Rozdział niesprawdzony!
Miranda Forest miała siedemdziesiąt osiem lat, pół tuzina kotów syjamskich i nieokiełznany dar do panowania nad charyzmą Amy. Gdyby Oklahoma była żywym organizmem, ja mieszkałbym w trzustce, a ona gdzieś na obrzeżach wątroby, w sąsiedniej dzielnicy splecionej gęstym porostem rozrośniętych drzew. Do jej domu nie wiodła asfaltowa droga, po piątym kilometrze zmieniała się w nawierzchnię uwikłaną w korzenie, krusz skał i przesuszone źdźbła trawy; nie bardziej suche niż skóra Mirandy Forest.
Nad jej drzwiami wznosiły się pnącza bluszczu, płot z krasnali ogrodowych siał grozę w sąsiedztwie. Wizyta u niej dawała dwie możliwości: standardowy sposób pukania do drzwi, lub chwytanie za żelazną obręcz wychodzącą z kamiennego lwiego pyska. Jej dom posiadał komin, a z tego komina tlił się czarny jak smoła dym; może to był powód, dla którego korony drzew nad jej dachem szczyciły się liśćmi przynajmniej o trzy odcienie bardziej szarymi.
Wnętrze przypominało wyprzedaż dywanów tureckich: w dywanach były podłogi i ściany, i obicie mebli prezentowało wzór zaskakująco bliski dywanom, z wyjątkiem smug kociej sierści. Żyrandole zwisały z wysokiego sklepienia na dobry metr, odcień światła gonił oranż, zwłaszcza w odbiciu brązowych wykładzin. Dom miał niespełna pięćdziesiąt metrów, kuchnię i łazienkę w komplecie z przestronnym salonem na parterze i ciasną klitkę o ostro ściętych skosach na piętrze, w której szerokość łóżka przekraczała szerokość sypialni i po dziś dzień nie wiem, czy pierwsze wstawiono ściany, czy ramy łoża.
Sama Miranda Forest chodziła w spódnicach z filcu po kostki, okrywała się ponczo z koca w kratę i pijała ziołowe herbaty, kubek nie odklejał się od jej rąk. Nie byłbym zdziwiony, gdybym po wypiciu takiego specyfiku nie mógł wsiąść na powrót za kółko. Pachniała kocią karmą i szarym mydłem, a w jej włosach kwitły liście.
Miranda Forest była jedyną z grona kilkudziesięciu opiekunek, którą zaakceptowała Amy. Odrzuciła długonogie blondynki. Odrzuciła szatynki o bujnych kształtach. Odrzuciła brunetki, zmysłowe i egzotyczne. Wybrała Mirandę Forest - posiwiałą, z bruzdami czasu na twarzy; taką, z którą kwestia romansu nie przechodziła mi nawet przez gardło.
W piątkowe popołudnie stałem przed jej drzwiami, jedną ręką ściskając palec Amy, drugą falując metalem wywodzącym się z lwiej grzywy, tak by uderzał o drzwi.
Otworzyła w wałkach na głowie, ubrana w babciny uśmiech i okruchy ciastek.
-Tak miło was widzieć - powiedziała z radością. - Jak się miewasz, Maurycy?
-Lepiej, niż na to zasługuję - odparłem, nie wyprowadzając jej z błędu. - Przyniosłem pani całą torbę świeżutkich leków. I zakupy jak do wojennego schronu. Amy ma ostatnio wilczy apetyt. - Postawiłem zakupy w progu przedpokoju, delikatnie przepchnąłem przez niego Amy, ale tak, by samemu nie wpaść do tej świątyni kocich dziwactw. Amy i Mirandę Forest łączy zażyła nić sympatii; tylko czasem narzeka na niełaskawy zapach kociego moczu. - Przyjadę po nią jutro wieczorkiem.
-Nie spiesz się, kochaniutki. Nie spiesz się. My sobie tutaj z Lily doskonale poradzimy.
Amy, siedząc u jej stóp z rozwiązanymi trampkami, które powoli zsuwały się z jej nóg, przewróciła oczami. U Mirandy Forest była wszystkim: Lily, Rosie, Molly, Sofie, nawet Jess. Wszystkim, ale nigdy Amy.
Wycofywałem się z nisko zwieszoną głową, gdy dogonił mnie pęd Amy. Uczepiła się kolana i wraz z przelaną na nie miłością wytarła w nie wszystko, co miała w nosie.
-Nie tęsknij za mną za bardzo - powiedziała, przygryzając moje dresy między lewymi czwórkami i piątkami. - I nie imprezuj za dużo, tata.
-Chciałbym - odparłem, tarmosząc jej sypkie włosy. - Ale zdaje mi się, że nie poskromię imprezowego charakteru Mii. Zwłaszcza gdy raczyła zaprosić pół Oklahomy, w tym twoich rozwydrzonych wujków.
-Będziesz pił?
-Tylko mleko.
-Kocham cię.
-Nie masz innego wyjścia. W końcu to ja cię karmię.
-Sama się karmię. Ty tylko kupujesz jedzonko.
-Więc tak czy owak mam w tym swój wkład.
Na co Amy odparła moimi słowami:
-Nie masz innego wyjścia. W końcu mnie kochasz.
Uciekła w ciemnię kociej sierści, drzwi zatrzasnęły się za nią z łoskotem, w środku wzniósł się chór kurzu, a las znów był cichy, mroczny i szarawy.
Stał się jeszcze bardziej szary, gdy koła poderwały w lot chmarę piachu, wirując niespokojnie przy starcie. Wyrwało mnie naprzód, lędźwie wgniotły się w krzyż fotela i wiatr śmignął mi w nierzadko pielęgnowanych włosach przez uchylone okno. Wkrótce wyrosła mi pod oponami droga asfaltowa, niedawny kurz czułem już tylko w ustach i osadzony na włosach w nosie.
Dusiłbym się, gdybym już wcześniej nie został uduszony myślą o wieczornej imprezie pod moim dachem, w moim salonie, o litrach wódki płynących Amazonką na przestrzał, o dziesiątkach spoconych ciał, o ich obcych zapachach, do których nie chcę przywyknąć. Jedyny zapach, którym chcę być otoczony, kurczowo trzyma się skóry Viv. Zapach to nie ubrania - nie zerwę go z niej i nie oddam swoim fantazjom w namacalnej postaci.
Na jednym z długiej listy skrzyżowań, której koniec bawił się ze mną w chowanego, rozśpiewał się mój telefon. Odebrałem, nie poprzedzając tego wnikliwą analizą numeru.
-Jestem w markecie, tym dwie przecznice od twojego domu. - Piskliwy głos Mii zatrzeszczał mi w uchu jak folia aluminiowa. - I musisz po mnie przyjechać.
-Chętnie powiedziałbym ci, co muszę, ale jesteś nieletnia.
Ale że po wyjrzeniu przez boczną szybę dostrzegłem szyld marketu, w którym Mia toczy walkę z zardzewiałymi koszami, zająłem miejsce parkingowe, nakarmiłem monetą parkomat i wszedłem między drzwiami automatycznymi do krainy mrozu i lodu; klimatyzator bowiem szalał jak opętany - prawdziwy pracoholik. Przemierzyłem odległość trzech alejek równoległych względem regałów, dostrzegłem Mię w czwartym, z rękoma niemal pod sufitem, choć wciąż brakowało długości dwóch męskich dłoni, by dosięgnąć opakowania popcornu do mikrofalówki z najwyższej półki. Podszedłem do niej od tyłu, zaparłem dłonie na jej kościach biodrowych i szybkim ruchem poderwałem stopy w białych trampkach od ziemi.
-Brakuje ci dotykania mnie, co? - spytała prowokacyjnie, kiedy powróciła do bycia karłem; jej czoło marszczyło się jedynie nieco powyżej moich ust. To czoło nie zachęcało do małych muśnięć. Bliźniacze - aż krzyczało niemą prośbą. - Widzisz, ile tracisz? Ile wydziera ci się przez palce?
-Przeboleję to, złotko. Wiesz, twój tyłek nie jest niezastąpiony.
-Nie? - uniosła brwi do nieba, stanęła w zachęcającym do pojedynku rozkroku. - W takim razie ile panienek stuknąłeś po naszym ostatnim razie?
Ugryzłem się w najczulsze miejsce policzka. A niech ją piorun trzepnie, dobrze zapłacę.
-Żadnej, ale...
-Sam widzisz, kochaniutki. To ja na ogół dbałam o to, żebyś nie wyszedł z wprawy.
-Jesteście po prostu nieco absorbujące. Nie miałem czasu.
-Nie miałeś czasu na seks? Czy tylko mi się tak zdaje, czy nawet w twoich ustach brzmi to żenująco.
Pchnąłem ją na kosz z maskotkami; zanurkowała w nich po pas, tak że wystawały jej falujące w porywach paniki nogi. Nogi o niepokojąco luźnych zawiasach - otwierają się i zamykają na zawołanie.
-Powiem ci, Mia, że rośniesz na małą puszczalską zdzirę. To nie mój poziom.
-Faktycznie, zapomniałam, że ty pieprzysz tylko pełnoletnie. "Mała" nie spełnia twoich oczekiwań. I wymagań.
-Mówię poważnie, złociutka. Nie szanujesz się.
-Nie szanowałeś mnie - przekręciła. - Tatuś zawsze powtarzał, żeby mówić mu, gdy ktoś nie będzie miał do mnie szacunku; on zajmie się tymi łajdakami.
Przez chwilę zapomniałem, że byłem pieskiem na cierniowej smyczy, którego Mia dostała w prezencie od tatusia.
-Wredna z ciebie suka, wiesz?
-Wiem.
-Gdzie Viv? - zapytałem niespodziewanie.
-A gdzie może być? Siedzi w księgarni na przeciwko.
Odchodziłem już wgłąb uliczki, pchany rozładowaną baterią, która tak jak ja upajała się Viv - całą nią - kiedy Mia rzuciła ociekającym w sarkazm tonem:
-Nie rób sobie nadziei. Viv to typ dziewczyny, która na widok fiuta spyta, dlaczego nosisz w spodniach węża.
Doskonale, pomyślałem. Przekonam ją, że oswojonego węża głaszcze się przyjemniej niż szczeniaka.
Przeszedłem przez ruchliwą ulicę, skryłem się w kamienicy przyozdobionej powyrywanymi z ksiąg stronicami. Tornado wiedzy sklejone z witryną. W sklepie pachniało kurzem i lawendą tanich torebek zapachowych. I wanilią. Ale wanilia nie była wkomponowana we wnętrze. Struga, która przepływa, i już jej nie ma. Przepłynęła przeze mnie. Wspiąłem się po jej szlaku, aż stanąłem na przeciw Viv, na przeciw jej wzroku wtopionego w lekturę. Patrzyła, nie widząc. Widziała, nie patrząc. Czy jej jawny brak zainteresowania nie jest szczytem ignorancji?
-Przepraszam - odezwała się łagodnie. - Mógłbyś się nieco przesunąć? Zasłaniasz mi światło.
-Skąd tak oficjalny ton u dziewczyny, która jeszcze tak niedawno siedziała mi na kolanach?
-Nie powinnam - skwitowała, zadzierając wzrok ku moim oczom.
-Twoja warga tego wymagała. Swoją drogą - postąpiłem w jej kierunku, opuściłem jej dłonie wtopione w książkę - zagoiła się?
Oplótł mnie dystans, jaki wokół siebie rozsiewała. Ale jej skały topniały, kruszyły się i coraz łatwiej było mi się przez nie przedrzeć, choć kaleczyłem sobie palce i kolana. Przebiegłem kciukiem po niemocno widocznym rozcięciu na ustach, tych anielsko pełnych, miękkich jak obłoki, w których cała mieszka. Świętokradztwem jest odwlekanie pocałunku. A jednak oboje to robimy - grzeszymy.
-Szukasz czegoś konkretnego? - zagaiłem, gdy Viv stanęła twarzą do monumentalnego regału, który drgał, gdy oparłem się o niego barkiem. Książki na najwyższej półce drgnęły i stanął mi przed oczami obraz, w którym chronię Viv całym swoim ciałem, rzucając się na nią, a grube tomy sypią mi się na głowę.
-Czegoś: całkiem porządna precyzja - przyznała Vivien, przekładając kartki, czytając po zdaniu czy dwa. - W zasadzie szukam właśnie czegoś. Czegoś do poczytania.
-Czegoś, co śmierdzi romansem?
-Czegoś, co pachnie pięknem literatury.
-Ustaliliśmy już, że to piękno do mnie nie przemawia.
-Jesteś głuchy na wołanie książek. - Potrząsnęła książką przytrzymaną jednym z palców przy moim uchu.
-Za cicho krzyczą.
Viv zawędrowała do innej części księgarni, gdzie czarne serie kryminałów wylewały się z regałów i natychmiast stwierdziłem, że Viv, jeśli przyrównać ją do książki, komponuje się z błękitnymi okładkami rozpierzchniętego nieba; nie z mrocznymi lasami zamieszkanymi przez zombie. A co za tym idzie, wybrała się na spacer alejkami wiedzy tylko po to, bym ja został tam, gdzie stałem. Ale nie zostałem. Czy Viv nie czuje tego oporu, jaki daje nić, na której ciągnie mnie za sobą?
-Co ty tak ciągle uciekasz, co? - spytałem wprost.
Stanąłem tuż za Viv, jej plecy łączyły się z moim torsem, mój oddech unosił dęba rzadkie włoski na jej karku. Co ta dziewczyna w sobie ma (oprócz onieśmielającej wanilii we włosach), co sprawia, że przestaję należeć do siebie?
-Nie uciekam - odparła, zdejmując z półki książkę. Chęć, bym uwierzył, że dołączyła do fanclubu mrożących krew w żyłach powieści Stephena Kinga, zasiała we mnie ziarno niepewności. Ziarno, które zniknęło pod podeszwą buta, gdy tylko na ramionach Viv błysnęła gęsia skórka, podczas kiedy wzrok skanował słowo "krew".
-W takim razie stań twarzą do mnie.
Stanęła.
-Spójrz na mnie.
Spojrzała.
-Pocałuj mnie.
Odwróciła się z powrotem w stronę regału.
-Dziubelku...
-Przeszkadzasz mi.
Granice mojej cierpliwości zbudowane są z papierowych serwetek, a wewnątrz mnie rozpętał się huraganowy wiatr.
Odwróciłem Viv i przyparłem ją do gęstych rzędów książek. Dwie pozycje z górnej półki posypały nam się na głowy. Razem z tymi księgami przywołaliśmy do siebie właścicielkę księgarni.
-Drodzy państwo, to księgarnia, nie kącik schadzek miłosnych.
-Też tak uważam - przyznała Viv. - Ten pan już wychodzi. I ja również.
Przepłynęła pod moim ugiętym ramieniem, nogi zaprowadziły ją przez próg w snopy oślepiającego słońca. Zanim wyszedłem za nią, zanim rozciągnęła się cała ta nić, która nas ku sobie ciągnie, albo która mnie ciągnie do niej, skręciłem w dział romansów i wyciągnąłem książkę, którą przed chwilą pieściły dłonie Vivien, jeszcze ciepłą, jeszcze oprószoną jej wanilią. Na okładce, a jakżeby, rozgościło się niebo. W następnej chwili byłem już przy kasie i płaciłem banknotem za upominek, który niebo Viv rozciągnie i nad moją głową. Co innego miałbym jej kupić, skoro nie nosi biżuterii, kwiaty zawstydzone jej zapachem schną przedwcześnie i nie zdziwiłbym się, gdyby jej bielizna niewiele różniła się od bielizny Amy.
Niebawem wyszedłem przed sklep. "Po tamtej stronie ciebie i mnie" w miękkiej okładce uwierało mnie za paskiem spodni, pod koszulką; słaby prostokąt odbijał się kształtem na materiale. Viv pędziła szybkim marszem w dół ulicy.
-Dokąd idziesz? - krzyknąłem za nią. - Przecież samochód mam tutaj.
-Dziękuję, przejdę się - odparła, nie odwracając głowy.
-Daj spokój, to na drugim krańcu osiedla. Będziesz szła do wieczora.
-Nie spieszy mi się, mam aż nadto czasu.
-A impreza?
-To impreza Mii, nie moja. Jeśli masz psa, chętnie zajmę jego budę dzisiejszego wieczoru.
-Mam córkę - mruknąłem pod nosem. - Na cholerę mi jeszcze pies?
Nie zatrzymywałem jej. Postanowiłem, że zahaczymy o nią w drodze powrotnej i będzie to pretekst, by powstrzymać słowotok Mii.
Pomyślałem o Mii i natychmiast wróciłem do marketu. Ujrzałem stojący przy kasie wózek, załadowany po sam sufit, i dopiero daleko, daleko za nim drobną brunetkę o oczach błyszczących nieodzownym podekscytowaniem. Nadgarstek jej prawej dłoni poruszył się niespokojnie, gdy przywoływała mnie do siebie, wykrzywiając usta w licznych grymasach. Podszedłem do niej wraz z pierwszą zeskanowaną czytnikiem cen paczką słonych krakersów. Wcisnęła mi w pięść stówę w zmiętym banknocie i szepnęła, gryząc mnie przy tym w ucho. Jakbym dzięki temu miał połakomić się na smakowity kąsek, którym była.
-Alkohol. - Jej oddech był ciepły i doleciał do mnie zapach gumy balonowej, tej uzależniającej zmory Mii. - Musisz kupić alkohol, ode mnie zażądają dowodu.
-Szkoda, że ja go nie zażądałem.
-Myślisz, że nie skombinowałam podrobionego? - Jej brew wyskoczyła pod sufit. - Po prostu wzięłam zły portfel. W tym noszę legitymację ze zdjęciem z podstawówki. Myślisz, że na legitymację sprzedają wódkę?
Mia zakasała rękawy i zapełniała szczeliny sklepowego wózka; w tym czasie czekałem na resztę wypłacaną w wyjątkowo drobnym bilonie; oko sprzedawczyni pulsowało podejrzliwie, wykonując rytmiczne przeskoki ze mnie na Mię. Prowadziłem oporny wózek bez hydraulicznego wspomagania kierownicy do samochodu, uprzednio dzieląc się z brunetką kluczykami. Czekała na skraju otwartego bagażnika, trzymając zmierzwione włosy w górze, wachlując wyraziste obojczyki.
-Co za upał - powiedziała. - Dobrze, że masz za domem basen ogrodzony żywopłotem. To chyba nie problem, żebym wykąpała się nago, prawda?
Jedna zgrzewka piwa, przyklejona do niej druga, do drugiej wszczepiona trzecia. Wyobrażenie nagiej Mii w zachodzącym słońcu, skąpanej do pasa w błękicie chlorowanej wody jest ptaszkiem, który odleciał na zimę do ciepłych krajów. I nie powróci, bo zamknąłem granicę, którymi się przedzierał, raniąc i kalecząc skrzydła.
Byłem głuchy na atakujące stado jej prowokacyjnych zachęt, aż wsiedliśmy do samochodu i początkowe przyspieszenie, wbijając Mię w tapicerkę fotela, zapięło zamek błyskawiczny jej ust do oporu. Rozluźniła się, kiedy rozluźniłem się i ja, widząc na poboczu Viv. Głowę miała spuszczoną, choć plecy wyprostowane. Gęsty niedbały warkocz przeskakiwał z prawej łopatki na lewą, huśtał się jak lina tajemniczego wejścia do Terabithii. Zwolniłem tuż przy jej prawym udzie i toczyłem koła prędkością jej ospałych kroków.
-Wsiadaj - powiedziałem, wychylając rękę za okno. Zaplątałem wokół palców szlufkę jej spodni. - Wsiadaj, bo będę zmuszony cię porwać. - Szlufka odcisnęła czerwone pręgi wokół paliczków. - Moja cierpliwość jest jak uciekająca kura, za którą nie chcę gonić.
Łagodne półkole przyświeciło ustom Viv i całej reszcie mojego dnia. Wsiadła bez słowa na fotel za kierowcą; mogłem zerkać na nią w lusterku i po dwóch przecznicach przekonałem się, że dla bezpieczeństwa ruchu drogowego powinienem okleić lusterko czarną taśmą izolacyjną. Nie jestem głupcem, wznosząc subtelne piękno dziewczęcej zagadki ponad spękany w słońcu asfalt. I byłem niezmiernie, niezmiernie ciekaw, co takiego lśniło porażająco jasnym światłem za szybą, co takiego było drugim biegunem oczu Viv - bo nie byłem nim ja.
Odrzucenie - niedoskonały uszczerbek na męskim ego. Moje wyglądało obecnie jak płaszcz będący stołówką dla moli; jak długo dojrzewający ser szwajcarski; jak synteza Wielkiego Kanionu i Rowu Mariańskiego.
Dotarliśmy do domu i Viv pierwsza chwyciła klamkę. Mia pokonała wieloodcinkowy maraton od bagażnika do kuchni. Ja w tym czasie zastanawiałem się, której gałęzi najlepiej się chwycić, by podziwiać konsystencję szkła w oknie Viv. Ach, te trójkomorowe szyby; te ramy szczycące się cnotliwą bielą; te drobne odchylenia klamki od pionu.
Nie oferowałem Mii pomocy w przebudowie domu na potrzeby nastoletniego pobojowiska, bowiem kiedy upchnęła w lodówce ostatnią puszką piwa pod kątem przeczącym wszelkim prawom fizyki, zgraja jej przyjaciółek w mini po młodszej siostrze przybyła z odsieczą. Przez pierwszą godzinę przygotowań fruwały mi nad głową niewybredne komentarze pod adresem moich pośladków. Później przestały fruwać, bo zaszyłem się na piętrze, i wszystkie z łoskotem uderzały o podłogę. A było ich tyle, że pękały panele. Moje biedne dębowe drewno.
Nie wychyliłem nosa z sypialni nawet wtedy, gdy głosy moich przyjaciół weszły w reakcję z dziesiątkami innych, przekrzykującymi próby muzyczne. Bo tego wieczoru na dźwięk słowa "impreza" włosy jeżyły mi się na karku, a wczorajszy obiad zwiedzał przełyk na nowo; już niemal czułem w ustach smak kurczaka w ziołach prowansalskich. W środku imprezy wydobyłem z szafy starą gitarę i pieściłem struny, próbując je dostroić. Ale z biegiem łagodnych szarpnięć uświadomiłem sobie, że gitara zaczyna przyjmować kobiece kształty, że z końcem gryfu wyrasta głowa i że tę głowę oplata tornado niezrozumiałych loków, które burzą się jak fale na morzu. Wkrótce zaczęły wirować między moimi palcami, zacieśniać się, a gdy zamknąłem oczy, byłem w głębinach i syrena swym pięknem wciągała mnie tam, gdzie dno jest dopiero początkiem.
Tego wieczoru zerwałem trzy struny, wyplatając palce z wodorostów.
Zderzyłem się czołowo z niesprawiedliwością pustej półtoralitrowej butelki turlającej się w basowych podskokach pod moim łóżkiem, kiedy piekielnie zaschło mi w gardle; języki ognia tarły o podniebienie. Wyjście było jedno - i prowadziło schodami na parter, tam gdzie bramy piekieł przeprowadzały drzwi otwarte dla nowych kandydatów. Już za progiem uderzyło we mnie dzikie stado obcych zapachów; próbowałem wyprzeć je, dmuchając, ale zapierały się rękoma i nogami i wszczepiały się w ściany. Słowo "przepraszam" uciekło z moich ust z krzywym pomrukiem w prawdziwym milionie powtórzeń - tylu obcych naliczyłem w salonie na trasie od podnóża schodów do lodówki. Co prawda nikt nie uprawiał seksu przy ścianach, nie ślizgałem się po cudzych wymiocinach i okien nie kolorowały policyjne syreny - a to wypleniło ze mnie sporą część szaleńczego niepokoju.
Jeśli wzrok mnie nie zmylił, byłem jedynym, który wsparty na drzwiach lodówki ciągnął sok z czerwonych grejpfrutów przez słomkę, choć i ten grejpfrut smakował tak, jakby skropiono go spirytusem. Kiwałem z uznaniem głową, oglądając logistyczne przedsięwzięcie skonstruowane przez Mię i jej imprezowy dryg, kiedy naraz zaniepokoiło mnie powiększające zgromadzenie nieopodal telewizora, zwłaszcza że na świecącym jasno ekranie brakowało znaczka MTV. Gromkie śmiechy połknęły muzykę; tę wkrótce ktoś wyłączył. Chwyciłem pod pachę karton soku i pomaszerowałem, jedyny bez kolan ze skłonnościami do zachwiań, wąskim tunelem ludzi prowadzącym do epicentrum tłumu.
Ale epicentrum miało już jednego mieszkańca. A była nim Viv zastygła w potężnym tsunami własnych łez.
Viv były dwie: jedna zmaterializowana na dywanie, druga zamglona na ekranie telewizora. Pilotem operowała Mia, a salwą śmiechu chłopak ze starszej klasy: czapka na bakier, czarne ray-bany po zmroku i krok jeansów kryjący obszernego pampersa. Byłem głęboko zdruzgotany myślą, że kiedy nie pieprzę Mii ja, robi to ktoś jego pokroju. Wstyd mi za moje intymne wybory. Wstyd.
Gromko rechotali również moi przyjaciele; ten świszczący śmiech, który do radości się nawet nie zbliżał, na ogół nie wychodzi poza ramy czasowe liceum. Im jednak udzielił się głupawy nastrój nastoletniego bydła. I chociaż decybele krążące w salonie napierały na trzeszczące szyby, ślizgał się wśród nich szloch Viv. Wyczulony na ból, szybko zdałem sobie sprawę, że ktoś majstruje wykałaczką przy moim sercu. I bardzo mi się to nie spodobało.
Przyjrzałem się Viv, tej kamiennej twarzy na ekranie. Otaczał ją szkolny korytarz i łuszcząca się ze ścian farba o barwie ludzkiej skóry delikatnie muśniętej słońcem. Stała przed szafką, dłonie drżały jej lekko. Chciałem ich dotknąć, by wstrzymały się pod ciężarem moich. I już nawet wyciągałem przed siebie ręce, wciskając je w szczeliny między ludźmi nie mniej zaabsorbowanymi nagraniem. Wkrótce Viv zaczęła mówić. Nie wiem, jak brzmiały jej słowa, ale wiem, że była ich jedynym odbiorcą - mówiła do siebie i odpowiadała samej sobie. Nie twierdzę, że nigdy nie borykałem się z problemem filozoficznych rozmów odgrywanych przed lustrem. Ale Viv zdawała się nie zauważać tego, co dostrzegliśmy my wszyscy - braku. Prowadziła zagorzałą konwersację, z końcem trzasnęła nawet drzwiczkami szafki. Ich krzyk był jedynym odzewem.
Później zza rogu, zza którego filmowano Viv, a wchodzące co jakiś czas w obiektyw wymalowane szpony Mii jasno przedstawiły reżysera, wyszedł chłopak, który stał teraz po środku mojego salonu, ramię w ramię z Mią. Zbliżył się ostrożnie do Viv, podchodził do niej w sposób, w jaki Amy zbliża się do niedźwiedzi w zoo. Wkrótce stał się tamą jej pędzącej rzeki, i nie mogła ruszyć w drogę.
-Czego chcesz? - spytała zlękniona. Choć przyciskała do piersi książkę i ręce miała napięte, aż cienkie żyły uwydatniły się na jej przedramionach, drżały, podskakując nieco od piersi i do piersi.
-Porozmawiać - odrzekł łagodnie. Sam mu uwierzyłem i przyłapałem Viv, tę dzisiejszą, skropioną deszczem łez, że uwierzyła mu drugi raz. Viv na ekranie rozluźnił nieco spokój w jego głosie. Zastanowiło mnie, co zrobić, by mój głos brzmiał równie kojąco.
-O czym?
Oparł się łokciem o szafkę, skrawek jego rękawa musnął jej ucho, jego knykcie poznały gładkość jej policzka. Poderwało się we mnie szaleńcze tornado zazdrości. Mam nadzieję, że głaszcząc ją po policzku, starłem cały jego dotyk.
-Od dawna mi się podobasz, mała - jego głos brzmiał coraz pewniej.
Patrzyłem w ekran i pozwalałem, by upokorzono ją po raz drugi.
-I od dawna mam nieodpartą chęć, by cię pocałować.
Nachylił się, ale nachyliła się też Viv i jego usta przemknęły obok jej splątanego warkocza.
-Co jest? - spytał, wcale niezaskoczony jej reakcją.
-Nie chcę - powiedziała krótko. Napiłem się dumy z wielkiego dzbana. - Nie umiem. Nigdy tego nie robiłam.
Niemalże widziałem, jak uśmiech wrasta korzeniami w jego twarz.
-Mamy to? - krzyknął do Mii i otaczających ją zewsząd chichotów. - Nagrałaś?
-Co do słowa - odkrzyknęła, dzika satysfakcja przejęła lejce jej głosu. - Biedna mała Viv. Wkrótce cała szkoła pozna twój wstydliwy sekret. A chowasz ich tyle, że nie pomieściłyby się, gdybyś nie nosiła tych paskudnych rozciągniętych swetrów.
Potem łzy Viv z ekranu połączyły się we wzburzony ocean i obie zniknęły. Ekran pokrył się czernią, a Viv, którą chciałem przytulić i tylko przytulić, goniła stopień schodów za stopniem, pchana śmiechem coraz głośniejszym i głośniejszym. Musiałem chwycić się za głowę, by przyrost zmieszanych chichotów i gardłowych męskich ryków nie rozerwał mnie w pył.
A jeszcze później, w pospiesznej drodze na górę, zatrzymałem się przed współautorem żartu i wygiąłem mu nos w kierunku Teksasu. Za Viv. I za mnie. Mój niechybny cios był formą wdzięczności za pretekst, by zwinąć nieco kilometry nici rozciągającej się między nami. Czułem, że wbiegając po schodach, tnę i okręcam się nią, i jest jej coraz mniej, i że ja jestem coraz bliżej; coraz bliżej miejsca, w którym chcę się zatrzymać.
I zatrzymałem się. Z nosem w drzwiach łazienki. Snop światła padał mi na twarz; przenikałem szkło weneckie wstawione w otwór w dykcie, ale odbijało jedynie moją zmartwioną twarz i kilkudniowy niegęsty zarost. Naraz spostrzegłem, że klucz w zamku nie jest przekręcony, więc pchnąłem klamkę, ugięła się pod moją dłonią, i zamknąłem nas szczelnie przed atakującymi twardymi dźwiękami rocka z końca lat osiemdziesiątych.
Stała w pochyle nad umywalką, jej rozpacz odbijała się w lustrze. Światło migoczącej żarówki padało na żyletkę w jej palcach, zderzało się ze szkłem i oślepiało mnie, więc szedłem naprzód po omacku. Szedłem, by zmienić ją w bezpieczną przystań - i wkrótce taką była; z pustymi rękoma, bez skaleczeń na palcach. Osunęła się po ścianie, zamknięta pod kurtyną włosów. Sweter, którym była przyodziana niedawno, płakał cicho w kącie. Viv miała na sobie koszulkę na cienkich ramiączkach i legginsy do połowy łydki i, na Boga, było jej jeszcze mniej, skulonej we własnej bańce, dopasowanej do jej ścian.
Usiadłem przy przeciwnej ścianie i długo patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Przekonałem się, że Viv czuje się w moim towarzystwie swobodnie - bowiem milczenie jest najtrudniejszą formą rozmowy. Potrzeba zaufania, by rozmawiać niemo.
-To prawda? - spytałem jednak. W ciszy obcy mi był jej głos. - Nie całowałaś się jeszcze nigdy?
-Też będziesz się ze mnie śmiał? - Pociągnęła nosem.
-A jaki mam powód? - Uniosłem brwi, wiedząc, że mi się przygląda, choć nie widziałem jej oczu spomiędzy pnączy włosów. - Masz szesnaście lat, nie dwadzieścia sześć. Jeśli zostaniesz dwudziestosześcioletnią dziewicą, będziesz miała powód do zmartwień. Ale dopiero wtedy. Ja sam całowałem się po raz pierwszy, kiedy byłem mniej więcej w twoim wieku, może nawet nieco starszy. Dziewczyna nosiła aparat na zęby, a ja nie wyplułem gumy. Możesz sobie wyobrazić, jak to się skończyło. Poza tym miała moją ślinę na brodzie i doprawdy nie wiem, jak zdołałem ją tak obślinić. Powiedziała, że jej były całował o niebo lepiej, bo przynajmniej trafił w usta. Po tym trenowałem przez tydzień na wszystkim, co wpadło mi w ręce. Mama często pytała, dlaczego całuję się z łyżką, ale tata rozumiał.
Po moim wyznaniu długo żadne z nas się nie odzywało. Powietrze zaczęło gęstnieć i oboje zapomnieliśmy, czym jest mruganie. Patrzyłem w jej wielkie oczy i widziałem w nich coraz to nowe barwy czerni i gorzkiej czekolady. Ona dopatrzyła się jakiejś nowości we mnie, ale nie śmiałem spytać. Cisza zbyt przyjemnie pieściła nas łagodnymi powiewami klimatyzatora, bym sięgnął po jedną cegłę, która zburzyłaby cały mur.
I nagle, ni stąd, ni zowąd, byłem po przeciwnej stronie łazienki, tuż przy niej. A jeszcze później jej plecy drżały na chłodnych kaflach, gdy napierałem na nią całym ciałem, biegnąc ku inauguracji jej nie mniej drżących ust. Spodziewałem się fajerwerków, albo przynajmniej iskry. Tymczasem z dymem poszedł cały świat, stanął pod przykryciem ognia. To jak całowanie chmury. Czujesz ją, bo wiesz, że jest, a jednocześnie jej delikatna miękkość przenika przez ciebie i tylko otwierając oczy, przekonujesz się, że wciąż kurczowo się jej trzymasz.
Ale ja nie chciałem otwierać oczu. Chwyciłem więc jej dłonie i przygwoździłem nad głową. Wsunąłem się między jej nogi, by czuć tę bliskość, by czuć ją, bo wiara powoli mnie zawodziła.
-Przestań - wydyszała przerażona. - Ja nie umiem.
-Umiesz - szepnąłem. - Każdy umie.
I wtedy pocałowałem ją, tak naprawdę. A ona pocałowała mnie. Jej splątane dłonie brnęły do moich policzków i nie wiem, czemu zatrzymałem je dla swoich rąk. Całowałem ją powoli, każdy skrawek wargi, wpijałem się namiętnie w materialną miękkość, by powoli rozciągać moment zatonięcia w pocałunku. Nie wiem, kiedy podłoga zaczęła pod nami wrzeć i kiedy żarówka pod sufitem rozgrzała się do czerwoności. Wiem za to, że serce wyfrunęło mi z piersi, że rozłożyło skrzydła i szybuje nad naszymi głowami. I wiem też, że umrę ze smakiem jej warg na ustach.
~*~
Kto wie, skąd tytuł, dostaje ode mnie sto punktów! Musiałam. Nie mogłam się powstrzymać, przepraszam i.... pod tym rozdziałem chyba więcej mam do powiedzenia w kwestii samego Justina (tego poza ff) niż w kwestii opowiadania (chociaż ostatnia scena była jedną z najważniejszych i powinnam napisać ją jutro, żeby nie spieprzyć jej tak jak dziś z powodu kompletnego braku koncentracji)................
Kto lubi (a w każdym razie nie nie lubi) Sofię - ręka w górę. (Czemu mam wrażenie, że tylko moja ręka jest w górze). Zakochałam się w tych ostatnich zdjęciach (nie, nie tych z gołym tyłkiem, tylko tych pod ręcznikiem) i w zasadzie nie mam bladego pojęcia, po co o tym piszę i marnuję czas, ale tak mnie obrzydliwie wnerwiają te wszystkie hejty na jej temat/na ich temat, że od wielu, wielu dni mam ochotę coś rozwalić i w końcu to zrobię. Ustawka/nie ustawka, co nam do tego? (mówię o ogóle, nie konkretnie o Was). Ja na miejscu tej dziewczyny chyba wyjechałabym w Bieszczady na resztę życia, bo takiej fali hejtów nie pamiętam nawet ja po opowiadaniu goodnight sweetheart. HORROR.
Trochę mi ulżyło, okej. Przepraszam za zmarnowaną ostatnią scenę, nad którą CHCIAŁAM Z CAŁEGO SERCA, ale nie mogłam się skupić i no, idę dalej zachwycać się zdjęciami :)