W połowie kwietnia, gdy powietrze zaczyna pachnąć słońcem i solą znad Zatoki Meksykańskiej, a korytarz na oddziale psychiatrycznym otrzymał od funduszu zdrowia tuzin drewnianych krzeseł ustawionych pod ścianą jak armia ubezwłasnowolnionych szeregowych, myślę, że coś się zmieniło.
Bo się zmieniło. Ale niekoniecznie o taką zmianę modliłem się do nieistniejącego Boga.
Rankiem zastaję na korytarzu Stellę wciśniętą w ołówkową spódnicę z rozporkiem na udzie i wiosenny płaszcz koloru khaki. Drepcze niespokojnie w poprzek, po przekątnej płytek podłogowych. Wyraźnie słyszę, kiedy fleki jej obcasów uderzają w ceramikę, a kiedy wchodzą w fugę w łączeniach kafli. Brzdęk jest wtedy mniej metaliczny i głośniej słychać moje kroki. Zbliżam się do niej, otulony na głowie kapturem, ręce trzymam w kieszeniach.
Od czasu naszego półgodzinnego romansu straciłem cały pociąg seksualny, dlatego gdy staję przed nią, patrzymy sobie w oczy, i nigdzie indziej.
-Czekałam na ciebie – oznajmia na powitanie. - Lekarz chce z nami rozmawiać. Z nami obojgiem. Nie pozwolił mi wejść do Viv, a minę miał grabową. Boję się, że...
-Zamknij się – mówię ostro, nie chcę słyszeć tych słów. - Jest lepiej, z każdym dniem coraz lepiej. Nie masz prawa myśleć, że mogła coś sobie zrobić. Leki działają, słyszysz? Działają.
Mówię do niej i do siebie, i do każdego, kto chciałby słuchać. Potrzebuję tylko zgody. Niech ktoś stanie obok z rękoma splątanymi na piersi i rozważnie skinie głową. Zapłacę gotówką. Albo w naturze. Chcę, żeby ktoś mnie przekonał, tak, jak ja bezmyślnie przekonuję innych. Czasem czuję się jak szafa grająca. Wrzuć monetę, a usłyszysz, że leczenie farmakologiczne chorej na schizofrenię siedemnastolatki płynie wartkim nurtem do odpływu i niebawem zostanie pusta sucha wanna, niezwilżona chorobą.
-Mam wyrzuty sumienia, że spędzam z nią tak niewiele czasu – mówi, gdy idziemy wzdłuż korytarza do dyżurki psychiatry.
-Nadrabiam za nas oboje – obiecuję. - Prawdę powiedziawszy nie jestem przekonany, czy Viv potrzebuje nieustannego towarzystwa. Siedzę przy niej, bo nie mogę się odkleić. Bo ją kocham.
-Ja też ją kocham – wtrąca natychmiast. Widzę, że cały żal po zdradzie z niej spłynął.
-Z całym szacunkiem, ale nie porównuj matczynej miłości do tej mojej. Nie mówię, że kochasz ją słabiej. Po prostu kochasz... inaczej. Nie odbija ci z miłości.
-A tobie odbija?
-Kupiłem jej królika, żeby sprawdzić, czy nie jest na jakimś odwyku od przytulania. Sam nie wiem. Choroby psychiczne są zaraźliwe.
Wpierw pukam w białe drzwi, a jakże, i wchodzę, zanim dociera do nas zachęta, a Stella wchodzi za mną. Zamykamy drzwi, bo oboje czujemy, że strzępy tej rozmowy nie powinny poniewierać się po korytarzu. Lekarz bez słowa każe nam usiąść, zajmujemy więc miejsca na dwóch sąsiednich krzesłach przed jego biurkiem. Zadzieramy głowy, gdy staje przy oknie, jego pośladki wskakują na parapet. Patrzy na nas jak święty Piotr na duet grzeszników, i zastanawia się, na którym piętrze piekła wyściełać nam lokum.
-Zaszły nieprzewidziane okoliczności – odzywa się ponuro, binokle osunięte na nos wyostrzają jego oczy. Widzę dwie ogromne kule wiszące nade mną oskarżycielsko.
-Czy coś się stało Viv? - pyta Stella, jej głos brzmi zupełnie tak, jakby trzymał młot pneumatyczny i kuł nim chodnik. - Czuje się gorzej?
-Nie wiem, czy jej stan mogę nazwać gorszym samopoczuciem – odpowiada oschle. W gruncie rzeczy ta pustynia w jego słowach uspokaja mnie, bo nie mówiłby o tragedii tak machinalnie. - Vivien jest w piątym tygodniu ciąży. Zastanawia mnie tylko, jak to możliwe, skoro przebywa na oddziale od niemal sześciu miesięcy.
Jego głos brzmi jak szorowanie widelcem po talerzu. Mam ciarki na ramionach i szyi, i tylko tam, bo jeszcze nie dotarło do mnie, co tak naprawdę powiedział. Skupiłem się na brzmieniu. Na dźwięku. Dopiero kiedy umiera echo jego głosu, nowina uderza we mnie jak huragan. Chwytam się podłokietników krzesła, bo mam wrażenie, że zaraz zmiecie mnie z krzesła. Ze świata. Dławię się tą nowością i przez chwilę kaszlę, łapczywie wciągając powietrze, i przekonuję się, że najłatwiejsza śmierć jest śmiercią w szpitalu, bo żadne z nich, ani Stella, ani doktor Watson, nie przychodzą mi z pomocą. Wtedy przekonuję się, że bardzo łatwo mogę zatrzymać ten napad kaszlu, i po prostu przestaję. Patrzą na mnie oboje i próbuję zrobić zeza rozbieżnego, by równocześnie mieć ich pod kontrolą.
-Jak to: w ciąży? - dukam. Mam minę jak rolnik w oborze letnim popołudniem. Nie krzywię się, bo czuję smród. Krzywię się, bo jestem zszokowany, zanim w ogóle zaczynam go czuć.
-Możesz mi wyjaśnić, jak to, u licha, możliwe? - wtrąca Stella. Nie wiem, co sobie o mnie myślą, ale ich spojrzenia chcą mnie przypiąć do krzesła elektrycznego i popieścić.
-Raz nam się zdarzyło – przyznaję. Ciąża to twardy argument, by nie iść w zaparte. W dziewiątym miesiącu nikomu nie wmówię, że to efekt uboczny wzdęcia. - Jeden jedyny raz. Nie dotykałem jej przez cztery miesiące. Więc kiedy poprosiła, żebym się z nią kochał... Nie znalazłem rozsądnego powodu, dla którego miałbym jej odmówić. Ale przecież Viv się zabezpiecza. Bierze tabletki.
-Chłopie – lekarz składa ręce jak do modlitwy, może modli się, wierząc, że wymodli dla mnie kroplę rozsądku – czy ty w ogóle wiesz, jak działają takie tabletki? Po pierwsze i zasadnicze, najważniejsze jest ich regularne przyjmowanie. Gdyby nawet jakimś cudem Vivien nie przestała ich przyjmować, leki na schizofrenię i częste wymioty likwidują ich działanie.
-Nie wiedziałem – mamroczę. Nagle czuję się tak, jakby proces mojego dojrzewania płciowego pod względem teoretycznym zatrzymał się w progu szkoły podstawowej. - Cholera, Viv jest w ciąży?
-W piątym tygodniu – powtarza. Bierze w garść pęk długopisów z grawerem i układa je kolorystycznie na skraju biurka. Chce zająć czymś dłonie, gdy orientuje się, że za późno na modlitwy. Maca skuwki, jakby lepił je z plasteliny na nowo.
Nagle wypełnia mnie światło, jestem nim przepełniony, napęczniały. Bo jestem już w dniu tej sytuacji, a oni wciąż tkwią w nocy. Chwytam włosy w garście, wbijam łokcie w kolana. Próbuję się nie uśmiechać, bo nie wiem, czy mi wypada, bo nie wiem, czy swoim uśmiechem w jakiś sposób nie obrażę ich niezrozumiałych grobowych nastrojów. Oczy mi się szklą, to jeszcze nie łzy, ale ich zapowiedź. Zamykam oczy i widzę małą fasolkę pływającą gdzieś w szczelinie między jej sokami żołądkowymi, wyglądającą jak kijanka, z błoną między niewykształconymi palcami. Nie mam pojęcia, jak wygląda dziecko w piątym tygodniu, ale w mojej wyobraźni ma moje oczy okalane rzęsami Viv, jej usta półtora centymetra pod moim nosem. Dodatkowo włosy w kolorze mahoniowego drewna sięgające kości biodrowych. Lub wręcz przeciwnie, grzywkę opadającą na czoło za dnia, późniejszą porą krótko ścięty włos i masę dziewczęcych dłoni w nich.
Jestem rozgorączkowany tą rewelacją i chcę się nią podzielić ze wszystkimi, zanim orientuję się, że jestem jedynym, który jest nią tak rozpromieniony. Dziecko jest szczęściem i nie rozumiem, dlaczego ja jeden pojmuję tę wcale nie skrywaną prawdę.
-Zostanę ojcem – mówię przyciszonym głosem. - Będę miał drugie dziecko. Czyż to nie cudowne?
-Czy różowe okulary nigdy nie spadają ci z nosa? - pyta, coraz bardziej rozdrażniony moją naiwnością. Nie wiem, do czego pije, więc kręcę głową. - Leczenie farmakologiczne zagraża ciąży. Poważnie zagraża. Jeśli Viv zdecyduje się zachować dziecko, będziemy zmuszeni przerwać terapię, dla jego dobra. A to spowoduje nawrót choroby ze wzmożoną siłą. Stracimy cały progres, który podczas ostatnich miesięcy udało nam się osiągnąć. - Chłonę jego słowa, ale tak naprawdę ich nie rozumiem, bo wciąż jestem w swoim małym delirium. - Jeśli mam być z tobą szczery, Vivien powinna zdecydować się na usunięcie ciąży, tym razem przysługuje jej do tego pełne prawo, bo ciąża zagraża jej zdrowiu, a pośrednio i życiu.
Nie chcę wierzyć, że moja radość otrzymała swoje pięć minut, a teraz umiera. Patrzę na Stellę, przez chwilę chcę widzieć w niej własną matkę, która porozmawia z lekarzem i namówi go do zmiany tych absurdalnych zeznań. Może zbada ją jeszcze raz. Odkryje atak woreczka żółciowego albo zatrucie pokarmowe, które w efekcie sprawi, że dziecko pojawi się samo, bo go chcę, bo chcę, żeby Viv też je miała, bo to jak obrączka wciśnięta na pulchny palec. Na zawsze.
Ale Stella nie jest moją matką, a ja skończyłem dwadzieścia siedem lat i to zobowiązuje do podejmowania decyzji, które choć od czasu do czasu bywają synonimem rozsądku.
-Nie ma innego rozwiązania? Jakiejś alternatywnej metody leczenia?
-Schizofrenia to nie rehabilitacja po skręconej kostce – upomina mnie, ale nie czuję się głupio. Szukam sposobu, by uratować własne nienarodzone dziecko. Może to nie akt heroizmu, ale z pewnością nie taki z gatunku godnych potępienia.
-Więc co mam zrobić? - pytam, ale nie chcę znać odpowiedzi, bo nie jestem głupi, domyślam się, jaka może być.
-Porozmawiać z Viv. Ona jeszcze o niczym nie wie. To wasze dziecko. Wspólne. Nie mogę zaważyć na waszej decyzji, ale proszę was o rozsądek. Jesteście jeszcze młodzi. Twoja piękniejsza połowa nawet bardzo młoda. Macie czas na dzieci. A w tej chwili priorytetem powinno być jej zdrowie. Miejcie to na uwadze. Ale gdybyście zdecydowali się zachować dziecko, nie możesz się nastawiać, Justin. Kiedy Vivien zacznie się orientować w tej sytuacji, może w ataku paniki doprowadzić do poronienia.
Wychodząc z gabinetu lekarza zastanawiam się, jak powiedzieć Viv, że możemy mieć dziecko. I jak powiedzieć sobie, że powinienem podjąć decyzję o jego morderstwie. To wybór istotniejszego dobra. Albo mniejszego zła. Ale nie wiem, czy może być coś gorszego niż świadoma zgoda na śmierć własnego dziecka. Bo właśnie na to powinienem się zgodzić.
Kopię krzesło na korytarzu, ale drewniane nie płynie tak swobodnie jak plastikowe. Dołącza do mnie Stella, przytula mnie i nie wiem, czy chce mi pomóc, czy sama liczy na bliskość kogoś, kto siedzi w tym równie głęboko. Wystaje mi tylko czubek głowy, znad choroby, znad gęstego bagna. Jestem nieco poirytowany, gdy Stella gładzi dłońmi moje łopatki, nie oddaję tego uścisku. Nie jest tą, którą chciałbym przytulać. I jej brzuch nie jest moim problemem, bo nie ma w nim niczego godnego ochrony.
-Muszę porozmawiać z Viv – mamroczę. Próbuję delikatnie dać jej do zrozumienia, że najwyższa pora, aby cofnęła się krok lub dwa, bo czuję się przytłoczony naporem jej wielkich balonów, a nie chcę myśleć o jakiejś bzdurnej fizyczności, kiedy jedna taka zaprowadziła mnie do tej chwili – chwili, w której muszę zadecydować, co narazić, a co zyskać.
-Nie będę wam przeszkadzać – obiecuje i odchodzi w stronę wyjścia z korytarza.
Zostaję sam, wokół mnie biel ścian, przewrócone krzesło i drzwi za którymi wspólnie zadecydujemy, czy liczba moich dzieci się podwoi.
Ściska mnie w żołądku, ale naciskam klamkę i wchodzę. Wchodzę i widzę efekt bezwiednej głodówki. Viv powoli znika i nie chce mi się wierzyć, że w ciele tak małym i chudym ma szansę przeżyć coś tak potężnego jak dziecko. Chcę mieć tę rozmowę za sobą, ale nie wiem nawet, od czego zacząć, więc decyduję się złapać ją za ręce, bo robię to zawsze, gdy nic innego nie przychodzi mi do głowy. A potem mówię:
-Jest coś, o czym powinnaś wiedzieć, duże coś, i nie chcę rozmawiać w tej przeklętej sali, która kojarzy mi się z najgorszym.
I biorę ją na ręce, otuloną kołdrą, tą samą kołdrą, na której stworzyliśmy nasze dziecko machinalnie podstawione pod znak zapytania, tylko pościel była inna, a potem ona kieruje mnie przez zakręty drzwi do wyjścia ewakuacyjnego prowadzącego na dach szpitala. Mówię jej, że nie chcę wiedzieć, skąd wie o tych tajemnych przejściach, więc milczy w tej kwestii i dalej wspinamy się po schodach, które płynnie przeskakują mi pod nogami, aż jesteśmy pod drabinką o cienkich metalowych prętach. Viv wspina się pierwsza, eskortuję ją drugi. Wiatr z dziesiątego piętra targa nam włosy i pochyla nas. Łapię Viv w talii, bo obawiam się, że któryś z podmuchów strąci ją na sam parter. Chcę uniknąć zbędnego zeskrobywania ciała z chodnika na oczach dziesiątek gapiów.
Siadamy na murku wbudowanym w dach o płaskiej nawierzchni. Viv dzieli się ze mną kołdrą, ale dziękuję jej za tę zbędną troskę i otulam ciepłem tylko ją. No, nie do końca tylko. Tak działa zasada pojemności. Większy przechowuje wewnątrz mniejszego. Otulam więc ich oboje.
-Wymiękasz? - pyta pierwsza.
-Chciałabyś – odpowiadam, potrącam ją łokciem. Przez chwilę oboje uśmiechamy się do siebie, później uśmiechamy się w smog spalin i gazów cieplarnianych buszujących wokół nas, a na koniec uśmiecha się tylko ona, bo nie umiem mówić i śmiać się jednocześnie. - Chcesz być mamą, Viv?
Wtedy i ona przestaje się uśmiechać. Patrzy na mnie przenikliwie, zapomniałem już, jak wielkie potrafią być jej oczy. Nagle myślę, że gdybym miał przyrównać ją do zwierzęcia, byłaby królikiem, i postanawiam wytatuować go sobie nad lewym sutkiem.
-Dlaczego mnie o to pytasz? - ryzykuje i łapie moją dłoń. Obie leżą splecione na jej kolanie.
-Jesteś w ciąży, Viv. To piąty tydzień. Najwyraźniej płodzenie dzieci na podłodze wychodzi nam całkiem nieźle.
Viv patrzy przed siebie, w niebo, w chmury, we wschodzące słońce. Promienie są dziś wyraźnie oddzielone, jak wyprężony makaron spaghetti przyczepiony sztywno do wielkiej kuli światła na łunie horyzontu. Drży jej dolna warga. Gdy się w tym orientuje, zagryza ją.
-Rozmawiałeś z lekarzem? - pyta, w jej głosie wzbiera płacz. Przysuwam się do niej, jestem jak gąbka, chłonę łzy.
-Tak.
-Powtórz mi wszystko, co ci powiedział. Co do słowa.
Więc wylewam z siebie te przykre słowa. Viv nie płacze, dzielnie trzyma się w moich ramionach, ale jej wzrok jest coraz bardziej mętny, aż w końcu wątpię, że widzi cokolwiek przez tę mżawkę w oczach.
-Powiedział, że wybór należy do nas – kończę. - Nie może nam niczego nakazać. Może jedynie nakłaniać, nalegać, proponować. Taka słowna perswazja.
-A ty? - zagaja nieśmiało. - Chcesz tego dziecka?
-Chcę – odpowiadam pewnie, bo nie potrafię nawet skłamać, co dla jej dobra powinienem był zrobić. - Ono nie jest niczemu winne – ciągnę. - Nie chcę, żeby płaciło za nasze błędy. Ale na tej płaszczyźnie jestem prawie tak bezstronny jak lekarz. To moje dziecko. Ale twoje ciało i zdrowie. Nie mam prawa do czegokolwiek cię przymuszać.
-Twoje dziecko – wychwytuje z biegu moich słów. - Więc nasza decyzja. Nie moja.
Może chce przerzucić część odpowiedzialności, tego ciężaru, na mnie. A może traktuje swoje ciało jak słoik do hermetycznego przechowywania naszej wspólnej własności i nie wyobraża sobie decydować samej o losie zawartości szklanego słoja.
-Okej – wzdycham głęboko, nasze splecione palce przeskakują na moje kolano. Powietrze ogrzewa słońce i kołdra Viv pozwala wychynąć sponad niej obojczykom. - Jeśli chcesz znać moje pełne zdanie, poznasz je. Chyba nie ma na świecie drugiej kwestii, której byłbym tak przeciwny jak aborcji. Nie wyobrażam sobie wyrazić własnowolnej zgody na śmierć kogoś tak bezbronnego. Nie ma różnicy, czy zgodzę się na aborcję naszego dziecka, czy położę Amy na torach. W obu przypadkach to zabójstwo. Dziecka. Mojego. Nie mogę ci zagwarantować braku komplikacji podczas przebiegu ciąży, nie mogę zagwarantować jej nieprzyjemnych skutków na twoje zdrowie. Jedynym, co mogę zagwarantować, jestem ja. Byłem przy tobie przez wszystkie chwile, lepsze i gorsze, więc możesz mieć pewność, że nie odejdę teraz. Kocham ciebie, pokocham i to dziecko. Jakby nie patrzeć, nie raz rozmawialiśmy o dzieciach, może nie tak szybko i nie w takich okolicznościach, ale rozmawialiśmy. Zaopiekuję się wami.
-Justin – szepcze, kręci głową od prawa do lewa. - Przecież ty zaniedbujesz to dziecko, które już masz.
-Wiem o tym – wchodzę jej w słowo. Nie chcę mówić, że to przez wgląd na nią, ale nic innego nie ciśnie mi się na usta, więc je zaciskam. Słowa są silne, wyciągają krótkie ręce i rozpychają mi wargi. Już prawie widać główkę. - Ale to się skończy. Ciebie wypiszą ze szpitala, wrócimy do domu, zamieszkasz ze mną. Już nawet zacząłem ci robić miejsce w szafie. I Oglądałem obrączki u jubilera.
Viv gwałtownie bierze moje policzki w dłonie. Jesteśmy tak blisko, że czubki naszych nosów się sklejają. Chcę ją pocałować, ale ona mnie przed tym powstrzymuje.
-Zejdź na ziemię Justin.
-To trudne – wtrącam. - Jesteśmy czterdzieści metrów nad nią.
-Wiesz, o czym mówię. Teraz jesteśmy tutaj, w szpitalu, z tą problematyczną ciążą na głowie. Nie bierzemy ślubu i nie urządzamy sypialni.
-Jeszcze.
-Jeszcze, ale tego nie robimy. Justin, ja nie chcę być mamą. Nie poradzę sobie, nie umiem.
-Ja też nie umiałem być ojcem, kiedy zabierałem Amy ze szpitala. Ale rodzicielstwo nie opiera się na teorii, tylko na intuicji. Nie chcę cię do czegokolwiek namawiać. To ma być twoja świadoma decyzja.
-Co z leczeniem? - pyta Viv, patrzy na mnie inteligentnymi oczami. Teraz widzę, jak dojrzała jest i dorosła, pomimo niedorosłości.
-Lekarz powiedział, że na czas ciąży zostanie wstrzymane. Ewentualnie zastosują bardzo łagodną kurację, żeby zminimalizować ryzyko.
-Będzie gorzej – zauważa. Nie chcę, żeby o tym myślała, więc mieszczę ją pod swoim skrzydłem. Siedzi przytulona policzkiem do mojego obojczyka.
-Będzie – przyznaję. Już na nią nie napieram. Wiem, jak duży wpływ na decyzję ma ingerencja drugiego człowieka, więc siedzę cicho i pozwalam, by teraz to ona coś z siebie wykrzesała.
-Zamiast chodzić do jubilera, poszukaj lepiej szkoły rodzenia. A potem przyzwyczaj się do myśli, że będę miała większy brzuch niż ty, kiedy go wypinasz.
Z początku słucham i nie rozumiem, później słucham i nie wierzę, a gdy w końcu dowierzam i rozumiem, patrzę w niebo i zdaje mi się, że słońce świeci dzisiaj różem. Zsuwam się z murka na kolana, mam głowę na wysokości jej brzucha. Wspaniale jest go całować i wiedzieć, że pocałunki wsiąkają i przedostaję się głębiej, do kolejnej istoty wartej całowania. Trzymam dłonie na jej podbrzuszu, kości biodrowe wbijaj się we wnętrze moich dłoni. Jestem poruszony tą chwilą, wzbiera we mnie czułość i narasta miłość. Nie pamiętam już słów lekarza – nie nastawiaj się, ciążą nie jest dzieckiem – bo gdy tak trzymam jej brzuch, wyczuwam pod skórą rączki, każdy palec z osobna, lekko zadarty nosek i przymrużone powieki. Wyczuwam to wszystko, chociaż wiem, że niczego w środku nie ma. Niczego wyraźnego, żadnego kształtu. Jednak ja mam już całą historię.
-Będziesz najlepszą mamą na świecie – obiecuję, to jedno mogę obiecać. - A ja najlepszym tatą.
-Już jesteś najlepszym tatą. Tylko, proszę, poświęcaj Amy więcej czasu. Ona musi wiedzieć, że cię ma. I ja muszę wiedzieć, że cię ma.
-Próbuję to jakoś pogodzić – tłumaczę. - Ty, ona, krążenie między domem i szpitalem. Ale nie jest łatwo.
-I wcale nie będzie łatwiej. Teraz, kiedy leczenie właściwie stanie w miejscu. Dlatego chcę cię prosić o jedno. Pamiętaj moją dzisiejszą decyzję. Pamiętaj, że chcę zatrzymać to dziecko. Nie wiem, jak będę się zachowywać, gdy odstawię leki, dlatego nie słuchaj tego, co powiem wtedy. Pamiętaj dzisiaj, tę chwilę. Chcę urodzić to dziecko. Nie pozwól mi zrobić nic głupiego.
-Postaram się – szepczę, bo tego nie mogę obiecać.
Potem przytulamy się i mówię, że ją kocham, i poprawiam się, bo zaczynam kochać ich oboje. A słońce podsłuchuje nas, te przyrzeczenia, i naprawdę wierzę, że będzie dobrze. Nie lepiej. Dobrze.
Ale już dwa miesiące później, po odstawieniu leków, nie jest dobrze. Nie jest nawet lepiej. I nie jest neutralnie.
Nie zauważam, jak Viv schudła, dopóki któregoś dnia nie wchodzę do szpitalnej sali, gdy ta siedzi na łóżku w samej bieliźnie. Przekłada górę piżamy na prawą stronę. Widzę tylko delikatny zarys brzucha na tle worka kości. Niepokój wgryza się we mnie od każdej strony, jak pluskwy. Jest jej dwa razy mniej, trzy razy mniej, prawie nie ma już biustu, a na obojczyku mógłbym rozciąć palec. Gdy dostrzega mnie w progu, szybko wciąga na ciało koszulkę, ale nie ma jak ukryć kościstych kolan i łydek.
-Skarbie – zaczynam łagodnie, bo ostatnimi czasy jest drażliwa. - Czy ty coś w ogóle jesz?
-Nie mam apetytu – odpowiada mrukliwie.
-Jesteś za chuda, to niezdrowe. I dla ciebie, i w szczególności dla dziecka. Musisz jeść. Musisz przytyć, bo inaczej...
-Już ci się nie podobam, tak? - pyta oskarżycielsko, łzy wielkie jak grochy toczą się po jej policzkach. -Szukasz pretekstu, żeby mnie zostawić, bo nie mam cycków i znudziła ci się wizja bycia po raz kolejny ojcem.
-Viv, gamoniu, pierdolisz od rzeczy – mówię stanowczo, poprawiam kołdrę w nogach, bo zajęcie rąk pozwala mi nie myśleć o cierpliwości, której nie mam wcale.
-Nie krzycz na mnie – łka spazmatycznie.
-Nie krzyczę na ciebie. Stwierdzam fakt. Gdybym szalał za wielkimi cyckami, od początku nie miałabyś u mnie szans. A jakimś cudem przy tobie nie miały szans wszystkie inne. Więc nie chrzań takich pierdół. Chcę, żebyś przytyła, bo się o ciebie martwię, bo martwię się o nasze bubu, które też potrzebuje coś czasem zjeść.
Do tego miejsca mógłbym zrzucić to wszystko na rozchwianie ciążowe. Ale dalej już nie. Dalej to efekt uboczny braku efektu ubocznego, czyli odstawienie leków na schizofrenię.
Jesteśmy w kolejnym etapie na długiej drodze etapów i sam nie wiem, który przepływa przeze mnie swobodniej. Wcześniej było milczenie. Viv nie mówiła, raz na jakiś czas udało jej się zahaczyć mnie spojrzeniem. Było ciężko, ale nie czułem się zagrożony, fizycznie, bo teraz jestem. Bo drugim etapem okazała się agresja. Viv się jej uczy i jest zaskakująco pojętnym uczniem. W ostatnich dwóch miesiącach zawartych było pięć moich siniaków, dwa zadrapania policzka i wielkie kieszenie wypełnione bluźnierstwami niegodnymi damy.
Wyciągam ręce, chcę ją objąć, ale odpycha mnie gwałtownie, tak, że prawie spadam ze stołka. Metalowe nogi chwieją się pode mną i łapię równowagę, dopiero gdy Viv jest z powrotem głęboko pod kołdrą. A zaraz stoi przy parapecie. Przemieszcza się tak szybko, że za nią nie nadążam, a jednocześnie mam wrażenie, że od tej prędkości łamią się jej patykowate nogi. Więc pędzę za nią, znów próbuję ją przytulić, gdy oboje opieramy się o parapet, wiem, że tego ode mnie oczekuje. Oplatam ją i zanim się zaciskam, szarpie się między tymi pytonami. Próbuję użyć trochę siły, jakiejś namiastki, ale boję się, że ją uszkodzę. Obracam ją przodem, przyciskam jej głowę do piersi. Głos Viv przeradza się w pisk, gdy szarpie się i trzepie jak ryba bez wody. Czuję uścisk zębów na ramieniu, pięty wbijane w palce stóp, dziki szał, który nie ustępuje. Odpuszczam, gdy zdrapuje martwy i żywy naskórek z mojej piersi.
Boję się dziewczyny, którą kocham. Boję się dziewczyny, która nosi moje dziecko.
Ale wiem, że to przez leki, przez ich brak, przez chorobę, i nie zaczynam kochać jej słabiej, ta miłość nie zmierza ku zachodowi.
-Nie chcę tego dziecka – zarzeka się, ściska w piąstkach koszulkę na brzuchu. Boję się zostawić ją samej sobie, ale boję się też ingerować w ten atak. - Zabierz je ode mnie.
Nie słucham jej, bo tak się umówiliśmy. Kazała mi trzymać się tego, co ustaliliśmy na dachu w wietrzny poranek kwietnia, więc się trzymam. Dziecko to radość, dziecko to szczęście, a ona jest przykładem krótkotrwałego zaćmienia umysłowego.
-Viv, kochasz je. Tak mówiłaś, kiedy jeszcze wiedziałaś, co mówisz. A jeśli nie kochasz, to starasz się pokochać. Wierzę tamtej Viv. Tej kazałaś mi nie słuchać.
-Nie pokocham go. Nienawidzę go. Ono mnie zmienia.
-Viv, to skutek choroby, nie ciąży. Kiedy urodzisz i wrócisz do leków, wszystko stanie się kolorowe. Zobaczysz. Zobaczysz, malutka... - ale nie kończę, bo gdy wyciągam rękę, by chwycić jej rękę, uderza mnie w twarz, jakbym co najmniej tym wysuniętym palcem chwytał w haczyk jej majtki, i zrywał. Jej agresja się nasila, ale nie chcę jej tego wytykać.
Zostaję wypchnięty na korytarz i tam czekam na wcale nie rychły koniec burzy.
Któregoś lipcowego popołudnia, gdy wchodzę do przedszkola Amy, od progu czuję budyń malinowy. Błąkam się po korytarzach, wchodzę na piętro, przystaję przy otwartych drzwiach najstarszej grupy i przez jeden krótki moment czuję się uświadomiony, że za kilka miesięcy będę odbierał ją ze szkoły, ale nie chcę o tym myśleć, więc nie myślę, i wabię wzrokiem opiekunkę grupy. Podrywa się zza biurka, wniebowzięta, że może odświeżyć w głowie mój portret pamięciowy, i pojawia się obok znienacka.
-Dawno pana nie widziałam – mówi, ubrana w wystawę hinduskiego sklepu. Przebiera z nogi na nogę, przez chwilę chcę zapytać, czy nie potrzebuje tabletek na zapalenie pęcherza.
-Chloe, prosiłem cię wiele razy, żebyś mówiła do mnie po imieniu, bo jesteśmy w podobnym wieku i ciężko jest mi zwracać się do ciebie per pani.
Zawstydza się, choć nie daję jej do tego powodu. Postanawiam nie odzywać się wcale, bo nie chcę, by rumieńce ją utopiły. Uśmiecham się tylko połową ust, delikatnie daję do zrozumienia, że nie przyszedłem tu dla niej i byłbym wdzięczny za Amy, ubraną i gotową do wyjścia.
A kiedy ona też to pojmuje, oboje zaglądamy do sali i rozglądamy się w poszukiwaniu Amy. Której nie ma. Przyglądam się twarzy każdego dziecka, w żadnej z nich nie widzę córki. Ciśnienie we mnie narasta, ale staram się jeszcze nie drżeć. Wpadam do łazienki, ale tam nie szumi nawet woda w spłuczce, i wtedy już mam ochotę rwać włosy z głowy. Moje dziecko przepadło.
-Od czego tu jesteście? - unoszę się, gdy dołączają do nas opiekunka sąsiedniej grupy i dyrektorka przedszkola. - Płacę wam za pilnowanie mojego dziecka. A ono znika. Czy któraś z was może mi powiedzieć, do cholery, gdzie jest moja córka?
-Panie Bieber, proszę się nie...
-To ja proszę. Proszę mi powiedzieć, gdzie zniknęła moja córka – naciskam.
Święta trójca patrzy po sobie, jedno spojrzenie naciska na kolejne, i nie wiem, do kogo mieć pretensje. Dyrektorka prowadzi mnie do swojego gabinetu, gdzie mieście się podgląd z monitoringu rozstawionego na terenie całego ośrodka. Jedynym, co udaje nam się ustalić, jest to, że Amy z plecakiem na plecach wybiegła z przedszkola przed godziną, skręciła za płotem na północ i przy krawężniku ślad po niej ginie. Jestem wściekły, uderzam pięścią w biurko, tworzę płytką rysę pęknięcia. A one we trójkę stoją przy drzwiach, jakby przygotowywały się, by w każdej chwili uciec od mojego gniewu. Dobrze robią. Jestem nieobliczalny, gdy w grę wchodzą dwie moje kobiety, a stawką jest ich bezpieczeństwo.
-Gdybym wierzył w skuteczność działań policji i nie miał z nimi na pieńku, wszystkie trzy siedziałybyście po uszy w gównie – grożę im, choć wiem, że to absurd. Dyrektorka na ogół nie wychyla nosa z gabinetu, opiekunka sąsiedniej grupy jest opiekunką sąsiedniej grupy, a Chloe, zapatrzona we mnie Chloe, nie cierpi na przewlekłego zeza rozbieżnego, który pozwala jej obserwować drzwi i wiązać dziecięcego buta na drugim końcu sali. Mimo to szukam winnych.
Przeprosiny dyrektorki gonią mnie do samych drzwi, słyszę je jeszcze przy furtce, z której kapie wiosenny deszcz, a potem izoluję się od ich pomruków, zamykając drzwi kierowcy.
Wyruszam na poszukiwania Amy.
Wpierw zajeżdżam pod dom, wypadam z samochodu rozszalały i nie zagłębiam się dalej niż do przedpokoju, gdy rejestruję brak jej adidasów. Sprawdzam parki i place zabaw, i lodziarnie, i ciastkarnie, i wszystkie miejsca, w których dowód mojego ojcostwa był niegdyś żywy. Zajeżdżam nawet pod dom Viv, w którym Amy bywała sporadycznie, ale tam nie zastaję nikogo i całuję klamkę.
Potem długo siedzę skamieniały za kierownicą, bo fala uderzeniowa przymierza się do ataku. Lodowaty prysznic uświadamia mnie, że ona przepadła, naprawdę przepadła, uciekła, tak sama z siebie, i nie muszę zgadywać, bo wiem, że jestem przyczyną tej ucieczki. Albo brak mnie. Chwytam dłońmi kierownicę, a te drżą jak u starca, więc chwytam mocniej i one też drżą mocniej. Są lustrzanym odbiciem mojego wewnętrznego stanu. Nigdy dotąd nie zgubiłem miłości. Nigdy dotąd ode mnie nie uciekła.
Mimo to wciąż wierzę, że chciała uciec do mnie.
I obieram jedyny punkt, który przychodzi mi na myśl, gdy myślę o swojej czynnej obecności.
Nie wiem, ile przepisów zapisano w kodeksie drogowym, ale łamię je wszystkie, gdy na złamanie karku pędzę przez godziny szczytu, przez ulice węższe i szersze, przez powietrze gęste od mojego lepkiego stresu, aż guma z opon ściera się i osadza na betonie, gdy parkuję przed szpitalem. Wbiegam na ostatnie zagospodarowane piętro, staram się dojrzeć jakąś szczyptę dziecięcego optymizmu, bo to mogłoby oznaczać, że moja intuicja nie utraciła jeszcze węchu, wzroku i słuchu, a gdy nie widzę żadnych strzępów kolorów, falującego włosa Amy pełznącego jak wąż po kaflach, wchodzę cicho do sali Viv. Wchodziłem tam tak wiele razy, że wiem dokładnie, ile męskich kroków dzieli drzwi oddziału od drzwi pokoju i wiem, jak wysoko unieść rękę, by położyć ją na klamce; wiem to wszystko tak dobrze, że mogę podzielić się wzrokiem ze ślepcem, który jeszcze niewiele wie.
A gdy wchodzę do środka, ściska mnie w gardle, w żołądku, w sercu. Ściska mnie wszędzie, bo pierwszy raz widzę miłość zamkniętą w miłości. Obie moje są ze sobą scalone.
Viv leży na prawym boku, wygięta w łagodny łuk, a przed nią, w tej samej pozycji, przyciśnięta ciałem do jej ciała, leży Amy. Viv obejmuje ją w pasie, a Amy trzyma tę drugą za trzy palce dłoni. Brunetka całuje włosy szatynki, szatynka z kolei okręca kosmyk brunetki wokół nosa.
Za nic mam agresję, która wykluwa się w Viv każdego dnia, wybucha niespodziewanie jak ładunek tuż po detonacji, bo teraz nie potrafię uwierzyć w to, co dotyka mnie co dzień. Widzę przed sobą oazę spokoju i czułości. Jestem nią tak poruszony, że opieram się ramieniem o futrynę i łapię utraconą równowagę. Wytężam słuch, gdy zaczynają mówić, nie ujawniam się.
-Chciałabym siostrzyczkę – mówi Amy. Jestem zszokowany, bo nie wspominałem jej o ciąży Viv. - Mogłabym oddać jej wszystkie swoje lalki. I ubrania. I nawet pokój. Chciałabym wiedzieć wcześniej, żeby móc się jakoś... przygotować. Są jakieś badania, żeby sprawdzić, czy to chłopiec, czy dziewczynka?
-Są – odpowiada cicho Viv. W jej głosie słyszę dobry dzień. Słaby, ale dobry.
-Robiłaś je?
-Robiłam, dzisiaj – odpowiada, a ja zagryzam wargi, stojąc jedną stopą w drzwiach, bo nie znam ich wyniku. - To chłopiec.
Mam mroczki przed oczami i wcale nie słyszę, jak Amy zapewnia Viv, że w gruncie rzecz chłopiec też się nada i zawsze może wyprać swoje różowe ubrania w niebieskich akwarelach. Bo dociera do mnie, że będę miał syna.
Moje przemyślenia wcale nie są oryginalne i nie staram się, aby takie były. Widzę piłkę, którą nauczę się kopać, by później nauczyć jego. Widzę samochód, który nauczę się prowadzić wolno, wolniej, w granicach przyzwoitości, by tym samym go zarazić. Widzę kobietę, jego matkę, i obiecuję sobie, że będzie potrafił szanować każdą, która stanie na jego drodze.
Jestem tymi myślami, tym fantastycznym obłędem, tak zaabsorbowany, że tracę równowagę i wpadam na drzwi niesztywne w zawiasach. Obie roztrzepane głowy unoszą się z poduszki. Widzę w nich miłość, w nich obu, i wiem, że nie jest tylko odbiciem mojej.
-Będę miał syna – powtarzam radośnie. Naturalnie, cieszyłbym się tak samo, gdyby zapowiedziano mi córkę. -Będę miał syna. - Przenoszę krzesło na drugą stronę łóżka, patrzę w ich twarze, nagle wydają mi się niezaprzeczalnie do siebie podobne. Wydaje mi się, że to właśnie w tym momencie zaczynam myśleć o Viv jak o matce Amy, chociaż wiem, że nie powinienem tego robić, bo zarzucam ją zbyt ciężką odpowiedzialnością. - Amy, dlaczego zwiałaś z przedszkola? Wiesz, jak piekielnie się o ciebie martwiłem?
-Chciałam zobaczyć Viv – odpowiada. - Wcale mnie do niej nie zabierasz. I chciałam ją zapytać o dzidziusia.
-Skąd o nim wiesz?
-Słyszałam któregoś razu, jak rozmawiałeś z wujkiem Jasonem. Mówiłeś, że Viv jest w ciąży. To znaczy, że będziesz miał dzidziusia. I to znaczy, że będę miała rodzeństwo. Dlaczego mi nie powiedziałeś? Muszę wiedzieć wcześniej, że za jakiś czas będę dzielić się tobą z jeszcze jedną osobą.
Nie mogę pojąć, ile w niej mądrości. W wieku Amy potrafiłem odróżnić chłopca od dziewczynki i płatki czekoladowe od miodowych. Potrafiłem oddzielić owoce od warzyw w kuchennej misce. Potrafiłem stwierdzić, że trzaskanie drzwiami nie rozładowuje złości. Z całą pewnością nie zgłębiałem niezrozumiałej istoty dorosłości.
-Nie powiedziałem ci – gładzę ją po włosach – ponieważ...
I na tym poprzestaję. Nie wiem, jak wyjaśnić jej, że wiadomość o dziecku rozeszła się w tak wąskim kręgu ze względu na równie wąski odsetek szans jego życia. Słowa lekarza tłoczą się w mojej głowie: „Nie nastawiaj się na bycie ojcem, zanim rzeczywiście się nim nie stałeś, bo kiedy Viv zacznie orientować się w tej sytuacji, w ciąży, kiedy choroba nabierze rozpędu, może doprowadzić do poronienia.” Nie myślę o tym, o czym boję się myśleć.
Pałeczkę przejmuje Viv i jestem jej za to ogromnie, ogromnie wdzięczny.
-Jestem chora, Amy. Tata nie powiedział ci o dziecku dlatego, że ta choroba może mieć wpływ na naszego dzidziusia.
-Może nie przeżyć? - dopytuje smutno.
-Może – odpowiadam. Nic się nie zmienia, nadal brzydzę się kłamstwem. Twierdzę tylko, że milczenie w kwestiach prawdy to sprawa drugorzędna.
A potem żadne z nas nie mówi już nic. Viv przytula Amy, Amy nieporadnie wtula się w Viv, a ja wiszę nad nimi jak piorunochron, jak parasol, bo wierzę, że jestem wystarczająco silny, by podźwignąć hektolitry deszczu, które kiedykolwiek na nas spadną.
~*~
nowy motyw - ciąża - chyba najbardziej znienawidzony przez wszystkich w ff. i w zasadzie ja też go nie znoszę, więc nie martwcie się na zapas:)
jeśli ktoś jest ciekaw, prace nad początkiem nowego ff idą pełną parą (mówię wam, to będzie cacko), podejrzewam że razem z ostatnim rozdziałem albo epilogiem podam wam linki do nowego:)
tymczasem jest to przedostatni rozdział, przed nami jeszcze ostatni i epilog. ostatni rozdział będzie specyficzny, a epilog... no, sami zobaczycie
ps. jeśli jest tu ktoś głębiej wierzący, pomódlcie się o dwóje z chemii dla mnie, dziękuję pięknie