Głos miał chłodny, oziębły, usiłujący zbyć mnie niezliczonymi westchnieniami, cmoknięciami bez wyrazu lub z wyrazem przesadnym. Mój wzmożony oddech przytrzymywał go na telefonicznej linii.
-Nie ma mowy, Bieber. Zapomnij. Pracuję od dziesiątej do osiemnastej i ani minuty dłużej.
-Stary, proszę cię. Błagam. Ten jeden raz. Będę ci wisiał przysługę.
-Nie zliczysz, ile przysług wisisz mi do tej pory.
-Ta będzie ostatnią - ciągnąłem. - No, bądźże człowiekiem, przyjacielem.
-Nie jesteśmy przyjaciółmi.
-Puśćmy to w niepamięć, dobrze? Puśćmy to i... Jezus, chłopie, zgódź się. Postawię ci piwo.
-Jestem na odwyku - oznajmił.
-Więc dziwkę.
Raz jeszcze basowe westchnienie potrząsnęło moim telefonem.
-Dwie - utargował.
-Jesteś wielki, stary.
Pokój Viv opuściliśmy z nienagannym złudzeniem snu: zmięliśmy jedną kołdrę pod drugą w drobnym kształcie jej ciała i zgasiliśmy wszelkie przebłyski światła, a okno skleiliśmy gumą do żucia, tak by nie rozwierało się i by wiatr nie poniewierał zasłoną z prawa na lewą. Wyszliśmy z ogrodu tylną furtką oplecioną bujną roślinnością, dzikimi pnączami o barwie równie dzikiej zieleni. Stamtąd nawet bliżej było samochodu mrugającego do nas reflektorami z oddali. Z chłodu nocy wpadliśmy w nagrzane wnętrze auta i tam splot dłoni z dłonią nie był już ewentualnością - był koniecznością; długo wyczekiwanym obowiązkiem. Ucałowałem ją z każdej strony i dopiero po spełnieniu tych powinności wyruszyliśmy, wpierw przy zgaszonych światłach, dla niepoznaki, przy zapalonych dopiero od krańca dzielnicy.
-Co ty wymyśliłeś, Justin? - dopytywała, nie pierwszy już raz.
-Dowiesz się w swoim czasie, kruszyno.
Przypatrywała mi się podczas pozostawianych za plecami kilometrów drogi. W szarych dresach i czarnej koszulce wyglądała doprawdy zjawiskowo i wolałem ją nawet w tym zestawieniu, aniżeli miałaby podkreślać wschodzącą kobiecość. Teraz bowiem, gdy jej nogi splątane na fotelu, gdy ręce przeskakujące ze spirali włosów na wyziębione ramiona, była dostępna mi; temu, którego dresy wiszą równie luźno. Wszelkie wsparcie piękna doskonałego byłoby nietrafnym przepychem.
Chłodne palce przebiegły po moi ramieniu, gdy dłonią osiadłem na dłużej na dźwigni zmiany biegów.
-Każdy twój tatuaż ma jakieś głębsze znaczenie czy historię? - spytała zafascynowana biegiem naskórnych korytarzy.
-Większość. Tylko nieliczne były błahą zachcianką - wyjaśniłem. - Wiele ma bezpośredni związek z Amy. Ten na przykład - uniosłem koszulkę i wetknąłem palec w skowronka na żebrach - powstał niedługo po jej narodzinach. Był pierwszy dzień wiosny i notorycznie dźwięczały mi w uszach ptasie śpiewy. Ten z kolei - to powiedziawszy, dotknąłem koronę okalającą żyły prawego przedramienia - zrobiłem tego samego dnia, w którym przestałem być prawiczkiem.
-Czyli kiedy? - dopytywała.
-Całe wieki temu, kotku - odparłem ze śmiechem na ustach, rozciągając ramię za zagłówkiem jej fotela. - Ale to niebywale fortunny zbieg okoliczności, że zainteresowałaś się moimi tatuażami akurat teraz. Łatwiej będzie ci oswoić się ze swoim.
-Z jakim moim? - Przyjrzała mi się z chmurą w oku. - Przecież ja nie mam tatuażu. Ani jednego.
Oślepiłem ją blaskiem chciwego uśmiechu.
-Jeszcze nie masz. Ale za godzinę już będziesz miała.
-Chyba się nie zgadzam.
-Chyba cię nie słucham. Nie ściągnąłem kumpla z łóżka nadaremnie. Ale może opadnie jego złość, gdy cię zobaczy.
-Czemu miałaby?
-Ponieważ, choć może nie zdajesz sobie z tego sprawy, podobasz się facetom i to podobasz bardzo.
Nie całkiem zrozumiałe zdenerwowanie wkradło się w Viv, wgryzło się w nią boleśnie. Słyszałem ocieranie ubrań o tapicerkę, słyszałem wyciszony trzask kości, ale nic, co płynęłoby od niej, z niej: słowo, westchnienie, może pomruk. Moim jedynym pragnieniem było zamknięcie furtki tego milczenia, by znów nie zapędziło nas w kąt bez wyjścia. Od początku jasnym było, że moje życie przy Viv będzie pasmem rozsianych trudów i z jakichś względów to sprawia, od tygodni, że tak mnie do niej ciągnie. Choć etap, w który na nowo wkraczamy, dajemy się wciągnąć za jego próg, jest jednocześnie tym, którego unikamy, którego ja unikam.
I, o zgrozo, co dziś za dzień, skoro północ wybiła, a miejsca parkingowego szukać ze świecą? Znałem zaciemniony przejazd w bramie kamienicy. Wyprowadził nas na obskurne podwórze pod hasłem skrajnego ubóstwa, dziecięcego zgiełku za dnia, brzęku szkła pod osłoną nocy, całorocznej woni wilgoci i stęchlizny, powietrza gęstego od dymu. Zaparkowałem pod skruszoną balustradą, z obawą sypiącego się na dach tynku. Chłód nocy obmywał nas, gdy stąpaliśmy po opustoszałym podwórzu. Kroki wzlatywały pod skosy dachów, rozbrzmiewające i dźwięczne, moje długie, pociągłe, jej krótkie, goniące. Doczłapaliśmy się do schlapanych farbą drzwi, ciężkich i monumentalnych, ze starej drewnianej dykty bez klamki. Zadzwoniłem dzwonkiem i czekaliśmy.
Czekaliśmy.
I czekaliśmy.
Miałem już nawet sięgnąć po komórkę i wybrać ostatni numer z nieobszernej listy połączeń, kiedy w nocną martwotę śpiewnych za dnia dźwięków wdarło się skrzypnięcie. Skrzypnięcie przeraźliwe i rozległe. Skrzypnięcie to pociągnęło za sobą dyktę. A zza dykty wyłonił się tyczkowaty wielkolud o włosach w barwie najczarniejszej czerni, obsypany kolczykami jak gęś pierzem. Nie wiadomo było, czy tatuaże okrywały jego skórę płaszczem, czy to nieliczna skóra wdarła się na terytorium wytatuowanego królestwa.
Kościste palce Viv odnalazły moją dłoń, chwytając się jej kurczowo. To dobre uczucie - wiedzieć, że pełna jest przy mnie zaufania.
-Mam cholerną nadzieję - przemówił - że to coś niecierpiącego zwłoki, Bieber, bo inaczej...
I wtedy dostrzegł skuloną u mojego boku Viv i jego gniewne brwi znów były dwiema liniami poprzecznymi, nie jedną splecioną.
-Okay - rzekł. - Rozumiem, że to naprawdę nagły przypadek.
-Do innego bym cię nie wzywał - przyrzekłem i weszliśmy do ciasnego wnętrza studia tatuażu. - Mike, poznaj Viv, miłość mojego życia - przedstawiłem ją, skrytą w moich objęciach.
-Skoro sam Justin Bieber robi ci taką reklamę, mała - przerwał, by pociągnąć dymek z papierosa - zdaje mi się, że warto było w środku nocy zrywać się dla ciebie z łóżka.
-W zasadzie poproszę cię tylko, żebyś przygotował sprzęt. Z resztą sobie poradzę. Idź się zdrzemnąć, zabawimy tu chwilę.
Wprowadził nas na zaplecze. Stamtąd co prawda prowadziły kolejne drzwi do głównej sali okalanej w czerń i czerwień. Tym razem jednak zostaliśmy w pokoju o ścianach w licznych lustrach i jednej kozetce obitej w skórę po środku. Posadziłem Viv na jej krawędzi i oboje przyglądaliśmy się Mike'owi, gdy ten wyczyniał cuda z igłami niosącymi większy i mniejszy postrach. Winien jestem także słowo wyjaśnienia odnośnie moich zdolności artystycznych na ludzkim ciele. Swego czasu interesowałem się nieco tą osobliwą sztuką, barwnym ujawnianiem ludzkich osobowości w kształtach i symbolach. Przychodziłem do Mike'a nierzadko, nierzadko też siedziałem mu na głowie, zerkając to zza prawego ramienia, to zza lewego, podpatrując, jak prowadza igłę po moim ciele. Jak rysuje, jak wraz z atramentem wlewa we mnie swoją pasję. I zafascynował mnie tym oddaniem do tego stopnia, że któregoś razu, gdy pozostawił mnie i swoją kochankę osamotnionych, wykonałem na podudziu krechę, później kolejną. I tak zostałem mianowany artystą amatorem.
Tatuaż Viv, jeszcze nieokreślony, jeszcze nieprzemyślany, nieumiejscowiony, miał być dziełem moich rąk, płynąć ode mnie, być pamiątką, wieczną, i przypomnieniem jej wartości.
Dlatego gdy Mike zakończył przygotowania, a wraz z nimi trzeciego papierosa, odpalając kolejnego od poprzedniego, poprosiłem go, by wyszedł, choć na chwilę, i oczekiwał moich gorących próśb wsparcia za ścianą, żebym w tym czasie ja, niczym artysta z prawdziwego zdarzenia, mógł oczyścić umysł, później otworzyć go na Viv i wychwycić tę część płynącą ode mnie, która miałaby osiąść na niej na stałe.
-Więc tak, kwiatuszku - przemówiłem, kładąc dłonie na jej udach. - Chcę, żebyś miała coś, co każdego dnia będzie ci przypominać, ile jesteś warta i ile znaczysz dla mnie. Tandetne wisiorki z serduszkami to nie mój gust. Poza tym zawsze możesz taki zdjąć. A kiedy zrobię ci dziarę, nie pozbędziesz się jej tak łatwo.
-Zabawny paradoks - stwierdziła. - Ze względu na moje skaleczenia chcesz mnie pokaleczyć jeszcze bardziej.
Ucałowałem ciepłe zmarszczone czoło, stanąwszy pomiędzy jej nogami.
-Nie paradoks, a już w szczególności nie śmieszny. Podchodzę do tego poważnie, Viv. Podejdź tak samo.
-Ja nie podchodzę w ogóle. To głupi pomysł, Justin. I kolejny pretekst dla mojego ojca, żeby sprzedał ci kosę prosto w brzuch - to powiedziawszy, wtuliła pięść w moje podbrzusze.
-Kto powiedział, że twój ojciec zauważy ten tatuaż?
-A jak miałby nie zauważyć? Chcesz mi wytatuować tyłek?
Otoczyłem ją swawolnymi muśnięciami dłoni o ramiona.
-Tyłek nie. Ale myślę, że tutaj pasowałby ci jak mało komu. - Dłonią zbiegłem przez klatkę żeber i talię, przez gęsią skórkę skrytą pod bawełną ubrań, przez spiczastą kość biodrową, aż niemal w zagłębienie pachwiny; tam, gdzie gumka majtek wstrzymywała się obręczy bioder. I tam ją pogładziłem. Nagą skórę. Nagą skórę owocującą w gładkość i wrzenie.
-Miałeś mnie nie dotykać, pamiętasz?
Nie pamiętam. Skądże. O czym miałbym pamiętać? I z jakiej racji miałbym?
-Podejdź do tego profesjonalnie, mała. Ja tu pracuję, a ty jesteś moją klientką. Czy wolisz, żebym zawołał kumpla? Jemu dasz się dotykać?
-Jesteś głupi - skarciła mnie. - Rób, co masz robić. Tylko żeby nie bolało.
-Gdzie ci się tak spieszy?
Pocałowała mnie w pierś i zapłonąłem, nie będąc godzien tych kąśliwych szczypt pojednania.
-Jeszcze tego nie wiem.
Zdjąłem koszulkę i odrzuciwszy ją w kąt zaplecza, na stertę kartonów pełnych klaserów z utartymi wzorami tatuaży, przysunąłem taboret, siadając na nim okrakiem. W chłodzie praca szła owocnie. Ale w skwarze, który wyparł chłód, równie efektywnie. Skupienie rozpaliło mnie jeszcze zanim rzeczywiście się skupiłem - stwórca dzieła tuż przez zamiarem realizacji wizji o rozmytych konturach. Nie widziałem tego, co grało mi w głowie, co tańczyło za oczyma. Największym rozproszeniem był zapach bliskości jej ciała, słodka dziewczęca woń igrająca z moim rozdrażnieniem. Zapaliłem papierosa i wątły dymek pieścił mi podniebienie, gdy ten kołysał się w moich wargach.
-Podwiń bluzkę - poprosiłem. - I opuść spodnie.
-I rozłóż nogi - dołożyła.
Zakrztusiłem się popiołem papierosa, który zamiast obsypywać mi kolana, pościelił przełyk warstwą pierzyny.
-Nie prowokuj mnie, bo o to poproszę.
Gdybym zwiesił głowę i nachylił się nieco, odrobinę, jeszcze bardziej, położyłbym ją na kolanach Viv. I tak leżałbym pół ostałej nocy, do szarego światu, do białego poranka, i uzależniałbym się od tych bezwiednych fal, którymi mnie napromieniowuje. Trzymałem więc głowę dzielnie uniesioną. Podwinąłem jej koszulkę pod żebra, dwa obwody bawełny w kilkucentymetrowym pasie. Zsunąłem dresy wraz ze skrajem majtek. Pole do artystycznego popisu tętniło wrzącym ciepłem. Łagodny puch okrywał delikatność i nagle własne dłonie wydały mi się nieprzyzwoicie szorstkie przy tym jedwabiu. A jednak zaryzykowałem. Znieczuliłem kciukiem dziewczęce terytorium poniżej i na lewo od prawej kości biodrowej; jeden marsz, jeden odcinek wędrówki po tajemnicy jej ciała.
-Mogę zaufać twoim zdolnościom artystycznym? - spytała.
-Okaże się po fakcie.
-A powiesz mi chociaż, co zamierzasz?
Zerknąłem na nią z dolin.
-Powiedziałbym ci - haust dymu - gdybym sam wiedział.
Chwila skupienia, skupienia wysiłkowego, chwila rzeczywista. Fala złączonych w zmartwieniu brwi, głęboka bruzda zmarszczonego czoła i nagle rozluźnienie, bo pomysł wkradł się we mnie jak Viv w serce i wzniosła wizja zabłądziła mi przed oczy. Widziałem to w powietrzu i widziałem w szczelinach jej ciepłego ciała. I chciałem to wszystko przenieść, żeby nie uciekło, szybko, tak szybko jak przyszło. Założyłem żarzący się papierosa za ucho, bo nie przeżyłbym ewentualności, w której krzywdzę moje słońce, promienie mojego życia. I zabrałem się do pracy.
Wpierw ospale, leniwie, pocałunkami na skórze, pieszczotami igły. Obserwując ubogą gamę reakcji Viv, rzadkie zmarszczki w znużonych kącikach jej oczu, widziałem w niej siłę, albo gorzej - odporność na ból. I była to odporność nabyta, nie wrodzona. Sięgnę wgłąb niej i wydobędę kaleczące przyzwyczajenia, wyrwę je, choćbym miał rozsypać ją w pył. Wiem bowiem, że poskładam ją na nowo. Mam w sobie tę siłę, gromadzę ją. I gdy tak wypierałem podziw dla jej siły, choć rozrastał się we mnie wraz z pieszczotą igły pod skórą, skupienie artysty tworzyło nową ją. Wąska struga potu wiła się po moim czole, w dół, ku brwiom. Śniada połać skóry hipnotyzowała i czasem, w tych długich mozolnych staraniach, zdawało mi się, że nachylam się nad tą oazą i obcałowuję, i czerpię natchnienie.
Swawolnym ruchem ręki otarła zwinne krople z mojego czoła.
-Wyglądasz seksownie, gdy jesteś tak skupiony.
Zerknąłem na nią z ukosa.
-Nie denerwuj mnie. I nie prowokuj.
-Czym cię prowokuję?
-Istnieniem.
-Przepraszam, że żyję.
-Wybaczam.
Ale o dalszym skupieniu nie mogło być mowy, zwłaszcza gdy Viv zabrała mojego papierosa i kosztując dym cmoknięciem, uniosła go pod sufit, odchylona, jej naga szyja pulsowała wrzącą krwią. I ja wrzałem czymś, ale krew to zdecydowanie nie była. Ta wsiąkła w piekło mojego ciała lata świetlne temu.
-Jesteś nieznośna, Viv. Próbuję się skupić, być artystą z prawdziwego zdarzenia. A moja muza co rusz wywabia ze mnie diabła - powiedziałem, wstając i ocierając z czoła brak wytchnienia.
-Pocałuj mnie - poprosiła. Nie musiała prosić. Pocałunek wisiał nad nami jak deszcz skryty w chmurze.
Naparłem na nią i wkrótce jej łopatki, przylegając do prowizorycznej kozetki, zachęcały mnie, bym wkroczył między jej nogi i zbliżył się dosadnie, tak dosadnie, jak jeszcze żadne poprzednie zbliżenie nie przyzwoliło. Wsparłem się na drżących ramionach po bokach jej głowy i pocałowałem krótko, łapczywie, dźgnąłem pocałunkiem jej wargi, tchnąłem z rozpędzeniem i znów ukłułem zachłannym erotyzmem. Krótkie nierozsądne szarpnięcia.
-Całujesz coraz lepiej i lepiej - wyznałem. - Nie masz pojęcia, ile bym dał, żeby móc się z tobą kochać, teraz i tutaj.
W najśmielszych fantazjach nie wzniósłbym za kurtyną myśli kształtu bardziej ponętnego, głębiej zatopionego w seksie, niż Viv z pasem nagiego ciała, z papierosem swawolnie wyglądającym przez wargi. Wzrok miała dziki, kryła w sobie nieschwytane zwierzę. Chciałem je ujarzmić i nie chciałem zarazem. Nie sposób schwytać wolności. Można co najwyżej czerpać garściami jej wdzięki.
Przez kurtynę na zaplecze przedarł się Mike. Wydał zażenowany okrzyk i rzekł:
-Powiedziałem: żadnych orgii w moim salonie.
-Och, stary - rzuciłem. - Gdybyśmy rzeczywiście urządzili orgię, te ściany nie miałyby już farby.
-Chłopiec, skończyłeś to swoje dzieło, czy dalej dziewczynę kaleczysz?
-Rozproszyłem się w trakcie. Ale jestem na dobrej drodze. Niebawem kończę.
Osiadłem na powrót na stołek, a Mike rzucił okiem na kontury i zuchwały zarys kursywy zdobiącej tereny moich miłostek.
-Przynajmniej wiem, nad czym tak ślęczysz.
-A ja nadal nie - wtrąciła Viv.
-Dowiesz się, gdy skończę. Teraz nie ruszaj się i daj mi pracować, na Boga. Mówiłem ci już, że jesteś nieznośna?
-Owszem.
-A mówiłem, jak bardzo cię kocham?
-Dziś jeszcze nie.
-Więc mówię. - Pocałunkiem skradłem swojego papierosa. - A teraz naprawdę się nie wierć. Pół godziny i będzie po krzyku.
Uwinąłem się nawet w dwadzieścia osiem minut. Każdej literze trafnej sentencji towarzyszył nieduży zbiór zaciągnięć dymem w jej słodkim smaku. Przypatrywałem się swojemu dziełu i oczyma wyobraźni widziałem, ile pocałunków złożę na tych wyrytych prawdach. Teraz jednak ledwie otaczałem kciukiem, by nie podrażnić zaognionej skóry.
-Powiem nieskromnie: wyszło wyśmienicie. Nie wiedziałem, że mam taki talent.
-Dowiem się w końcu, co to takiego?
Wziąłem ją za rękę i stanęliśmy przed lustrem, ja za nią, w drżącym oczekiwaniu, ona na przodzie, dłońmi przytrzymując koszulkę. Wczytywała się w zarumieniony tatuaż i drobny wyraz emocji spłynął jej po policzku.
-Made in heaven - przeczytała. - Naprawdę tak sądzisz?
-Inaczej bym cię tym nie obarczył, na wieki wieków, amen.
-Amen powiesz dopiero przed ołtarzem. - Odwróciła się i jej dłonie spoczęły na moich barkach. - Powiedz mi, Justin, za co ty mnie tak kochasz? Przecież ja na to nie zasłużyłam.
-Pierdolisz od rzeczy - zarzuciłem i dopiero wkrótce zorientowałem się, co za wulgarność wypłynęła mi z ust. Szybko je zakryłem i spojrzałem na nią ogromnymi w niepewności oczyma. - Wybacz, wyrwało mi się.
-Wybaczam, ale tylko dlatego, że sprezentowałeś mi to. - Dotknęła tatuażu i odsunęła palec, oparzony. - Jeszcze nie wiem dokładnie, jak to nazwać. Tatuaż: to zbyt płytkie. Może cząstka ciebie?
-Certyfikat zapewniający o moich uczuciach.
-Nie musisz mnie o niczym zapewniać - wyszeptała w moje wargi, pocałowała i, mój Boże, ja nie całowałem, tylko poddawałem się tym torturom, bo zdawało mi się, że gdy zacznę całować, zniszczę wszystko, co rozkwitło. Bowiem nie całuję tak jak ona. Nie dobrze i nie źle - całkiem zwyczajnie przy magii jej ust. - Zbierajmy się stąd, bo zastanie nas świt.
Viv oznajmiła, że zaczeka na tyłach budynku, ale musieliby wyciąć mi połowę mózgu, bym pozwolił jej wyjść w ten gaj niebezpieczeństw. Czekała więc przy drzwiach, kiedy ja dziękowałem Mike'owi, wychwalając jego nauki.
-I masz na te swoje dziwki - zakończyłem akcentem, wsuwając w kieszeń na jego pośladku zlepek banknotów złożonych w pół. - Porządny z ciebie gość. Nie zawiodłeś w potrzebie.
-A co miałem zrobić? Jęczałeś mi do słuchawki, jakby wiercili ci w kolanach.
-Jak widać, skutecznie. - Męskim ruchem dłoni klepnąłem go dwukrotnie w ramię. - Do zobaczenia następnym razem. Mam u ciebie dług wdzięczności. Pamiętaj o tym, ale staraj się nie wykorzystywać. Mam dość napięty grafik.
-Pozdrów ode mnie Amy. Uroczy z niej bąbel. Tylko czekać, aż sama przyjdzie po swój pierwszy tatuaż.
-Pozdrów - powtórzyłem jak cień, odwracając się ku wyjściu. - Naprawdę bym chciał.
Viv nałogowo zahaczała paznokciem gazę okrywającą świeży symbol uczuć. Trzymając się za ręce, wyszliśmy przez drzwi roznoszące zawodzące skrzypnięcia wokół zamurowanego podwórza. Jej dłoń była chłodna i mała, cała skryta w mojej. Wpuściłem ją do samochodu i przypiąłem pasem, dopiero po wielu, wielu chwilach przypominając sobie, że Viv to nie Amy, nie moje dziecko, nie moja potrzeba bezwarunkowej opieki. Ale wyglądała tak bezbronnie, zupełnie jakby pas bezpieczeństwa był szeroką rzeką bez mostu. Pijana w swej nieprzerwanej trzeźwości. Usiadłem obok i zamknąłem nas w milczeniu.
Opierałem czoło o kierownicę i wpłynąłem w wiadro myśli, w całą wannę myśli. Myśli zlepionych z drobnych cząstek. Drobnych pięcioletnich cząstek, z których każda nosi imię Amy.
-Muszę ją odzyskać, Viv - odezwałem się głosem stłumionym w tapicerce kierownicy. - Szlag mnie trafi, jeśli nie sprowadzę jej z powrotem do domu. - Viv spoglądała na mnie inteligentnymi milczącymi oczami. Wiedziałem o tym, choć sam przypatrywałem się wyłącznie butom przez otwory w obręczy kierownicy. - Nie widziałem jej od dwóch dni i już dostaję świra. Na Boga, nigdy nie rozstałem się z nią na tak długo.
-Co zamierzasz zrobić? - spytała, chwytając moje ramię, na wpół nagie, na wpół pod osłoną rękawa, i gładziła pieszczotliwie, zarażając spokojem.
-Nie wiem. Nie mam pojęcia. - Wyrwałem się, ramionami pod sufit. Wkrótce jednak powróciłem, bo jej dotyk to złoto w kopalni węgla. - Gdybym wiedział, nie siedziałbym bezczynnie.
-Im bardziej intensywnie myślisz, tym mniejsze są szanse, że wymyślisz coś sensownego. I rozsądnego.
-Rozsądnego - parsknąłem. - Jestem coraz bliżej strzelenia w ten tępy łeb Chloe. Nie będzie jej, nie będzie problemu.
-Daj spokój, Justin. Jestem nieletnia, nie wpuszczą mnie do więzienia na widzenia.
Zerknąłem na nią z ukosa.
-Nie zostawiłabyś mnie?
-Musiałabym się poważnie zastanowić. Ale kto inny by ze mną wytrzymał?
Poklepałem ją po kolanie.
-Słuszna uwaga.
I wyruszyliśmy spod zadaszenia, wpierw powoli, w ociężale toczącym się aucie. Na jezdni prędzej, szybciej, koło pędziło za kołem, goniąc to co niezbadane przed nami. Światła wirowały wkoło, obdzierając mrok tej bezgwiezdnej nocy z nabytego strachu. I Viv była obok, pogromczyni wszelkiej bojaźni. Dobrze było wiedzieć, że gdy zadrżą mi dłonie, ona chwyci je i ucałuje. Dobrze było wiedzieć, że choć na ogół jej obecność była tylko świadomością cudzego istnienia, jej wsparcie podtrzymuje mnie, cięższego, o ciężkich problemach. Jak się jednak okazało, kruche wątłe dziewczątko może dźwigać ciężar, którego sam bym nie poruszył.
Tak jak ja tworzyłem na niej niedawno, tak teraz ona kreśliła intymne kształty na moim prawym profilu, zwróconym ku niej podczas jazdy. A to drażniła linię szczęki paznokciem. A to znów zataczała pętle opuszką na policzku. I cały czas siedziała na kolanach, bokiem na fotelu. I przez cały ten czas odbierała mi skupienie, którego w pełni nie odzyskałem nadal. Odnoszę wrażenie, że głębokie męki, w których mnie podtapia, męki rozkoszy, są rozkoszą i dla niej. Podczas jednej z tych mąk, w trakcie przejazdu przez skrzyżowanie, ukradłem niecierpliwy pocałunek huśtający się na jej wargach.
I wtedy też rozdzieliło nas uderzenie od północnego zachodu auta. Prędkość nie była duża, więc jedynie odwróciło nas w poprzek jezdni i rozpaczliwy wrzask wgniatanej blachy przeciął powietrze. Chwilę trwało, nim otworzyłem oczy. Chwilę trwało, nim stwierdziłem, że mogę, i nie wliczając stłuczonego o szybę barku, nie dolega mi nic prócz narastającej furii. Wspinała się z prądem krwi wzdłuż moich kończyn, rozbiegała się chyłkiem. I zamiast upewnić się, że Viv dolega tak niewiele jak mi, wyskoczyłem przez drzwi, które podczas zderzenia, niemalże czołowego, choć o lekkim zarysie ukosu, zdążyły się rozszczelnić.
Nie byłem jedynym, który wygramolił się z auta spiesznie. Drzwi drugiego czarnego wozu, niezidentyfikowanego, bowiem znak firmowy skrył się we wgnieceniu w blasze mojego, rozwarły się energicznie i facet przybrany w obszerny kaptur zakrywający mu czoło stanął na jezdni. Postury byliśmy podobnej, może i o podobnym wieku. I oboje nastawieni wrogo. Dwa samce w okresie godowym w pełnej gotowości do bitwy o symbol męskości - samochód. Zbliżając się ku mnie, na około, okrążając samochód, podwijał rękawy pod łokcie. Ramiona miał wytatuowane. Wojna tatuaży z tatuażami - moje również zalśniły, gdy uniosłem skamieniałe pięści.
-Patrz, kurwa, jak jeździsz, szczylu - rzuciłem wrogo.
-Ja mam patrzeć? - krzyknął. - To ty zajmij się drogą zamiast swoją dupą. - Machnął podbródkiem, z oddali dźgając Viv, która wyłoniła się niemrawo z auta, z ręką na pulsie, z sytuacją w ryzach przyzwoitości.
Jednakże cała przyzwoitość niknie, gdy w grę wchodzi dziewczyna - moja dziewczyna i bezgraniczny szacunek do niej, a w tym przypadku jego brak. Bowiem nie godzi się o dziewczynie - mojej dziewczynie - mówić w sposób choć dotknięty wulgarnością. I, gdyby zastanowić się głębiej, właśnie to, nie wyszczerbiony samochód, był głównym powodem, dla którego rzuciłem się na niego z pięściami. Skotłowany dym wniósł się wokół nas, pył spod kół, powietrze było zamglone, widoczność ograniczona. Coś ukłuło mnie w bok, coś ostrzejszego niż jego pięść - świadomość, że trafiłem na równego sobie i nie mam przewagi w sile. Jesteśmy irracjonalnie porównywalni.
Obtarte kostki, rozcięte wargi, rwący ból kości pod skórą policzka, obtłuczone ramiona i zmięte wnętrzności pod ogrodzeniem mięśni - ten skrót odzwierciedlał ból tańczącego w nas walca.
-Przestańcie! - Viv uniosła głos. Był to pierwszy raz, gdy usłyszałem jej krzyk. - Justin, zostaw go! Nie warto!
Ale byłem innego zdania i gdy wzmagałem ofensywę, przy jednoczesny braku osłabienia jego defensywy, Viv weszła pomiędzy nas i przypłaciła za to krwotokiem z nosa. A wzburzenie było tak ogromne i oplatające nas zewsząd, że nie było nawet wiadomym, z czyjej strony padł nieumyślny atak na Viv.
-Mój Boże - wychrypiałem. - Mała, nic ci nie jest?
Uniosła opuszczoną dotąd głowę, krew o barwie intensywnego bordo otoczył jedną z dziurek nosa. Wziąłem jej twarz w dłonie i łudząc się, że pieszczotą cofnę to niedopuszczalne zaniedbanie, począłem wygładzać grymas bólu na jej skroniach.
-Nie byłoby mi nic, gdybyś mnie posłuchał i nie wpychał się bezsensownie w bójkę.
Naraz poczułem chłód czyjejś dłoni na ramieniu i znów - określenie, do kogo ta dłoń należała, nie przyszło mi z łatwością. Dopiero gdy zorientowałem się, że obie ręce Viv trzymają się kurczowo urażonego nosa, przypisałem je młodemu mężczyźnie, któremu pęd awantury strząsnął z głowy kaptur.
-Twój tatuaż - wymamrotał głosem odrętwiałym w przejęciu. Stanął ze mną ramię w ramię, wyciągnął rękę i ukłuł swój, identyczny, w identycznie dopasowanym miejscu. - Mam taki sam.
A istnieje jedna osoba, która uzyskała prawo powielenia mojego wzoru, muzyki mojej duszy.
Spojrzałem mu w oczy, w odbicie własnej twarzy o drobnej różnorodności zarysów. I doprawdy nie mogłem uwierzyć, jak mały jest świat, w którym genetyczne podobieństwa spajają maski swoich samochodów w jedną z bezgwiezdnych nocy zarządzających Oklahomą.
-Justin Bieber - wygłosił wymownie. - I pomyśleć, że ostatnim razem widziałem cię w czasach, w których oglądaliśmy porno tylko pod nieobecność rodziców, bracie.
~*~
Nah, z tym rozdziałem miałam o tyle problem, że w tym tygodniu jakoś się straaasznie rozleniwiłam hah. W każdym razie mamy nową postać, chyba moją ulubioną, która nie zniknie tak szybko, o ile w ogóle zniknie :-)
ask.fm/Paulaaa962