poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Rozdział 9 - Accident


Rozdział niesprawdzony!


Miranda Forest miała siedemdziesiąt osiem lat, pół tuzina kotów syjamskich i nieokiełznany dar do panowania nad charyzmą Amy. Gdyby Oklahoma była żywym organizmem, ja mieszkałbym w trzustce, a ona gdzieś na obrzeżach wątroby, w sąsiedniej dzielnicy splecionej gęstym porostem rozrośniętych drzew. Do jej domu nie wiodła asfaltowa droga, po piątym kilometrze zmieniała się w nawierzchnię uwikłaną w korzenie, krusz skał i przesuszone źdźbła trawy; nie bardziej suche niż skóra Mirandy Forest.
Nad jej drzwiami wznosiły się pnącza bluszczu, płot z krasnali ogrodowych siał grozę w sąsiedztwie. Wizyta u niej dawała dwie możliwości: standardowy sposób pukania do drzwi, lub chwytanie za żelazną obręcz wychodzącą z kamiennego lwiego pyska. Jej dom posiadał komin, a z tego komina tlił się czarny jak smoła dym; może to był powód, dla którego korony drzew nad jej dachem szczyciły się liśćmi przynajmniej o trzy odcienie bardziej szarymi.
Wnętrze przypominało wyprzedaż dywanów tureckich: w dywanach były podłogi i ściany, i obicie mebli prezentowało wzór zaskakująco bliski dywanom, z wyjątkiem smug kociej sierści. Żyrandole zwisały z wysokiego sklepienia na dobry metr, odcień światła gonił oranż, zwłaszcza w odbiciu brązowych wykładzin. Dom miał niespełna pięćdziesiąt metrów, kuchnię i łazienkę w komplecie z przestronnym salonem na parterze i ciasną klitkę o ostro ściętych skosach na piętrze, w której szerokość łóżka przekraczała szerokość sypialni i po dziś dzień nie wiem, czy pierwsze wstawiono ściany, czy ramy łoża.
Sama Miranda Forest chodziła w spódnicach z filcu po kostki, okrywała się ponczo z koca w kratę i pijała ziołowe herbaty, kubek nie odklejał się od jej rąk. Nie byłbym zdziwiony, gdybym po wypiciu takiego specyfiku nie mógł wsiąść na powrót za kółko. Pachniała kocią karmą i szarym mydłem, a w jej włosach kwitły liście.
Miranda Forest była jedyną z grona kilkudziesięciu opiekunek, którą zaakceptowała Amy. Odrzuciła długonogie blondynki. Odrzuciła szatynki o bujnych kształtach. Odrzuciła brunetki, zmysłowe i egzotyczne. Wybrała Mirandę Forest - posiwiałą, z bruzdami czasu na twarzy; taką, z którą kwestia romansu nie przechodziła mi nawet przez gardło.
W piątkowe popołudnie stałem przed jej drzwiami, jedną ręką ściskając palec Amy, drugą falując metalem wywodzącym się z lwiej grzywy, tak by uderzał o drzwi.
Otworzyła w wałkach na głowie, ubrana w babciny uśmiech i okruchy ciastek.
-Tak miło was widzieć - powiedziała z radością. - Jak się miewasz, Maurycy?
-Lepiej, niż na to zasługuję - odparłem, nie wyprowadzając jej z błędu. - Przyniosłem pani całą torbę świeżutkich leków. I zakupy jak do wojennego schronu. Amy ma ostatnio wilczy apetyt. - Postawiłem zakupy w progu przedpokoju, delikatnie przepchnąłem przez niego Amy, ale tak, by samemu nie wpaść do tej świątyni kocich dziwactw. Amy i Mirandę Forest łączy zażyła nić sympatii; tylko czasem narzeka na niełaskawy zapach kociego moczu. - Przyjadę po nią jutro wieczorkiem.
-Nie spiesz się, kochaniutki. Nie spiesz się. My sobie tutaj z Lily doskonale poradzimy.
Amy, siedząc u jej stóp z rozwiązanymi trampkami, które powoli zsuwały się z jej nóg, przewróciła oczami. U Mirandy Forest była wszystkim: Lily, Rosie, Molly, Sofie, nawet Jess. Wszystkim, ale nigdy Amy.
Wycofywałem się z nisko zwieszoną głową, gdy dogonił mnie pęd Amy. Uczepiła się kolana i wraz z przelaną na nie miłością wytarła w nie wszystko, co miała w nosie.
-Nie tęsknij za mną za bardzo - powiedziała, przygryzając moje dresy między lewymi czwórkami i piątkami. - I nie imprezuj za dużo, tata.
-Chciałbym - odparłem, tarmosząc jej sypkie włosy. - Ale zdaje mi się, że nie poskromię imprezowego charakteru Mii. Zwłaszcza gdy raczyła zaprosić pół Oklahomy, w tym twoich rozwydrzonych wujków.
-Będziesz pił?
-Tylko mleko.
-Kocham cię.
-Nie masz innego wyjścia. W końcu to ja cię karmię.
-Sama się karmię. Ty tylko kupujesz jedzonko.
-Więc tak czy owak mam w tym swój wkład.
Na co Amy odparła moimi słowami:
-Nie masz innego wyjścia. W końcu mnie kochasz.
Uciekła w ciemnię kociej sierści, drzwi zatrzasnęły się za nią z łoskotem, w środku wzniósł się chór kurzu, a las znów był cichy, mroczny i szarawy.
Stał się jeszcze bardziej szary, gdy koła poderwały w lot chmarę piachu, wirując niespokojnie przy starcie. Wyrwało mnie naprzód, lędźwie wgniotły się w krzyż fotela i wiatr śmignął mi w nierzadko pielęgnowanych włosach przez uchylone okno. Wkrótce wyrosła mi pod oponami droga asfaltowa, niedawny kurz czułem już tylko w ustach i osadzony na włosach w nosie.
Dusiłbym się, gdybym już wcześniej nie został uduszony myślą o wieczornej imprezie pod moim dachem, w moim salonie, o litrach wódki płynących Amazonką na przestrzał, o dziesiątkach spoconych ciał, o ich obcych zapachach, do których nie chcę przywyknąć. Jedyny zapach, którym chcę być otoczony, kurczowo trzyma się skóry Viv. Zapach to nie ubrania - nie zerwę go z niej i nie oddam swoim fantazjom w namacalnej postaci.
Na jednym z długiej listy skrzyżowań, której koniec bawił się ze mną w chowanego, rozśpiewał się mój telefon. Odebrałem, nie poprzedzając tego wnikliwą analizą numeru.
-Jestem w markecie, tym dwie przecznice od twojego domu. - Piskliwy głos Mii zatrzeszczał mi w uchu jak folia aluminiowa. - I musisz po mnie przyjechać.
-Chętnie powiedziałbym ci, co muszę, ale jesteś nieletnia.
Ale że po wyjrzeniu przez boczną szybę dostrzegłem szyld  marketu, w którym Mia toczy walkę z zardzewiałymi koszami, zająłem miejsce parkingowe, nakarmiłem monetą parkomat i wszedłem między drzwiami automatycznymi do krainy mrozu i lodu;  klimatyzator bowiem szalał jak opętany - prawdziwy pracoholik. Przemierzyłem odległość trzech alejek równoległych względem regałów, dostrzegłem Mię w czwartym, z rękoma niemal pod sufitem, choć wciąż brakowało długości dwóch męskich dłoni, by dosięgnąć opakowania popcornu do mikrofalówki z najwyższej półki. Podszedłem do niej od tyłu, zaparłem dłonie na jej kościach biodrowych i szybkim ruchem poderwałem stopy w białych trampkach od ziemi.
-Brakuje ci dotykania mnie, co? - spytała prowokacyjnie, kiedy powróciła do bycia karłem; jej czoło marszczyło się jedynie nieco powyżej moich ust. To czoło nie zachęcało do małych muśnięć. Bliźniacze - aż krzyczało niemą prośbą. - Widzisz, ile tracisz? Ile wydziera ci się przez palce?
-Przeboleję to, złotko. Wiesz, twój tyłek nie jest niezastąpiony.
-Nie? - uniosła brwi do nieba, stanęła w zachęcającym do pojedynku rozkroku. - W takim razie ile panienek stuknąłeś po naszym ostatnim razie?
Ugryzłem się w najczulsze miejsce policzka. A niech ją piorun trzepnie, dobrze zapłacę.
-Żadnej, ale...
-Sam widzisz, kochaniutki. To ja na ogół dbałam o to, żebyś nie wyszedł z wprawy.
-Jesteście po prostu nieco absorbujące. Nie miałem czasu.
-Nie miałeś czasu na seks? Czy tylko mi się tak zdaje,  czy nawet w twoich ustach brzmi to żenująco.
Pchnąłem ją na kosz z maskotkami; zanurkowała w nich po pas, tak że wystawały jej falujące w porywach paniki nogi. Nogi o niepokojąco luźnych zawiasach - otwierają się i zamykają na zawołanie.
-Powiem ci, Mia, że rośniesz na małą puszczalską zdzirę. To nie mój poziom.
-Faktycznie, zapomniałam, że ty pieprzysz tylko pełnoletnie. "Mała" nie spełnia twoich oczekiwań. I wymagań.
-Mówię poważnie, złociutka. Nie szanujesz się.
-Nie szanowałeś mnie - przekręciła. - Tatuś zawsze powtarzał, żeby mówić mu, gdy ktoś nie będzie miał do mnie szacunku; on zajmie się tymi łajdakami.
Przez chwilę zapomniałem, że byłem pieskiem na cierniowej smyczy, którego Mia dostała w prezencie od tatusia.
-Wredna z ciebie suka, wiesz?
-Wiem.
-Gdzie Viv? - zapytałem niespodziewanie.
-A gdzie może być? Siedzi w księgarni na przeciwko.
Odchodziłem już wgłąb uliczki, pchany rozładowaną baterią, która tak jak ja upajała się Viv - całą nią - kiedy Mia rzuciła ociekającym w sarkazm tonem:
-Nie rób sobie nadziei. Viv to typ dziewczyny, która na widok fiuta spyta, dlaczego nosisz w spodniach węża.
Doskonale, pomyślałem. Przekonam ją, że oswojonego węża głaszcze się przyjemniej niż szczeniaka.
Przeszedłem przez ruchliwą ulicę, skryłem się w kamienicy przyozdobionej powyrywanymi z ksiąg stronicami. Tornado wiedzy sklejone z witryną. W sklepie pachniało kurzem i lawendą tanich torebek zapachowych. I wanilią. Ale wanilia nie była wkomponowana we wnętrze. Struga, która przepływa, i już jej nie ma. Przepłynęła przeze mnie. Wspiąłem się po jej szlaku, aż stanąłem na przeciw Viv, na przeciw jej wzroku wtopionego w lekturę. Patrzyła, nie widząc. Widziała, nie patrząc. Czy jej jawny brak zainteresowania nie jest szczytem ignorancji?
-Przepraszam - odezwała się łagodnie. - Mógłbyś się nieco przesunąć? Zasłaniasz mi światło.
-Skąd tak oficjalny ton u dziewczyny, która jeszcze tak niedawno siedziała mi na kolanach?
-Nie powinnam - skwitowała, zadzierając wzrok ku moim oczom.
-Twoja warga tego wymagała. Swoją drogą - postąpiłem w jej kierunku, opuściłem jej dłonie wtopione w książkę - zagoiła się?
Oplótł mnie dystans, jaki wokół siebie rozsiewała. Ale jej skały topniały, kruszyły się i coraz łatwiej było mi się przez nie przedrzeć, choć kaleczyłem sobie palce i kolana. Przebiegłem kciukiem po niemocno widocznym rozcięciu na ustach, tych anielsko pełnych, miękkich jak obłoki, w których cała mieszka. Świętokradztwem jest odwlekanie pocałunku. A jednak oboje to robimy - grzeszymy.
-Szukasz czegoś konkretnego? - zagaiłem, gdy Viv stanęła twarzą do monumentalnego regału, który drgał, gdy oparłem się o niego barkiem. Książki na najwyższej półce drgnęły i stanął mi przed oczami obraz, w którym chronię Viv całym swoim ciałem, rzucając się na nią, a grube tomy sypią mi się na głowę.
-Czegoś: całkiem porządna precyzja - przyznała Vivien, przekładając kartki, czytając po zdaniu czy dwa. - W zasadzie szukam właśnie czegoś. Czegoś do poczytania.
-Czegoś, co śmierdzi romansem?
-Czegoś, co pachnie pięknem literatury.
-Ustaliliśmy już, że to piękno do mnie nie przemawia.
-Jesteś głuchy na wołanie książek. - Potrząsnęła książką przytrzymaną jednym z palców przy moim uchu.
-Za cicho krzyczą.
Viv zawędrowała do innej części księgarni, gdzie czarne serie kryminałów wylewały się z regałów i natychmiast stwierdziłem, że Viv, jeśli przyrównać ją do książki, komponuje się z błękitnymi okładkami rozpierzchniętego nieba; nie z mrocznymi lasami zamieszkanymi przez zombie. A co za tym idzie, wybrała się na spacer alejkami wiedzy tylko po to, bym ja został tam, gdzie stałem. Ale nie zostałem. Czy Viv nie czuje tego oporu, jaki daje nić, na której ciągnie mnie za sobą?
-Co ty tak ciągle uciekasz, co? - spytałem wprost.
Stanąłem tuż za Viv, jej plecy łączyły się z moim torsem, mój oddech unosił dęba rzadkie włoski na jej karku. Co ta dziewczyna w sobie ma (oprócz onieśmielającej wanilii we włosach), co sprawia, że przestaję należeć do siebie?
-Nie uciekam - odparła, zdejmując z półki książkę. Chęć, bym uwierzył, że dołączyła do fanclubu mrożących krew w żyłach powieści Stephena Kinga, zasiała we mnie ziarno niepewności. Ziarno, które zniknęło pod podeszwą buta, gdy tylko na ramionach Viv błysnęła gęsia skórka, podczas kiedy wzrok skanował słowo "krew".
-W takim razie stań twarzą do mnie.
Stanęła.
-Spójrz na mnie.
Spojrzała.
-Pocałuj mnie.
Odwróciła się z powrotem w stronę regału.
-Dziubelku...
-Przeszkadzasz mi.
Granice mojej cierpliwości zbudowane są z papierowych serwetek, a wewnątrz mnie rozpętał się huraganowy wiatr.
Odwróciłem Viv i przyparłem ją do gęstych rzędów książek. Dwie pozycje z górnej półki posypały nam się na głowy. Razem z tymi księgami przywołaliśmy do siebie właścicielkę księgarni.
-Drodzy państwo, to księgarnia, nie kącik schadzek miłosnych.
-Też tak uważam - przyznała Viv. - Ten pan już wychodzi. I ja również.
Przepłynęła pod moim ugiętym ramieniem, nogi zaprowadziły ją przez próg w snopy oślepiającego słońca. Zanim wyszedłem za nią, zanim rozciągnęła się cała ta nić, która nas ku sobie ciągnie, albo która mnie ciągnie do niej, skręciłem w dział romansów i wyciągnąłem książkę, którą przed chwilą pieściły dłonie Vivien, jeszcze ciepłą, jeszcze oprószoną jej wanilią. Na okładce, a jakżeby, rozgościło się niebo. W następnej chwili byłem już przy kasie i płaciłem banknotem za upominek, który niebo Viv rozciągnie i nad moją głową. Co innego miałbym jej kupić, skoro nie nosi biżuterii, kwiaty zawstydzone jej zapachem schną przedwcześnie i nie zdziwiłbym się, gdyby jej bielizna niewiele różniła się od bielizny Amy.
Niebawem wyszedłem przed sklep. "Po tamtej stronie ciebie i mnie" w miękkiej okładce uwierało mnie za paskiem spodni, pod koszulką; słaby prostokąt odbijał się kształtem na materiale. Viv pędziła szybkim marszem w dół ulicy.
-Dokąd idziesz? - krzyknąłem za nią. - Przecież samochód mam tutaj.
-Dziękuję, przejdę się - odparła, nie odwracając głowy.
-Daj spokój, to na drugim krańcu osiedla. Będziesz szła do wieczora.
-Nie spieszy mi się, mam aż nadto czasu.
-A impreza?
-To impreza Mii, nie moja. Jeśli masz psa, chętnie zajmę jego budę dzisiejszego wieczoru.
-Mam córkę - mruknąłem pod nosem. - Na cholerę mi jeszcze pies?
Nie zatrzymywałem jej. Postanowiłem, że zahaczymy o nią w drodze powrotnej i będzie to pretekst, by powstrzymać słowotok Mii.
Pomyślałem o Mii i natychmiast wróciłem do marketu. Ujrzałem stojący przy kasie wózek, załadowany po sam sufit, i dopiero daleko, daleko za nim drobną brunetkę o oczach błyszczących nieodzownym podekscytowaniem. Nadgarstek jej prawej dłoni poruszył się niespokojnie, gdy przywoływała mnie do siebie, wykrzywiając usta w licznych grymasach. Podszedłem do niej wraz z pierwszą zeskanowaną czytnikiem cen paczką słonych krakersów. Wcisnęła mi w pięść stówę w zmiętym banknocie i szepnęła, gryząc mnie przy tym w ucho. Jakbym dzięki temu miał połakomić się na smakowity kąsek, którym była.
-Alkohol. - Jej oddech był ciepły i doleciał do mnie zapach gumy balonowej, tej uzależniającej zmory Mii. - Musisz kupić alkohol, ode mnie zażądają dowodu.
-Szkoda, że ja go nie zażądałem.
-Myślisz, że nie skombinowałam podrobionego? - Jej brew wyskoczyła pod sufit. - Po prostu wzięłam zły portfel. W tym noszę legitymację ze zdjęciem z podstawówki. Myślisz, że na legitymację sprzedają wódkę?
Mia zakasała rękawy i zapełniała szczeliny sklepowego wózka; w tym czasie czekałem na resztę wypłacaną w wyjątkowo drobnym bilonie; oko sprzedawczyni pulsowało podejrzliwie, wykonując rytmiczne przeskoki ze mnie na Mię. Prowadziłem oporny wózek bez hydraulicznego wspomagania kierownicy do samochodu, uprzednio dzieląc się z brunetką kluczykami. Czekała na skraju otwartego bagażnika, trzymając zmierzwione włosy w górze, wachlując wyraziste obojczyki.
-Co za upał - powiedziała. - Dobrze, że masz za domem basen ogrodzony żywopłotem. To chyba nie problem, żebym wykąpała się nago, prawda?
Jedna zgrzewka piwa, przyklejona do niej druga, do drugiej wszczepiona trzecia. Wyobrażenie nagiej Mii w zachodzącym słońcu, skąpanej do pasa w błękicie chlorowanej wody jest ptaszkiem, który odleciał na zimę do ciepłych krajów.  I nie powróci, bo zamknąłem granicę, którymi się przedzierał, raniąc i kalecząc skrzydła.
Byłem głuchy na atakujące stado jej prowokacyjnych zachęt, aż wsiedliśmy do samochodu i początkowe przyspieszenie, wbijając Mię w tapicerkę fotela, zapięło zamek błyskawiczny jej ust do oporu. Rozluźniła się, kiedy rozluźniłem się i ja, widząc na poboczu Viv. Głowę miała spuszczoną, choć plecy wyprostowane. Gęsty niedbały warkocz przeskakiwał z prawej łopatki na lewą, huśtał się jak lina tajemniczego wejścia do Terabithii. Zwolniłem tuż przy jej prawym udzie i toczyłem koła prędkością jej ospałych kroków.
-Wsiadaj - powiedziałem, wychylając rękę za okno. Zaplątałem wokół palców szlufkę jej spodni. - Wsiadaj, bo będę zmuszony cię porwać. - Szlufka odcisnęła czerwone pręgi wokół paliczków. - Moja cierpliwość jest jak uciekająca kura, za którą nie chcę gonić.
Łagodne półkole przyświeciło ustom Viv i całej reszcie mojego dnia. Wsiadła bez słowa na fotel za kierowcą; mogłem zerkać na nią w lusterku i po dwóch przecznicach przekonałem się, że dla bezpieczeństwa ruchu drogowego powinienem okleić lusterko czarną taśmą izolacyjną. Nie jestem głupcem, wznosząc subtelne piękno dziewczęcej zagadki ponad spękany w słońcu asfalt. I byłem niezmiernie, niezmiernie ciekaw, co takiego lśniło porażająco jasnym światłem za szybą, co takiego było drugim biegunem oczu Viv - bo nie byłem nim ja.
Odrzucenie - niedoskonały uszczerbek na męskim ego. Moje wyglądało obecnie jak płaszcz będący stołówką dla moli; jak długo dojrzewający ser szwajcarski; jak synteza Wielkiego Kanionu i Rowu Mariańskiego.
Dotarliśmy do domu i Viv pierwsza chwyciła klamkę. Mia pokonała wieloodcinkowy maraton od bagażnika do kuchni. Ja w tym czasie zastanawiałem się, której gałęzi najlepiej się chwycić, by podziwiać konsystencję szkła w oknie Viv. Ach, te trójkomorowe szyby; te ramy szczycące się cnotliwą bielą; te drobne odchylenia klamki od pionu.
Nie oferowałem Mii pomocy w przebudowie domu na potrzeby nastoletniego pobojowiska, bowiem kiedy upchnęła w lodówce ostatnią puszką piwa pod kątem przeczącym wszelkim prawom fizyki, zgraja jej przyjaciółek w mini po młodszej siostrze przybyła z odsieczą. Przez pierwszą godzinę przygotowań fruwały mi nad głową niewybredne komentarze pod adresem moich pośladków. Później przestały fruwać, bo zaszyłem się na piętrze, i wszystkie z łoskotem uderzały o podłogę.  A było ich tyle, że pękały panele. Moje biedne dębowe drewno.
Nie wychyliłem nosa z sypialni nawet wtedy, gdy głosy moich przyjaciół weszły w reakcję z dziesiątkami innych, przekrzykującymi próby muzyczne. Bo tego wieczoru na dźwięk słowa "impreza" włosy jeżyły mi się na karku, a wczorajszy obiad zwiedzał przełyk na nowo; już niemal czułem w ustach smak kurczaka w ziołach prowansalskich. W środku imprezy wydobyłem z szafy starą gitarę i pieściłem struny, próbując je dostroić. Ale z biegiem łagodnych szarpnięć uświadomiłem sobie, że gitara zaczyna przyjmować kobiece kształty, że z końcem gryfu wyrasta głowa i że tę głowę oplata tornado niezrozumiałych loków, które burzą się jak fale na morzu. Wkrótce zaczęły wirować między moimi palcami, zacieśniać się, a gdy zamknąłem oczy, byłem w głębinach i syrena swym pięknem wciągała mnie tam, gdzie dno jest dopiero początkiem.
Tego wieczoru zerwałem trzy struny, wyplatając palce z wodorostów.
Zderzyłem się czołowo z niesprawiedliwością pustej półtoralitrowej butelki turlającej się w basowych podskokach pod moim łóżkiem, kiedy piekielnie zaschło mi w gardle; języki ognia tarły o podniebienie. Wyjście było jedno - i prowadziło schodami na parter, tam gdzie bramy piekieł przeprowadzały drzwi otwarte dla nowych kandydatów. Już za progiem uderzyło we mnie dzikie stado obcych zapachów; próbowałem wyprzeć je, dmuchając, ale zapierały się rękoma i nogami i wszczepiały się w ściany. Słowo "przepraszam" uciekło z moich ust z krzywym pomrukiem w prawdziwym milionie powtórzeń - tylu obcych naliczyłem w salonie na trasie od podnóża schodów do lodówki. Co prawda nikt nie uprawiał seksu przy ścianach, nie ślizgałem się po cudzych wymiocinach i okien nie kolorowały policyjne syreny - a to wypleniło ze mnie sporą część szaleńczego niepokoju.
Jeśli wzrok mnie nie zmylił, byłem jedynym, który wsparty na drzwiach lodówki ciągnął sok z czerwonych grejpfrutów przez słomkę, choć i ten grejpfrut smakował tak, jakby skropiono go spirytusem. Kiwałem z uznaniem głową, oglądając logistyczne przedsięwzięcie skonstruowane przez Mię i jej imprezowy dryg, kiedy naraz zaniepokoiło mnie powiększające zgromadzenie nieopodal telewizora, zwłaszcza że na świecącym jasno ekranie brakowało znaczka MTV. Gromkie śmiechy połknęły muzykę; tę wkrótce ktoś wyłączył. Chwyciłem pod pachę karton soku i pomaszerowałem, jedyny bez kolan ze skłonnościami do zachwiań, wąskim tunelem ludzi prowadzącym do epicentrum tłumu.
Ale epicentrum miało już jednego mieszkańca. A była nim Viv zastygła w potężnym tsunami własnych łez.
Viv były dwie: jedna zmaterializowana na dywanie, druga zamglona na ekranie telewizora. Pilotem operowała Mia, a salwą śmiechu chłopak ze starszej klasy: czapka na bakier, czarne ray-bany po zmroku i krok jeansów kryjący obszernego pampersa. Byłem głęboko zdruzgotany myślą, że kiedy nie pieprzę Mii ja, robi to ktoś jego pokroju. Wstyd mi za moje intymne wybory. Wstyd.
Gromko rechotali również moi przyjaciele; ten świszczący śmiech, który do radości się nawet nie zbliżał, na ogół nie wychodzi poza ramy czasowe liceum. Im jednak udzielił się głupawy nastrój nastoletniego bydła. I chociaż decybele krążące w salonie napierały na trzeszczące szyby, ślizgał się wśród nich szloch Viv. Wyczulony na ból, szybko zdałem sobie sprawę, że ktoś majstruje wykałaczką przy moim sercu. I bardzo mi się to nie spodobało.
Przyjrzałem się Viv, tej kamiennej twarzy na ekranie. Otaczał ją szkolny korytarz i łuszcząca się ze ścian farba o barwie ludzkiej skóry delikatnie muśniętej słońcem. Stała przed szafką, dłonie drżały jej lekko. Chciałem ich dotknąć, by wstrzymały się pod ciężarem moich. I już nawet wyciągałem przed siebie ręce, wciskając je w szczeliny między ludźmi nie mniej zaabsorbowanymi nagraniem. Wkrótce Viv zaczęła mówić. Nie wiem, jak brzmiały jej słowa, ale wiem, że była ich jedynym odbiorcą - mówiła do siebie i odpowiadała samej sobie. Nie twierdzę, że nigdy nie borykałem się z problemem filozoficznych rozmów odgrywanych przed lustrem. Ale Viv zdawała się nie zauważać tego, co dostrzegliśmy my wszyscy - braku. Prowadziła zagorzałą konwersację, z końcem trzasnęła nawet drzwiczkami szafki. Ich krzyk był jedynym odzewem.
Później zza rogu, zza którego filmowano Viv, a wchodzące co jakiś czas w obiektyw wymalowane szpony Mii jasno przedstawiły reżysera, wyszedł chłopak, który stał teraz po środku mojego salonu, ramię w ramię z Mią. Zbliżył się ostrożnie do Viv, podchodził do niej w sposób, w jaki Amy zbliża się do niedźwiedzi w zoo. Wkrótce stał się tamą jej pędzącej rzeki, i nie mogła ruszyć w drogę.
-Czego chcesz? - spytała zlękniona. Choć przyciskała do piersi książkę i ręce miała napięte, aż cienkie żyły uwydatniły się na jej przedramionach, drżały, podskakując nieco od piersi i do piersi.
-Porozmawiać - odrzekł łagodnie. Sam mu uwierzyłem i przyłapałem Viv, tę dzisiejszą, skropioną deszczem łez, że uwierzyła mu drugi raz. Viv na ekranie rozluźnił nieco spokój w jego głosie. Zastanowiło mnie, co zrobić, by mój głos brzmiał równie kojąco.
-O czym?
Oparł się łokciem o szafkę, skrawek jego rękawa musnął jej ucho, jego knykcie poznały gładkość jej policzka. Poderwało się we mnie szaleńcze tornado zazdrości. Mam nadzieję, że głaszcząc ją po policzku, starłem cały jego dotyk.
-Od dawna mi się podobasz, mała - jego głos brzmiał coraz pewniej.
Patrzyłem w ekran i pozwalałem, by upokorzono ją po raz drugi.
-I od dawna mam nieodpartą chęć, by cię pocałować.
Nachylił się, ale nachyliła się też Viv i jego usta przemknęły obok jej splątanego warkocza.
-Co jest? - spytał, wcale niezaskoczony jej reakcją.
-Nie chcę - powiedziała krótko. Napiłem się dumy z wielkiego dzbana. - Nie umiem. Nigdy tego nie robiłam.
Niemalże widziałem, jak uśmiech wrasta korzeniami w jego twarz.
-Mamy to? - krzyknął do Mii i otaczających ją zewsząd chichotów. - Nagrałaś?
-Co do słowa - odkrzyknęła, dzika satysfakcja przejęła lejce jej głosu. - Biedna mała Viv. Wkrótce cała szkoła pozna twój wstydliwy sekret. A chowasz ich tyle, że nie pomieściłyby się, gdybyś nie nosiła tych paskudnych rozciągniętych swetrów.
Potem łzy Viv z ekranu połączyły się we wzburzony ocean i obie zniknęły. Ekran pokrył się czernią, a Viv, którą chciałem przytulić i tylko przytulić, goniła stopień schodów za stopniem, pchana śmiechem coraz głośniejszym i głośniejszym. Musiałem chwycić się za głowę, by przyrost zmieszanych chichotów i gardłowych męskich ryków nie rozerwał mnie w pył.
A jeszcze później, w pospiesznej drodze na górę, zatrzymałem się przed współautorem żartu i wygiąłem mu nos w kierunku Teksasu. Za Viv. I za mnie. Mój niechybny cios był formą wdzięczności za pretekst, by zwinąć nieco kilometry nici rozciągającej się między nami. Czułem, że wbiegając po schodach, tnę i okręcam się nią, i jest jej coraz mniej, i że ja jestem coraz bliżej; coraz bliżej miejsca, w którym chcę się zatrzymać.
I zatrzymałem się. Z nosem w drzwiach łazienki. Snop światła padał mi na twarz; przenikałem szkło weneckie wstawione w otwór w dykcie, ale odbijało jedynie moją zmartwioną twarz i kilkudniowy niegęsty zarost. Naraz spostrzegłem, że klucz w zamku nie jest przekręcony, więc pchnąłem klamkę, ugięła się pod moją dłonią, i zamknąłem nas szczelnie przed atakującymi twardymi dźwiękami rocka z końca lat osiemdziesiątych.
Stała w pochyle nad umywalką, jej rozpacz odbijała się w lustrze. Światło migoczącej żarówki padało na żyletkę w jej palcach, zderzało się ze szkłem i oślepiało mnie, więc szedłem naprzód po omacku. Szedłem, by zmienić ją w bezpieczną przystań - i wkrótce taką była; z pustymi rękoma, bez skaleczeń na palcach. Osunęła się po ścianie, zamknięta pod kurtyną włosów. Sweter, którym była przyodziana niedawno, płakał cicho w kącie. Viv miała na sobie koszulkę na cienkich ramiączkach i legginsy do połowy łydki i, na Boga, było jej jeszcze mniej, skulonej we własnej bańce, dopasowanej do jej ścian.
Usiadłem przy przeciwnej ścianie i długo patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Przekonałem się, że Viv czuje się w moim towarzystwie swobodnie - bowiem milczenie jest najtrudniejszą formą rozmowy. Potrzeba zaufania, by rozmawiać niemo.
-To prawda? - spytałem jednak. W ciszy obcy mi był jej głos. - Nie całowałaś się jeszcze nigdy?
-Też będziesz się ze mnie śmiał? - Pociągnęła nosem.
-A jaki mam powód? - Uniosłem brwi, wiedząc, że mi się przygląda, choć nie widziałem jej oczu spomiędzy pnączy włosów. - Masz szesnaście lat, nie dwadzieścia sześć. Jeśli zostaniesz dwudziestosześcioletnią dziewicą, będziesz miała powód do zmartwień. Ale dopiero wtedy. Ja sam całowałem się po raz pierwszy, kiedy byłem mniej więcej w twoim wieku, może nawet nieco starszy. Dziewczyna nosiła aparat na zęby, a ja nie wyplułem gumy. Możesz sobie wyobrazić, jak to się skończyło. Poza tym miała moją ślinę na brodzie i doprawdy nie wiem, jak zdołałem ją tak obślinić. Powiedziała, że jej były całował o niebo lepiej, bo przynajmniej trafił w usta. Po tym trenowałem przez tydzień na wszystkim, co wpadło mi w ręce. Mama często pytała, dlaczego całuję się z łyżką, ale tata rozumiał.
Po moim wyznaniu długo żadne z nas się nie odzywało. Powietrze zaczęło gęstnieć i oboje zapomnieliśmy, czym jest mruganie. Patrzyłem w jej wielkie oczy i widziałem w nich coraz to nowe barwy czerni i gorzkiej czekolady. Ona dopatrzyła się jakiejś nowości we mnie, ale nie śmiałem spytać. Cisza zbyt przyjemnie pieściła nas łagodnymi powiewami klimatyzatora, bym sięgnął po jedną cegłę, która zburzyłaby cały mur.
I nagle, ni stąd, ni zowąd, byłem po przeciwnej stronie łazienki, tuż przy niej. A jeszcze później jej plecy drżały na chłodnych kaflach, gdy napierałem na nią całym ciałem, biegnąc ku inauguracji jej nie mniej drżących ust. Spodziewałem się fajerwerków, albo przynajmniej iskry. Tymczasem z dymem poszedł cały świat, stanął pod przykryciem ognia. To jak całowanie chmury. Czujesz ją, bo wiesz, że jest, a jednocześnie jej delikatna miękkość przenika przez ciebie i tylko otwierając oczy, przekonujesz się, że wciąż kurczowo się jej trzymasz.
Ale ja nie chciałem otwierać oczu. Chwyciłem więc jej dłonie i przygwoździłem nad głową. Wsunąłem się między jej nogi, by czuć tę bliskość, by czuć ją, bo wiara powoli mnie zawodziła.
-Przestań - wydyszała przerażona. - Ja nie umiem.
-Umiesz - szepnąłem. - Każdy umie.
I wtedy pocałowałem ją, tak naprawdę. A ona pocałowała mnie. Jej splątane dłonie brnęły do moich policzków i nie wiem, czemu zatrzymałem je dla swoich rąk. Całowałem ją powoli, każdy skrawek wargi, wpijałem się namiętnie w materialną miękkość, by powoli rozciągać moment zatonięcia w pocałunku. Nie wiem, kiedy podłoga zaczęła pod nami wrzeć i kiedy żarówka pod sufitem rozgrzała się do czerwoności. Wiem za to, że serce wyfrunęło mi z piersi, że rozłożyło skrzydła i szybuje nad naszymi głowami. I wiem też, że umrę ze smakiem jej warg na ustach.






~*~





Kto wie, skąd tytuł, dostaje ode mnie sto punktów! Musiałam. Nie mogłam się powstrzymać, przepraszam i.... pod tym rozdziałem chyba więcej mam do powiedzenia w kwestii samego Justina (tego poza ff) niż w kwestii opowiadania (chociaż ostatnia scena była jedną z najważniejszych i powinnam napisać ją jutro, żeby nie spieprzyć jej tak jak dziś z powodu kompletnego braku koncentracji)................

Kto lubi (a w każdym razie nie nie lubi) Sofię - ręka w górę. (Czemu mam wrażenie, że tylko moja ręka jest w górze). Zakochałam się w tych ostatnich zdjęciach  (nie, nie tych z gołym tyłkiem, tylko tych pod ręcznikiem) i w zasadzie nie mam bladego pojęcia, po co o tym piszę i marnuję czas, ale tak mnie obrzydliwie wnerwiają te wszystkie hejty na jej temat/na ich temat, że od wielu, wielu dni mam ochotę coś rozwalić i w końcu to zrobię. Ustawka/nie ustawka, co nam do tego? (mówię o ogóle, nie konkretnie o Was). Ja na miejscu tej dziewczyny chyba wyjechałabym w Bieszczady na resztę życia, bo takiej fali hejtów nie pamiętam nawet ja po opowiadaniu goodnight sweetheart. HORROR.
Trochę mi ulżyło, okej. Przepraszam za zmarnowaną ostatnią scenę, nad którą CHCIAŁAM Z CAŁEGO SERCA, ale nie mogłam się skupić i no, idę dalej zachwycać się zdjęciami :)




poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Rozdział 8 - Into cold water


Chciałbym powiedzieć, że tej nocy nie spałem dobrze, ale to oznaczałoby, że w ogóle spałem. A prawda była taka, że moje oko nie dało się zmrużyć; bacznie trzymało się cienia rzucanego przez zasłonę na sufit, dzielnie uczyło mnie cierpliwości.
O drugiej, gdy irytacja uderzyła wewnątrz mnie w szczytowy punkt, czmychnąłem spod kołdry, przemierzyłem metry korytarza i wkradłem się na palcach do pokoju Viv. Łóżko w rozmiarze przeszło dwa metry na półtora, ona zajmowała skrawek po środku, gdy kolana podeszły jej pod pierś, a kołdra obwiązała wokół. Obok było tyle miejsca. Tyle miejsca, które zająłbym i zasnął kołysany jej zapachem i cichym oddechem rozgrzewającym poszewkę. Ale nie położyłem się, jeszcze nie teraz. Zamiast tego ukucnąłem w rogu materaca, oczyściłem jej policzek z ciemnych sprężynek i ucałowałem kość policzkową, schodziłem po niej niżej i niżej, do zarysu szczęki. Uśmiech malował po moich ustach swoim pędzlem. 
Na tym skończyłem zabawę jej nieświadomością. Słodycz ust zostawię na chwilę bez snu.
Wróciłem do łóżka i leżałem na wznak, zastanawiając się głęboko, dlaczego zapach jej skóry jest najwspanialszym zapachem, który do mnie dociera i dlaczego wszystko, co z nią związane, poprzedza przedrostek naj.
Raz jeszcze wstałem po szóstej, wraz ze słońcem, i wraz z moim słońcem. Zjedliśmy z Amy po misce płatków owsianych z suszonymi owocami, wymieniliśmy stos plotek przedszkolnych. Zlikwidowałem przepaść, która wyrosła między nami wraz z pojawieniem się bliźniaczek. I przepaść powróciła, gdy z domowego zacisza wyrwał mnie telefon od szefa.
Dlatego o dziesiątej tkwiłem w korku, pośród krzyku klaksonów, mój krzyczał równie głośno. Nadeszła moja kolej objęcia warty na piwnicznym stołku, w snopie słonecznego światła, jedynego w tej ciasnej klitce, teraz przesiąkniętej dziewczęcym zapachem, który wyparł wszelką wilgoć. Dlatego pogoń od zielonego światła do zielonego nie rozciągała przede mną tak złej perspektywy, jaką byłoby choćby podążanie za uciekającą Viv.
Dam jej czas na rozpostarcie skrzydeł. Potem z kolei pomyślałem, czy nie byłoby lepiej, gdybym sam rozprostował jej skrzydła.
W pół godziny po opuszczeniu miejskiego zgiełku byłem już w szeregu drzew obtaczających leśną drogę zewsząd, amortyzatory samochodu i niskie zawieszenie toczyły bój z wybojami i wrośniętymi w ścieżkę korzeniami. Koło toczyło się za kołem, w sennym nastroju zatrzymałem się w kłębie zakurzonego dymu pod drzwiami, tak że gdybym siedział na fotelu pasażera, po wygimnastykowanym wychyleniu się za okno chwyciłbym klamkę. 
Kwartet umięśnionych byków krzątał się po magazynie. Szum wiatru, który nadszedł wraz ze mną, postawił mnie w centrum zainteresowania. 
-Jesteś wreszcie - przywitał mnie szef; jego humor oceniłem na okrągłe dziesięć w skali Beauforta, prawdziwy sztorm na otwartym oceanie. - Same problemy z tą twoją panną. Same problemy.
-Sika co piętnaście minut, drze się jakbyśmy przypalali ją ogniem, jest definicją wielkiego kobiecego focha. 
-Byłbyś tak samo nieznośny, gdybyśmy zamknęli cię w piwnicy - odgryzłem się. - Przybyłem, by zdjąć z was ciężar opieki nad małolatą. Ja mam w tej kwestii głębokie doświadczenie.
Wszedłem w piwniczne ciemności, schody poprowadziły mnie pod drzwi, w które tłukły małe pięści. Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to jej uwolnione ręce i długie paznokcie okalające opuszki palców. Nie mam z nimi szans. 
-Już idę, kotku. Już idę.
Gdy metalowe wrota zwolniły trzy asekurujące je kłódki, dziki szał umarł i swobodnie wszedłem do środka. Kaptur współpracował z piwnicznymi ciemnościami, oboje zakrywali moją twarz. Dziewczyna siedziała na materacu, tam gdzie zostawiłem ją poprzedniego wieczoru. Ale kondycja jej włosów znacznie odstawała od wczorajszego ładu. Co nie odbierało jej uroku i wdzięku, zwłaszcza gdy patrzyła spod byka, a jej oczy, zwykle tak wielkie, zwężały się do wygiętych w drobne łuki szparek. I choć jej uroda uderzała we mnie notorycznie, między nią a moimi bokserkami stanął mur, którego nie starałem się przebić. Podobała mi się, bo świętokradztwem byłoby niedocenienie jej urody. Ale nie pociągała mnie. Tak jak wbrew całemu światu robiła to Viv.
-Mam dla ciebie niespodziankę - powiedziałem, siadając pod ścianą na stołku o koślawych nogach wygiętych na kształt trzech pałąków.
-Wypuścisz mnie? - w jej głosie zagrała nadzieja.
-Nie, ale przyniosłem ci ciastka kakaowe. Przysmak mojej córci.
Przekrzywiła niezdarnie głowę.
-Masz córkę? 
-Wpadka, ale bardzo przyjemna.
-I nie boisz się ryzyka? W każdej chwili mogą cię zamknąć. Dzieci nie wpuszczają do pierdla na widzenia.
-Nie wybieram się za kraty.
-Nie istnieją zbrodnie doskonałe.
-Istnieją - upierałem się.
-Więc dlaczego o żadnej jeszcze nie słyszałam?
Nachyliłem się i wypuściłem cichy szept:
-Właśnie dlatego, że są doskonałe.
Kakaowa woń ciastek zwabiła jej zassany do ścianek żołądek. Ułożyła szlak z okruchów, otoczył ją okrągłą pętlą. Ale mina pełna focha pozostała i zaśmiewałem się z niej, atakując ostatniego herbatnika, tak świeżego, że rozsypywał się w palcach.
Ale potem nie miałem już chwili wytchnienia. Korzystając z mojej nieuwagi, bowiem uwaga została rozproszona między wyśmienity smak a harmonię, która wkradła się do piwnicy, dziewczyna nagle wystrzeliła jak z procy do drzwi; nie zamknąłem ich za sobą, bo i nie było jak; kłódka łączy metalowy pręt z dyktą drzwi jedynie od zewnątrz. Puściłem się w pogoń, dławiąc się ostatnimi okruchami ciastka, te łaskotały mnie w podniebienie i pędziłem drżący w gromkim kaszlu. Na schodach omal nie pogubiłem nóg, gdy po prawym kroku chciałem powtórzyć ten sam z prawej strony. Dlatego poleciałem na dłonie i wbiło mnie w jeden ze skrajnych stopni. Z kolei w głównej hali magazynu nie musiałem już pędzić. Złota rybka po raz kolejny wplątała się w sieci dwóch par czarnych rąk.
-Nasza mała uciekinierka znów próbuje swoich sztuczek - zagwizdał szef. 
Przekląłem ją w myśli. Teraz się doigrała. I ja się doigrałem.
-Już czas, Bieber.
Na ten sygnał głowa sztynki poderwała się znienacka, niemalże znokautowała Davida ciosem czaszki w szczękę. Spojrzała mi w oczy, kaptur ześlizgnął mi się z głowy. Pierwszy raz ujrzała moje włosy w nieładzie, moje sińce pod oczami; mnie, którego najpewniej rozpoznała.
-Bieber? - powtórzyła. - Może powiesz jeszcze, że Justin?
Blady strach rzucił na mnie cień, powoli dotknąłem podbródkiem szyi, potem na powrót spoiłem nasze spojrzenia.
Naraz osiemnastolatka znalazła w sobie tyle siły, by wyrwać się z podwójnego uścisku i paść w moje ramiona. Zachwiało mną, ale utrzymałem równowagę na sztywnych nogach. A że uścisk należał do tych słynnych dziewczęcych uścisków, które rozpędzają burzowe chmury, przyłożyłem dłonie do jej wyrazistych łopatek, poklepałem bez krzty odwagi. Spojrzeniem pełnym trwogi oplatałem nie mniej zdumionych kolegów. Z wyjątkiem Zayna. Ten przemierzał przepastne kieszenie torebki szatynki zuchwałą dłonią, pod jego stopami urosło wzniesienie zbudowane z podpasek, kosmetyków i kluczy z niespotykanym breloczkiem. Ten breloczek nie był mi obcy; nic co z nią związane nie było mi obce. Ale nie potrafiłem powiedzieć, co w niej znajomego.
-Stary? - Zayn zawiesił głos, obracał w palcach jej dowód osobisty. - Ta mała ma twoje nazwisko.
Wtedy wszystko, co zostało rozjaśnione, pokryło się czernią. Skołowany, nabrałem powietrza, a wraz z tym powietrzem i jej zapach. I nagle ten zapach miał dziesięć lat i parę potarganych kłosów zwieńczonych wstążkami. A na imię miał Jazmyn. Moja mała Jazmyn.
-Jazzy - wyszeptałem, mój oddech rozwiał jej włosy. - To... To ty?
Tuliłem ją do piersi jeszcze zanim skinęła głową. Ale gdy skinęła, ściskałem tak, jakbym nadrabiał osiem lat bez uścisków. I jakby nie patrzeć, nadrabiałem to wszystko, czego nie da się nadrobić, bo marnotrawstwo czasu jest najgorszą formą marnotrawstwa.
-Chyba w to nie wierzę - powiedziałem donośnym głosem; jej twarz była na tyle daleko i na tyle blisko zarazem, by raz jeszcze uderzyło we mnie podobieństwo - i to podobieństwo do mnie. Włosy, oczy, układ ust i gęstość rzęs. Trio pieprzyków rozciągających się wzdłuż kości policzkowej, drobna blizna w kształcie łuski tuż przy prawej skroni. To wszystko, zbiór tego wszystkiego był niedoścignionym dowodem drogi powrotnej w obręcz wspomnień zrodzonych w dzieciństwie. - Wierzę w zbiegi okoliczności, ale, na Boga, nie aż takie.
Ale o pomyłce nie było mowy. Ta sama krew wrzała w naszych żyłach, by wybiec sobie na przeciw.
Regularnie zwilżanymi wargami zapuściłem się w sam środek jej czoła - i wezbrała we mnie pamięć o ostatnim pocałunku na tym czole, który wysychał przez osiem lat.
-Bieber, co do cholery?
Objąłem Jazzy, moją niegdyś małą Jazzy, ramieniem i odparłem:
-Panowie, to moja siostra. Rodzona siostra.
-Jak, u diabła, mogłeś nie poznać własnej siostry?
-Nie widziałem jej przeszło osiem lat. Pożegnaliśmy się, gdy miała dziesięć, chodziła ubrana na różowo i nosiła kokardki we włosach. Sam plotłem jej warkocze. Skąd mogłem wiedzieć, że wyrośnie z niej taka dup... Taka piękna dziewczyna?
Lista obowiązków na dziś: podziękować Bogu za brak mojego zainteresowania wpojonego w Jazzy głębiej, niż braterskie zainteresowanie powinno sięgać.
Szef patrzył na Jazzy z wrodzoną nieufnością, Tyson z nieufnością nabytą, Zayn z męskim zainteresowaniem, a David... David miał miłość od pierwszego wejrzenia wypisaną rzędem na twarzy.
Jazzy trzymała się kurczowo mojego rękawa. Tak jak wtedy, gdy przed laty odprowadzałem ją do szkoły i przedzieraliśmy się w poprzek ruchliwej ulicy. Albo gdy zbuntowani nastolatkowie zajmowali jej huśtawkę w parku i przychodziła do mnie na skargę.
-Pokrewieństwo z nim - szef skinął na mnie czupryną - uratowało ci tyłek, młoda.
-Bardzo ładny tyłek. Bardzo kształtny, krągły tyłek - wtrącił Zayn, potok komplementów piekł go w język.
-Malik, nie rozpędzaj się. To moja siostra. 
-Bardzo seksowna siostra.
-Ale wciąż siostra. - Przyciągnąłem Jazzy ramieniem, para jej wielkich oczu błądziła wśród zakamarków magazynu, wśród głodnych męskich spojrzeń. - Mała siostrzyczka, która podczas ostatniego spotkania parzyła lalkom herbatkę.
-Skończyłam z tym - szepnęła półgębkiem. - Nie lubiłam twoich kumpli z liceum, ale ci są jeszcze gorsi - dodała i zgodziłbym się z nią, gdyby nie nerwowo drżąca brew szefa będąca wyznacznikiem jego nastroju.
-Skoro i tak miałem dziś pilnować zakładniczki - zaryzykowałem - mogę równie dobrze pilnować jej poza magazynem, prawda?
-To urlop bezpłatny, Bieber.
-Hejże, jaki urlop? Przecież...
Ale wtedy jego brew podpowiedziała mi, by nie zagłębiać się w to, w co chciałem brnąć, więc związałem usta ciasnym supłem i przychyliłem głowę do piersi. Wyprowadziłem Jazzy z magazynu, odprowadzał nas kwartet różnorakich spojrzeń. Tuż za progiem obiegły ją moje ramiona i przytuliły raz jeszcze, teraz bez świadków. Potem skryliśmy się w nagrzanym słońcem samochodzie, na czarnej blasze można by smażyć jajka, wewnątrz skwar nagrzanej tapicerki ścinał temperaturą białko w oczach.
Siedzieliśmy w ciszy na fotelach, rozciągając spojrzenie po swojej części przedniej szyby.
-Nie mogę uwierzyć - odezwałem się wreszcie. - Nie mogę uwierzyć, że wyrosła z ciebie taka panna. Taka piękna panna. Pewnie nie możesz odpędzić się od facetów.
-Nie powiedziałabym - odrzekła, skrępowanie wciąż w niej drżało. - Faceci to nie muchy, żeby się od nich odpędzać.
-Ale?
-Ale czasem zdarzają się natręci. Jak na przykład ten twój kumpel.
-Zayn? Czy David?
-Nie przedstawili mi się.
-Spróbujmy inaczej: czarny czy biały?
-Ciemny.
Uleciało ze mnie westchnienie ulgi.
-Nie jest groźny. Tylko nieco upierdliwy. 
-Nieco to zbyt łagodne określenie.
-Wiesz - westchnąłem, odpalając silnik, by kiedy rozmowa zagaśnie, hałasował choćby on. - Gdy zna się kogoś od przeszło czterech lat i non stop jest się wystawionym na jego dziwactwa, przy czym od jego profesjonalizmu zależy moje dalsze życie... Jego irytujący sposób bycia jest wisienką na torcie. Co oczywiście nie oznacza, że namawiam cię, żebyś znosiła jego wybryki równie dzielnie.
Byliśmy już na leśnej drodze i dłonie Jazzy wraz z zadbanymi, ale wolnymi od wszelkich kolorów paznokciami, błądziły w dół jej kolan i wdrapywały się po drabinie uda. Nie znam mowy jej ciała, ale ta była uniwersalna: wspólny język wisi gdzieś w powietrzu, musimy wychylić się i dosięgnąć go wspólnie, by znów odnaleźć drogę na przeciw milczeniu.
-Co robisz w Oklahomie? - zagaiłem pierwszy; mur nie przebije się sam.
-Załatwiałam parę spraw przy okazji wspólnego weekendu z przyjaciółką. - Skinieniem przyjąłem odpowiedź i otulony fikcyjnym spokojem zrywałem pnącza milczenia, które co i rusz wychylały się z sufitu. - Mógłbyś odwieźć mnie do domu?
-Oczywiście - odparłem od razu; nie wiedzieć czemu żadne z nas nie zerkało na drugie.
-Ale to w Dallas.
Wtedy zahaczyłem ją rąbkiem spojrzenia.
-Pamiętam jeszcze, gdzie mieszkałem przez osiemnaście lat. A nie chce mi się wierzyć, że tak szybko rozwinęłaś skrzydła i wyfrunęłaś z domu, by szukać szczęścia na własną rękę.
-Nie wierzysz we mnie?
-Nie wierzę, że nabyłaś głupotę po mnie - zaśmiałem się. 
-Żałowałeś, że wyniosłeś się tuż po osiemnastce?
-Żałowałbym, gdybym liczył każdy grosz od pierwszego do pierwszego, jadł suchy chleb i na urodziny kupował dziecku lizaka. Tak więc radzę sobie, radziłem i nie chce mi się wierzyć, żebym nagle stracił tę dobrą passę.
Uśmiech Jazzy skrył się w kąciku jej ust, ale dostrzegłem go kątem oka. Uniesioną brwią postawiłem znak zapytania.
-Krótko przed tym, gdy wyniosłeś się z domu, zapytałam cię, kiedy będziesz miał dziecko. A ty odparłeś, że nie doczekam się go w tym życiu. Jak widzę, wystarczyło, że poczekałam jedyne osiem lat i dorobiłeś się dzidziusia. - Gadatliwość Jazzy, tej Jazzy, którą znałem i kochałem, powracała do nas z zaświatów. - Nie umiem wyobrazić sobie ciebie w roli ojca. Pewnie ojcem jesteś tylko w wyjątkowych okolicznościach, a całą resztę przejmuje mama tej małej.
Górna warga wykrzywiła się w uśmiechu oblanym smutkiem, dolna błysnęła szczęśliwą satysfakcją.
-Twoja tęcza ma naprawdę wiele barw, młoda. Moja jest jak ze starego filmu: czarno-biała. I, co dziwne, te dwa kolory wystarczają mi w zupełności. 
Jechaliśmy dalej przez miasto, które Jazzy zwiedzała przez szybę pasażera, południe wybiło na zegarze i skwar powietrza usiadł na ostatnim szczeblu drabiny. W tapicerce zalęgła się cisza, ale nie pleniłem jej, zakasując rękawy, bo przyjemnie pieściła w barki - póki Jazzy malował uśmiech i nos przyklejony do okna. Przypomniałem sobie, że to dziewczyna jak każda inna, gdy z pieszczotą podniosłem paczkę papierosów.
-Chyba nie zamierzasz teraz palić? - spytała zażenowana. - Chyba nie zamierzasz palić w ogóle. Przecież masz dziecko.
-Jaki związek mają fajki z moim szkrabem?
-Taki - powiedziała, prostując się w fotelu jak struna - że jeśli chcesz truć siebie, truj. Ale jako ciocia tej małej zabraniam ci nasycać ją smrodem dymu. Poza tym nie pali się w samochodzie. Jeśli masz głębszą potrzebę, wyjdź, odejdź dziesięć metrów, stań pod wiatr przodem do samochodu i zapal.
-Jak, u diabła, mam to zrobić w kilometrowym korku?
Ale odpowiedź najwyraźniej nie była na tyle ważne, by dała mi szansę się z nią oswoić. Cisnąłem paczkę papierosów do schowka i sarkastycznie rozkoszowałem się nabrzmiewającą we mnie frustracją. 
Baby.
Wychowam Amy na rasowego chłopa w ciele kobiecego anioła.
Bez dwóch zdań.
Żeby nikt mi więcej fajki od ust nie odbierał.
A mama powtarzała: uważaj na kobiety, synuś; podstępne z nich gadziny. Co jednak w głównej mierze podłączone było do metki seksu z urojoną antykoncepcją. 
Wykrakałaś, mamo.
Tworzyłbym dialog ze strzępów myśli dalej, gdyby nagle coś nie uderzyło o moją maskę. I nagle to coś siedziało zdyszane na tylnych siedzeniach, kuląc się w szarfach pasów bezpieczeństwa. Perfumy Mii, które kazała mi niegdyś wybierać, podstawiając pod nos dwie wyrwane strony z podręcznika od historii, obiegły cały samochód; ich intensywność zmarszczyła Jazzy nos.
-Kryj mnie - powiedziała półgłosem. 
-Przed kim?
-Przed tym kolesiem, który chce mnie zaprosić na bal wiosenny, a ja kategorycznie nie chcę się na to zgodzić.
-Wystarczy odmówić. - Wzruszyłem ramionami. - W liceum miałem w tym wprawę.
Mimo to Mia spędziła jeszcze parę sekund na dopasowywaniu rozmiarów swojego ciała do wycieraczki podłogowej. A potem światło zabłysnęło zielenią i ruszyłem, oddając Mii jej upragnione bezpieczeństwo. Wtedy Mia spostrzegła Jazzy i coś się w niej spięło, ale to nieokiełznane coś nie wyparło pewności siebie.
-A to kto? - spytała tonem, który mówił, że przynależności do mnie trzyma się ona. - Kolejna nieletnia kochanka?
-Kolejna? - powtórzyła Jazzy, jej brew poszła śladem mojej sprzed chwili. - To ile ich było?
-Też chciałabym wiedzieć. - Mia pochyliła się między siedzeniami, końcówki jej włosów łaskotały mój nadgarstek. - Ile dziewczyn pieprzyłeś na tych fotelach w czasach, kiedy jeszcze miałeś jaja i nie bałeś się mnie puknąć?
Paleta barw odeszła z twarzy Jazzy. Trzymała się jednak dzielnie i rozstawiła szopkę tam, gdzie najbardziej trzeba było humoru.
-Więc to tak - powiedziała zdecydowanym głosem. - Zdradzałeś mnie z nią? Jak długo to trwa?
-Kochanie, to nie tak jak myślisz - odparłem, wspominając chwilę, w której z moich ust wypłynęło to zdanie bez sarkastycznej nuty. - Ja ci to wszystko wytłumaczę. Uwiodła mnie, zaplątała w swoje sidła.
-Mam uwierzyć w tę bajeczkę? Tak jak wtedy, gdy wróciłeś do domu z rzeżączką i wmawiałeś mi, że zaraziłeś się, łykając powietrze? Albo wtedy, gdy całkiem przypadkowo zostawiłeś bokserki u siostry męża przyjaciółki kuzynki mojej matki? Jako twoja żona wnoszę kategoryczny sprzeciw. Powiedzmy "nie" dla braku szacunku wobec nierozsądnych mężatek. Powiedzmy "nie" dla męskiego rozdwojenia dróg prowadzących do łóżka.
W tym czasie Mia krztusiła się śliną na tyłach.
-Usłyszałam żona?
-Usłyszałaś - przytaknęła Jazzy. - Nie wierzysz? Spójrz.
Wydobyła z przepastnej torebki dowód i wręczyła go Mii. 
-Noszę jego nazwisko, smarkulo. 
Zajechaliśmy akurat przed dom, kiedy dezorientacja wypchnęła Mię za drzwi i poprowadziła ją pędem do drzwi. Skinąłem na Jazzy i oboje weszliśmy tuż za nią, w samą porę by wsłuchać się w donośny krzyk:
-Wiedziałyście, że Bieber ma żonę?!
Ochoczy tupot małych stóp zatrząsł schodami, ta prędkość przeważnie doprowadzała do splątania nóg i przemierzenia ostatnich stopni niczym kula śnieżna. Tak było i tym razem. Amy dotarła na parter z zalążkami siniaków; gdy rzucą cień, dopomni się kojących buziaków.
-Tatuś ma żonę? - spytała, kipiąc w środku; rumieńce kwitły na jej łagodnie przyprószonych słońcem policzkach. - To jak to w końcu jest? Mam mamusię, czy nie mam?
W Jazzy emocje stworzyły koktajl; zauroczenie mieszało się z zakłopotaniem i współczuciem, którym gardziłem.
-Więc... - zaczęła, ale słowa w niej zamierały.
-Tak - odparłem łagodnie, głos tłumiłem nadgarstkiem. - Amy nie zna swojej mamy. A ja nie chcę jej znać. Wychowuję małą od pierwszych dni jej życia i wbrew temu, co powiedziałaś wcześniej, jednak odwalam całą robotę, nawet brudną, choć pieluchy to już przeszłość.
Jazzy przybrała minę dumnej matki, wzruszenie uniosło jej dłoń do piersi i milczeniem złożyła mi głębokie wyrazy uznania. 
Potem uklęknęła na jednym kolanie przed Amy i wyciągnęła do niej dłonie jak do szczeniaka, który mokrym nosem trąca opuszki jej palców.
-Nie jestem żoną twojego taty, myszko. Jestem jego siostrą, a twoją ciocią.
-Wiedziałam, że Bieber nie dałby się uwikłać w małżeństwo! - wykrzyknęła Mia.
Ale ja nie słuchałem ani jej, ani koślawych prób rozpoznawczych między Amy i pierwszym członkiem rodziny, którą do tej pory stanowiła drużyna moich kolegów. Na kanapie bowiem siedziała Viv, brodę opierała na kolanach i pieściła w palcach papierowe strony powieści okalanej matową okładką. Ciągnęło mnie do niej. Ciągnęło serce, ciągnęła dusza, ciągnęło ciało. Ciągnęło do jej serca, do jej duszy i do jej ciała. Ta więź szalała między nami jak przeciąg, więc nie opierałem się i pozwalałem, by mnie pchał, bo może mi ulegnie i może rozłoży ramiona, by mnie w nich zamknąć.
-Co czytasz? - spytałem, nachylając się od tyłu nad jej kędzierzawą głową. - Pewnie jakiś erotyk.
-Nie erotyk, tylko romans - poprawiła.
W tym czasie przemknąłem ponad oparciem sofy i padłem płasko na tapicerkę w strefie połączenia naszych ramion. Połączenie to zostało zerwane prędkością błyskawicy i Viv odskoczyła do oparcia, wyrosła pomiędzy nami szeroka dziura, którą wkrótce załatałem ciałem.
-Pokaż mi to. - Wyrwałem jej książkę z rąk. - Różnica między erotykiem i romansem jest taka, że to pierwsze mógłbym przeczytać, ale drugiego nie przetrawię. 
-Bo nie umiesz rozkoszować się pięknem literatury.
-Umiem rozkoszować się kobiecym pięknem - szepnąłem jej do ucha, pod odchylony kosmyk. Wstrząsnął nią niespotykany dotąd dreszcz, którego przestraszyła się sama. Dreszcz nie chłodu, dreszcze nie strachu. Dreszcz, który wydobył z niej mój głos i dreszcz, który drgnął kącikami jej ust, ale ich nie opuścił.
A potem przestała mrugać na długie minuty. Chciałbym poznać tę sztukę; w czasie mrugania uciekało tak wiele jej piękna. Mimika jej twarzy: niezmieniona, zamrożona, kamienna i stała, a jednak co mrugnięcie, otwierałem oczy na nowy błysk w karmelowej barwie skóry.
Zacząłem się niepokoić dopiero wtedy, gdy pustka za spojrzeniem przeszyła dreszczem mnie. Ten dreszcz był dreszczem każdej emocji, która omija Viv. 
-W każdym razie - powiedziałem, kaszląc - książki to nie moja bajka.
Viv, o panie, dzięki Ci, mrugnęła, potem drugi raz, i dwudziesty. Zamknięto świat, do którego odleciała. Choć wyraz jej twarzy wskazywał na to, że podcięto jej skrzydła i runęła z nieba z powrotem na kanapę, której z początku nie poznawała, a oswoiła się z nią dopiero po dotyku mojej dłoni - to bowiem przypomniało jej, że z dwojga złego woli fizyczną nić z kanapą niż z szorstkością moich rąk, w których wczoraj topiła się i płonęła, by później zniknąć i zasiać lód.
Królowa śniegu i lodu, i mrozu. Chłód po raz pierwszy wydał mi się tak piekielnie gorący.
-Pożyczę ci kilka swoich - odrzekła, spoglądając na mnie. Wtedy sam spuściłem wzrok. Nie daj Boże, by te oczy, te wielkie rozpalone oczy, które zalewa mrok i czerń, i mgła, spoczęły na mnie w tak niespokojnym spokoju; Viv jest niespokojnie spokojna. I to sprawia, że niespokojnie pragnę ulokować swój spokój w niej.
-Przeczytam dla ciebie - przyrzekłem.
-Dlaczego akurat dla mnie?
-Muszę mieć pretekst, żeby cię zagadywać. Jaka jest twoja ulubiona książka? Poważnie? Cóż za zbieg okoliczności, właśnie skończyłem ją czytać.
Usta Viv były najdziwniejszymi ustami na świecie: w chwili, w której każde inne wygięłyby się w grymasie mniej lub bardziej przypominającym uśmiech, jej tylko wysychały. Nagle pomyślałem, że powinienem je pocałować; wtedy byłyby wilgotne, mieniłyby się maliną. I byłyby odrobinę mniej dziwne. Bo znane. Wszystko co znane przyjmuje nagość w kwestii tajemnic. 
Wtedy po raz pierwszy przyrównałem Viv do dna oceanu: takie spokojne, tak niezbadane i tak broniące się przed odkryciem. Wskoczę dla niej do tej zimnej wody; może to mnie otrzeźwi.
-W takim razie dalej romansuj z kartkami. Doświadczenie praktyczne wykluwa się z teoretycznego.
Na odchodne puściłem do niej oczko, ona odpowiedziała mi dwoma, naturalnym mrugnięciem, i wiedziałem, że jest tu z nami, na Ziemi. A gdy odwróciła głowę, już jej nie było.

Cztery herbatniki, dwie filiżanki herbaty, motyl na wyświechtanej kartce z zeszytu i trójkolorowe skrzydła - tyle trwało pożegnanie Amy z Jazzy. Tyle samo trwała pogoń za zielonymi światłami w południowym zgiełku. Droga wylotowa z miasta była dla nas łaskawsza; z kolei międzystanową mógłbym pokochać. Puste równiny rozciągały się wkoło, gdzie nie spojrzeć; szosa brnęła na południe łagodnymi falami; noga nie umykała z pedału, bo i nie musiała dzielić uwagi między hamulec i gaz; kilometry łączące Oklahomę i Dallas połykaliśmy równym tempem i rozmowami, w które wkradała się swoboda, wciąż jednak onieśmielona.
Aż w końcu Jazmyn spytała:
-Kim jest ta dziewczyna, na którą patrzyłeś tak, jakbyś chciał oddać za nią życie, nawet gdyby nie było takiej konieczności? - Samochód stanął w ciszy; nawet pęd powietrza uznał, że jest zbyt krzykliwy, by istnieć. - Bo tę drugą nieco poznałam. Swoją drogą, wstydziłbyś zaciągać do łóżka szesnastolatki.
-Gdy się poznaliśmy, wmówiła mi, że ma osiemnaście.
-A ty jej uwierzyłeś?
-Jakby to powiedzieć, żebyś nie poczuła się zniesmaczona. - Potarłem knykciami podbródek. - Mój fiut jej uwierzył.
-Poczułam się zniesmaczona.
-Ostrzegałem.
Wrócił pęd powietrza, choć cichszy, niż dotychczas.
-Więc jak? Powiesz mi, kim jest ta druga dziewczyna?
Przyspieszyłem. Stopa bezwładnie padła mi na pedał i na moment wgniotło nas w oparcia.
-To córki mojego szefa. Wiesz, tego najstarszego, poznałaś go w magazynie.
-O tym, co stało się, zanim cię rozpoznałam, chcę zapomnieć. Bo wolę myśleć, że pracujesz jako nauczyciel wf w liceum i wprowadzasz przepisy dotyczące obowiązkowego stroju: szorty, byle krótkie, i top, byle jeszcze krótszy.
-Mógłbym się z tobą zgodzić, gdybym wiedział, co to, u diabła, jest top. W każdy razie, szef poprosił mnie, żebym pilnował ich przez pewien czas, póki nie wróci ich matka.
Jazzy uśmiechnęła się łagodnie, kładąc dłoń na mojej dłoni na dźwigni zmiany biegów. 
-Nie pytałam, kim ta mała jest. Pytałam, kim jest dla ciebie.
A to kwestia, w której autentyczna odpowiedź mieszała się z moimi fantazjami; te zaburzały wiarygodność moich zeznań. Na języku już leżała odpowiedź ze snów: jest moją kochanką, daleką od grupy sekretarek posuwanych na biurkach przez szefa o męskim apetycie wieloryba; jest kochanką z połączenia miłości i pożądania. Serce ścisnął mi żal na myśl o kolosalnej przepaści dzielącej płatki róż w moich myślach z faktycznością naszej bliskości, ta ogranicza się do zetkniętych krawędzi rękawów. I to też jedynie wskutek zbiegu okoliczności.
-Mam odpowiedzieć tak, jak odpowiedziałbym siostrze, czy tak, jak odpowiedziałbym osiemnastolatce.
-A gdybyś musiał mnie przedstawić, przedstawiłbyś jako siostrę czy osiemnastolatkę?
-Przedstawiłbym cię jako żonę - parsknąłem śmiechem.
-Więc odpowiedz jak żonie.
-Jak żonie? - zamyśliłem się. - Ten dzieciak w moim salonie? Uporczywa smarkula, która zabiera mi powietrze, oddychając w te swoje romansidła.
-Teraz poproszę wersję dla siostry.
Gaz do oporu wcisnął się sam. Przysięgam.
-Jest najpiękniejszą dziewczyną, jaką w życiu spotkałem i spotkam. I najbardziej niewinną. I Bóg mi świadkiem, wyjdę z siebie i stanę obok, jeśli ten cukiereczek nie da się dotknąć.
-Och, od razu chciałbyś dotykać. Ma szesnaście lat. Przywykłeś, że jej siostra puszcza się na skinienie palca. A najprawdopodobniej dla Viv, Viv, mam rację? Więc dla Viv jesteś pierwszym facetem, który w ogóle próbuje ją dotknąć. Sam powiedziałeś, że jest wyjątkowo niewinna.
-A ja w gorącej wodzie kąpany.
-W tym sęk.
-Co więc proponujesz? Dotykać powoli i sprawdzać reakcję?
-Nie dotykać - zarządziła. - Tylko czekać, aż pozwoli się dotknąć. - Zamilkła i wiedziałem, że to nie wszystko, że zaraz podzieli się ze mną rewelacją, która spodoba mi się bardziej niż celibat w nieograniczonych ryzach czasowych wahań, bowiem Viv jest jak ciastko z czekoladą: gdy mam ochotę na ciastko z czekoladą, maślany herbatnik tylko wzmoże mój apetyt, nie ukoi go. Tak samo żadna kobieta nie ugasi pragnienia Viv. - Chyba że ta Viv ma swoją erotyczność zamkniętą pod kluczem i musisz wykonać gwałtowny ruch, żeby rozpieprzyć drzwi na miazgę.
Ta ewentualność, choć niebywale nieprawdopodobne, była jak niebo na tle ziemi i spodobała mi się o całą przepaść świetlną bardziej. Postanowiłem więc, że będę impulsywnie delikatny. Zedrę z niej ubrania, nazywając aniołkiem.
Do Dallas odprowadziła nas pogawędka o jej chłopakach, byłych i przyszłych, i wcale nie było ich tak wielu, jak wskazywałaby jej uroda, momentami olśniewająca, choć nazbyt pospolita w starciu z Viv. Potrzebowałem wsparcia w pędzie zapomnianymi ulicami, droga do domu nie była już oczywistością. Patrzyłem, jak miasto tętni życiem, w którym nie ma już mnie, z którego się wypisałem, i pomyślałem, że byłbym głupcem, gdybym żałował kroku poza jego granice. To nie tak, że był powód, dla którego wyjechałem. Po prostu nie było powodu, dla którego miałbym zostać.
Minęliśmy moją szkołę, do której teraz chodzi Jazzy - ta jedyna siała szarość na tle błękitu nieba i zieleni pobliskiego parku. Zawiązaliśmy krótką pogawędkę o nauczycielach i, ku braku mojego zdziwienia, grono pedagogiczne trzymało się zaparcie na dawnych miejscach. Nie wspominam ich źle, po prostu nie wspominam. A oni nie wspominają mnie - w liceum byłem Justinem, ni to przesadnie otwartym, ni to przesadnie zamkniętym; dobrym w koszykówkę, choć nie na mistrzowskim poziomie; nie głupim, ale też nie wybitnie inteligentnym; w damskim towarzystwie zwiedziłem męską toaletę, ale nie znałem jej szlaku na pamięć. Liceum - czas, w którym rozkwita wolność, a rodzice wciąż płacą twój rachunek za telefon.
Od szkoły droga biegła już gładko, dwie przecznice i wjechaliśmy na właściwą ulicę, Willis Ave, na której stoi dom naszego dzieciństwa. Rodzice nie spali pod kołdrą wypchaną dolarami, ale dość obszerny skład rodziny, doliczając do niego dwa psy i marudnego kota, skłonił ich do zakupu czegoś większego niż kawalerka w centrum. Miało to swoje plusy i minusy. Nie lataliśmy latem na Galapagos, ani nie jadaliśmy w French Laundry. Z kolei rozgałęzione drzewo w ogrodzie sprawdzało się w roli osłony przed deszczem, a drewniany domek kwitł pod niemalże meksykańskim słońcem. 
Wspomnienie ukłuło mnie sentymentalnym uśmiechem, zwłaszcza gdy zajechaliśmy przed furtkę, a w oknie jeszcze falowała  firana, poruszona łagodną kobiecą dłonią, doskonałą w wieczornym głaskaniu po głowie. 
Nie zmienił się kolor fundamentów, rdza na przedniej dachówce i mosiężna klamka w drzwiach, tak gryząca w oczy. (Tata kupił ją przed laty na wyprzedaży garażowej i choć wraz z drzwiami łączy klimat niczym Gwiezdne wojny i wojna trojańska, nie pozwolił jej tknąć. Zresztą to wszystko działo się w czasach, gdy nikt poza nim nie znał specyfiki użytkowania śrubokręta). Zmieniła się z kolei paleta barw kwiatów, których woń oplatała ludzi z początkiem ulicy, i zmienił się czterokołowiec na podjeździe. Patrzyłem na ten obraz, który niewątpliwie odbierał mi lat, i zastanawiałem się, czy za dwadzieścia lat Amy patrząc na dom, w którym się wychowała, dostrzeże gęste od rodzinnego ciepła powietrze, czy obraz papierosa wspartego na kobiecej bieliźnie.
-Nie chcesz wejść? - spytała cicho Jazzy, dała mi czas na oswojenie się z dawną stratą i nowym zyskiem.
-Jeszcze nie - odparłem, pewien tych twardych słów. - Nie mów rodzicom, że mnie spotkałaś. Wkrótce odwiedzę ich osobiście. Oczywiście dopiero wtedy, gdy wymyślę wiarygodną wymówkę, dlaczego nie odzywałem się przez osiem lat.
-Zabierz ze sobą Amy - podpowiedziała. - Ucieszą się.
Skinąłem głową.
-Do zobaczenia niebawem, młoda.
-Mam nadzieję, że nie będę musiała czekać kolejnych ośmiu lat.
Odjechałem od razu, gdy pochłonęło ją przytulne i pewnie wciąż pachnące domową szarlotką, wnętrze domu. Gdybym stał na ulicy dłużej, wkrótce zgasłby silnik, a ja chwytałbym tę nieudaną klamkę.

Droga powrotna przebiegła nie wolniej niż Usain Bolt. Wkrótce przyszło mi się zmierzyć z korkiem w centrum, choć nie tak zamaszystym, jaki popieścił nas w poprzednią stronę. W myślach miałem tak gęsto, tak wiele domu, tak wiele rodziny, tak wiele tej matczynej dłoni, bo sam jej cień był matczyny, i, o dziwo, tak mało Viv, choć i tak 80% było jej. Wzięła, nie pytając o pozwolenie. Wzięła, choć nie chciała brać. Vivien Moore - pogromczyni moich myśli.
Miałem twarde postanowienie na dzisiejszy wieczór - usiądę na łóżku Amy, pocałuję ją w czoło, tak jak robiła to moja mama (co wcale nie oznacza, że próbuję zastąpić jej mamę; chcę być jedynie ojcem na dwa etaty) i porozmawiam z nią o rodzinie, o mojej rodzinie, która jest jednocześnie jej rodziną. Opowiem o dziadkach i obiecam, że wkrótce ich pozna. Opowiem o wszystkim, o czym nie opowiedziałem i obiecam, że opowiem o wszystkim, o czym sam jeszcze nie wiem.
Naraz wszystkie te postanowienia zapadły się pod ziemię, gdy spostrzegłem na swoim podjeździe dwa samochody, kiedy nie powinien stać na nim ani jeden. Donośne głosy Zayna, Tysona i Davida grzmiały przez uchylone okna, a to oznaczało, że zdążyli już poznać Mię, a co najważniejsze, poznali też Viv. Z jakiś względów chciałem znać ją tylko i wyłącznie ja, chociaż wiedziałem, że kiedy wzrok chłopców padł na Mię, nie ześlizgnie się z niej jak po maśle. To nierozerwalny kontakt bezdotykowy. Podziękowałem panu Bogu za jej krągłości; to bowiem oznacza, że krągłości Viv są krągłe tylko dla mnie.
Słońce ledwie wychylało się zza dachu, opadało powoli, kiedy wszedłem zamaszyście do przedpokoju. Gwiazdą wieczoru była Mia, Amy rozpaczliwie domagała się uwagi, siedząc, co było nie do pomyślenia, na kolanach Tysona. A Viv, moja Viv, w której Jazzy poleciła mi rozbudzić erotyczność, pieściła okalaną w pianę gąbką talerz w zlewie, ciężar ciała opierała na jednej nodze, wypychając biodro w szortach ozdobionych kropkami. Oczyma wyobraźni widziałem, jak dmucha w kosmyk włosów, by uchronić go przed zatonięciem w kłębach piany.
Teraz ja nie mrugałem. Nauczyłem się zaciskać garści jej piękna tak, by nic nie ulatywało przez palce.
Pierwsze pytanie Davida po moim wstąpieniu do salonu nie mogło być inne:
-Twoja siostra mówiła coś o mnie?
Zrzuciłem buty i porwałem w ramiona Amy, odpowiadając:
-Owszem, mówiła. Narzekała, jaki to z ciebie natręt.
-Całkiem dobry początek.
-Teraz ty się tłumacz - wtrącił Zayn - dlaczego nie chwaliłeś się, że przetrzymujesz w domu taką ślicznotkę.
-Żebyś nie przylazł i nie gapił się w nią jak w swoje plakaty z aktorkami porno.
-Nie schlebiaj mi, Justin, kochanie - rzuciła Mia lekceważąco. Chciałbym zamknąć jej usta tak, jak zamykałem do niedawna. A potem uzmysłowiłem sobie, że przecież nie chcę. Chcę zamykać usta Viv. I chcę, żeby Viv zamykała moje. I myśli. Myślenie o niej jest największą katorgą; tak ciężko jest myśleć o niej w suchych bokserkach.
Usiadłem na kanapie, dołączyłem do zespołu zachwycających się wdziękiem Mii, napiłem się piwa Davida i zająłem się przytulaniem Amy. W międzyczasie Viv przemknęła po schodach i zdawałem się być jedynym, który ją dostrzegł. Mia postanowiła rozpylić za sobą mgiełkę nieokiełznania i zostawiła chłopaków w szczytowym momencie, kiedy to Zayn wyciągał z niej po cienkiej nitce numer szczebla na drabinie erotyzmu. Zabrała z moich kolan Amy i obie zawędrowały szlakiem przetartym przez Viv.
-Stary - zaśpiewał jeden z oczarowanych. - Stary, jakie ty masz szczęście. Gdybym wiedział, że posiadanie dziecka niesie za sobą takie przywileje u szefa, chyba poprzebijałbym gumki igłą.
-Mia to istny wulkan - dołożył Tyson. - Flirciara pierwszej klasy.
-Ty też jesteś świnią, Tyson. Trzymałeś język za zębami, chociaż wiedziałeś, że u Biebera kwitnie taka perełka. 
-Nieokiełznana.
-Dzika.
-Perwersyjna.
Jestem ciekaw, jakiego koloru jest piżama Viv.
-Mógłbym grzeszyć z nią przez całą noc.
-I cały dzień.
-Do białego rana.
Czy patrzy w sufit, w falujący cień firany, gdy leży skąpana w zmroku?
-Pragnę zauważyć - oświadczył uroczyście Zayn - że Bieber jest jedynym, który odstaje w komentowaniu.
-Prawda - zgodził się David. - Nie mów, że nie zauroczyły cię te dwa  cudeńka na przodzie i dwa na tyle.
Spojrzałem po ich twarzach, wyczekujących, podejrzliwych, pod ich wyrazem ugiąłem się i mruknąłem:
-Tak. Mia jest boska.
Ale Viv jest niebem. Czymże byłby świat, gdyby niebo utraciło cnotliwość?





~*~


Ja to sobie tak czasem myślę, że gdybym nie wiedziała, o co mi chodzi, to w życiu nie połapałabym się w tym, co piszę, więc brawa dla Was ahahahahah :)






środa, 17 sierpnia 2016

Rozdział 7 - Wild at heart


Rześkie poranne powietrze spało jeszcze w kłębach spalin w centrum, gdy ściśnięci całą czwórką koczowaliśmy w czarnym vanie o przyciemnionych szybach i fałszywych blachach. Czarni od pasa w górę, czarni od pasa w dół, czarni w sznurówkach, czarni w bokserkach - cały nasz ubiór krzyczał spraną czernią. I w końcu sami staliśmy się czernią, gdy nasunęliśmy na twarze czarne kominiarki. Wtedy czerń prowadziła na smyczy resztę barw. I resztę wyblakłego świata.
Opony tuliły się do wysokiego krawężnika na przeciw głównej siedziby jednego z mniej podrzędnych banków. Ze skronią wtopioną w szybę obserwowałem kątem oka drzwi, liczyłem częstotliwość otwierania ich i ponownego zamykania. Liczyłem liczbę odwiedzających i średni czas ich pobytu. Liczyłem tendencję spadkową i jej najgłębszy szczebel. W tym czasie Tyson siedzący za kierownicą wymieniał ostatnie instrukcje z szefem. Z kolei Zayn i David na tylnych siedzeniach oplatali się w pasie sportowymi torbami i przykrywali je obszernymi bluzami o kolorze zimowej nocy na pustkowiu. Wszystkie guziki zostały zapięte. Kości rzucone. Magazynki naładowane. A moralność zagubiona. 
-Na mój sygnał - powiedziałem półgłosem. Cztery pojedyncze dłonie pieściły cztery oddzielne klamki w drzwiach. Oddechy zamarły i słychać było tykanie zegara z wnętrza banku. Profesjonalizm oblał nasze kości jak krew. - Teraz - uszedł ze mnie stłumiony szept. Niczego więcej nie trzeba było.
Drzwi rozeszły się na boki i po mrugnięciu zamknęły. Całą hordą ruszyliśmy do wejścia. Wszedłem pierwszy, Tyson zamykał nasze szeregi, osłaniał tyły i osłaniał też pistolet, którego wąska lufa wychylała mu się spomiędzy palców. Gdy zamknęły się za nami drzwi banku, krzyknąłem głosem oplecionym w chrypę, by wszyscy padli na ziemię, po czym wypuściłem cztery celne strzały w kamery monitorujące placówkę. Szkło posypało się spod sufitu, a ludzie przecierali garniturami podłogowe hektary, wili się pomiędzy filarami, ich przerażenie pełzło tuż za nimi. 
Plany rozrysowane na pożółkłym papierze przesiąkły przez kartki i rozpłynęły się po banku - wszystkie zakamarki, wszystkie kąty z możliwymi włącznikami alarmu, wszystkie drogi prowadzące na zaplecze, każdy kontuar z wysoką ladą, pod którą drżą półżywi w swym strachu ludzie. Wspomnienie tego wszystkiego kreśliło nam drogę do sejfu, pośród powykrzywianych ciał, pośród ich niemych modlitw. To zaskakujące, jak wielu chrześcijan rodzi się, gdy w pobliżu śmierć ostrzy kosę. 
Byliśmy już pod ścianą oplecioną w tytanowe blachy i Tyson poderwał z podłogi kierownika oddziału. Chłód lufy pistoletu giął mu kolana; pod naporem dwóch włosy na czubku głowy oprószyła mu siwizna; przy trzeciej wygłaszał żale nad niską pensją żony, która po jego śmierci zostanie w intymnym związku z kredytem hipotecznym; metalowy kwartet pchnął zasuwę sejfu i pokierował palcem kierownika po zabezpieczeniach sejfu. Z lewa na prawą, z prawa na lewą, opuszka jego palca brnęła przez kolejne guziki; on sam roztapiał się w kałużę potu skraplającego się na jego czole i karku oblepionym mokrym kołnierzykiem. Paskudny obraz ludzkich słabości. 
Dźgnąłem go pistoletem w tyłek. Podskoczył, jakbym wsypał mu za majtki garść rozżarzonych węgli. Rozrywka dużych chłopców - to jedyny powód, dla którego nie spieszno mi być mężczyzną.
Torby z czarnego poszycia powoli pęczniały gotówką, ostre jak brzytwy noże rozcinały nam usta w szerokich uśmiechach skrytych pod kominiarkami. David poddał się pokusie i prócz tego, czym dorodnie wypchał torbę, plikami banknotów o wysokich nominałach napełnił jeszcze kieszenie na pośladkach, na cały ten pieniężny pas naciągnął bluzę. Jego oczy zdradzały, w jak wysokoprocentowym wynalazku utopi te okrągłe sumy. I gdyby nie Amy, topilibyśmy je razem, do dna, pod dno, aż po debet na koncie. Paradoksalnie Amy opróżnia moją kartę kredytową i jednocześnie utrzymuje jej stan na wysokim poziomie przyzwoitości.
Mieliśmy już wychodzić. Mieliśmy pakować się z powrotem do furgonetki i uwolnić spocone włosy spod władz kominiarek. Mieliśmy. Bo kiedy wyszliśmy z sejfu, dostrzegliśmy kurtynę bursztynowych włosów znikającą za drzwiami na zaplecze. Ja i jeden z cichociemnych, którego postura wskazywała albo na Zayna, albo na Davida, puściliśmy się biegiem, przeskakując ponad drżącymi ludźmi. Przelazł przez drzwi pierwszy, tuż za nim ja z nie mniejszym zapałem, by dorwać intruza i pożegnać się z nim jak z intruzem - szybko i nadzwyczaj humanitarnie. Tymczasem dziewczyna przebiegła za kolejne drzwi, te próbowała za sobą zatrzasnąć, jednakże natrafiła na opór ze strony stopy w czarnym masywnym adidasie i jej zduszony pisk obiegł zaplecze. Wkrótce dołączyli do nas pozostali. Złota rybka wplątała się w sieć czterech wygłodniałych rybaków.
-Nie chowaj się, cukiereczku - poznałem głos Zayna. - Przed nami nie uciekniesz.
-Szkoda twojego czasu - zawtórował mu David. - Zwłaszcza że zostało ci go tak niewiele.
-Przestańcie ją dodatkowo stresować - skarciłem ich szeptem i jako pierwszy wszedłem do ostatniego pomieszczenia na trasie ucieczki. 
Brązowowłosa stała w kącie, napierała plecami na ściany, jakby lada moment miały jej ustąpić. Ale nie ustąpiły. Zamiast tego w pokoju zrobiło się duszno od pięciu wypuszczanych oddechów i braku wentylacji. Otoczyliśmy ją jak dziką świnię na polowaniu. Tyson, ten, którego łapy nie znają wyczucia, szarpnął dziewczynę za włosy, pokazał nam jej twarz zalaną czarnymi łzami z dodatkiem spływającego po policzkach tuszu do rzęs. Nie miała więcej niż osiemnaście lat i w swe sidła zaplątało mnie nieodparte wrażenie, że to nie pierwszy raz, kiedy widzę tę buzię, że ta anielska słodycz spojrzenia nie jest mi obca. 
Wtedy dziewczyna szarpnęła się, jakby sądziła, że ta sieć, która ją oplątała, da się tak łatwo zerwać, i ściągnęła z głowy Tysona kominiarkę. Co prawda kolorystycznie nie zauważyliśmy większej różnicy. Jednak nasza rybka przyjrzała się twarzy Tysona i jasnym było, że poranny wschód słońca był jej ostatnim. Takie były procedury. Podporządkowywałem się nim nie raz i nie dwa. A jednak dziś coś przytrzymywało mi pistolet w kieszeni. Schwytała mnie niewidzialna ręka boska i wyssała całe zło, którym przesiąkłem.
-Zły ruch, maleńka - warknął Tyson, po czym spojrzał na mnie. - No dalej, na co czekasz? Aż wpadną tu gliny? Sprzątnij ją i zwijamy się stąd.
Przyjrzałem się dziewczynie przez szpary w kominiarce. 
-Nie zabiję jej - powiedziałem spokojnie. 
-Co znaczy: nie zabiję?
-Zawsze to ja odwalam najczarniejszą robotę i tym razem mówię nie. Nie zabiję jej. Jeśli chcesz, zrób to sam. Ja na nią ręki nie podniosę. Jest zbyt ładna, by ginąć. 
Tyson zapowietrzył się jak upośledzony kaloryfer, ale w końcu pchnął dziewczynę w moim kierunku, ta poleciała bezwiednie, kończąc zahaczona o moje ramię. Chwyciłem ją stanowczo, choć z nutą delikatności; kosmyk jej włosów połaskotał mnie w nos owinięty w bandaż czerni. 
-Co chcesz z nią zrobić? Nie zamierzam iść do pudła dlatego, że nagle zapragnąłeś zabawić się w Romeo. 
-Bierzemy ją ze sobą. - Słowa wypłynęły ze mnie, nim zdążyłem przepuścić je przez filtr rozsądku. 
-Wiesz, co myśli szef o braniu zakładników.
-Mam mocny argument. - Na przykład córki w podobnym wieku. - Zmywajmy się stąd, dopóki gnat nie zacznie korcić mnie w kieszeni.
Jako że do mnie należała zakładniczka, jeśli można mówić o jakiejkolwiek przynależności, szedłem na czele. Owiewał mnie jej zapach, tak różny od stęchlizny przeżartych piwniczną wilgocią ubrań. Coś na kształt bzu i gumy balonowej. Do dziś nie wiedziałem, że zapach może działać kojąco, ale obwiązał mnie nagły spokój i niemal wetknąłem nos w jej włosy, by nawdychać się tego słodkiego aromatu na zapas. 
David i Zayn kroczący za nami, rozlali na biurkach, podłogach i drzwiach sejmu chlor; ten wygryzł z banku wszelkie ślady biologiczne naszej dewastacyjnej obecności. Odór chloru wyparł nawet zapach włosów o barwie karmelu, które powoli dosięgał wiatr z ulicy. Rozbiegane szeregi zamykał Tyson, pożegnał ludzkie serpentyny przykrywające podłogę dwoma niecelnymi wystrzałami w lampy. Potem całą drużyną spieszyliśmy przez szerokość chodnika na ukos do furgonetki, a szatynka bezwiednie płynęła za nami. Skończyła pod pokrywą bagażnika. Mój testosteron, którego dowodu domagał się Tyson, pchnął ją przez wysoki próg. Wylądowała niezgrabnie w okolicy zapasowej opony i wzniósł się za nią kurz spod zatrzaskiwanej klapy.
-I co dalej? - spytał David, zdejmując kominiarkę, pot spływał mu wąską stróżką w dół czoła. - Co dalej z nią? 
-Powiedziałbym ci, gdybym sam wiedział. Ale nie mam pojęcia. Po prostu zrobiło mi się jej żal. Poza tym mam nieodparte wrażenie, jakbym gdzieś już ją wcześniej spotkał.
-W łóżku, po imprezie.
-Nie pieprzę takich małolat. W każdym razie nie pieprzę na co dzień.
 Wpadłem w wir myśli. Te rysy twarzy, te oczy, nawet zapach - wszystko to prowadziło do jednego wspomnienia, które ugrzęzło między pozostałymi.
Wstrząsnął mną chłodny powiew wiatru, chlor przewijał się przez niego w roli motywu przewodniego, i wskoczyłem do furgonetki przed mrukliwym pohukiwaniem policyjnych syren; ich operowy śpiew spiął moje mięśnie na kamień. Tyson spalił gumę przy starcie, czarne szarfy przyozdobiły asfalt, który zostawiliśmy hen daleko za sobą. I już gnaliśmy wschodnią obwodnicą, i już gubiliśmy miejski zgiełk, i już nie straszne nam były połyskujące błękitem koguty na dachach radiowozów. 
-Gratuluję sprawnie przeprowadzonej operacji, panowie - odezwał się Zayn, ale nikomu nie było w myśli odpowiadać. Bo sprawność operacji pozostawiła wiele do życzenia; oplątały ją pasma bursztynowych włosów z domieszką miedzi. 
Deszcz szarpał się w sidłach szyb, gdy pędziliśmy po wertepach leśnej odnogi. Okno parowało pod naporem mojego gorącego oddechu. Wąskie smugi powolnie układały imię Vivien na gładkiej tafli szkła; moje myśli płynęły wraz z nimi, ku niej. Ku jej rozsądnym oczom; ku inteligentnemu spojrzeniu, którym podkolorowuje mdłą szarość; ku jej łagodnym krągłościom, do których lgną moje dłonie; ku przygodzie, ku zagadce, ku niej - bo cała jest jak kraniec tęczy: widoczna, ale nieodkryta. Obiecałem sobie odkryć mgłę, która ją spowija, bym i ja mógł się pod nią skryć.
Dojechaliśmy. Szarpnięcie vana rozmyło fantazję z Viv na czele. Zamrugałem pełen roztargnienia; magazyn z czerwonej cegły wyrósł sprzed przedniej szyby. Skwar jak znad rozgrzanej patelnii wywabił mnie z auta, w paru susach przemknąłem spod podniebnej rynny do osłoniętego budynku, w progu otrząsnąłem się z łez deszczu.
-Dobrze was widzieć, panowie - przywitał nas szef. - Forsa na stół i czekam na szczegółowe sprawozdanie.
-Bez komplikacji - odrzekł Tyson, po czym spojrzał na mnie. Wiedziałem, do czego pije. - Z wyjątkiem tragicznego w skutkach zaćmienia Biebera. 
Brew szefa drgnęła niespokojnie i ja drgnąłem wraz z nią.
-Przygruchał sobie jakąś małolatę  i nie pozwolił odstrzelić jej łba.
-Puściłeś ją wolno?- zaatakował mnie szef.
-Wsadziłem ją do bagażnika - burknąłem półgębkiem. - Nie zabiłbym jej. Nie mogłem. Za młoda, za ładna i zbyt znajoma.
-Nie płacę ci za zadurzanie się w coraz to nowych pannach, tylko za brudną robotę.
-I robotę wykonałem - wszedłem mu w słowo. - Kasa dostarczona, żadnych strat w naszych, czego chcieć więcej?
-Pustego bagażnika. - Szef przemierzył magazyn w poprzek. - Dawaj tu tę małą.
Kimże jestem, by sprzeciwiać się wielkiemu ojcu całego mojego majątku?
Przekleństwa wylatywały mi z ust jak motyle, kaptur kłębił się naciągnięty głęboko na głowę, by moje oczy, mój nos, cała moja twarz pozostała zagadką dla świata i dla niej. Pokrywa bagażnika jęknęła żałośnie, gdy poderwałem ją w lot. Zewsząd oplątały mnie sidła dziewczęcego zapachu, dziki bez uderzył mnie w twarz. Ale nie miałem czasu upajać się nim i upajać, bowiem kobieca zdobycz zerwała sieci i wychynęła z bagażnika otulona żywą kurtyną włosów. Schwytałem ją na tors, w obręcz niespokojnych ramion, i prawie pocałowałem w głowę - usta już biegły do jej ciepła, oczy zachodziły czułą mgłą. Otrzeźwiły mnie jej zęby, ostre niczym szpilki kły; wgłębienia po nich wydobyły z mojej piersi zwierzęcy ryk i ukróciły tę czułość, którą chciałem ją otoczyć.
-Nie szarp się, bo zgubię swoją wrodzoną delikatność - burknąłem spod fałd obszernego kaptura.
-Wrodzoną delikatność? - zakpiła; język miała opiłowany i cięła nim słowa jak brzytwą.
-Żebyśmy się dobrze zrozumieli - powiedziałem i pchnąłem ją na wysokie drzwi furgonetki. Poraziło mnie podobieństwo, ale do kogo, tego już nie wiem. - Gdyby nie moja łaskawa dobroć, już dawno śrut penetrowałby ci czaszkę, więc okaż szczyptę wdzięczności, co?
Jej wdzięczność miała konsystencję śliny spływającej mi po rzęsach. Chwyciłem jej włosy i ich miękkością otarłem sobie twarz, której ona nie ujrzała; kamuflaż dresowego materiału wysuwał mnie na prowadzenie.
-Jakie ty masz szczęście - powiedziałem w powietrze przed sobą; szatynkę ciągnąłem na smyczy wyciągniętej ręki, wygniotłem jej cały rękaw.
-Mamy nieco inne pojęcie szczęścia.
-Za tę ślinę od kogoś innego dostałabyś solidnie po pysku. Albo po tyłku. Albo i po pysku, i po tyłku.
-Nie szarp mnie - warknęła złowrogo, aż mi się włosy na karku zjeżyły.
W odwecie szarpnąłem nią mocniej, pogubiła nogi na gruzie zalegającym pod drzwiami i gdybym jej nie trzymał, wywinęłaby orła w progu. Trzykrotnie jej szczęście miało bezpośredni związek ze mną. Niech więc nie mówi, że pojęcie szczęścia jest względne. To jedynie dbałość o uśmiech w zderzeniu z drobnostkami.
Nic nie było tak interesujące, jak metr siedemdziesiąt opięte w jeansowych szortach, toteż wygłodzony w kwestii dziewczęcego piękna wzrok w liczbie trzech i pół pary, bowiem szef zerkał tylko jednym okiem, uderzył w naszą zdobycz promieniami. Spostrzegłem, że tylko moją głowę zdobi kaptur i przekląłem doświadczenie, które podpowiedziało mi, że darowałem długowłosej życie tylko po to, by zabrał je kto inny. Niesprawiedliwość trzyma się mnie na uwięzi, przez nią w moim życiu brakuje przestrzeni na oddech; duszę się w utrapieniach pomiędzy powinnościami a moralnym znakiem stopu.
-Wychylanie się przed szereg nie wróży niczego dobrego - przemówił szef; chrypa w jego głosie zasiała mróz w klatce monumentalnych ścian. - Nie sądzisz, złotko?
Jego kciuk przesiąknięty tytoniowymi oparami zatańczył na policzku nieznajomej. Trzymając ją za ramię, trzymałem jej życie na wyżynach. Puszczę - i pociągnie ją przełęcz nabojów i łusek.
-Który z chłopców wykopie tej pięknej młodej damie dół? 
-Szefie - wycedziłem przez zęby. - Nie dałoby się tego jakoś... obejść? Może pranie mózgu? Albo mały szantaż? Ale nie stryczek.
-Stryczek to czasy średniowiecza, synu. Preferuję nowoczesną technologię. - Popieścił uchwyt pistoletu, obity skórą, z wypustkami pod spoconą dłoń. - Skoro ty nie masz jaj, pokażę ci swoje.
Chuchro okalane huraganem włosów przestąpiło z nogi na nogę, plecy oparła na moim torsie. Czyżby definicja szczęścia zapuściła w niej odmienne korzenie? Tak czy owak, byłem jej przystanią; nie pomostem przy brzegu, a deską na wzburzonym morzu. Osobiście wybrałbym deskę niż spienione grzywy fal.
-Ile masz lat? - spytałem dziewczynę przez ramię.
-Osiemnaście - odrzekła, jej głos niósł się stłumionym echem po podłodze.
-Cóż za zbieg okoliczności. - Spojrzeniem dźgnąłem szefa w pierś. - To raptem dwa lata więcej od Viv i Mii.
Przyłapałem się na odmiennej deklinacji: imię Mii uleciało ze mnie jak wydech; wraz z imieniem Viv nabierałem powietrza, jakby ona była moim powietrzem, jakbym nią oddychał.
Szefa boleśnie ugryzło sumienie. Widziałem w jego oczach bezkontaktową walkę między złudzeniem dobrego ojca a bezlitosnym zabójcą. Po czterech nieczęstych wstrząsach nastolatki rękojeść pistoletu wtuliła się w surowe wnętrze kieszeni. Szczęka szefa złagodniała, spiłowano mu kości policzkowe i już nie kłuły ostrym zarysem.
-Do piwnicy z nią - postanowił. Po mnie spłynęła ulga, po dziewczynie coś, co znajdowało się na drugim krańcu osi, którą ulga rozpoczyna. - A z tobą jeszcze porozmawiam, chłopie - ostrzegł mnie. - Trzy światy z tobą. Trzy światy, nie jeden.
Woda skraplała się z sufitu i prowadziła krętym szlakiem schodów do piwnicy. Starożytna żarówka wydała z siebie ostatnie tchnienie; na tym końcowym oddechu trwa już od roku. Mrugnęła, oświetlając wąski korytarz spleciony z omszałych cegieł; to nim holowałem za sobą dziewczynę. Wciągnąłem ją za próg jedynego pomieszczenia w podziemiach i zamknąłem za nami drzwi. Wąska smuga słonecznego światła przedzierała się przez szparę przy suficie, oblepiała kolorem materac w rogu. Przygniotła go para zgrabnych pośladków, które ściągnęły rozchwianą osiemnastolatkę ku ziemi.
-Będziesz żyła  - zapewniłem ją; zapewniłem też siebie. O czymś, co było tak niepewne, jak pewien był zachód słońca. - Już ja tego dopilnuję.
-Skoro zgrywasz bohatera, trzeba było puścić mnie wolno.
-Najwyraźniej baby już takie są - mruknąłem zniesmaczony, mocując się z kawałkiem sznura, którym unicestwiłem jej rozszalałe ramiona. - Dasz im palec, wezmą całą rękę. Dasz im ciastko, spytają czemu nie tort. Nie do wytrzymania. 
-Ale nie narzekasz, kiedy dają ci dupy.
-Bo wtedy ja biorę, a dają one. Czujesz różnicę?
Aby uwypuklić niechęć względem mojej osoby skulonej na kuckach w rogu, pod szczeliną, w której szalał przeciąg, odwróciła się twarzą do muru, ręce zwisały jej spomiędzy prowizorycznych kajdanek. Prychnąłem gorzko oburzony jej postawą wobec mojej pobłażliwej dobroci, bowiem mógłbym zamknąć drzwi tego teatru jeszcze w banku. Wyszedłem z piwnicy pchany słodkawym zapachem, melodramat jej westchnień przesiąkniętych irytacją i nerwową dezorientacją goniły mnie do końca korytarza. Wbiegłem stromymi stopniami na parter magazynu, tam stanąłem w drzwiach i wskazałem kolejno każdego z rozpostartych na kanapach obitych powycieranym sztruksem.
-Nie dotykać jej. Małym palcem, dużym palcem, po prostu nie dotykać.
-To nie twoja własność, kolego - zaprotestował David.
-Dlatego ja też jej nie dotykam. Pilnować owszem, ale nie zbliżać się bliżej niż to konieczne. 
-Konieczność to kwestia względna, stary. Męska konieczność ma jeszcze głębsze dno i kto jak kto, ale ty dobrze o tym wiesz.
-Twoje wywody nie zmieniają faktów. Macie jej nie dotykać. Dowiem się, jeśli któryś położy na niej łapy. 
-Zakochałeś się?
-Nie sądzę. Muszę sobie jedynie przypomnieć, skąd ją znam. Jeśli nie spotkałem jej wcześniej w żadnym bardziej duchowym miejscu, sam zadbam o jej likwidację.
Kierowałem się już do drzwi, kiedy szef mruknął pod nosem:
-Nie wydaje mi się, żeby było cię na to stać, Romeo. - A potem dobiegł do mnie jeszcze stłumiony podtekst: - Osobiście zadbam, by żadne czarne czy białe łapy nie zakłóciły jej spokoju. To działa obustronnie Bieber. Twoje ręce również powinny trzymać się na krótkiej smyczy.
Z magazynu wypchnęła mnie złość potęgowana obrzydzeniem do wszelkiej formy szantażu. Jak i również wyraźne rozdrażnienie myślą, że aby postawić na swoim, muszę uwiązać ręce w kieszeniach i nie wychylać ich przy Viv, bo lgną do niej po omacku, na oślep, a zawsze trafią.
Wracając w półmroku do domu, zachodziłem w głowę, jak rozpalić w Viv ogień z jednej lichej iskry, która przygasa równie szybko jak mój zapał.
Bo jak wywabić z niej część, która mnie pragnie, zatrzymując pod kluczem jej urokliwą niewinność? 
Tę sztukę zgłębiam nocami, gdy z jej powodu nie mrużę oka. Przyzwyczajony do kobiecej uległości, teraz cierpię katusze. Każde "tak" zmienione na: nie, dziękuję, nie mam ochoty. Każdy dotyk traktowany jak strzęp języka ognia. A przecież nie zrobiłbym jej krzywdy. Bo Viv nie jest dziewczyną, w której się rzeźbi - wstydziłbym się zostawić na niej rysy.
Tam, gdzie obwodnica schodzi na trasę przez centrum, myśl o Viv wciąż trzymała się mnie uparcie i piętnaście minut później, otulony odorem wyziewów motoryzacyjnych, omal nie przegapiłem skrętu na osiedle. Nie wiem, jak smakuje głębokie zadurzenie, ale gdybym miał postawić nań ostatniego dolara, wskazałbym sklejone snem oczy Viv o poranku i wąsko skręcone loczki wpełzające jej w kąciki ust.
Samochód zatrzymał się nieopodal zewnętrznego parapetu, który Amy zmieniła w stołówkę dla osiedlowych ptaszyn. Ziarna słonecznika przeplatają się na nim z niedojedzonymi płatkami owsianymi. Dziś zakwitły również cztery jagody przyprószone cukrem pudrem i łyżka niewylizanej nutelli. Gdyby nawyki żywieniowe ptaków pokrywały się z tymi Amy, nie musiałbym inwestować w farbę - ptasie pióra oblepiłyby nasz dom potężną warstwą.
Od progu przywitał mnie brzęk tłuczonego talerza. Pełen trwogi ściągnąłem buty i czmychnąłem do salonu.
Na Boga - było pierwszą myślą, jaka przedarła się przez moją głowę, gdy czubek dużego palca u stopy zetknął się z najwytrwalszym odłamkiem szkła, który odskoczył aż pod drzwi. Potem dopiero zobaczyłem Mię poczerwieniałą na twarzy i Viv trzymającą w rękach to, co z talerza zostało. Reszta kryształów przemieszana okruchami ciastek rozbiegła się w panice pod nogami.
-Oddałabym roczne kieszonkowe, by mieć za siostrę kogoś nieco bardziej rozgarniętego. Psujesz mój wizerunek, na który pracuję miesiącami - zaatakowała Mia. Wtedy pomyślałem, że złość to jedyne, co czyni ją seksowną.
A potem spojrzałem na Viv i wszelki słuch o Mii zaginął pośród wysokich murów oplatających drugą bliźniaczkę.
-Przepraszam - bąknęła; słowa wychyliły z jej oczu łzy. Te piękne, okropne, słone, słodkie łzy, które chciałem z niej scałować.
Potem gnała już po schodach, unosił się za nią bajeczny zapach stłumionej wanilii, dolna krawędź kusej spódniczki powiewała w przeciągu i otworzyłbym wszystkie okna i wszystkie drzwi na przeciw, by materiał skąpany w brązie poszybował pod sam sufit. Odprowadziłem jej nogi, te wymarzone długie nogi zamknięte w gładkich zakolanówkach, na piętro. A potem wyobraziłem sobie, że wskakuję do basenu pełnego kostek lodu, i ucisk ciała na ubrania stopniowo zelżał.
Dziewczęcy czar nie dał mi odpocząć. W sekundę po tym jak bambus wyrosła przede mną Mia, a w jej oczach tańczyło tysiące zachcianek.
-Mam sprawę niecierpiącą zwłoki - powiedziała z rozkojarzeniem w głosie. Jej palec przechadzał się po mojej piersi, dźgał czułe punkty, które tak doskonale znał; wodziłem za nim wzrokiem, do opuszki muśniętej czarnym lakierem przykleiłem parę oczu. Pieprzyć jej urokliwy seksapil. - Muszę wynająć twój dom na weekend. Planuję imprezę.
-Co będę z tego miał?
-Jakoś się dogadamy. - Puściła zalotne oczko i wiedziałem już, by nie zagłębiać się w dół, który kopie moją naiwnością.
-Robienie z tobą interesów nie wróży niczego dobrego. Powiedziałbym nawet, że grozi kalectwem - odparłem ogólnikami, bo Viv, bo Amy, bo ja - ten, który nie przyznaje się do samego siebie.
-Jeśli zaszalejemy, kalectwo zawiśnie w powietrzu. Jak wtedy, gdy...
Słowa zostały uwięzione pod ciężarem mojej dłoni; ta przyległa do ust Mii; głos omal nie przedarł się przez szpary między palcami, splątałem go w supły i w porę przechwyciłem.
-Masz moje błogosławieństwo - powiedziałem, przymuszony do tego siłą jej spojrzenia, siłą trzepotu nieproporcjonalnie długich rzęs. - Tylko uprzedź mnie, kiedy zamierzasz sprowadzić pod mój dach hordę rozszalałych nastolatków, żebym zabrał stąd moje maleństwo.
Nie skończyłem jeszcze, a Amy, maleńka jak wiśniowa pestka Amy, wisiała u moich kolan. Pochwyciłem ją wysoko w ramiona, pod sufit, i jeszcze wyżej, moje szczęście, moją najdroższą miłość, moje słońce i mój obłok zakrywający promienie, gdy jest ich przesyt. Wtuliła podkolorowany dżemem pyszczek w moją szyję; nasza wzajemna tęsknota potrząsała niebem i ziemią, bo gdy kocha się tak mocno, że knykcie bieleją w oczekiwaniu, i ta ziemia, i to niebo sypią się na głowę i drżą pod stopami.
A pachniała, jakby skąpała się w koszu pełnym owoców leśnych.
-Zrobiłaś mi coś dobrego na kolację, misia? - zagaiłem, szczypiąc ją w policzek.
-Herbatniki - wydyszała zziajana, spocony kosmyk włosów przylepił się do jej czoła - z dżemem. 
-Wykwintne danie - przyznałem. - W każdym razie prawie tak pomysłowe jak płatki kukurydziane pływające w jogurcie. Robisz postępy.
Wzrok umykał mi w stronę schodów i Amy też wyczuła w powietrzu zapach rozkojarzenia, bowiem wyślizgnęła się z moich rąk i pchnęła moje kolano trasą Viv, szlakiem jej subtelnego zapachu i tego, co za sobą rozpyla. Nie wiem, co to jest; wiem natomiast, że jestem temu czemuś nadto uległy.
Wspiąłem się po stopniach na piętro, dziś niebywale skrzypiały pod moimi bosymi stopami. Trzask drwa krzyczał, a ten krzyk płoszył moją wyjątkowo płochliwą sarnę. Drzwi sypialni zostawiła uchylone; to zaproszenie dla mnie, niespokojnego ducha, posiadacza podekscytowanych jej niewinnością rąk. Siedziała skulona na parapecie, na którym dotychczas mieścił się jedynie kwiat w ozdobnej doniczce i moje dłonie w pochyle, gdy wypalałem papierosa. Również i teraz oparłem się o krawędź, kostkami dotknąłem jej nagiego uda, całkiem przypadkowo. Mój oddech popieścił jej szyję, ale nie rozgrzał; sama bowiem rozpalona była jak dolna krawędź szklanki z herbatą tuż po zaparzeniu.
-Czemu dajesz jej się tak poniżać? Nie jest od ciebie lepsza, w niczym, postaw jej się - szepnąłem czule, by zagrzać jej rozedrgane serce do walki. Nie przyniosło to jednak wizualnych efektów.
-Wszystko w porządku - zapewniła zaparowaną jej oddechem szybę. - Wszystko jest w porządku.
-Myszeczko, próbujesz teraz oszukać siebie czy mnie? Bo jeśli mnie, odpuść sobie. Może i na takiego wyglądam, ale głupi nie jestem. I zdaje mi się, że twoja biedna buzia też ma w tej sprawie coś do dodania. Nie nazwałbym porządkiem siniaka na policzku i odłamka szkła w wardze. Jazda do łazienki, zajmiemy się tym.
-My? - spytała z nutą przerażonego zawahania.
-Służę pomocą. Mam doświadczenie w kwestii opatrywania uporczywych skaleczeń. Wierz lub nie, ale odkąd Amy jest na świecie, kupiłem więcej plastrów niż prezerwatyw.
Nie sądzę, by przekonało ją dosadne podsumowanie. W każdym razie coś nią poruszyło i zdjąłem ją z parapetu bez szram po wierzgających paznokciach domagających się uwolnienia jej ciała z klatki dłoni. Poprowadziłem Viv do otwartej łazienki, tam po posadzkach pełzł zapach orzeźwiającego szamponu. Usiadłem na zamkniętej klapie ubikacji w rozkroku, moje kolana same krzyczały, czego oczekują od Viv. Ale ona nie wiedziała, czego oczekuje od siebie. Dlatego jak ją puściłem, tak stanęła na środku, zagubiona w samej sobie, w wąskich korytarzach drobnego ciała.
-Nie wysyłam zaproszeń - poinformowałem. - Na moich kolanach się po prostu siada.
-Dziękuję, postoję. - Drgnęła z gracją.
-Jak już mówiłem, to nie zaproszenie. To nakaz. Nie będę się bawił w pielęgniarkę na stojąco.
-Nie proszę cię o to.
-Nie musisz. Sam się o to proszę. Zadurzając się w tobie.
Moja szczerość zbiła ją z tropu, który gubiła i bez tego. Ale po rumieńcach, które miałem nadzieję dostrzec w pełnej krasie, nie było śladu. Zbliżyła się, dotknęła dłońmi rzepki w moich kolanach, wzdrygnął mną prąd jej motylego dotyku. Wtedy przycupnęła delikatnie na skraju. Wkrótce skraj był już połową uda, a wsparciem jej rąk moje ramiona, których trzymała się kurczowo, choć niepewnie. Niepewność - to jej drugie imię, przeplatane z całą serenadą innych drugich imion.
-We wszystkich fan fiction, które przeczytałam, było dokładnie na odwrót - powiedziała cicho. Wzniosłem oczy pod sufit, dziękując Bogu za dziesięciowyrazowe zdanie z jej ust; to prawdziwy przełom. - To chłopak przychodził z podbitym okiem, nie dziewczyna.
-Odwracamy bieg historii - szepnąłem jej do ucha i zadrżałem w śmiechu, gdy wstrząsnął nią mój niski głos obrośnięty w chrypę.
Potem nie było niczego zjawiskowego. Oczywiście dopóki wzrok nie zabłądził z powrotem w stronę Viv. A błądził non stop. Ostrożnie wyjąłem z jej wargi odłamek szkła, na ustach pozostała kropla krwi, którą chciałem dotknąć; chciałem dotknąć jej ust, tak by krew była tylko pretekstem.
-I nie płacz już więcej - powiedziałem, zauważając zaschniętą łzę na kości policzkowej. 
-Płacz to jak oczyszczanie organizmu z nadmiaru soli.
-Założę się, że twoje łzy są słodkie.
-Nie są.
To się stało, tak po prostu, jakby zwolniono we mnie blokadę. Nachyliłem się z wytkniętym krańcem języka i polizałem jej policzek, otarłem wielki ślad po łzie, by nie mógł tego zrobić nikt inny. Smakowała solą, świeżością i miętą kremu nawilżającego.
-Obśliniłeś mnie - zachichotała. Był to śmiech wytrącający łzy: kilka kolejnych pociekło jej po policzkach, ale tylko po to, by następnych nie było.
-Obślinienie ciebie było prawdziwym zaszczytem.
Wodziłem kciukiem po zarysie siniaka. A potem każdą opuszką z osobna. W jednej chwili czas stanął jak wryty, bo i mnie wryło w siedzenie: ujrzałem kontur nadgarstka, a potem jej dłoń przylgnęła z wierzchu do mojej i przytrzymała przy swoim policzku, mój dotyk gasił jej cierpienie, a szeroko otwarte oczy zakradały się wgłąb moich, przymrużonych szaloną bliskością.
-Masz szorstkie dłonie - zauważyła. - Nie wiem, dlaczego tak je lubię. I dlaczego tak lubię ich szorstkość. I dlaczego coraz bardziej podoba mi się, gdy trzymasz je tak blisko mnie.
Jej słowa zamknęły mi oczy. Policzek miała tak gładki, że ledwie czułem go pod palcami, nieruchomymi palcami, skostniałymi pod muśnięciami jej palców. Nachylałem się, nachylałem, aż wpadłem w chmurę waniliowego powietrza. Otworzyłem oczy i jej już nie było. I ucieszyłem się, że jej nie ma - dała mojemu sercu czas na powrót do piersi, z której się wyrwało.





~*~


Czy ja właśnie dodałam rozdział??? Ugh, przepraszam strasznie, że tyle to trwało, ale przyznam szczerze, że chciałam po prostu skorzystać trochę z wakacji + te wszystkie dramy, które mają teraz miejsce, zupełnie oderwały mnie od pisania. ALE JESTEM Z POWROTEM, rozdział mi się podoba i myślę, że następny pojawi się sprawnie, bo mam teraz więcej czasu, tak więc przepraszam i liczę na wybaczenie :)))