wtorek, 18 kwietnia 2017

Epilog - Ósmy kolor tęczy, i każdy kolejny



Vivien


Chciałabym mieć jego dłonie. 
Nie na własność – bo na własność już mam.
Chciałabym, aby jego dłonie były moimi dłońmi, wtedy moje nigdy nie byłyby zimne, bo jego nigdy nie stygną.
Nie wiem, jaki dziś dzień, wiem tylko, że jest zima, bo na kołnierzyku jego kurtki śpią płatki śniegu, a jego dłonie wciąż są płonącymi węglami, gdy wkłada je pod kołdrę i rozpala moje kości biodrowe jak dwie zapalniczki benzynowe.
-Zrobiłem ci miejsce w szafie – oznajmia podekscytowany. Nie zdejmuje kurtki, a płatki śniegu umierają. Morderca. - I uzgodniłem wszystko z twoimi rodzicami. Jako że skończyłaś już osiemnaście lat, kiedy tylko stąd wyjdziesz, zamieszkasz u mnie. Tydzień temu Jason zabrał swoje manatki i wyprowadził się, znalazł małe lokum na przedmieściach. Wprawdzie nie jestem pewien, czy Mia pomieści w tej klitce wszystkie swoje buty, ale nie ja się będę tym przejmował. Z logistycznego punktu widzenia twoja przeprowadzka jest znacznie mniej kłopotliwa. 
Później przez długi czas trzyma moje dłonie w koszyku swoich zamkniętych. Patrzy mi w oczy, jego świecą jak diamenty w kopalni, mienią się, choć nie pada na nie żadne światło. One są światłem. Świata. Moim. Widzę w nich bolesną miłość i wytrwałość, i kakao.
-Pocałuj mnie – mówię, bo dłużej nie wytrzymam.
Całuje mnie jak kochanek i jeśli ma mnie tak całować, chcę, żeby na zawsze pozostał kochankiem. 
Cerę ma zdrową, tak śniadą i lśniącą na tle bladych szpitalnych ścian, kości policzkowe obsypane drobinami świeżo zgolonego zarostu, a sińce pod oczami wyblakły. 
Mam wulkan między nogami. Lawa jest wrząca i wyniszczająca. Pył wulkaniczny wisi ciężką chmurą nad naszymi głowami. Niech spadnie deszcz. Nie chcę być jedynym zawilgoconym obiektem w tym pokoju.
Siadam na łóżku, patrzę w okno, jest brudne, widzę na szybie odciski palców Justina z czasów, gdy stał przed nią i opowiadał mi o świecie, o tym, że linie wyznaczające pasy ruchu się zacierają, że księżyc w grudniu jest dalej od Ziemi niż w sierpniu, że Amy chodzi do szkoły na wprost szpitala, by mógł z siódmego piętra obserwować, jak obiega boisko, i że ktoś majstruje przy jego samochodzie.
-Obiecałeś – mówię, zerkam na niego, później oboje patrzymy za szybę, za przecznicę, tam, gdzie wyrasta drapacz chmur tak wysoki, że wszystkie je zdrapuje.
-Obiecałem – potwierdza. - Nie zamierzam się wymigać.
Otwiera torbę, którą ze sobą przytaszczył. Wciskam się w jeansy, pierwszy raz od roku, gdzieniegdzie przylegają do ud i kolan. Jestem szczelnie zamknięta w bluzie i kurtce zapiętej pod szyję, gdy wykradamy się z oddziału niezauważeni. Wybieramy schody, możemy zlecieć po nich jak ptaki. Wybiegamy przez drzwi ewakuacyjne na tyły szpitala, stary parking na kolanach błagający o tchnienie życia, które nie nadchodzi. Justin bierze mnie za rękę, albo ja biorę za rękę jego. Jesteśmy spleceni jak węzeł cumowniczy. Biegniemy przez podwórze owiane arktycznym mrozem, marzną nam nosy i przymarzają kąciki ust. Pod kurtką jednak jest mi gorąco, jest mi tak gorąco, że byłabym konkurencyjna dla producentów grzejników. Justin jest konkurencyjny ze mną, razem mamy szansę zawiązać spółkę i zasilać w energię cieplną całą Oklahomę.
U naszych stóp wyrasta najwyższy wieżowiec w mieście, oglądałam go z okna szpitalnej sali i zastanawiałam się, jak mocno wieje wiatr na szczycie. Justin prowadzi mnie jak ślepca do kolejnych schodów ewakuacyjnych, nie mam kondycji, ale chociaż biegniemy, oddech nie zamiera mi w piersi. Patrzy we mnie, co chwila we mnie patrzy, odwraca głowę, zahacza mnie, spogląda pod nogi, i znów w mój policzek, ale nie ciągnie mnie tym spojrzeniem, nie pospiesza. Przeciwnie – mówi, że mamy całą wieczność, że możemy pełznąć, że nie wierzy w powtórkę World Trade Center, że choćbyśmy dotarli na szczyt późną nocą, gdy cała Oklahoma jest mozaiką świetlnych punktów, wiatr wciąż wieje tak samo.
Ale docieramy o zachodzie. Słońce, niby kula barw ciepłych, zagłębia się w horyzoncie jak spławik w wodzie, zdaje mi się, że skacze, że jeszcze pragnie dojrzeć to, co zostawia na łaskach księżyca. Pomarańczowe światło mruży moje oczy, gdy podchodzimy z wolna do barierki na wprost niego, tego niezbadanego ogromu, które oddałabym Justinowi, żeby je dla mnie przechował. Kiedy oboje dotykamy metalowych prętów, a cały świat trwa niezmiennie pod naszymi stopami, wiatr mnie policzkuje, a jego palce są tak przyjemne, że nadstawiam policzki, by zrobił to jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze.
-Obiecałem, że pozwolę ci latać – szepcze do mojego ucha. - I prawie ci na to pozwolę.
Wgniata dłonie w moje biodra, unosi mnie, przekłada przez barierkę. Czuję pod stopami krawędź dachu, a w talii jego silne dłonie, całe ramiona, trzyma mnie pewnie. To taki uścisk, który nie zelżałby nawet wtedy, gdy świat zacząłby płonąć. Dzieli nas barierka, ale wcale nie czuję na plecach metalu – czuję jego: udo między prętami, pierś, usta całujące mój kark. I to wszystko mówi mi, że wiatr nie wieje tylko dla mnie.
Rozkładam ręce, pochylam się i wtedy to czuję – życie – ono mnie wypełnia, uderza we mnie raz za razem, otwieram wcześniej zamknięte oczy i widzę pod sobą tylko powietrze, w którym lecę, na skrzydłach z wiatru i ramion Justina. I prawie w to wierzę, a wiara jest tak silna, że zaciera wszystkie wątpliwości. Postanawiam zdefiniować miłość jako naukę latania.
Nagle na nasze głowy spada drobny deszcz, słońce przenika przez krople promieniami i jesteśmy zamknięci w koktajlu zjawisk atmosferycznych – pod deszczem, między zachodem i tęczą. Wystawiam twarz na deszcz, nie wiem, co stanowi ten brud na mnie, ale teraz wszystko spływa. 
-Kocham cię – mówię z zamkniętymi oczami, w przestrzeń, ale on wie, żeby złapać te słowa. Czuję, jak uśmiecha się mokrymi ustami na mojej szyi. - Chcę z tobą być, chcę się z tobą kochać, chcę płoszyć z tobą ptaki.
-Wiem – szepcze, nieporadnie zakładając mi włos za ucho. - A ja chcę patrzeć z tobą w deszcz.
-W deszcz? - dopytuję.
-Tak, w deszcz – powtarza. - Widziałaś kiedyś tęczę bez deszczu?
Całuję go, wciąż lecąc.
Nie wiem, czy widziałam. Ale wiem, że przy nim zobaczę.





~*~




the end
to koniec. ostateczny. nikogo nie zabiłam, wszyscy są szczęśliwi i (prawie) zdrowi, tak więc większości z was chyba nie zawiodłam ahahhaha
co mogę powiedzieć - dziękuję za wasze wsparcie, kolejny już rok, za wszystkie wyświetlenia i komentarze, za wspólne przeżywanie, no, po prostu dziękuję
i od razu odsyłam was do kolejnego fanfiction, "Płosząc ptaki":
http://flushing-birds-out-jbff.blogspot.com/
https://www.wattpad.com/story/106442647-flushing-birds-out-jbff

DZIĘKUJĘ

4 komentarze:

  1. No cóż...
    Ja również dziękuję. To był przyjemnie spędzony rok.

    OdpowiedzUsuń
  2. Juz koniec ?:( skoda i dziekuje :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Prze cudowne ff, zawsze na każdy rozdział czekalam z zniecierpliwieniem, nawet nie wiesz jak się cieszę, ze nikogo nie usmiercilas ☺

    OdpowiedzUsuń