Mam powody przypuszczać, że przemoc jest nowatorskim sposobem okazywania zainteresowania płcią przeciwną.
Moje policzki płoną pod agresją jej dłoni i naprawdę chcę, by już przestała, bo zabiegi te dawno utraciły erotyczny strumień. Nie chcę patrzeć w lustro, bo obawiam się, że skóra łuszczy się ze mnie płatami. Czwarty podmuch przemocy przechyla szalę. Moja dłoń wyrywa się w górę i chwytam ją mocno za nadgarstek. Widzę w jej oczach przestrogę. Przestrogę, którą ona widzi w moich. Traci przewagę stopień po stopniu, kurczy się przede mną, maleje i usycha. Czuje siłę mojej dłoni w przegubie, żelazny uścisk palców hamujący przepływ krwi w żyłach.
Natomiast ja czuję, jak powstaje bariera. Ale nie pomiędzy nami. Wokół nas. Wielka bariera seksualnego napięcia.
-Moją córkę też tak traktujesz? - pyta i na nowo gubi strach. Szarpie nadgarstkiem. Wypuszczam go, by wyfrunął jak wróbel.
-Kiedy twoja córka daje mi w pysk, robi to raz, nie cztery razy - warczę jej w twarz. Jestem wdzięczny własnemu rozsądkowi, który zalecił mi rozgryzienie miętówki.
-Nie przypominam sobie, żebyśmy przeszli na ty.
-I nie musisz - odpowiadam. Atakuję ją wzrokiem. Nie ustępuje. Dzielnie wpełza na moje terytorium. Wbija w ziemię krwistoczerwone paznokcie i nie pozwala się wyprzeć.
Wygląda nieprzyzwoicie gorąco, gdy toczy ten bój i śni o wygranej. Napełniam płuca powietrzem i moje ramiona sprawiają wrażenie szerszych. Przytłacza ją ten ogrom, moja potęga. I widzę coś jeszcze. Widzę, że te ramiona nie pozostają jej obojętne.
Niekiedy myślę, że minąłem się z powołaniem. Powinienem zawodowo uwodzić kobiety, wypełniać je tym wszystkim, czego pragną doświadczyć, i otworzyć konto oszczędnościowe w banku.
Ale nie chcę zazdrości Viv. Cofam się na krok z dala od jej zjawiskowej matki i spoglądam na tę, która nie wie, jak stanąć w mojej obronie. Twarz mi łagodnieje i mięknie szczęka. Zdaje mi się, że gdy dotknę ją palcem, zapadnę się w miękki puch. Jestem jak płynny potok uczuć: choć ta miłość wciąż ze mnie wypływa, gdzieś wewnątrz mnie kiełkuje niczym niezmącone źródło.
Wtedy go widzę i dostrzegam w nim rywala. Nie wiedziałem, że potrafię być tak zaborczy. Pragnę mieć obie, choć przysługuje mi jedna.
Partner matki bliźniaczek, ich ojczym, wychodzi z gabinetu usytuowanego na parterze, mówiąc:
-Policja jest już w drodze. - Błysk satysfakcji mieni się w jego oczach. - Nie wywiniesz się - zwraca się do mnie.
-Nie wywinę się, bo nie mam przed czym uciekać - odpowiadam spokojnie. Mój spokój pochłania hektolitry wysiłku. Jego zdaje się być naturalny jak oddech. Złość byłaby wstrzymaniem powietrza. - Nie zrobiłem niczego, czego nie powinienem był robić. Oddaję ją całą i zdrową, w nienaruszonym stanie.
Błysk policyjnych kogutów w ciemni tej nocy wygląda jak taniec dyskotekowej kuli i muzyczny pęd ciał pod nią. Duet policjantów wkracza do domu na brzmienie zaproszenia ojczyma bliźniaczek. Mógłbym zamknąć oczy i recytować niewidzącymi oczyma sceny teatru rozgrywanego wokół mnie, we mnie. Nie stawiam oporu. Wiem, z której strony lizać im dupy, a kiedy pozwolić falom żalu spłynąć w dół ich podbródków. Co prawda uważam, że kajdanki są zbędnym posunięciem, ale nie protestuję. Proszę tylko, by nie spinali ich zbyt mocno i pozwolili mojej krwi przepływać swobodnie, a potem szukam znajomej nuty w zapachu radiowozu. Mandarynki. I piżmo potu. Pragnę stać się wielorybem i wstrzymać oddech na czas pobytu w tym egzotycznym przybytku.
Fotel pasażera wysunięty jest daleko ku tylnej kanapie, więc nogi cierpną mi nieznośnie. Próbuję rozmasować skurcz łydki spiętymi w obręcze kajdanek dłońmi, ale dosięgam najdalej wzgórza kolan.
Patrzę w okno i widzę nieznane miasto za szybą. Nieznany świat. Odkąd pokochałem Viv, jest wszystkim, co pragnę odkrywać.
Zmęczenie bierze górę. Spokojny rytm silnika usypia mnie, głowa pod bolesnym kątem ląduje na zagłówku. Wiem, że będę przeklinał tę pretensjonalną wygodę, ale nie mam czasu myśleć o jej wpływach na kark. Sen, który stał się dla mnie dawno nieodwiedzaną rodziną z Europy, wykopuje mi dół, wpycha mnie w niego, przysypuje ziemią i ubija wierzch szpadlem.
Budzę się raptownie, dźgany policyjną pałką pod żebra.
-Jesteś chyba pierwszym trzeźwym, który zasnął w radiowozie - oznajmia potężniejszy. Nie poniewiera mną. Czeka, aż wytoczę się sam. - Zwiedzałeś już niegdyś komisariat, mam rację?
Stawiam stopy na chodniku. Latarnie płoną jak pochodnie. Są iskrami tańczącymi wokół ogniska.
-Z doświadczenia wiem, że lepiej wychodzi wam straszenie i sypanie groźbami z rękawa, niż późniejsze działania - mówię sennie. Korzystam z siły ramienia oficera policji i opieram się na nim. Uczę nogi chodzić we śnie.
Wchodzimy po pięciu stopniach na podwyższony parter komisariatu. Chcę zdjąć kapelusz i szarmancko pokłonić się przed mundurowym w recepcji, ale stado innych ciągnie mnie wgłąb korytarza. Trafiam na twarde krzesło o czterech wygiętych nogach w pokoju przesłuchań ofiar. Nie recydywistów. Nie jestem zagrożeniem.
Tęższy z dwojga przybyłych parzy kawę z ekspresu. Wydaje mi się, że proszę go, by zaparzył i mnie. Potem budzi mnie policzek od lewej. Trzeźwieję i uprzytamniam sobie, że pragnę snu, nie kawy. Snu z nią, obok niej. Na niej.
-Lada chwila przyjedzie tu dziewczynka, którą porwałeś, wraz z rodzicami - oznajmia zza biurka. Wąs mu drży, gdy próbuje dyskretnie dosięgnąć okruch z nastroszonego włosia.
-Dziewczynka, dziewczynka - mamroczę. - Co wy macie z tymi zdrobnieniami? To samo powtarza moja matka. To, że jest nieletnia, nie oznacza, że mamy do czynienia z dziewczynką. Dziewczynka to stan duszy i ciała, nie rocznika.
Nie mówię więcej, bo czuję, że pogrążam się i zapadam w ten dół absurdów. Próbuję poruszyć rękoma. Nie mogę. Łańcuchy łączące obręcze kajdanek oplatają pręty krzesła. Zastanawiam się, jak długo drzemałem. Nie przypominam sobie, żebym pozwolił się z nimi zespoić. Oba okna wychodzące na dwupasmówkę są uchylone. Słyszę życie miasta i czuję zapach upadku świata. Słyszę świst spadających gwiazd i czuję zapach rosy ze swojego ogrodu. Chcę zanurzyć w niej palce i twarz. Chcę wytarzać w niej Amy, żeby wiedziała, że wciąż potrafię być ojcem. Żebym sam uwierzył, że wciąż potrafię. Żarówka trzeszczy niespokojnie pod sufitem. Proszę, by wyłączyli światło, ale moje prośby są nieme. Padam twarzą na kolana i spijam ciemność z ud.
Liczę. Liczę westchnienia funkcjonariusza. Liczę siorbnięcia kawy. Liczę ilość uderzeń skuwki pióra o biurko. Liczę skurcze łydek. Liczę sekundy w krokach na korytarzu. Liczę jej kroki. Liczę smugi zapachu i liczę lata świetlne, nim jej usta opadają na mój kark w pocałunku tak krótkim, że stawiam jego rzeczywistość pod znakiem zapytania.
-Cieszę się, że udało się państwu dotrzeć tak prędko - mówi uprzejmie policjant.
Okręcam głowę. Natrafiam na biust obficie wypływający z dekoltu. Nie może należeć do Viv. Biust Viv to przy tym ugryzienie komara.
Dzika rzeka śliny spływa mi po brodzie. Pochylam się i ocieram ją w jeansy. Jestem w filmowym kadrze. Te piersi jak dwie dojrzałe pomarańcze, nie, grejpfruty, nie, melony, jarzą się jasno, gdy wszystko wokół zasnuwa mgła. Znad nich błyszczy przyczyna ognia na moich posiniaczonych policzkach. Wyobrażam sobie, że Viv za dwadzieścia lat wygląda tak jak jej matka teraz i jeszcze bardziej pragnę przetrwać z nią całe życie.
-Usiądź, proszę - mówi policjant do Viv i podsuwa jej krzesło. Zanim opada na nie, wyciągam nogę, podcinam ją i miękko opada na moje kolana.
-Jestem oszczędny - tłumaczę. - Po co marnować dwa krzesła, skoro zmieścimy się na jednym?
Viv peszy się i nie jestem jedynym o rozpalonych policzkach. Podnosi się z powrotem, ale nim to następuje, całuję jeden ze środkowych kręgów jej kręgosłupa. Pachnie jak pianki marshmallow. Chcę wgryźć się w nią i zastanawiam się, czy na kanibalizm jest paragraf.
-Miejmy to już za sobą - wzdycha funkcjonariusz. - Czy jesteś w stanie zeznawać w jego obecności - Zerka na mnie niedyskretnie.
Viv patrzy mu w oczy. Powieka jej nie drgnie. Nie odpowiada i nie wiem, czy to wyraz odwagi, bezczelności (co wątpliwe) czy podtopienia we własnych myślach.
-Dobrze więc - ciągnie, nie bacząc na jej milczenie. - Zostałaś uprowadzona.
-Uprowadzona - powtarzam. - Bez jaj. Czy kiedy pan zabiera swoją żonę na wycieczkę krajoznawczą, mamy do czynienia z uprowadzeniem?
-Moja żona jest pełnoletnia - informuje szorstko.
-A moja nie i nikomu nic do tego.
-Moja córka nie jest twoją żoną - Stella unosi głos.
-Ale będzie. Pozwalam sobie wybiec w przyszłość.
-Wróćmy do sedna - prosi policjant, znudzony i strudzony nocną służbą. - Czy w czasie, który spędziłaś ze swoim...
-Księciem z bajki - podkładam.
-Ze swoim znajomym - kończy sceptycznie - zrobił ci krzywdę, wykorzystał cię, uderzył? - Poprawia tłuste pośladki w wąskim krześle. - Zgwałcił?
-Zgwałciłem - potwierdzam. - Językiem. Pod prysznicem. Czy pójdę siedzieć za to, że zrobiłem dobrze własnej dziewczynie? - pytam poważnie. Nie znam prawa. Może przyjemność, którą rozsyłam, jest tak piorunująca, że aby nie przynosiła strat w ludziach, wpisano ją w kodeks karny. - Możemy skończyć już tę farsę? Nie zrobiłem nic, co wykroczyłoby poza rozumienie nieszkodliwych działań. Nie porwałem jej. Sama wsiadła do mojego samochodu i sama kazała mi jechać. Nie przetrzymywałem jej siłą. Drzwi miała zawsze otwarte. Nie zamykałem ich. Nie uderzyłem jej, w żaden sposób się nad nią nie znęcałem. Nawet z nią nie spałem. Jest czyta jak łza.
-Dostaliśmy informację od policji z Kolorado, że posiadasz broń i użyłeś jej, strzelając w radiowóz.
-Posiadanie broni w naszym kraju jest legalne, powiedziałbym nawet całkiem powszechne. I nie strzelałem w radiowóz. Po prostu nie umiem tej broni używać. Wystrzeliła sama. Wraz z kupnem broni nie otrzymałem krótkiego kursu przygotowawczego. To tak jakbym mógł kupić samochód i uzyskać zezwolenie na prowadzenie go, nie mając bladego pojęcia, który to gaz, a który hamulec. Nie mogę odpowiadać za luki w amerykańskiej konstytucji.
Może jednak znam prawo. Swoje prawo.
A w każdym razie jestem wygadany.
Policjant patrzy na mnie przenikliwie. Jego oczy zwężają się i przez chwilę mam wrażenie, że powie coś, czego nie będę w stanie odeprzeć. Ale on wzdycha siermiężnie, chwyta długopis w tłuste palce i trudzi się, wklejając litery w rubryki na policyjnym raporcie.
-Nadal pozostaje sprawa jej młodego wieku. W takim przypadku decyduje prawny opiekun. Czy wnosi pani zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa? Uprzedzam, że takie sprawy, gdy zostało popełnione wykroczenie, ale nie przyniosło ono żadnych strat, krzywd i szkód, ciągną się miesiącami.
Viv budzi się ze swej hibernacji. Odwraca się na stołku tak, że czubki jej butów dotykają nosów szpilek jej matki. Patrzą sobie w oczy: Viv nieposłuszna córka z genem niewyrazistego buntownika, Stella królowa lodu, zimna i oschła, gorąca tak, że płoną mi uszy. Viv oblizuje wargi i nie wiem, czyj pożar mnie zajmuje, bo płonę cały.
-Justin ma córkę - mówi cicho, choć głos jej nie drży. Pozwala słowom wypadać cząstka po cząstce, nie pozostawiając między nimi odstępu. - Nie widział jej od trzech tygodni. I ona tak samo długo nie widziała jego. Chyba nie chcesz tej kruszynce zabierać ojca - ciągnie, przyjmuje oskarżycielski ton.
Stella patrzy na mnie z góry. Rysy jej twarzy z wolna miękną, rozpuszcza się ta pokrywa lodowa, w którą ubiera się jak w płaszcz.
-Masz dziecko? - pyta łagodnie. Przytakuję. - Ile ma lat?
-Pięć - odpowiadam. Uświadamiam sobie, że siedzę na dołku połowicznie. Druga połowa mnie została rozgryziona i przełknięta przez tęsknotę.
-Od jak dawna się nią opiekujesz? - Wcześniej miękła. Teraz rozpuszcza się. Komedie romantyczne głoszą szczerozłotą prawdę: samotni ojcowie są smakowitą przynętą wędkarską na ryby żeńskiej płci.
-Od pierwszego dnia jej życia - mówię i kryję dumę. - Matka Amy zostawiła ją w szpitalu. A ja nie mogłem. Ot, cała historia.
Widzę podziw w jej oczach. Ma ochotę wziąć mnie w ramiona, przytulić do tych zniewalających piersi i wygłosić pasjonującą mowę, jak to duma roztapia jej serce, wiem to na pewno. I prawie jestem już w tym biuście, zatopiony w nim, utopiony, dławię się jego onieśmielającą bliskością. I doznaję tego wszystkiego, gdy ona jedynie ugina nogę.
Czuję gdzieś głęboko w majtkach, że któregoś dnia trafimy pod wspólną pościel. Jej wzrok mówi mi, że jest o tym równie przekonana.
Ostatecznie Stella rezygnuje ze złożenia doniesienia. Zabiera Viv i wychodzą, a ja jak cień za nimi. Obieramy swoje drogi, rozchodzące się na parkingu. Zanim Stella odpala silnik samochodu, podbiega do mnie Viv, ręce ma w kieszeniach, a twarz ściągniętą i pochmurną.
-Mogę mieć do ciebie prośbę? - pyta, grzebiąc butem w piasku. - Kiedy następnym razem postanowisz ślinić się na widok cycków mojej matki, rób to odrobinę mniej ostentacyjnie, dobrze?
Nie daje mi czasu na odpowiedź. W tej samej chwili odjeżdża wraz z matką spod komisariatu i przez chwilę nie jestem pewien, czy scena zazdrości miała miejsce w tym samym wymiarze.
Czuję niepokój, gdy nie rozpoznaję zapachu własnego domu.
Przekręcam klucz tak, jakbym chodził na palcach, choć wiem, że kliknięcie w zamku nikogo nie obudzi. Wchodzę w butach wgłąb salonu i nie zapalam światła. Wybuch bomby atomowej krzyczy do mnie nawet z ciemności. Potykam się o karton po pizzy i wykonuję piruet na bezpańskiej skarpetce. Wącham wino, mleko w proszku i spaleniznę. Ale spomiędzy wszystkich obcych zapachów wyciąga do mnie ręce ten jeden - dziecięca oliwka w zaparowanej łazience.
Nagle z siłą huraganu dociera do mnie, jak bardzo tęsknię za tym swoim pięcioletnim genem.
Wspinam się ociężale po schodach. Zaglądam do pokoju Amy, lecz nie spodziewam się jej tam zastać. Nie mylę się. Śpi tuż za ścianą, w pokoju gościnnym, wtulona w pierś Jasona. Udziela mi się jej spokój. Chcę wierzyć, że Jason nie ukradł mi zaszczytnego przywileju bycia ojcem. To tytuł, na który pracowałem latami. Nierzadko nieefektywnie. Ale pracowałem.
Zbliżam się do łóżka, siadam na krawędzi. Dotykam ramienia Amy i przekonuję się, że wciąż jest niewiele większa niż lalka. Ma zatkany nos i oddycha szeleszcząco przez usta. Jason śpi pod nią, szyję ma wygiętą w literę C, a jego telefon przytrzymuje na torsie ucho Amy. Jest w dresach i koszulce przylegającej do ciała. Nie kładł się więc z zamiarem snu. Kładł się, by obudzić ten zamiar w Amy.
Czasem myślę, że jej dzieciństwo byłoby szczęśliwsze beze mnie.
Ale moja dorosłość bez niej już nie.
Chwytam ją w dłonie i łagodnie unoszę z Jasona. On budzi się pierwszy, uchyla oko i pociera oba, widząc mnie, niedowierzając. Przytulam Amy do piersi i zastanawiam się, czy mogę uronić łzę. Nie ronię, bo jestem pod obserwacją. Całuję jej główkę pachnącą dziecięcym szamponem i wrzynam palce w cienką piżamę. Najsampierw wtula się we mnie jak w poduszkę. Wkrótce otwiera senne oczy, widzi mnie i na nowo zapada się w sen. Nie rozpoznaje. Dopiero po chwili jej oczy wystrzeliwują z orbit, rozwierając się szeroko, a ich średnica przekracza drogę do ziemskiego jądra.
-Tata! - piszczy, aż drżą w moich uszach bębenki. Powtarza to jeszcze kilkakrotnie i po każdym z tych razów zastanawiam się, które z nas mocniej ściska drugie. Przekonuję się, że ona, gdy zaczyna brakować mi powietrza i zielenieję na twarzy.
-Tęskniłem za tobą, bąbel - mówię, bo wiem, że chce to usłyszeć, i mówię, bo chcę się tego pozbyć. Tęsknoty. Wyrzutów sumienia. I nawet mi się to udaje. Dopóki ona nie oznajmia:
-Już myślałam, że nigdy nie wrócisz. - Wyciera zakatarzony nos w moją szyję. Rozczula mnie ten drobny akt dziecięcych przyzwyczajeń. - Zaczęłam się nawet przekonywać do naleśników wujka.
Patrzę w nią przenikliwie. Jest przeźroczysta. Otwiera się przede mną. Nie zmieniła się, nie urosła, nie przytyła. A mimo to mam wrażenie, że coś mnie ominęło. Coś ważnego. Że pominąłem jakiś element jej wychowania, a czas nie nauczył się cofać i nie przewinę tego, co mi umknęło. Przyglądam się uważniej. Jej włosy są krótsze. Pytam więc, co za traumatyczne przeżycie doprowadziło do skrócenia ich.
-Rower - oznajmia Jason, choć chciałem usłyszeć Amy. To z jej głosem oswajam się na nowo. - Te piękne brązowe kłaki wplątały się w szprychy, a ja nie miałem cierpliwości, żeby je wyplątywać. Więc wspomogłem się nożyczkami.
-Wujek chciał obciąć mnie na łyso - żali się Amy i mocno ściska mnie kolanami w pasie. - Ale powiedział, że oszczędzi mnie, bo - odchrząkuje i przygotowuje się do wygłoszenia cytatu. Jason napina się. - Bo każda dupa powinna mieć włosy na tyle długie, by związywać je, zanim zacznie obciągać.
Nie ma słów, które wyraziłyby moje rozgoryczenie. Mówię więc tylko:
-Przed naszą matką będziesz się tłumaczył. Ona jest jak sąd ostateczny.
Ale w głębi duszy promienieję wdzięcznością. Jest ogniskiem, które własnowolnie zgodziło się stanąć pod rynną. Mógł zawieźć Amy do naszych rodziców. Mógł podrzucić ją któremuś z moich kolegów. Mógł posadzić ją na wycieraczce przed domem i ogrodzić budą, otulić szyję obrożą i przywiązać łańcuchem. A on robił jej naleśniki. I strzegł jej bezpieczeństwa, gdy podejmowała kolejne próby jazdy na dwukołowym rowerze. Może nawet nauczył ją tego, do czego ja nie mam cierpliwości i on z pewnością nie ma jej więcej.
Podobno Jezus poświęcił się dla ogółu ludzkości. Nie umiem się z tym zgodzić. To jakby każdy skazany na śmierć poświęcał się, nie protestując na krześle elektrycznym.
Jasona nikt nie zmusił. Poświęcił się dla tej jednej drobiny. I poświęcił się dla całej półkuli mojego świata.
-Wiesz, na co mam ochotę? - pytam Amy, ocieram nosem o jej nos. - Mam ochotę na naleśniki.
Przez następne pół godziny kultywujemy tradycję i mieszamy w plastikowej misce jajka, mleko i mąkę. Amy plącze się u moich stóp, co i rusz obejmuje łydkę i okazuje jej swoją miłość, swoją dziecięcą miłość płynącą z rozpalonego serca. Gdy widzę jej zapał i entuzjazm, mam ochotę rwać włosy z głowy i wypuszczać je na wiatr. Co kieruje światem, że obdarza dzieci większym rozsądkiem niż dorosłych?
Nie wiem, co mogę zrobić, by zatrzeć winy. Pozwalam więc, by naleśnik był jedynie dodatkiem do wodospadu nutelli i nie unoszę się, gdy odciski czekoladowych palców tworzą mozaikę na tapicerce kanapy.
-Jak mają się sprawy z Viv? - pyta Jason, gdy zmywam talerze. Stoi oparty o blat odcinkiem lędźwiowym pleców i bada mnie jak w laboratorium przez szybkę mikroskopu.
-Nie jestem wystarczająco dojrzały, by spędzać z babą całe dnie. Albo odporny. Albo brak mi cierpliwości - tłumaczę to, co czuję, ale czego nie umiem ubrać w słowa. Wiem, co chcę przekazać, ale nie wiem, czy on nadąża za moimi wyjaśnieniami. - A jak mają się twoje sprawy z Mią?
Ma płynny wzrok. Żałuję tego pytania. Oznacza ono, że nie umiem odczytać tego, co zapisane jest w najprostszej obrazkowej formie.
-To miłość, stary - wzdycha. - Będziemy mieli dom z ogródkiem. I psa. Husky. Damy mu na imię Tajga.
-Kiedy wy jesteście na etapie planowania rasy psa, my szukamy imion dla naszych dzieci. I doprawdy sam nie wiem, który z nas jest bardziej popierdolony. Jedno jest pewne. - Otrzepuję ręce i ocieram je ścierką. - Wkupiliśmy się w popieprzoną rodzinkę. Jej ojciec zrobi ci piekło. Takie same z resztą, jakie urządził mi. - Wtykam palec w siniaka na policzku. - Nasza matka wygłosi ci kazanie. Jesteś diabłem wcielonym, patrząc na szesnastkę jak na kawał mięsa. - Wygrażam mu palcem, tak jak powinienem wygrażać samemu sobie. - A jej matka - mówię i urywam. Roztapiam się w ciecz i pełznę po panelach. - Poznałeś ją?
-Nie - odpowiada. - Powinienem zainwestować w kamizelkę kuloodporną?
Kręcę głową i przylepiam dłonie do piersi. Chrząkam porozumiewawczo, ale on nadal śpi. Poddaję się, kończę ten teatr i szepczę:
-Ma takie balony, że cycki Mii to przy nich marne pagórki. To najgorętsza trzydziestka, jaką moje oczy widziały, koleś.
Jason oblizuje się zamaszyście. Jesteśmy jednością. Dwa diabły, którym ogony wyrosły po niewłaściwej stronie.
Umawiamy się na wspólne wyjście na siłownię jutrzejszego poranka. Potem Jason wychodzi, by upewnić się, czy pamięta smak nocnego życia. Zostaję wraz z Amy i cieszę się moim słońcem, które wyłoniło się do mnie zza chmury. A tak naprawdę to ja zdmuchnąłem obłok. Mam do siebie żal, że zrobiłem to tak późno.
Tej nocy nie idziemy spać. Urządzamy maraton filmowy i opychamy się popcornem z mikrofalówki. Amy wtyka bose stopy pod moje uda, by tam je rozgrzać, i wciąż trzyma moją dłoń. Nie jestem zaskoczony. Wie, że nie odejdę bez ręki. Trzymając się jej kurczowo, nie odejdę i bez niej.
-Kogo kochasz mocniej: mnie czy Viv? - pyta niespodziewanie i zamieram pod tym pytaniem. Paraliżuje mnie od szyi w dół. Niestety ust nie mam odrętwiałych. Mogę wypuszczać słowa.
-Tego nie da się porównać - tłumaczę ogólnikowo. - Kocham was na całkiem odmienne sposoby. Ty jesteś moim dzieckiem, Amy. Moją perełką.
-Ona też jest twoją perełką - zauważa.
-Jest. To prawda. Ale próbuję ci wyjaśnić, że miłości do córki i miłości do dziewczyny nie można postawić na jednej szali. Jesteś moim wszystkim. I ona też jest moim wszystkim, ale w innej kategorii, łapiesz? Jesteście jak książki. Ty jesteś moją ulubioną sensacją i komedią. Ona jest ulubionym romansem.
-Czyli którą z nas kochasz mocniej?
-Czyli ciebie kocham najmocniej w kategorii dziecka. Nie mogę kochać Viv jak swoją córkę. Z kolei ją kocham najmocniej w kategorii dziewczyny. Bo nie mogę ciebie kochać tak, jak mężczyzna kocha kobietę. - Całuję ją w nos. - Zrozumieliśmy się?
-Zrozumieliśmy - potwierdza i dalej zabiega o moją ponadwymiarową miłość.
Wkrótce zamyka oczy i odpływa tam, gdzie ja chciałabym odpłynąć wraz z nią. Zapomniałem już, co oznacza sen. Bezsenność ciąży mi w piersi i nic z nią nie mogę zrobić. Jaka trudność zawiera się w zamkniętych oczach i policzku sklejonym z poduszką, że nie potrafię się jej przeciwstawić? Nie chcę być poniewierany od jednej bezsennej nocy do drugiej i przepychany przez nie jak przez maszynkę do mielenia mięsa.
Biorę ją w ramiona i wychodzę na taras. Księżyc odbija się w chlorowanej wodzie basenu. Ogród szeleści, jakby śpiewał, choć nie ma w nim ani jednego liścia. Myślę, że to skrzypienie kolców róż ocieranych o kolce. Albo pomruki trawy, która pragnie zwrócić na siebie uwagę i domaga się skoszenia. Siadam na bujanej ławce, przyklejam Amy do piersi. Kołyszę się w rytm wiatru i obsypuję głowę uśpionej Amy pocałunkami. Czuję, że Jason umył jej włosy swoim szamponem, bo szaleje w nich nuta męskiej świeżości, jaka utrzymuje się w łazience na siłowni.
Zaczynam si,ę zastanawiać, ile mnie ominie. Ile jej szczęścia, ile radości, ile łez i smutków. Ile powie mi, ojcu, gdy zacznie dojrzewać? Chcę być centrum jej świata, ale wiem, że centrum świata nie może być neutralne. Takie jaki jestem ja. Czy jest coś, co mógłbym zrobić, by bardziej intensywnie ingerować w jej życie, jednocześnie nie dając dowodów tej ingerencji?
Jej drobne ciało jest ciepłe i oddycha spokojnie. Czuję drżenie jej kręgosłupa, gdy wypuszcza oddech. Doprawdy nie wiem, w czym wyrazić swoją miłość.
Niespodziewanie dzwoni mój telefon. Jest tak głośny, że zatykam uszy i dopiero wtedy uświadamiam sobie, że aby umilkł, muszę odebrać połączenie. Imię Viv na wyświetlaczu niepokoi mnie. O godzinie trzeciej w nocy zaniepokoiłoby mnie każde imię.
Odbieram, odsuwam usta od ucha Amy.
-Justin, przyjedź do mnie - łka w słuchawkę. - Przyjedź, proszę. Justin, błagam.
-Viv, uspokój się - proszę chaotycznie. Narasta we mnie panika. Ona płacze, a mnie nie ma przy jej boku. Bo jestem przy boku swojego drugiego świata, życia i istnienia. Gdyby tak można było się rozdwoić, nikt nie czułby się zaniedbany. - Viv, proszę cię, uspokój się. Przestań płakać i powiedz, co się stało. Nie pomogę ci, słysząc sam szloch.
-Ktoś jest pod moim oknem - szepcze. - Ktoś tam stoi.
Frontową ścianę jej domu okrywają wielkie okna, przeszklone ściany. Wokół przebiega solidny płot i brama zamykana jest automatycznie. Boczne pręty ogrodzenia sięgają nieba i graniczą z sąsiednimi domami. Zatem wtargnięcie na posesję i sterczenie pod oknami Viv zbliżone jest do nieprawdopodobnego.
-Może to tylko złudzenie - uspokajam ją możliwie najwiarygodniej, na odległość. - Idź spać, kochanie. Jestem pewien, że nikogo tam nie ma.
-Nie kłamię - upiera się szlochem. - Justin, ktoś tu jest. Przyjedź, proszę. Przyjedź.
-Jason wyszedł. Nie mogę zostawić Amy samej - tłumaczę łagodnie. - Nie teraz. Nie dzisiaj.
-Justin - kwili. Moje serce pęka. Pragnę przytulić ją i uciszyć. Pragnę przytulać je obie. Właśnie po to otrzymałem parę ramion, nie jedną sztukę. - Proszę.
Widzę drobne zmarszczki w kącikach jej oczu, gdy zaciska je. Widzę, jak jej łzy wypalają dziurę w pościeli, którą jest owinięta. Widzę, że drży, jakby posadzono ją w bieliźnie w centrum Alaski. Widzę to wszystko i wiem, że nie mam serca jej odmówić.
-Będę za dwadzieścia minut - obiecuję i połączenie zostaje zerwane. Ulegam jej. Wiem już, kto w naszym związku trzyma nogę na gazie, a kto jedynie majstruje przy kierownicy. Nie wiem, kiedy dałem się tak zdominować. Nie wiem, kiedy cudze łzy zaczęły mnie podtapiać.
Zanoszę Amy do swojego łóżka. Głowię się, jak przy pomocy rebusu dać jej do zrozumienia, że nie opuściłem jej, nie wyjechałem znów, nie uciekłem. Że dzieli nas raptem dwadzieścia minut pospiesznej jazdy samochodem i gdy jutrzejszego ranka wstanie, zastanie mnie w kuchni rozbijającego jajka na jajecznicę.
Całuję ją w czoło i przepraszam bezgłośnie. Nie chce mnie puścić. Przyssał ją do mnie sen i chwilę trwa, nim odkleję każdy mały palec od swojej koszulki.
Wsiadam do samochodu, drogę do pierwszej przecznicy przemierzam bez świateł. Zapalam je na końcu drogi osiedlowej i gnam przed siebie jak oszalały, spiesząc z wiadrem, do którego skroplą się wszystkie łzy Viv. Później spojrzę w lustro tej wody i zastanowi mnie, czy w jakimś ułamku jestem ich przyczyną. Nie jestem. Ale uznam, że jestem, aby nie szukać innych winowajców.
Przedzieram się ścieżką na tyły domu, docieram do zaciągniętych zasłon w sypialni Viv. Zamarły wszystkie lampy i żarówki. Robię obchód wkoło domu. Na palcach. Jakbym uwierzył jej fantazji. Choć nie wierzę. Wierzę za to w jej obłąkanie; wierzę, że jej kontakt ze światem wygląda jak alfabet morsa - pełen przerywników. Drzewa szumią, ale nie wychwytuję w przerwach ich zawodu żadnych innych dźwięków. Aż nagle dobiega mnie głuche tąpnięcie w ziemię i szelest kruszonego liścia za plecami. Odwracam się gwałtownie. Widzę postać. W ciemnościach nie dostrzegam jej konturów, więc atakuję porywczo i przypieram do ściany domu.
I czuję się jak w trakcie namiętnej kopulacji na tyłach mojego samochodu. Zapach jest ten sam.
-Mogłabyś łaskawie nie skradać się po nocy za moimi plecami? - pytam wstrzymującą oddech Mię. - Mam szybki refleks. I nierzadko myślę dopiero po fakcie.
-Co, do diabła, robisz w moim ogrodzie o trzeciej nad ranem? - syczy ochryple. W jej oddechu podryguje słodkawy alkohol i trawka. Dłoń, opadając wzdłuż mojego ciała, muska jej nagie udo.
-Mógłbym zapytać o to samo.
-To mój ogród - podkreśla.
-To nie ma nic do rzeczy. Jest środek nocy. Gdzie byłaś?
Prycha, odrzucając głowę na ścianę domu. Jej biodra wychodzą na spotkanie z moim udem.
-Zapytaj brata - rzuca i już rozumiem.
Związek ze złym chłopcem wymaga poświęceń. Ale źli chłopcy kochają najmocniej. Jestem wolny ze wszelkich obaw o Mię.
-Skoro już tu jesteś - jej słowa zlewają się w bełkot - podsadź mnie. Nie opanowałam sztuki wspinania się na drzewo w szpilkach.
Podchodzimy do wspinającego się na trzy piętra orzechowca. Chwytam Mię w wąskich biodrach i podsadzam na stabilną gałąź, po której pełznie niezdarnie wprost za balustradę balkonu. Jej buty zostają na trawie. Odsuwam się na dwa kroki, celuję i mierzę wprost w otwarte drzwi tarasowe. Obcasy lądują miękko na dywanie, a Mia ubrana w miłość niknie za zasłonami.
Czasem chcę, by Viv była tak bezproblemowa jak Mia.
A wtedy uzmysławiam sobie, że skoro nie pokochałem Mii pomimo wielu atutów przemawiających na jej korzyść, nie pokochałbym takiej odmiany Viv. Kocham jej odmienność. I jej problemy. I jestem popieprzony, bo czuję, jak nasza miłość słabnie, gdy wstępuje między nas sielanka.
Wysyłam sms'a, żeby otworzyła okno. Słyszę za szybą dźwięk. Czekam w przysiadzie pod ścianą, aż wpuści mnie do swojego królestwa. Obawiam się, że gdy otworzy okno, wypłynie zza niego cały potok łez. Ale nic takiego się nie dzieje. Przeskakuję przez nisko osadzony parapet i jestem w krainie, w której zapach kwiatów przyjmuje wiosennie intensywną woń. Czy jej pot również pachnie bzem? Co ze skarpetami wyjętymi z zimowych butów? A co ze wszystkimi odrażającymi zapachami, które ona zdaje się niwelować?
-Justin, to ty? - pyta, jej loki wystają ponad kołdrę, którą obtoczyła się szczelnie.
-A zapraszałaś jeszcze jakiegoś chłoptasia?
Słyszy mój głos. Przepuszcza go przez filtry i rozpoznaje. Koję wszystkie jej lęki. Wyrywa się z pętli pościeli i wpada w moje objęcia. Wydaje się taka drobna, taka mała; mniejsza, niż ją zapamiętałem. Z początku nie wiem, jak ją objąć: czy ramieniem opleść żebra i wędrować palcami przez włosy; czy trzymać tę drobinę dłońmi, choć ten kontakt wydaje mi się nazbyt powierzchowny. Aż w końcu zapadam się w jej objęciach, niezdarnych i chaotycznych, i wiem już, że zerowe znaczenie ma jak. Ważne, bym w końcu ją chwycił, bo nie gnałem przez całe miasto tylko po to, by nawdychać się kwiatów.
Zapędzam ją do łóżka. Zdejmuję koszulkę i kładę się obok niej. Poprawka: kładę się pod nią. Leży pomiędzy moimi nogami, na piersi, i dygocze, choć jest rozpalona. Czuję mokre pocałunki na lewym sutku i proponuję, że odwdzięczę się tym samym, ale odpowiada mi głucha ciemna nicość.
-Sprawdziłem teren wokół domu trzy razy - szepczę do jej ucha. Gładzę jej plecy pod koszulką, a gdy wyjmuję rękę, prosi, bym włożył ją z powrotem. - Pustka, skarbie. Pustka. Nikogo nie ma.
-Słyszałam, jak rozmawiałeś z kimś w ogrodzie.
-Czujna jesteś - przyznaję. - Rozmawiałem z twoją siostrą. Wróciła z imprezy. Posłużyłem za dźwig, który wepchnął ją na piętro.
-Ale ja słyszałam kogoś wcześniej. Kroki. Skradanie się. Coś nawet jakby drapało w okno.
-Masz bujną wyobraźnię. - Całuję ją w zmarszczkę na czole.
-Czyli mi nie wierzysz - kwituje płaczliwie.
-To nie jest kwestia wiary, kochanie. Powtarzam: obszedłem dom trzykrotnie. Tylko róże, liście i twoja zalana siostra. Nic, czego powinnaś się obawiać.
Teraz uścisk przychodzi mi naturalnie. Mam węże w ramionach. Oplatam ją i zacieśniam się na żebrach, łopatkach, biodrach, na swojej miłości.
Wkrótce rozluźnia się i zapada w sen. Kolejna, której przychodzi to bez większego trudu. Patrzę w jej porcelanową twarz, obawiam się, że kiedy przesunę po niej palcami, rozharatam ten jedwab. Dlatego dotykam kciukiem jej dolną wargę. Jestem obolały. Obolały z miłości. Czy dotyk, czy wyrazistość skóry pod skórą, jest ostatecznym dowodem istnienia? Waham się nad odpowiedzią. Waham się nawet wtedy, gdy wypełnia mnie ciepło jej ciała i gdy jej włos wchodzi mi do ust.
Jest przyczyną mojej bezsenności.
Pogodzę się z nią, jeśli obraz tej śpiącej piękności jest moim zadośćuczynieniem.
Koło czwartej wypełzam spod Viv. Mam suche podniebienie i gęsta ślina rani mi przełyk. Przeszukuję pokój Viv, ale nie znajduję wody. Soku. Czegokolwiek. Wychylam się więc na korytarz i na oślep, w ciemni uśpionego świtu, wyznaczam drogę do kuchni. Wychylam szklankę za szklanką.
Nagle wdziera się we mnie dreszcz. Dygoczę jak fala podczas sztormu. Prawą łopatkę owiewa mi ciepły podmuch.
Wiem, jeszcze zanim się odwracam.
Wiem, ale nie wiem kto.
Wtedy paraliżuje mnie światło halogenów i ucieleśniony seksapil ubrany w zawstydzającą koszulę nocną z koronkowymi wstawkami wygląda zza moich pleców.
-Dlaczego mnie to nie dziwi? - pyta retorycznie Stella. - Założę się, że to nie pierwsza noc, którą u niej spędzasz. Gdzie chowałeś się dotychczas, kiedy wchodziłam do pokoju?
Obracam w palcach kubek. Czuję, jak pocą mi się dłonie. Nie jestem skrępowany. Jestem onieśmielony.
-Ma sporą szafę - odpowiadam ochryple. Nie charakteryzuję głosu w tytoniowy nawyk. Sam obtacza się w męskość.
Jej dekolt jest pierwszym dekoltem, który buduje we mnie irytację nie cegła po cegle, a ściana po ścianie.
-Zawsze chodzisz tak rozebrana? - pytam, nie kryję fascynacji jej kobiecymi argumentami.
-Jestem u siebie w domu - zauważa i napełnia szklankę. Tej nocy uczę się, co oznacza upijanie wody z erotyzmem na wargach. - A ty zawsze chodzisz tak rozebrany u kogoś?
Postanawiam grać w jej grę. Nie przypisuję flirtowi zdrady.
-Viv lubi całować moje sutki. Wiesz, taka niegrzeczna zabawa grzecznych dziewczynek.
-Sypiasz z nią? - pyta. Opiera się biodrem o blat i jej nogi, te nogi, dławię się pustką w przełyku.
-Jest czysta jak łza - obiecuję.
-Jak długo jesteście razem?
-Parę miesięcy - odpowiadam i boję się kontynuacji tej rozmowy. Nie zastyga mi przy niej język. Wręcz przeciwnie, robię się nieprzyzwoicie wylewny.
-Musi ci tego brakować - stwierdza i, jak Boga kocham, jej piersi unoszą się jak napompowane. W ten sam sposób unoszą się moje bokserki. - Albo masz inną na boku.
-Nie zdradziłbym Viv - mówię i mimo wszystko nie mam wątpliwości.
-Nie byłabym tego taka pewna.
Kuchnia robi się ciaśniejsza. Albo ona się zbliża. Albo jedno i drugie.
Albo jednak zasnąłem.
Parskam szeptem i opieram się o blat. Nie ma niczego interesującego w kolorystycznie dobranych filiżankach, ale są na tyle neutralne, że mój puls kłusuje, zamiast galopować.
-Podobam ci się - nie pytam. Stwierdzam. - Chciałabyś mnie zaliczyć, co?
Nie umiem czytać z kobiecych twarzy upstrzonych hieroglifami. Ale jej jest jak abecadło. Recytuję je przez sen.
-Masz ładną buzię - przyznaje. - I ciało. Ale jesteś jeszcze gówniarzem.
-Jedyne osiem lat młodszym - podkreślam.
-Pragnę ci przypomnieć, że tuż za ścianą śpi twoja dziewczyna, a moja córka.
-Nie zapominam o tym. - Omijam ją i powolnym krokiem wracam do sypialni. - Ale to, że jestem na diecie, nie oznacza, że nie mogę przejrzeć menu. - Puszczam do niej oczko. - Bez obaw. Nie tknę cię. Nie zaryzykowałbym miłości swojego życia dla czegoś tak błahego jak seks.
I w końcu zasypiam.
~*~
stwierdziłam, że nie będę czytać rozdziałów, bo nigdy po przeczytaniu mi się nie podobają hahahaha
przepraszam za zwłokę ale wyjazd + parę innych spraw = nie chcę zaniedbywać bloga i nienawidzę tego robić, ale tak niestety wyszło no i przepraszam. nie chcę nawet liczyć, ile zalegam z rozdziałem na drugim opowiadaniu, bo bym się załamała
aaaaaa co powiecie na niebezpieczne zainteresowanie Justina hot trzydziestką?
ask.fm/Paulaaa962
twitter.com/Paulaaa962