zauroczenie od pierwszego wejrzenia?
Ale wkrótce wezbrała we mnie szaleńcza złość. Stanąłem tak, by jednym okiem zahaczać szefa, i spytałem:
-Więc ile te córeczki szefa mają lat? - Spojrzeniem świdrowałem Mię, boleśnie wbijając w nią wszystkie zarzuty, które były jej doskonale znane. Pewnie dlatego przychyliła głowę ku ziemi.
-Szesnaście - odrzekł.
-Szesnaście - powtórzyłem, pięści miałem twarde jak kamienie. Moje oczy rzucały sztyletami i wszystkie trafiały Mię w twarz. - Mogę wiedzieć, kiedy skończone?
-Trzy miesiące temu - powiedział w ich imieniu.
-Trzy miesiące temu - powtórzyłem za nim ślepo po raz kolejny, a kolory odpłynęły mi z twarzy. Jak już dorwę Mię, nie ujdzie żywa spod moich rozszalałych rąk. - Doskonale.
Szef wciągnął mnie za ramię do przedpokoju, z dala od czujnego słuchu Mii i wzroku Viv. Zamknął za nami drzwi, wtedy pochylił się i wyczułem zapach drogiego cygaro, który zawsze krążył w jednym obiegu wraz z perfumami po jego samochodzie. 
-Miej na nie oko, Bieber. Tego od ciebie oczekuję. Nie masz wodzić za nimi jak pies przez całe dnie, nie masz ich nieustannie kontrolować, nie masz ich kąpać i podcierać im tyłków...
-A szkoda - wymsknęło mi się w przerwie na głęboki oddech szefa.
-Po prostu pilnuj, żeby nie wymyśliły czegoś głupiego.
-Mówi szef o Mii, czyż nie?
Zgodził się ze mną krótkim skinieniem.
-A co do Viv - powiedział i natychmiast wytężyłem słuch. - Jakby to powiedzieć...
-Najlepiej wprost.
-Jaki jest najlepszy zamiennik słowa dziwny?
Przeszukałem wewnętrzny słownik z prędkością błyskawicy.
-Może inny?
-W takim razie Viv jest nieco... inna. Bardzo inna. Albo po prostu dziwna, choć nie chciałem używać tego określenia. To w końcu moja córka. - Podrapał się po karku, zakłopotanie wpłynęło mu na twarz. - Bardzo wrażliwa, bardzo krucha, bardzo...
-Inna - dokończyłem. A on się zgodził.
Zadurzyłem się w tej szalonej inności.
-I, Justin, mam nadzieję, że wiesz, co ci grozi, jeśli dotkniesz którąś choćby małym palcem. Szaleją ci hormony i ja to doskonale rozumiem, bo sam też byłem kiedyś w twoim wieku. Ale od tego masz setki dziwek, które kręcą się wokół ciebie i chłopaków na imprezach. Na moje córki nie waż się nawet patrzeć jak facet.
-Nie umiem patrzeć inaczej - wtrąciłem. - Ale tak, rozumiem, mam trzymać ręce przy sobie. Przecież to jeszcze dzieci.
-I za to cię cenię, Bieber. Potrafisz odróżnić kobietę od dziewczynki.
-Ta - mruknąłem pod nosem, a przed oczami stanęło mi nagie i w pełni kobiece, nie dziewczęce, ciało Mii; a potem moje dłonie na nim; a jeszcze potem byłem w niej. Założyłem kłudkę na swoich myślach. - Potrafię.
-Liczę na ciebie, Bieber. Nie zawiedź mnie.
-Nie zawiodę. - Zamknąłem za nim drzwi i oparłem się o nie z pustką w głowie. - Bo już zawiodłem. Jedną pieprzę, w drugiej zaraz się zakocham. I też będę chciał ją pieprzyć. Oczywiście, że będę chciał. - Gdy rozmowa z samym sobą wspięła się na przesadnie wysoki szczebel szaleństwa, potarłem twarz dłonią i starłem z nosa zeszłoroczny naskórek. - Zamknij się, chłopie. Zamknij się. Twój długi jęzor wpędzi cię kiedyś do grobu.
Wróciłem do salonu zalanego dziewczęcym urokiem.
A dla niektórych będzie definicją niepohamowanej przyjemności.
-Amy - zawołałem - pokaż dziewczynom ich pokoje. Za moment wniosę wasze walizki. 
Najmłodsza ruszyła na przodzie, ściskając w pięści palec Mii, której pośladki podskakiwały radośnie, gdy hasała po coraz wyższych stopniach. Otrząsnąłem się z jej aury, którą objęła mnie miesiące temu. Za nimi, w znacznym odstępie, przygarbiona i zamknięta na kłódkę we własnym ciele, ruszyła Viv. Gdy dwie pierwsze były już na piętrze, zawołałem do ostatniej:
-Zaczekaj. - Odwróciła się, czerń oczu wylewała się spomiędzy spirali włosów. - Viv, tak? Chodź tu na moment, kwiatuszku.
Wahała się, ale wkrótce zawróciła i pokonywała stopień po stopniu jak przyklejona do schodów. Kaseta z nagraniem jej zejścia została puszczona w spowolnionym tempie. Nim stanęła przede mną, sięgnąłem po jej okulary w oznakowanych oprawkach, które przykryły kurz na komodzie. Dmuchnąłem w szkła, powróciłem do niej, ostrożnie zaczepiłem za ucho skręcony kosmyk, potem nasunąłem oprawki podążające drogą za włosami i okulary oparły się na jej małym, delikatnie zadartym nosie.
-Tak jest idealnie - skomentowałem; spłynął na mnie jej czar. Dłoń paliła mi się do startu, pragnęła wybiec jak w jednoosobowej sztafecie i odnaleźć metę na jej policzku, w jej włosach, na niej całej. Zamiast tego jedynie oparłem rękę na jej ramieniu i powiedziałem: - Nie wiem, dlaczego się mnie boisz. Ale przestań. Nie masz czego. 
Skinęła głową. Czy dane mi będzie w ogóle usłyszeć jej świergot?
Odwróciła się tuż po tym, jak chwyciłem w jedną dłoń pierwszą walizkę z brzegu. Drugą ręką chciałem ją zagarnąć, poprowadzić na schody, i całkiem nieświadomie moja dłoń ześlizgnęła się na jej pośladek, i wiedziałem, że nic tak dobrze nie pasuje do mojej dłoni. A mój dotyk był kulą armatnią, który prędkością błyskawicy pchnął Viv na schody. I tyle ją widziałem. Odleciała na swoich wielkich niewidzialnych skrzydłach, spod których powiew powietrza poczułem na twarzy.
Tylko pogłaskałem jej krągłą pupę. Nie zgrzeszyłem, na Boga.
I, na Boga, czy można zadurzyć się w dziewczęcej niewinności?
Objąłem ją spojrzeniem, nim skryła się za poręczą schodów.
Można.
Głębokim westchnieniem zaraziłem powietrze w salonie i odtąd wspólnie przeżywaliśmy mój przedmiłosny stan.
Taszczyłem po schodach dwie ogromne walizy o usztywnionych stelażach, ramiona miałem zwieszone, pot zaczął skraplać się na czole, na krawędzi z włosami. Odliczałem kolejno każdy stopień, aż wspiąłem się na piętro i tam spotkał mnie niemały zawód, bo nigdzie wokół nie było piękna do podziwiania. Tylko grafitowe ściany i panele o barwie ołówka z głębokimi szramami dostrzegalnymi pod światło. Niedługo po tym Amy wyłoniła się zza progu jednego z gościnnych pokojów i korzystając z ciszy na piętrze, szepnęła, ciągnąc mnie za nogawkę:
-Tatusiu? - Pochyliłem się ku niej. Zaatakowała moje ucho, jej oddech łaskotał, wypuszczał stado mrówek, które biegało wte i wewte. - Czy te dziewczynki nie miały być odrobinę mniejsze?
-Miały być, kochanie - odparłem. - Przeszły przyspieszony proces dorastania. Nie tylko ty zostałaś oszukana, Amy.
Ale nagle ta złość na szefa, która buzowała we mnie, odkąd dostrzegłem w progu dwie nastolatki, które łącznie ledwie przekraczają mnie wiekiem, rozmyła się i dołączyła do powietrza. Bo oto zatajenie prawdy ucieszyło moje oczy.
-Polubią mnie? - spytała z obawą.
-A jest na świecie ktoś, kto nie darzy cię sympatią, dzióbku?
Głowiła się i głowiła, i w końcu sama doszła do wniosku, że błyskiem białych mleczaków w uśmiechu podbija szczyty ludzkich serc. 
-Powiedz mi jeszcze, która zajęła który pokój?
-Mia pierwszy, a Viv ostatni.
Ostatni w głębi korytarza, sąsiadujący z moim. Doskonale. Nie żeby to miało jakieś znaczenie. Nie żeby niecne zamiary wychodziły poza obszar rozszalałej wyobraźni.
Wszedłem do pokoju Mii, wstawiłem walizkę za próg i zmyłem się jak rozpuszczający się śnieg z przedniej szyby w samochodzie. A potem uchyliłem drzwi ostatniego pokoju i tam, gdzie chciałem zapuścić korzenie, natrafiłem na pustkę. Viv siedziała w łazience, poinformowało mnie o tym światło dobiegające zza matowej szyby w kolejnych drzwiach. Zostawiłem walizkę i wychodziłem powoli, powoli i jeszcze wolniej, ale przekroczyłem próg, nim ona znów mi się objawiła.
I ja poczułem przemożną potrzebę odcedzenia pęcherza. Skryłem się w łazience graniczącej z korytarzem, zapadka w drzwiach przybrała barwę dojrzałego pomidora i ulżyłem sobie w jeden z dwóch najdoskonalszych sposobów. A kiedy wyszedłem po dokładnym umyciu rąk pomarańczowym w zapachu mydłem, zaniepokoiła mnie szpara w drzwiach mojej sypialni. Zaniepokoiła nienadaremnie, bo kiedy odważyłem się wejść do pokoju, ciśnienie podskoczyło mi do tysiąca, potem było tylko pięćdziesiąt kresek na liczniku i nie wiedziałem, czy czuję złość, czy irytację, czy wręcz przeciwnie: wielką chęć i onieśmielającą ochotę. W każdym razie półnagie ciało Mii zmieszane z moją kawową pościelą pozostawiło we mnie głęboki odcisk.
-Wariatka - skomentowałem od progu. - Po prostu wariatka.
-Zawsze powtarzałeś - zaatakował mnie jej wysoki głos - że są nam pisane tylne fotele twojego samochodu. A tu proszę, co za niespodzianka. Mamy dla siebie całe łóżko. 
-I stek cholernych kłamstw, którymi raczyłaś mnie od miesięcy, złotko - wycedziłem przez zęby i teraz moje emocje nie były już żadną wątpliwością: huczała we mnie wściekłość. - Nie mogę uwierzyć, że przeleciałem cię, gdy miałaś jeszcze piętnaście lat. Czuję się jak jakiś paskudny zboczeniec. 
-Jesteś zboczony - weszła mi w słowo. 
-Ale nie aż tak, na miłość boską. Masz dopiero szesnaście lat. Naprawdę uwierzyłem, że jesteś pełnoletnia. Powiedz mi, dlaczego byłem tak głupi?
-Nie głupi, a napalony. 
-Zaczynam wierzyć, że to jedno i to samo. - Pokręciłem litościwie głową. Widząc jej rozluźnienie, dodałem: - Nie myśl, że nie jestem na ciebie wściekły. Bo jestem. Do cholery, jesteś córką mojego szefa. Gdyby dowiedział się, że bzykam cię od paru miesięcy, byłbym lżejszy o fiuta. 
-A kto mu powie? - Jej rzęsy niczym motyle skrzydła poszły w ruch. - Ja nie zamierzam.
-A wiesz, co ja zamierzam? - zagaiłem. - Zamierzam trzymać się od ciebie z daleka. Z bardzo daleka, kotku. 
-Mieszkamy pod jednym dachem. Sądzę, że to przeznaczenie.
-A ja sądzę, że zrobiłaś się zbyt wyszczekaną suczką, wiesz? - Rzuciłem w nią długą bokserką w odcieniu malinowego różu. - Ubieraj się, szybko.
-Co znaczy: ubieraj?
-Po prostu: ubieraj. Zapomnij o seksie ze mną przez najbliższe dwa lata. 
-Rok i dziewięć miesięcy! - Jej pisk był piskiem desperacji. 
-O ile do tego czasu twój ojciec wykorkuje. No już, ubieraj się. Ile razy mam powtarzać?
-Dziś w południe byłeś dla mnie znacznie milszy.
-Bo chciałem cię zaliczyć. - Wzniosłem oczy ku zachmurzonemu niebu przykrytemu sufitem. - A teraz chcę, żebyś jak najszybciej przyodziała coś na to swoje niecierpliwe ciałko. Ja teraz wychodzę, a gdy wrócę, ma cię tu nie być. A w każdym razie nie tak... - zrobiłem głęboki zamach ramionami - nie tak naga. Zrozumieliśmy się?
-Do bólu - burknęła pochmurnie. - Przez ciebie wyszłam na niewyżytą kretynkę.
-Bo jesteś niewyżytą kre... dziewczynką - zreflektowałem się. - Mia. Mia, tak? A więc Mia, moja droga, wyjaśnijmy sobie coś. Było nam razem dobrze. Było, prawda? - Zgodziła się, ale chmury wciąż nad nią wisiały. - No właśnie, było. I już nie będzie. Mam dwie zasady dotyczące seksu. Nie pieprzę nieletnich i nie pieprzę córek szefa.
I w chwili, w której to powiedziałem, wiedziałem już, że zalałem nas oboje potężnym kłamstwem. Dla Viv zrobię wyjątek, zgarnę dyspensę od związanych rąk przy dziewczęcym ciele podpisanym nieodpowiednim nazwiskiem i datą produkcji.
Byłem już na korytarzu i stopy same zwróciły mi się ku ostatnim drzwiom. Wpierw przycisnąłem ucho do dykty, drobny rzadki szmer przebił się do mnie przez dziurkę od klucza. A potem zapukałem i gdy usłyszałem ze środka ciche "proszę" tłumione zawstydzeniem, kolana mi zmiękły. Zajrzałem przez uchylone drzwi. A gdy już zajrzałem, zapragnąłem wejść cały. Więc wszedłem i marzyłem, by nikt mnie stąd nie wypuścił. Mogę siedzieć w klatce, byle o szerokim rozstawie prętów, przez które przełożę choćby dłonie.
-W zasadzie nie mam żadnej konkretnej sprawy - powiedziałem, drapiąc się po głowie. - Chciałem się tylko upewnić, że umiesz mówić, bo do tej pory milczałaś jak zaklęta.
Uśmiechnęła się półgębkiem. A tak naprawdę nie chciałem się o niczym przekonywać - chciałem jedynie usłyszeć jej głos.
Siedziała po turecku na łóżku, pościel delikatnie marszczyła się pod nią. Teraz nie była już odziana swetrem, a miała jedynie koszulkę na cienkich ramiączkach w wąskie, biało-granatowe, poprzeczne pasy. Nie miała dużych piersi, ale w jakiś sposób telepatia podpowiedziała mi, że gdy już poznają moje dłonie, znajdą w nich przytulny cichy kąt. Jej stopy skryte były w krótkich różowych skarpetkach, a wokół kostki kołysała się bransoletka na cienkim łańcuszku. Burza włosów wypuściła swoje sidła, schwytała mnie w nie i przyciągnęła. Poddałem się ich sile.
-Mogę? - spytałem, wskazując skraj łóżka. Onieśmielała mnie barwa gorzkiej czekolady w jej oczach.
-Dobrze rozumiem: spytałeś, czy możesz usiąść na swoim łóżku w swoim domu?
-Wow - wyrwało mi się. - To najdłuższe zdanie, jakie do mnie wypowiedziałaś. I tak, chyba o to właśnie spytałem. Pozwolisz, że usiądę.
-Pozwolę - odrzekła. Posiadała niesamowity dar patrzenia ludziom w oczy - to rzadkość. A kiedy ona patrzyła, topniał we mnie cały lód. I zawstydzenie brało górę. Jak to jest, że spojrzenie umykało mi z osoby, której chciałbym przyglądać się jeszcze na łożu śmierci?
-Łóżko wygodne? Widok za oknem znośny? - spytałem, by nawiązać rozmowę. Viv przeczyła odwiecznemu prawu o kobiecym gadulstwie. Ale i cisza przy niej pachniała magią. Białą magią, którą mógłbym napawać się i napawać.
-A gdyby było niewygodne?
-Dla ciebie poszedłbym spać na kanapie i odstąpił swoje.
Uśmiechnęła się niemrawo, wzrokiem już wędrowała gdzieś od zakurzonego kąta podłogowego po drugi. 
-To jest w porządku - oznajmiła głosem, któremu jakby kończyły się baterie. 
Próbowałem rozpocząć flirt, ale, na Boga, nie wiedziałem jak. Wzmianka o łóżku, o moim łóżku, była doskonałym pretekstem do podrzucenia podtekstu i dziwnym trafem wiedząc o tym, stłumiłem w sobie przemożną potrzebę zawstydzenia jej. Bo choć rumieńce na jej śniadych policzkach były jak rosa na liściach róży, podobało mi się również bycie niemrawo zawstydzonym przy niej.
Wkrótce dotarło do mnie, że Viv należy do tego zagrożonego gatunku ludzi, przy których naturalność jest jedyną przyodzianą maską, i usiadłem po turecku, splatając nogi niewygodnie pod sobą, do brzucha przytuliłem jedną z poduszek - pozycja ochrzczona mieniem plotkarskiej.
-Dwadzieścia pytań? - zaproponowałem.
-Nie - odrzekła stanowczo. - To głupie.
-Więc jak mam dowiedzieć się o tobie czegoś więcej?
-Po prostu spytaj - powiedziała. Musiałem wytężać słuch, by sylaby nie umykały mi pomiędzy sylabami. - Te wszystkie gry są kiepskie.
-Nie wszystkie - zaprotestowałem. - Siedem minut w niebie, kojarzysz? - Skinęła głową. - Ta nie była kiepska. 
-Jeśli kręci kogoś niebezdotykowy flirt w ciemnościach - rzuciła. - W każdym razie dla mnie to głupota.
I to był już jakiś punkt zaczepienia. Jeden haczyk na długiej liście pytań.
-Chłopak? - rzuciłem na rozgrzewkę. Podczas kiedy ona milczała, ja odprawiałem modły nad odpowiedzią.
-Brak - powiedziała. Oszczędność w słowach była jej atutem. I ten właśnie atut obejmował mnie drobnym wstydem.
-Jakiś na horyzoncie?
-Brak.
-Jakiś za horyzontem?
-Nie jestem lesbijką - powiedziała krótko. Ta lesbijka jakby nieco ją speszyła. Po każdej niemrawej odpowiedzi trzykrotnie obracała w palcach zawieszkę przypiętą do bransoletki.
-To dobra wiadomość. - Myśli zmieniłem w słowa, zanim rozkazałem im zostać tam, gdzie ich miejsce. 
Darowała mi komentarz.
-Ty masz dziewczynę? Narzeczoną? Żonę? - Nie byłem przekonany, czy pytanie wypłynęło z niej, bo chciała znać odpowiedź, czy po prostu wypadało jej odpłacić się tym za moje.
-Kompletny brak. I pusty horyzont - sprostowałem.
-A ta mała słodka dziewczynka jest dziełem wyłącznie Boga?
-Bociana - poprawiłem. Roztopił mnie jej uśmiech. Roztapiała mnie cała. Czy ktoś wyłączył klimatyzację? - Owszem, Amy wyszła standardową drogą. Z dziewczyny. Nawet z mojej dziewczyny. Ale bardzo byłej. Czy to dobra wiadomość? - spytałem z nadzieją, że podchwyci aluzję.
-Sam odpowiedz sobie na to pytanie. 
Zrównała z ziemią moje niedopracowane próby.
-Mój horyzont się zapełnia - stwierdziłem, patrząc jej głęboko w oczy. Zespoiliśmy się w tym spojrzeniu. - Zapełnił się, gdy ujrzałem w progu swojego domu pewną szesnastolatkę ze sprężynkami zamiast włosów. 
-Mogłeś od razu powiedzieć, żebym się przesiadła i że zasłaniam ci widok - rzuciła. Pogrywała ze mną tak umiejętnie, że nie wiedziałem już, gdzie w tym małym ciele mieści się tyle niewymuszonej szczerej niewinności, którą rozkochiwała mnie w sobie, a jeśli jeszcze nie zaczęła, ten zawiły proces również dostrzegłem już na horyzoncie.
-Siedź. - Przykryłem jej dłoń swoją. Zabrała ją pospiesznie. Dotyk był szczytem, na który nie chciała się wspiąć. Wolała balansować na szlaku między podnóżem góry a przedostatnim punktem widokowym. - Lubię, gdy piękne stworzenia przysłaniają mój horyzont.
Była niesamowita. Niby zawstydzona, a jednak pewna swego. Niby spuszczała wzrok, a wciąż patrzyłem w jej oczy. Chciałem jej - to wiem na pewno. Chciałem tak, jak słońce pragnie świecić, jak deszcz pragnie moczyć, jak burza pragnie straszyć. Chciałem ją całym sobą: myślą, dotykiem, wyobrażeniem. Chciałem ją całą. Kropka. 
Im dłużej przyglądałem się jej karmelowej twarzy, którą gdybym polizał, pewnie w istocie skosztowałbym karmelu, ulotna chęć przyjmowała formę pragnienia. A z pragnieniem nie tak łatwo walczyć jak z zachcianką.
-Książki? - wypytywałem dalej.
-Oczywiście - odrzekła, gładząc wierzch jednej na swoich kolanach. Pieściła go z czułością i pragnąłem, by ją całą przelała na mnie. Wizje w mojej głowie kazały mi rzucić książką przez otwarte okno i ukraść jej względy.
-Romanse? 
-Też - przytaknęła. - Jeden procent uwagi dla fabuły, 99% dla wrażliwości autora. Przeczytam wszystko, co ma duszę. Nawet listę zakupów.
-Lista zakupów może mieć duszę?
-Oczywiście. 
-Oświeć mnie, księżniczko, i pokaż mi duszę listy zakupów.
-Pięć dobrze wypieczonych obłoków spod czystego nieba krążących nad polem pszenicy. 
-Pięć dobrze wypieczonych bułek z jasnego zboża?
-Bingo. - Uśmiechnęła się. Byłem gotów błagać ją, by nie uśmiechała się tak, dopóki nie będę mogł nazwać ją swoją. - A ty czytasz?
-Etykiety jogurtów - przyznałem i nagle poczułem się głupio. Poetka o duszy z waty cukrowej u boku betonowego klocka o wnętrzu tak ściśniętym, że żadna poetycka wrażliwość już w niego nie wejdzie? Też mi coś.
-A wiec żyjesz w jednym świecie. To musi być przykre. 
-Jak to mówią: nie wiem, co tracę, dopóki tego nie spróbuję.
-Więc jednak coś czytasz.
-Takie mądrości wpychają do chińskich ciastek z wróżbą - zaśmiałem się i pociągnąłem za sobą jej chichot. Wyfrunęły ze mnie motyle i zatoczyły koło pod sufitem, bym mógł na powrót je połknąć.
Nagle ukłuło mnie, jak wielkim świętem jest jej uśmiech, bowiem widać go tak nieczęsto.
-Chciałabym wziąć prysznic - powiedziała.
Natychmiast skinąłem głową i wskazałem jej drzwi łazienki. A potem oboje w błogim milczeniu siedzieliśmy splątani spojrzeniem.
-Chciałabym wziąć prysznic i byłabym wdzięczna, gdybyś jednak wyszedł.
Zrozumiałem z opóźnionym zapłonem, podskoczyłem i stanąłem na równych nogach, tłumacząc swoje roztrzepanie jej urokliwym wdziękiem. Ale zanim wyszedłem, zatrzymało mnie niemrawe chrząknięcie.
-Jeszcze raz - powiedziała, zakłopotanie zamalowało jej twarz - jak masz na imię?
Uśmiechnąłem się pod nosem. Dziewczyna, która zawładnęła wszystkimi moimi myślami, nie zna mojego imienia. To najbardziej bolesny kosz w moim życiu.
-Justin. - Gdybym był tym drugim sobą, dodałbym, że to imię będzie krzyczeć nocą, ale że uaktywniła się moja niecodzienna odsłona i nie zamierza położyć się do trumny w ciągu najbliższych kilku godzin, dodałem: - Po prostu Justin.
I wyszedłem z sypialni bez serca, które mi ukradziono.







~*~


W tym rozdziale w zasadzie nic się nie dzieje, dlatego wahałam się, czy go dodać. Ale w następnym coś zacznie biec :)