czwartek, 13 kwietnia 2017

Rozdział 42 - Strasznie cicho, niesamowicie blisko


-Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych Ameryki – mówi, stojąc na krześle w korytarzu. Góruje nade mną o półtorej głowy. - Jako że jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych Ameryki, przysługuje mi prawo do rozmowy z policją. A zatem chcę rozmawiać z policją.
-Viv, kochanie, zejdź z krzesła i porozmawiaj ze mną po ludzku – mówię ja, biorę ją w talii i ściągam na ziemię. Proporcje wzrostu wracają do prawidłowego porządku, gdy ona zadziera lekko głowę, by patrzeć mi w twarz, a ja swoją opuszczam.
Nie mija chwila, kiedy odwraca się i drepcze na bosaka pod drzwi oddziału. Pędzę za nią jak niegdyś za Amy przed ruchliwą ulicą. Chwytam za koszulę nocną, jej plecy odbijają się od mojej piersi. Chwytam tę chwilę, całują ją w czubek głowy, pachnie jak słońce, choć tak dawno go nie widziała. W pewien sposób wącham słońce, swoje.
-Puść mnie – mówi płaczliwie. - Idę na policję.
-Za późno – szepczę jej do ucha, bo wciąż ją trzymam, usta plączą mi się w jej włosach. - Ukradłem ci serce. Byłbym nieprofesjonalny, gdybym teraz oddał ci je z powrotem.
-Nie obchodzi mnie, co ukradłeś – mówi i nie załamuję się tylko dlatego, że wiem, jak inne od słów są jej myśli. - Idę na komisariat.
-Bez butów i majtek? Zadzwoń chociaż po taksówkę – podpuszczam ją, wręczam Viv swój telefon.
A ona go łapie i przez kolejne pięć minut dobijam się do zablokowanych drzwi łazienki i myślę, ile przyjdzie mi zapłacić za wyważenie ich z futryny. Rozgrzewam bark, przygotowuję się do staranowania mienia publicznego, zanim jednak uderzam, ona wychodzi, oddaje mi telefon i wraca do łóżka.
Jestem totalnie przerażony, bo Viv nie mruga przez kilkanaście minut, aż myślę, że wydłubała sobie w łazience oczy i wetknęła w oczodoły wiarygodne szklane kule. Tylko gdzie krew? Opuszką kciuka opuszczam jej powiekę, wgniatam lekko w oko, przekonuję się, że są prawdziwe, ale nie czuję ulgi. Nie jestem też jednak przesadnie zesztywniały. Viv przerażała mnie już tak wiele razy, że nie mam psychiki, która mogłaby wysiąść. Już po ptakach. Odleciały.
-Wracaj na ziemię – proponuję łagodnie. - Jest cię tu za mało.
Wykorzystuję ten moment, gdy Viv nieporadnie schodzi po drabinie spod nieba, i przyglądam się swojemu dziecku. Dowodzi, że jest, zaokrąglając delikatnie brzuch Viv. Oddychają oboje, synchronicznie, wpierw unosi się klatka piersiowa Viv, później faluje jej brzuch. Kładę na nim dłoń, nie wiem, czy mogę ją tak po prostu opuścić, więc zatrzymuję milimetr nad koszulką, a drobne włosie materiału łaskocze mnie w palce. Czuję na wnętrzu dłoni ciepły oddech tego maleństwa i pierwszy raz myślę, że pogubienie zmysłów jest całkiem przyjemne.
Kiedy jestem pewien, że całe stopy Viv stoją na ziemi i napierają na nią nie słabiej niż moje, coś musi się zepsuć. To naturalna kolej rzeczy. Naprawiam, namawiam do naprawy ją, a potem nie ma świadków, że nad czymkolwiek pracowaliśmy i łatwiej przychodzi nam się cofać. To niezwykle uporczywa rutyna.
Więc kiedy już wydaje mi się, że jesteśmy w trójkę w szpitalnej sali, otwierają się drzwi i jest nas więcej i więcej, i więcej, bo przez próg przechodzi doktor Watson z parą policjantów ochraniających jego tyły. Zatrzymuje się w połowie drogi i mówi:
-Panowie oznajmili, że zostali wezwani przez jednego z pacjentów. Nie pomyliłem się, obstawiając, że chodzi o Viv, mam rację?
Bezradnie potrząsam głową. Policjanci wchodzą w głąb pokoju, lekarz zostaje przy drzwiach, ale splata ręce na piersi, a przez to wiem, że zabawi tu dłużej. Patrzę na gliniarzy, zastanawiam się, które z nas będzie się tłumaczyć. Kiedy Viv milczy, a jej drabina spod nieba nie ma końca, przemawiam ja:
-Zaszło drobne nieporozumienie. - Staję na prostych nogach. Wydaje mi się, że jesteśmy bardziej wypośrodkowani pod względem statusu społecznego, gdy żaden z naszego trio nie musi zadzierać głowy, by patrzeć na pozostałych.
-Wcale nie – podejmuje Viv. - Chcę złożyć zawiadomienie o przestępstwie. - Wytacza się spod kołdry. Zajmuje pozycję obronną między oknem i zachodnią krawędzią łóżka. - Po pierwsze, jestem tu bezprawnie przetrzymywana. Wyprowadza się mnie na dwór jak psa. Jak sukę w okresie rozrodu. Na smyczy. Ale co istotniejsze, ten człowiek – to powiedziawszy, dźga mnie w pierś, a siły ma za dwoje – zmusza mnie, bym urodziła dziecko, którego nie chcę. To moje ciało i moja decyzja.
Na moment paczka gwoździ przytwierdza mnie do stołka. Patrzę na Viv i jestem wściekły, jestem na nią tak wściekły, że przez chwilę chcę dać odwet wrednym sykiem, ale mam nieme usta. Zdaje mi się, że ktoś nade mną czuwa, zabiera mi głos, całkiem, bym czegoś nie żałował.
Gwoździe odpuszczają i proszę policjantów za sobą na korytarz. Lekarz w roli wsparcia naukowego wychodzi za nami. Nie jestem wcale zdziwiony ziemistym kolorem twarzy nieobeznanych w temacie gości. Nie co dzień otrzymują apel o rodzeniu dzieci pod groźbą. Jedyną groźbą jestem ja, jako rzep tylko połowiczny. Chętnie lgnę do Viv, ale niechętnie odpadam. Pierdolę bzdury – ja wcale nie odpadam. Jestem na stałe. Obawiam się, że jeśli Viv by mnie zostawiła, utworzylibyśmy sensacyjny scenariusz filmowy: ona oblegana, mocząca majtki w strachu, i ja jako ten w obsesji, rozkładający jej dom na cegły, by się do niej dostać.
-Pan jest ojcem? - pyta policjant z wąsem w kolorze spłowiałego kasztanu. Nie ufam ludziom z wąsem, więc odpowiadając, patrzę w drugiego.
-Czyim ojcem? - zawieszam głos, oni milczą i pierwszy raz jestem załamany różnicą wieku dzielącą mnie i Viv. - Mój Boże, jestem ojcem jej dziecka, nie jej. Gwoli ścisłości, ma siedemnaście lat, nie zrobiłem nic złego.
Barki funkcjonariuszy opadają, jakby obaj wypuścili oddechy. Zdaje mi się nawet, że razem z tym wiatrem czuję roztopiony ser i ketchup.
-Viv cierpi na schizofrenię – podejmuje doktor Watson. - I jest w ciąży. Do czasu porodu zdecydowaliśmy się przerwać leczenie i polegać jedynie na nieczęstych środkach uspokajających. Kiedy jeszcze była świadoma samej siebie, powiedziała, że chce utrzymać ciążę i urodzić dziecko. Kazała nam trzymać się tej decyzji i nie brać pod wzgląd tego, co mówi teraz, przy ograniczonej zdolności myślenia.
Wygłasza wszystko to, co ja chciałbym powiedzieć. Odzywam się nie dlatego, że coś zostało niedopowiedziane, odzywam się, ponieważ rozpatrywane są kwestie moich genów.
-Ona nie chce tego zrobić, nie chce usunąć ciąży, mimo że przysługuje jej ku temu prawo. Już raz doprowadziła do poronienia. Znam ją, zaufajcie mi, znam ją. O =na tego nie chce.
-Czy ciąża zagraża jej życiu? - pyta policjant ogolony na gładko, ten, przed którym w razie konieczności otworzyłbym swoje  życie.
Patrzymy po sobie z lekarzem, umawiamy się, który z nas ma mówić. Ze względu na spadek w głęboki dół medycyny, do którego ja nie potrafię zejść nawet po drabinie, głos zabiera Watson:
-Widzi pan, to jak ze złamanym skrzydłem. Ptak drapieżny nie umrze ze względu na złamanie. Ale ze złamanym skrzydłem nie może polować, nie pozyskuje pożywienia, i umiera dopiero wtedy, z głodu i wycieńczenia. Czy zatem możemy mówić o złamanym skrzydle jako przyczynie śmierci?
Pojmuję tę metaforę, już nawet zastanawiam się, w jaki sposób obwiążę skrzydło Viv. Policjanci nie są tak uszlachetnieni sztuką medyczną i po ogólnym spisaniu notatki z interwencji, w ciszy przemierzają korytarz. Ich kroki są głuche, zastanawiam się nawet, czy w myśl innego pojęcia szacunku nie wspinają się na palce i nie drepczą jak cienie. Aż nie ma ich na oddziale, nie ma też lekarza, jestem ja i ściany, których każdy zaciek jest mi znany.
Potem wszystko dzieje się szybko, tak szybko, że ten epizod szału nie przechodzi do historii. Viv wypada z sali jak kula armatnia, pędzi pod drzwi oddziału, nawołując policjantów, których dawno już z nami nie ma. I nie zawrócą. Testuję ubogą kondycję fizyczną, gdy wyrywam się w pościg za nią. Chwytam ją za nadgarstki, od tyłu, bawię się w policjanta, wykręcając jej ręce, ale robię to tak, żeby nie połamać kości z kryształowego szkła. Kiedy przejmuję w końcu władzę nad jej pałętającymi się rękoma, łapię je w jedną dłoń, ramieniem zagarniam w talii, ale prędko przesuwam na żebra, bo tam nie oddycha żadne niepewne pod względem życia dziecko.
-Viv, maleństwo, uspokój się – proszę łagodnie, bo to doprawdy żadna różnica, czy szepczę, czy krzyczę, i tak wszystko przez nią przepływa, jest dziurawa.
Jestem wrzucony w kolejny dylemat, bo kiedy trzymam ją tak, jak trzyma się kochankę, jej siła mnie miażdży, lecz kiedy trzymam ją tak, jak trzyma się kibica po efektownie przegranym meczu, wiem, że coś w niej uszkadzam. Może powinienem przylgnąć z nią do ściany i czekać – godziny, tygodnie, lata – aż ten stan minie. A może powinienem stanąć w drzwiach, pozwalać się bić i kaleczyć, i w ten nieurazowy dla niej sposób doczekać końca.
Naraz wszystko dzieje się jeszcze szybciej. Mnożą mi się ręce, bo nagle trzy ich pary przytrzymują Viv, a ja jestem tylko biernym wsparciem. Widzę igłę. A zaraz jej nie widzę, gdy wchodzi w ramię Viv jak w masło. Nie wiem, czy czuje, jak coś ją rozpiera, ale ja czuję to na pewno. Połykam ból, którego ona nie jest świadoma. Wkrótce cała wiotczeje, opada mi w ramiona, pielęgniarka i lekarz odprowadzają nas do sali, gdzie Viv śpi i śpi, i śpi, a ja nie mogę usnąć nawet na moment.




Czuję, że to jakiś rodzaj końca, jeszcze zanim nadchodzi.
Tego dnia odwiedzili Viv wszyscy, którzy mogli ją odwiedzić: mijała mnie na korytarzu Mia, szef Lucas, Stella nawet dwukrotnie. Z tego względu na sporą część tego słonecznego parnego dnia byłem wykluczony z opieki nad Viv. Czułbym się skrępowany, gdyby podczas moich osobistych rozmów z Viv towarzyszył nam cały wianek jej rodziny i znajomych i wychodzę z założenia, że to skrępowanie działa obustronnie.
Piję trzecią kawę z mlekiem z ekspresu, dolar za kubek, tym razem nie dosładzam i przekonuję się, że gorzka smakuje nawet lepiej, dlatego czwartą i każdą kolejną piję już bez cukru.
Gdy siedząc na korytarzu, zagląda mi w twarz nuda, postanawiam zadzwonić do Jasona. Wtedy jednak on dzwoni do mnie.
-Rodzice wpadli z wizytą – mówi tonem beznamiętnym, ale mówi w ten sposób nawet o największej miłości. - Matka pytała o ciebie.
-Niech zgadnę – wtrącam. – Sprawdza, jak mi idzie półetatowe rodzicielstwo?
-Mniej więcej. Zważyła Amy, stwierdziła, że nie jest wychudzona, spytała o imię ojca i odpuściła. Na jakiś czas masz spokój. Ale zostają na noc, więc jeśli udałoby ci się wrócić dzisiaj do domu, miałbyś ich w garści.
-Zrobię co w mojej mocy – obiecuję, ale sam nie wiem, ile w tej obietnicy szczerości. To nie tak, że unikam spotkania z rodzicami. Po prostu bez spotkań z nimi żyje mi się spokojniej. - Coś wisi w powietrzu, Jason.
-Mówisz o Viv?
Przytakuję głową, myśląc, że widzi ten gest. 
-Jest spokojna, zbyt spokojna, nie wierzę w ten spokój.
-Daj jej szansę – nawołuje do mojej głowy i głowa słucha, ale intuicja jest całkowicie głucha. - Może będzie lepiej. Albo to jeden z lepszych dni.
-Nie przypominam sobie w ostatnich miesiącach ani jednego lepszego dnia, Jason. Nie wierzę w nie. Jest albo dobrze na całej linii, albo źle też na całej linii. W chorobach nie ma złotego środka. Poza tym znam ją, Jason. Coś się kroi. A ja nawet nie wiem, jak mam temu czemuś zapobiec. 
-Przywiąż ją do łóżka. Krawatem – proponuje. Słyszę, że siada, więc i ja rozsiadam się wygodniej.
-Nie mam ani jednego – wyznaję. - I nie umiem go wiązać.
-Zwykła pętelka wystarczy. I powinieneś mieć, chociaż jeden, stary, niekoniecznie do wiązania pod szyją, albo niekoniecznie do wiązania pod swoją szyją.
Wyobrażenie Mii przywiązanej przez Jasona krawatem do łóżka jest niezwykle proste w realizacji.
Uśmiecham się pod nosem i mówię dalej:
-Zrezygnuję z twoich praktyk, bracie. Jeden jedyny raz w szpitalu zakończył się brzuszkiem.
-Tym bardziej korzystaj, bo proste biologiczne prawo wyklucza brzuszek w brzuszku. Chyba że ciężarne nie są twoim fetyszem. Tak sobie myślę, że jeśli skoczyłbyś w bok, Viv nie będzie tego całkiem świadoma, prawda?
-Nie zamierzam skakać ani w bok, ani w przód, ani do tyłu. Puknij się w czerep, zanim coś powiesz.
Choć rozmowa działa na mnie skuteczniej niż tania kofeina z automatu, nie kończę jej po tym występku. Rozmawiamy bez ładu i składu, aż chrypnę, bo nie przywykłem do takich ogromów słów wypowiadanych naraz. Kończymy, gdy orientuję się, że słońce nie króluje już na niebie, a godziny odwiedzin minęły wieki temu. 
Lampa nade mną mruga złowieszczo, zapowiada katastrofę i zagładę ludzkości. Patrzę w nią i myślę, że to wszystko dzieje się na oddziale psychiatrycznym, i nie jestem przerażony, wcale nie jestem, ale nie jestem też swobodny jak powietrze w próżni. 
Jest niesamowicie blisko, to coś, co się zbliża, i jest strasznie ciche. Sam mój oddech brzmi jak koncert heavy metalowy. Nie mogę znieść szeptu powietrza, więc ruszam do sali Viv, a droga nie jest daleka, bo koczuję naprzeciw drzwi. Wszystko w tym szpitalu skrzypi, drzwi brzmią jak bolesne wysysanie duszy, ale to, co za nimi, wysysa duszę skuteczniej. Serce i dusza to dwa odrębne ośrodki, które na siebie nie oddziałują.
Viv siedzi na łóżku, to całkiem dobrze, i kołysze się jak przy ostrym ataku choroby sierocej, co nie jest już tak dobre. Oczy ma jak ze szkła, takie zimne i lśniące, patrzy na mnie, ale chyba znów jestem rozpuszczoną w powietrzu materią, bo jej spojrzenie przechodzi przeze mnie jak przez ducha i nawet nie czuję przyjemnego ukłucia. Pierwszy raz zastanawiam się, czy nasza odległość od siebie jest większa niż odległość par rozdzielonych emigracją. Tak postanawiam to traktować – Viv wyjechała do pracy do Kambodży, zarobi na zdrowie i wróci do Oklahomy, na 18th Street 4, do mojego łóżka, albo przynajmniej salonu.
-Jak się czujesz? - pytam, opieram się o dolne wezgłowie łóżka. - Te odwiedziny nie wymęczyły cię za bardzo?
Jestem już prawie pewien, że coś dzisiaj wybuchnie.
I wybucha.
Dostrzegam błysk, spod kołdry Viv wynurza się ostrze noża, ogromne, kilometrowe, milowe, dłuższe niż równik. Wpierw odskakuję w tył, bo myślę, że to zamach godzący bezpośrednio we mnie. Ale Viv jest największym zagrożeniem samej siebie, a świat wokół niej jest całkiem bezpieczny. Wpadam w panikę, bo skoro postąpiłem krok w tył, dla jej bezpieczeństwa nie mogę wykonać kroku w przód, i tak stoję pośrodku sparaliżowany i całe jej życie przebiega mi przed oczami.
Wstaje z łóżka, knykcie jej bledną, gdy ściska rękojeść noża. Nikt mnie nie przeszkolił, jak postępować w sytuacjach kryzysowych, dlatego nagle pęcznieje mi pęcherz, jestem bliski zmoczenia się, i krew napływa mi do policzków.
-Viv, oddaj mi to – mówię głosem trzęsącym się i niewiarygodnym, brak mi porządnej pewności. - Viv, do cholery, oddaj mi ten nóż. Zrobisz sobie krzywdę.
-Nie chcę tego dziecka – duka tonem żywcem wyrwanym z horroru. Nie podoba mi się ten rodzaj dominacji kobiety nad mężczyzną.
-Viv, nie wiesz, co mówisz. Uspokój się i oddaj mi ten pieprzony nóż.
-Zabiję je – mamrocze. - Zabiję je, zobaczysz. Przez to dziecko przestaniesz mnie kochać. Zabiję.
-Nigdy nie przestanę cię kochać. Tym bardziej nie przez dziecko. Przecież wiesz, że je chcę, że je kocham. Nie rób mu krzywdy – błagam zwiotczałym głosem. - Nie krzywdź go. Ono nie jest niczemu winne. Nie pamiętasz już, jak obiecaliśmy sobie, że będziemy najlepszymi rodzicami pod słońcem? Nie pamiętasz już?
-Nie chcę go, nie pokocham go, nienawidzę go. Nie pozwolę, by mnie zmieniło, i ciebie.
Jej głos wzrasta w tonacji i wiem już, że muszę zainterweniować teraz, nie czekać. Jej palce na rączce noża są już przeźroczyste. Wyrywam w przód i próbuję ich dosięgnąć. Kotłują się nasze ręce, gdzieś w tym zawirowaniu ostrze rozcina mi koszulkę na rękawie i wyrysowuje płytką szramę. Viv zdobywa sposobność, by uciec ode mnie, czuję się przegrany, gdy dzieli nas szerokość łóżka. W chwili, w której metaliczne światło razi mnie jak słońce, zamykam oczy, bo nic już nie mogę zrobić. To prawie jak przyzwolenie – zgoda na to, czego nie potrafię zatrzymać.
O 20:37 umiera moje dziecko, gdy Viv godzi w swój brzuch nożem, a ten niegodnie wdziera się jak w gąbkę. Biała pościel nie jest już biała, moje myśli też nie są białe, w tej tragedii nawet biały wiersz zmieniłby kolor. W swoim zamroczeniu i niepełnej świadomości jest absolutnie pewna, do czego prowadzi ten żałobny korowód i żeby nie zastanawiać się, czy na pewno osiągnie wyznaczony punkt docelowy, godzi w brzuch raz jeszcze. Jestem przy niej tuż po drugim dźgnięciu, kiedy jej słabe ciało chyli się ku podłodze. Chwytam ją, bo tak mi dyktują ręce. Ale przez chwilę chcę ją puścić, by runęła na ziemię i wykrwawiała się tak, jak robi to nasze dziecko. Które zabiła. Jej ręce. Jej niegdyś najczulsze dłonie. Zabiły. Znów.
Później jakby ktoś puścił przewijanie na kasecie, której jestem bohaterem, bo nie potrafiłbym odtworzyć kolejnych wydarzeń. Wiem tylko, że drę się wniebogłosy, nie wiem, czy wypuszczając w powietrze żal po stracie dziecka, które chciałem kochać miłością dojrzałą, dojrzalszą niż Amy na początku, czy krzyczę, bo potrzebuję pomocy, bo Viv traci na moich rękach przytomność, bo ja tracę ją. Do sali wpada lekarz w asyście dwóch pielęgniarek. Któreś z nich prosi, bym położył Viv na łóżku, później jakieś dłonie, zimne i wilgotne, odciągają mnie tak daleko, że niemal tracę Viv z oczu, jeszcze później robi się przeraźliwie gęsto od ludzi, a na samym końcu, gdy Viv zostaje zabrana do sali na samym końcu korytarza, zagrodzonej nieoszklonymi drzwiami pancernymi, niemalże nie wierzę w ostatnie minuty, nie potrafię ich pojąć, aż w końcu pojmuję, bo krew Viv na moich rękach nie jest amatorską charakteryzacją. Jest naszym dzieckiem, naszym bólem – moim świadomym, jej świadomym inaczej – jest miesiącami wyrzeczeń, blisko rokiem, jest czasem, który byłbym skory odliczyć od stażu naszego związku.
Nie wiem, kiedy zaczynam orientować się w tej sytuacji, ale w ciągu kolejnych godzin nadchodzi w końcu moment, kiedy wszystko do mnie dociera, przede wszystkim myśl, że życie dziecka jest już przesądzone, ale życie Viv jest mu wcale niedalekie. Nie jestem pewien, czy mija mi niewyobrażalna wściekłość na Viv – w końcu to prawie jak obwiniać noworodka o siusiu w pampersie – ale gdy łykam tabletki uspakajające, nieodłączne towarzyszki ostatnich miesięcy, dziś podwojone ilościowo, przypominam sobie, jak oddychać, i jest mi nieco lżej. 
W którymś momencie zaczyna na mnie napierać strach o Viv. Utrata połowy nie jest utratą całości, więc drżę o nią, a moje usta samoistnie powtarzają modlitwy wyuczone przez matkę w dzieciństwie, później nigdy niepraktykowane, i nie jestem pewien, czy wierzę, że płyną gdziekolwiek dalej niż w pustą przestrzeń, a jednak nie przestaję poruszać wargami. Bo chyba chcę, by życie Viv leżało w jeszcze czyichś rękach, ręce lekarzy są rękoma zbyt ziemskimi. 
Przed północą wychodzi do mnie doktor Watson, wyłania się jak spocony cień zza wzmocnionych drzwi. Nie przyglądam mu się, bo nie chcę zgadywać. Wolę być postawiony przed faktem. Jestem wdzięczny, że nie muszę wstawać, lekarz sam kuca obok mnie. Chyba nie wierzy w siłę moich kolan, i słusznie. Sam bym im nie dowierzał.
-Viv żyje – mówi najsampierw. Ogromny głaz stacza się z mojego serca, przez chwilę trwam w takiej lekkości, że skoki z chmury na chmurę są błahostką akrobatyczną. - Dziecko nie miało szans – potwierdza to, czego byłem pewien i bez diagnozy.
To chyba nie jest moment, w którym zaczynam płakać. Zacząłem dużo wcześniej, teraz po prostu czuję wilgoć łez, to wszystko.
-Jest nieprzytomna, ale jej stan pozostaje stabilny, nie ma zagrożenia życia. Straciła sporo krwi, dlatego utrzymujemy ją w śpiączce farmakologicznej, dopóki nie dojdzie do siebie. - Watson bierze krzesło spod przeciwległej ściany, przysuwa je do mnie, ale nie prosi, bym wstał, i siada sam. Wie, że nie mam siły, by zadrzeć głowę i patrzeć w jego oczy półtora metra nad moimi. - Justin, ostrzegałem cię, jak może się skończyć sama próba utrzymania tej ciąży.
-Wiem – dukam, niechętny do rozmów uświadamiających. To mi nie pomaga. Naprawdę.
-Nie miej pretensji do Viv – prosi ostrożnie. - Nie była poczytalna. Nie ma nad tym kontroli.
Chcę go wyśmiać, ale nie umiem. Moje usta zapomniały, jak to jest układać się w łuk, nawet całkiem ironiczny.
-Nie mam pretensji do Viv. Mam pretensje do siebie. Że ją do tego namawiałem. Teraz widzę, że powinna usunąć i kontynuować leczenie. To moja wina. Naraziłem ją. Na to, co zrobiła. Sprowokowałem ją do tego.
-Siebie też nie obwiniaj – nalega. - Oboje jesteście jeszcze dzieciakami.
-Mam dwadzieścia siedem lat – wtrącam. - To prawie trzydzieści. W wieku trzydziestu lat nie jest się dzieciakiem. Wtedy chce się mieć dzieciaki. Chyba chciałem za bardzo. Nie miałem wyraźnego wyobrażenia, co może się wydarzyć. A teraz będzie mi się to śnić po nocach. Wolałbym żyć z myślą, że zgodziłem się na aborcję, niż że przyzwoliłem na to. 
-Nie obwiniaj się – powtarza.
Powtórzy to jeszcze dziesięć razy i może coś we mnie zaskoczy, że moja wina w tym wszystkim jest jak cień, tylko przedziera się gdzieniegdzie. Na razie nie potrafię tego do siebie dopuścić. Łatwiej jest mi rozładować złość na siebie niż złość na Viv, choć ostatecznie żadne z nas nie zasłużyło, by przykrywać je złością. Straciliśmy dziecko. Mimo wszystko oboje.
-Może to nie jest najlepsza pora, ale chcę, żebyś wiedział, że skoro dziecka już nie ma – przerywa na chwilę, czci je paroma sekundami ciszy – kiedy tylko Viv się wybudzi, na nowo wprowadzimy leczenie farmakologiczne, wzmożone. Zastosujemy silne leki, nie jestem w stanie powiedzieć, jaki wpływ będą miały na jej samopoczucie, mogą ją znacznie osłabić, połączenie ich ze środkami uspokajającymi sprawi, że będzie senna, nie będzie kontaktować z rzeczywistością. Jakbyście startowali od poziomu minus drugiego. Nie możemy bawić się w słabe środki lecznicze. Dlaczego? Chyba sam zdążyłeś się przekonać.
Lekarz odchodzi, a ja myślę, że chciałbym, aby Viv miała raka. Może nerki – oddałbym jej swoją. Może szpiku kostnego – oddałbym jej swój. Może wątroby, płuca, serca – to wszystko bym jej oddał. Ale nie wiem, jak mogę oddać jej psychikę, nie całkiem zdrową, porządnie obszarpaną z każdej strony, ale stabilną. To jedno chciałbym jej oddać najmocniej.
Z wolna uświadamiam sobie, że przepadło wszystko, co udało się osiągnąć leczeniem, i że to wszystko przepadło na rzecz niczego – bo dziecka już nie ma. Zupełnie jakbym wniósł Viv na dziesiąte z dwunastu pięter, a potem pozwolił jej zjechać windą na parking podziemny. Tu, gdzie jestem teraz, z tymi doświadczeniami, nie potrafię zrozumieć, jak mogłem wybrać wątpliwe życie dziecka i chorobę Viv i jak mogłem odrzucić jej zdrowie, bez wątpliwości pląsających naokoło. To nie jest rozsądek. W zasadzie sam nie wiem, co to jest – jakaś nieboska podświadomość? Nie chcę jej.
Siedzę pod ścianą, na brudnej podłodze po której w tę i nazad biega przeciąg, do późnych godzin nocnych. Płaczę, ale inaczej, płaczem depresyjnym, nie histerycznym. Czuję się ciężki, taki ciężki, ciężar tych wszystkich nieświadomych win przygniata mnie do ziemi. Wydaje mi się, że jest tak ogromny, że mógłby przewiercić się przez siedem podłóg i sufitów i sprowadzić mnie na sam parter szpitala.
Kiedy o drugiej myślę, że sam wymagam leczenia, bo wokół mnie pałętają się głosy, których nie powinienem słyszeć, przede mną staje matka, moja własna, dotykam podeszwą jej kostkę i przekonuję się, że jest całkiem materialna. Nic nie mówi, patrzy na mnie z góry. By odwzajemnić to spojrzenie zadzieram głowę tak mocno, że pęka mi kark. Czeka na coś, nie wiem na co, ale chcę, by przestała czekać, więc wyciągam z kieszeni zdjęcie USG i wręczam jej bezwładnie wiszącym rękom, mówiąc:
-Mój synek nie żyje. Od pięciu godzin. 
A potem matka – ta sama, która niejednokrotnie namawiała mnie, bym zostawił Viv, bym dmuchnął w nią jak w dmuchawiec na wietrze i pozwolił odlecieć w świat, do którego należy, bym pielęgnował życie, które wiodę i nie przypisywał sobie wielu innych żyć – ta sama matka trzyma mnie w ramionach tak długo, aż brakuje mi łez.
-Ja już nie mam siły – pękam, ot, kryształowy wazon. - Kocham ją, ale to zbyt wiele. Próbowałem być dzielny. Próbuję tak od roku. Ale, mamo, ja chyba już nie chcę próbować. Wydawało mi się, że jestem silny. Byłem silny, nikt mi nie zarzuci, że nie byłem. Ale ja nie jestem z kamienia. Nie jestem nawet z drewna. Mamo, to mnie przerosło. Chciałbym wrócić do domu i nie martwić się tym, co zrobi Viv, albo czego nie zrobi. Ja... chyba chcę się poddać.
Mama wzdycha cicho, słyszy ją tylko moje prawe ucho, którego jest bliżej. Potem pyta:
-W skali od jeden do dziesięciu, jak bardzo kochasz tę dziewczynę?
-Nie zmieszczę tego w żadnej skali – mówię ja.
-Więc gdybyś miał przedstawić tę miłość obrazowo, jak byś to zrobił? – ponawia.
Wcale się nad tym nie zastanawiam. Po prostu mówię:
-Jest moim ósmym kolorem tęczy. Nie słońcem, nie niebem, nie powietrzem, tylko właśnie tym ósmym kolorem. Niepowtarzalnym.
-Chyba nie myślisz, że jeszcze kiedyś zobaczysz ten ósmy kolor – wtrąca. Nie od razu wiem, do czego zmierza. Dopiero kiedy to osiąga, zaczynam pojmować. - Przetrwałeś rok, twoja postawa i lojalność względem tej dziewczyny zawstydziłaby niejednego weterana wojennego. Żołnierz nie kończy wojny, kiedy gubi karabin. Robi wszystko, żeby go znaleźć. To nie będzie trwało wiecznie, Justin. Oboje w to wierzymy. Chcę tylko, żebyś wiedział, że niektóre radości są godne wszelkich smutków. 
Myślę o tym, o zestawieniu szczęścia z nieszczęściem, jeszcze długo po jej wyjściu, aż niebo robi się spłowiałe, wyblakłe, i powoli wchodzi w błękit nowego dnia. Jasnym świtem pytam powietrze:
-Umiem?
A ono odpowiada, że nie potrafię nie umieć.
Staję przed zamkniętymi drzwiami sali skrytej w bocznej odnodze korytarza, przykładam ręce do szyby, opieram o nią czoło. Patrzę na Viv położoną w łóżku, nie zauważam maszyn organizujących jej życie. Wtedy pierwszy raz myślę o niej jak o kredycie hipotecznym, ze mną pod zastaw, i uśmiecham się w duchu, bo nie wiem, w jakiej walucie spłacać zaległe raty. Wiem tylko, że kiedyś je spłacę, a wtedy zaciągnę kolejny kredyt, na stały wysoki procent, tak wysoki, że nie będę w stanie spłacić go nigdy.




~*~


ja pitole, ile ja się męczyłam z tym rozdziałem to wy nie wiecie. ALE W KOŃCU JEST
czeka nas jeszcze tylko epilog, mam nadzieję, że pojawi się w święta:)

ps. nowe opowiadanie na dniach:)

ps2. jeśli ktoś się modlił za moją dwóję z chemii, to zadziałało, bo ZDAŁAM

7 komentarzy:

  1. Wiedziałam, że zabijesz to dziecko bo było chłopcem...

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba przeczuwam jaki będzie epilog, ale możliwe, ze jak zwykle mnie zaskoczysz

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale chwilą... W jakie święta ten epilog? Bo to już po świętach����

    OdpowiedzUsuń
  4. Zdalam SB sprawę, że we wtorek dodajesz epilog a ja dosłownie we wtorek musze powtarzać na testy... Przecież ja będę ryczala kolejne 3 dni po zakończeniu tego opowiadania, więc jak ja się skupie na tym cholernym teście hm?

    OdpowiedzUsuń